Rok w ruskim cyrku - Piotr Kacprzak - ebook

Rok w ruskim cyrku ebook

Piotr Kacprzak

0,0

Opis


Rok w ruskim cyrku” Piotra Kacprzaka nie jest jednolitą opowieścią. Mnóstwo w niej dygresji i wspomnień. To swojego rodzaju dziennik, trochę literatura drogi i w znacznej mierze literatura obyczajowa.

Autor przedstawia historię młodego człowieka, który rusza z polskim cyrkiem na tournée po ówczesnym Związku Radzieckim. Z racji zajmowanego stanowiska główny bohater nazywany jest „kierownikiem”. To z jego perspektywy poznajemy kulisy pracy w cyrku. Wchodzimy tam, gdzie jako widzowie nigdy nie mogliśmy zajrzeć. Do cyrkowych wozów i zorganizowanych w nich mieszkań, zwanych działkami. Poznajemy przygotowania do występów, tajniki niektórych cyrkowych „numerów” i atmosferę życia w cyrkowej drodze. I to wszystko pod ogromnym namiotem, otoczonym cyrkowymi wozami. A do tego ludzie, niby zwyczajni, a jednak całkiem inni. Ich życie zawsze było owiane tajemnicą i legendą.

Książka ma jeszcze jedno przesłanie, które autor wyraźnie eksponuje: „Pozostaje więc tylko mieć nadzieję, że przedstawiony tu obraz, oparty na rzeczywistych wydarzeniach i autentycznych historiach, być może pozwoli czytelnikowi na zmianę nastawienia do Rosjan i Rosji, a przez to też do samego siebie”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 443

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Piotr Kacprzak "Rok w ruskim cyrku"

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2015 Copyright © by Piotr Kacprzak, 2015

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

„Wszelkie podobieństwo osób i nazwisk jest przypadkowe i niezamierzone.”

Skład: Arkadiusz Woźniak Projekt okładki: Piotr Kacprzak Ilustracje: Piotr Kacprzak Zdjęcie na okładce: © Shutterstock - Sergey Nivens Korekta: Paweł Markowski

ISBN: 978-83-7900-332-7

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin tel. (63) 242 02 02, kom. 665-955-131

Piotr Kacprzak
Rok
w ruskim cyrku

„Не верить человеку,

— заранее думать о нём, что он лгун,дурной,

— разве это можно?”

Максим Горький

„Rok w ruskim cyrku”       Piotr Kacprzak

Jest to wielowątkowa opowieść oparta na faktach i osadzona w realiach z początku lat 90–tych, głównie w wyjątkowej scenerii środkowoazjatyckiej części ówczesnego ZSRR, ale nie tylko. Burząca do dziś funkcjonujące mity i wyobrażenia na temat opisywanej rzeczywistości. Niezwykły świat, pokazany przez pryzmat życia i pracy w cyrku. Historia osnuta na niecodziennych i często zadziwiających zdarzeniach, których doświadczył główny bohater.

Fragment:

„To wszystko sprawiało, że był zadowolony, ale też czuł się jakoś dziwnie. Szczególnie po tej rozmowie. Dotarło chyba do niego, że mimo wszystko jest tutaj też czas na rozmyślania o rodzinie, o domu, o kraju. Jest czas i miejsce na tęsknotę za bliskimi. Czyli na to, czego od wyjazdu sam jeszcze nie doświadczył. Mimo, że nieraz myślał o przeszłości pozostawionej gdzieś tam, tysiące kilometrów i o przyszłości, która każdego dnia niosła nowe wyzwania, zaskakiwała i nie dała się w żaden sposób przewidzieć.

Ale historia tej maszyny była całkiem inna i dość osobliwa. Szczególnie dla kierownika, bo dopiero teraz niesmak, który towarzyszył mu przez wiele tygodni po jej zakupie, gdzieś zaczął znikać. Może z powodu dobrego uczynku, który niewątpliwie właśnie zrobił? Przez co, jak się okazało, pomógł nie tyko Ryśkowi, ale też sobie.”

* * *

Cyrk… Niegdyś fascynujący i tajemniczy świat wyjątkowej rozrywki. Obecnie już raczej cień dawnej świetności, wysublimowanej sztuki. Czy dziś, w dobie powszechnej telewizji i Internetu, ktokolwiek jeszcze chodzi do cyrku? Zapewne tak. Jednak czy można tam zobaczyć coś, czego nie puszczali już na Discovery czy nie zamieszczono na YouTube? Żywą sztukę? Przecież mamy to w teatrze, ale interesuje to nielicznych. Żywe zwierzęta? Jest przecież zoo, lecz mimo to, rzadko tam bywamy. Ile razy bowiem można zachwycać się słoniem, żyrafą czy małpą? Szczególnie kiedy jest za kratami klatki, czy wybiegu. Współczesny człowiek znacznie mniej zainteresowany jest tym, co mógłby w cyrku zobaczyć, nawet jeśli nigdy tam nie był. Bo kogo zachwycą akrobacje czy inne pokazy, jeśli ma je na co dzień w postaci programów takich jak „Mam talent”. W dodatku, pojadając chipsy popijane piwem, w każdej chwili można sobie zmienić kanał jeśli tylko nam się już znudzi. A przy tym nie trzeba nawet ruszać się z wygodnego fotela, ani też wydawać żadnych dodatkowych pieniędzy. Czy w związku z tym można powiedzieć, że cyrk znika z naszego życia? Sadząc po liczbie działających cyrków w kraju chyba jeszcze nie. W Polsce jest ich obecnie aż kilkanaście. Jednak najwięcej jest w Niemczech, bo aż ponad sto. Oczywiście są wśród nich większe i mniejsze, dobre i słabe. Ale nie są to już te same cyrki, jakie znali nasi ojcowie. Nie robią już takiego wrażenia i nie powodują za każdym razem dreszczu emocji u potencjalnego odbiorcy. Jednak jedno nadal je łączy. Coś, czego nie ma nigdzie indziej. Coś, czego nie da się w żaden sposób skopiować ani doświadczyć przed ekranem telewizora, czy monitorem komputera. To coś, to wyjątkowa i niepowtarzalna cyrkowa atmosfera. Zapach popcornu, zapach zwierząt wymieszany z zapachem trocin, którymi wysypany jest maneż[1]. Charakterystyczna muzyka, blask kolorowych świateł i wspaniałe kostiumy artystów. I to wszystko pod ogromnym namiotem, otoczonym cyrkowymi wozami. A do tego ludzie, od których dzieli nas jakaś niewidzialna granica. Niby zwyczajni, a jednak całkiem inni. Czyli pewnego rodzaju surowość i namacalny realizm oraz prawdziwość formy w jakiej zawiera się cała ta cyrkowa rzeczywistość. Do której zalicza się także niezwykłe cyrkowe życie, niegdyś owiane niemal legendą. Jeśli do tego dodamy inną legendę, jaką niewątpliwie jest dawny ZSRR, to otrzymamy niezwykłą i niepowtarzalną mieszankę dziś już zaginionego świata. Ktoś, kto zechce się weń zagłębić, ujrzy niecodzienny i zaskakujący obraz, którego doświadczyć mogli tylko nieliczni. A przy tym będzie miał okazję uchylić rąbka tajemnicy, która od wieków towarzyszy cyrkom i cyrkowej sztuce. Czy taka historia może kogokolwiek zainteresować? Sprawdź, bo może się okazać, że zainteresuje właśnie Ciebie.

* * *

Na początku lat 90-tych w Polsce funkcjonowało wiele państwowych cyrków. Ich istnienie było głęboko zakorzenione w świadomości ludzi i dość powszechne. Jednak wśród nich był jeden, który różnił się od pozostałych. I nie chodziło o wyjątkowy program, który w każdym cyrku zmieniał się co sezon. Bo wtedy wszystkie cyrki utrzymywały dość wysoki poziom artystyczny. Oczywiste różnice, wynikające z rozmiarów namiotu czy kolorystyki taboru też nie były przecież niczym wyjątkowym. Było jednak coś, o czym zwykły cyrkowy widz nie miał w ogóle pojęcia. Nie miało to zresztą żadnego wpływu na to, co oglądał podczas występów. Szeptano o tym jedynie na cyrkowej bazie. Lecz oficjalnie, co zrozumiałe, nic na ten temat się nie mówiło. Było to coś, co niewątpliwie mogło mieć wpływ na życie pracujących w nim ludzi. W tym także na losy bohatera tej opowieści.

Nie od dziś wiadomo, że w społeczności osób pracujących w filmie, teatrze czy telewizji nie brak ludzi o odmiennych preferencjach seksualnych. Ten fakt specjalnie nikogo nie dziwi, wszak środowisko artystów było z tego znane od wieków. I cyrk nie jest pod tym względem wyjątkiem. Jednak tutaj zjawisko to, jeśli można tak powiedzieć, było znacznie bardziej powszechne. Chodzi o to, że w tym właśnie cyrku, według obiegowej opinii takich osób było znacznie więcej, niż gdzie indziej. A dotyczyło to nie tylko artystów. Mówiło się nawet „cyrk pedałów”. Prawdopodobnie działo się tak dlatego, iż uważano powszechnie, że takie właśnie preferencje przejawiał jego dyrektor. Elegancki i zadbany, niewysoki pan po pięćdziesiątce. Był to kawaler, zawsze z nienaganną szpakowatą fryzurą, starannie ogolony i w czystej, wyprasowanej koszuli. Trzeba dodać, że czasy te były całkiem inne niż obecnie. Bowiem w tamtym okresie nie było jeszcze marszów równości, transwestytów czy tęczy na Placu Zbawiciela w Warszawie. Dziś wydaje nam się to całkiem normalne kiedy ktoś oficjalnie przyznaje się przed kamerami, że jest homoseksualistą. Są nawet tacy, którzy się tym chwalą. Czy to nas dziwi lub gorszy? Oczywiście, że nie. Ale wtedy było to tabu nieakceptowane przez zdecydowaną większość społeczeństwa i tępione przez kościół. W takim właśnie cyrku przyszło pracować bohaterowi tej opowieści, który podobnie jak większość, miał te same uprzedzenia i podobne nastawienie do tej orientacji. Trzeba więc przyznać, że perspektywa wielu miesięcy pracy w tak specyficznym środowisku mogłaby rodzić pewne obawy, czy wręcz przerażać. Jednak z upływem czasu nasz bohater zaakceptował fakt, że wśród załogi są tacy, którzy sprawy dla niego oczywiste postrzegają dość osobliwie i nieco inaczej. Okazało się nawet, że bez problemów można wspólnie z nimi funkcjonować, nie wchodząc sobie w drogę. Tym samym pewne stereotypy przestały mieć znaczenie, a rzeczywistość okazała się być zgoła inną niż powszechnie się uważało. W natłoku codziennych spraw, obowiązków, zdarzeń i sytuacji nie było nawet czasu, aby się nad tym specjalnie zastanawiać. Mijały więc kolejne dni sezonu, a młody człowiek rzucony w wir tego cyrkowego świata został przezeń wciągnięty bez reszty. Z czasem jednak zatęsknił za rodziną i normalnym, zwyczajnym życiem, które z każdym kolejnym dniem stawało się coraz bardziej odległe.

* * *

Jeszcze dwa miesiące temu, czyli na początku sezonu, nawet o tym nie myślał. Nie było czasu na tęsknotę czy inne takie rozterki. Ale teraz, kiedy nagle jeden z pracowników nie wytrzymał i po prostu chce dać nogę, tęsknota za domem mogła stać się całkiem realnym uczuciem. Okazało się bowiem, że jeden z kierowców chce wrócić do Polski. Jednak wcale nie dlatego, że nie radził sobie fizycznie ten, na oko, trzydziestoletni, dobrze zbudowany i rosły mężczyzna o kręconych włosach i jasnym spojrzeniu. Widać było, że codzienna ciężka praca nie robi na nim takiego wrażenia, jak na innych. Ale to psychika wzięła górę. Siła czy wytrzymałość fizyczna nie zawsze, a może nawet rzadko kiedy, idą w parze z odpornością psychiczną. Rozstanie z rodziną, zbliżająca się Wielkanoc i świadomość dzielącej go odległości od domu była widocznie ponad jego siły. Kiedy tak o tym mówił, chcąc zapewne jakoś się usprawiedliwić, nie potrafił ukryć łez. Widocznych, mimo dość późnej pory.

– Pan odsprzeda mi tę maszynę – prosił, jak dziecko o lizaka. - Nic jeszcze nie kupiłem, a bardzo chciałbym zrobić prezent żonie.

W tych kilku słowach, kiedy opowiadał o rodzinie, można było wyczuć, że żona i dzieci bardzo wiele dla niego znaczą. Tak wiele, że wstyd z powodu paru łez nie był dla niego w tej chwili w ogóle istotny. A przecież właśnie rozmawiał bądź co bądź z przełożonym w poważnej sprawie, dotyczącej powrotu do kraju. Bez jego bowiem poparcia nie byłoby to w ogóle możliwe. Owszem, być może mógłby uciec jak to robią w innych cyrkach w Europie. Ale jak uciec w Azji? Tak wiele tysięcy kilometrów od domu. Bez paszportu? Bez znajomości języka? Nie… To nie wchodziło w grę. I jeśli nawet przez ten krótki czas nie zdążył jeszcze obdarzyć kierownika zbyt wielkim szacunkiem czy zaufaniem, to teraz stał przed nim niemal jak dziecko. Bezbronny, bezradny, mimo, że wyższy o głowę i starszy o dobre kilka lat. Skazany na jego decyzję, od której wiele może zależeć.

Kierownik jak dotąd nie musiał prowadzić takich rozmów. To pierwszy przypadek w tym sezonie i to już po dwóch miesiącach od wyjazdu. Nie miał jednak najmniejszego zamiaru stwarzać jakichkolwiek problemów człowiekowi, który uczciwie stawiał sprawę. I którego chyba nawet darzył sympatią, więc tym bardziej chciał pomóc. Zresztą od zawsze posiadał jakiś dar do prawidłowej oceny ludzi. A tego człowieka od pierwszych dni oceniał pozytywnie. Nie każdy bowiem jest taki, jakim się wydaje na początku znajomości. I tak właśnie zdarza się przecież dość często. Ale Rysiek nigdy nie wzbudzał w nim żadnych negatywnych odczuć, czy emocji. Jego szczere i jasne wyznanie zasługiwało nawet na pewien szacunek. Przełożony wysłuchał go więc z uwagą i zrozumieniem, a potem odparł:

– Oczywiście… nie ma sprawy, rozumiem... A co do maszyny, to ja sobie przecież jeszcze kupię niejedną – dodał.

Uśmiechając się, klepnął Ryśka w przyjacielskim geście po ramieniu, chcąc w ten sposób choć trochę rozładować napięcie tej niecodziennej sytuacji. I z tą chwilą jasne oczy kierowcy rozbłysły nowym blaskiem. Wyjął z kieszeni przygotowane pieniądze i już po chwili wracał ucieszony do swojej działki[2], niosąc w brązowej walizce nowiutką maszynę do szycia. W dodatku miał już z głowy trudną rozmowę i bez obaw mógł snuć plany na powrót, na przyszłość. Kierownik odprowadził go wzrokiem, kiedy tak szedł przez środek cyrkowego placu, mijając równo ustawione traktory, samochody i cyrkowe wozy.

Była piękna noc, choć jeszcze nadal chłodna. Niebo rozsiane gwiazdami zdawało się być tak nisko, jak chyba nigdzie indziej na świecie. I wydawać się mogło, że wystarczy sięgnąć ręką, aby się do niego dostać. W dodatku wszędzie było czuć to niewiarygodnie czyste i świeże powietrze. To wszystko sprawiało, że był zadowolony, ale też czuł się jakoś dziwnie. Szczególnie po tej rozmowie. Dotarło chyba do niego, że mimo wszystko jest tutaj też czas na rozmyślania o rodzinie, o domu, o kraju. Jest czas i miejsce na tęsknotę za bliskimi. Czyli na to, czego od wyjazdu sam jeszcze nie doświadczył. Mimo, że nieraz myślał o przeszłości pozostawionej gdzieś tam, tysiące kilometrów i o przyszłości, która każdego dnia niosła nowe wyzwania, zaskakiwała i nie dała się w żaden sposób przewidzieć.

Ale historia tej maszyny była całkiem inna i dość osobliwa. Szczególnie dla kierownika, bo dopiero teraz niesmak, który towarzyszył mu przez wiele tygodni po jej zakupie, gdzieś zaczął znikać. Może z powodu dobrego uczynku, który niewątpliwie właśnie zrobił? Przez co, jak się okazało, pomógł nie tyko Ryśkowi ale też sobie.

Otóż, pewnego dnia, przejeżdżając przez niewielkie miasteczko, a raczej wioskę w okolicach Kyzyłordy w południowym Kazachstanie, dostrzegli niewielki sklep. Nie wyróżniał się on niczym szczególnym pośród okolicznej zabudowy pomalowanych na biało, niewysokich budynków, z których większość miała niebieskie wykończenia okien. Także drzwi i bramy, które wykonane były zazwyczaj z jednolitej blachy, malowano tu na niebiesko. A właściwie był to prawie błękit. To jeden z wielu sklepików, które zawsze przyciągały ich uwagę. Chociaż tutaj raczej się go nie spodziewali. A właściwie nie spodziewali się żadnego sklepu. Dlatego, skoro już był, to tym bardziej należało zajrzeć do środka. Kiedy dysponuje się gotówką kilkakrotnie większą od średniej miesięcznej pensji miejscowej ludności, chęć robienia zakupów jest chyba czymś naturalnym. Poza tym, raczej nie było towaru poza ich zasięgiem finansowym. Tym bardziej, że cały sens wyjazdu polegał głównie właśnie na tym, ażeby przywieźć jak najwięcej tego, czego w Polsce wtedy jeszcze nie było. A jeśli nawet było, to trudno dostępne lub zbyt drogie. Chociaż, jak się okazało, w tym właśnie czasie zbliżał się koniec ery złotych interesów robionych na handlu wszelkimi dobrami przywiezionymi zza wschodniej granicy. Bo same ruble nie miały w Polsce prawie żadnej wartości.

Obecnie powiedzielibyśmy sklep RTV i AGD. Wtedy był to sklep ze sprzętem domowym lub wielobranżowy. A tam nazywał się po prostu магазин[3] i był to sklep ze wszystkim. Kierowca zatrzymał niebieskiego tarpana z zieloną plandeką w części ładunkowej tuż przy niewielkich schodkach. Zaraz po wejściu do środka okazało się, że jak w większości przypadków, sklep głównie świeci pustkami. Jakaś jedna lodówka i to na talony, a poza tym żelazko, garnki, inny drobny sprzęt domowy i trochę chemii gospodarczej. Po prawej stronie wystawiony był typowy asortyment sklepu żelaznego, młotki, gwoździe oraz inne narzędzia. Po drugiej jednak stronie, w oczy rzucała się brązowa walizka z maszyną do szycia.

–Tak… to mógłby być dobry zakup – pomyślał kierownik.

Ekspedientka od razu bezbłędnie rozpoznała иностранцев[4] gdyż ich wygląd zewnętrzny różnił się diametralnie od wyglądu tubylców, którzy zazwyczaj ubierali się w tradycyjne stroje, składające się głównie z obszernej tuniki, szerokich szarawarów i wierzchniego płaszcza często bogato zdobionego oraz nakrycia głowy. Czasem było to coś w rodzaju małego turbanu i kamizelki z baraniej skóry. Nie były to stroje typowo muzułmańskie, ale nie mniej charakterystyczne. I choć zdobienia na niektórych częściach garderoby mogłyby wskazywać na dobrobyt, to był to region raczej ubogi. A bogactwo spotykanych orientalnych wzorów i ornamentów wynikało głównie z tradycji i kultury właściwej dla Środkowej Azji.

Jurta na tle Ałtaju Dżungarskiego

W ogóle, kraina ta łączyła w sobie bogate dziedzictwo różnorodnych grup etnicznych, co odzwierciedlało się również w architekturze. Spotkać tu można było zarówno gliniane lepianki jak i prawdziwe pałace czy meczety. Nie brak też było bardziej nowoczesnej architektury, szczególnie w większych miastach. Jednak i ona zazwyczaj zachowana była w swoistym stylowym klimacie regionu. Silny wpływ na całokształt wywierały tu liczne plemiona koczownicze. W niektórych nadal żywe były pozostałości wierzeń jeszcze przedislamskich i całe mnóstwo związanych z nimi symboli.

W tym właśnie rejonie częstym widokiem były znane z literatury i filmów jurty. Charakterystyczne namioty koczowniczych plemion, stanowiące powszechny element krajobrazu, podobnie jak stada wypasanych kóz, owiec czy baktrianów[5]. W naturalny więc sposób zróżnicowanie tych wszystkich kultur i tradycji znajdowało odbicie także w strojach. Dlatego równie częsty widokiem był tu pasterz w burce[6] z owczej skóry lub wełny jak i kupiec w typowo muzułmańskich, zwiewnych szatach. Innym razem wieśniak w charakterystycznej kamizelce i zdobionej czapce. Co ciekawe, słowem burka znacznie częściej określano w tej części Azji muzułmańskie szaty przeznaczone dla kobiet. Zakrywały one głowę, a czasami też całe ciało. Natomiast w wersji pełnej, powszechnej głównie w Afganistanie, również oczy. Ludy wiodące koczowniczy tryb życia, tradycyjnie nosiły ubrania z wielbłądziej wełny, które równie dobrze chroniły przed chłodem jak i upałem. Kierownik zaś z kierowcą mieli na sobie typowe ubrania europejskie. Dość ciasno skrojone dżinsowe spodnie i koszulki z krótkim rękawem ozdobione kolorowym nadrukiem, a na nogach sportowe buty powszechnie zwane adidasami. Nic więc dziwnego, że rzucali się od razu w oczy. Również samochód, którym zazwyczaj podróżowali był w tamtych stronach wyjątkowy i zawsze wzbudzał zainteresowanie. A jego nazwa „TARPAN” widoczna na tylnej klapie czytana była zazwyczaj jako „Tajarai”. Co spowodowane było tym, iż duża litera R do złudzenia przypominała odwróconą rosyjską literę Я czyli „ja”, litera P to rosyjskie „r” natomiast nasze N to rosyjskie „i”.

Tradycyjne kazachstańskie stroje

Sprzedawczyni ubrana była w kwiecistą, kolorową długą sukienkę wykonaną z jedwabiu. A na ramionach miała coś w rodzaju chusty. Zaczesane do tyłu i spięte złotymi grzebieniami kruczoczarne włosy i takież same oczy, które błyszczały jak u śmiejącego się małego dziecka. Jak większość zamężnych kobiet w tym regionie, miała z przodu wstawione złote zęby. Świadczyło to o jej statusie społecznym, no i o tym, że jest mężatką. Nie każdy bowiem wie, że zgodnie z panującym tu zwyczajem, kobiety po ślubie wyrywały sobie zęby, a następnie wstawiały nowe, ze złota. Oczywiście ich ilość zależała głównie od zamożności męża. Uśmiechała się więc przyjaźnie swym złotym uśmiechem, wyczuwając możliwość dorobienia paru rubli na boku. Po krótkiej rozmowie okazało się, że walizka jest niestety pusta i stanowi jedynie element wystawy. A może był to taki znak, że tutaj można kupić швейную машину[7], ale na specjalnych zasadach. Nie miało to jednak większego znaczenia dla miejscowych, gdyż i tak nie mieli zbyt wiele pieniędzy. Już sama oficjalna cena była dość wysoka.

– Jeśli wam bardzo zależy – powiedziała, – to mogę sprawdzić, bo być może jeszcze jedna by się znalazła.

Kierownik już nieraz prowadził podobne rozmowy i w takich przypadkach negocjacje zwykle nie stanowiły żadnego problemu. Polegały głównie na uśmiechach, porozumiewawczych spojrzeniach i wymianie kilku zdań dla zachowania bardziej oficjalnej formy. Czasem padła też ta nieoficjalna cena. Ale i bez tego jasnym było, że należy się więcej i na to wszyscy byli przygotowani. Zazwyczaj dziesięć rubli, a czasem dziesięć procent. Nie było ścisłych reguł. Poszli więc na zaplecze. Za sklepem, po drugiej stronie małego podwórka stała blaszana wiata zamknięta na dwie kłódki. Tam, po otwarciu blaszanych drzwi za dodatkowym zabezpieczeniem w formie stalowej siatki, było królestwo owej sprzedawczyni. Poza maszynami do szycia były też lodówki, pralki, odkurzacze i wiele innego chodliwego towaru. Aż gorąco się robiło z wrażenia na taki widok. Kierownikowi zabłyszczały oczy i mimowolnie się uśmiechał.

– I kto by pomyślał? W takiej dziurze? – przemknęło mu przez myśl.

Ale nieprzewidywalna rzeczywistość tego kraju już nieraz go w podobny sposób zaskoczyła.

– To ile kosztuje? – zapytał dla formalności.

– 133 ruble – z wymownym uśmiechem odpowiedziała, sięgając po walizkę.

Nie mogła przecież podać innej ceny niż państwowa, jednak oczywistym było, że liczy na więcej. Więc na pewno wpadnie dycha, a może nawet dwie – co zależało od zamożności kupującego oraz od stopnia wdzięczności jaką poprzez to okazywał sprzedawcy za towar spod lady. W tym przypadku mogła liczyć na sporą wdzięczność, biorąc pod uwagę z kim ma do czynienia. Kierownik bez namysły sięgnął do kieszeni i sprawnie odliczając odpowiednią kwotę wręczył jej zapłatę. Dumny z siebie i zadowolony dodał pytająco:

– Tak powinno być dobrze?

Kobieta wzięła pieniądze, jednym spojrzeniem sprawdziła i… popatrzyła głęboko w oczy kierownika. Złoty uśmiech zniknął z jej twarzy i beznamiętnie odpowiedziała:

– Tak… tak jest dobrze.

A on poczuł nagle dziwny chłód, a może nawet pewien rodzaj strachu. Ale to uczucie zaraz minęło, wraz z trzaskiem zamykanych drzwi do zaplecza i zostało zastąpione innym, nie mniej przerażającym i nieprzyjemnym. Po chwili wsiedli do samochodu i odjechali. Ekspedientka odprowadzała ich swym chłodnym spojrzeniem. Kierowca oczywiście niczego się nie domyślał. W końcu już nieraz brał udział w takich zakupach. Scenariusz i efekt był zazwyczaj podobny. Tym razem sam akurat nie kupował maszyny. Poza tym, to jego szef miał monopol na załatwianie takich spraw i znał język, znacznie lepiej od niego. Dlatego też, pogwizdując raźno, zmierzał z powrotem do cyrku i był chyba nawet zadowolony, że jego przełożony zrobił sobie taki fajny zakup. A do tego była spora szansa, że przed wyjazdem do następnego miasta podjadą tu znowu i wtedy zrobią konkretne zakupy.

Taki też zresztą był oczywisty plan. Kierownik jednak nie okazywał równie wielkiego zadowolenia. Zamyślił się, a w jego głowie narastał wstyd i niesmak po tym, co się stało. Zorientował się zaraz jak tylko opuścił sklep, ale jakoś niehonor było wracać. Nie przemógł się i chyba nawet stchórzył. Choć wtedy taka decyzja uratowałaby całą sytuację. Teraz tego żałował, jednak było już za późno.

Maszyna bowiem kosztowała niecałe 133 ruble. Dla niego to było niewiele, choć dla zwykłego Rosjanina w tamtych czasach były to prawie dwie wypłaty. Jednak on zapłacił zaledwie 135, a nie 150, jak zamierzał. Tych 12 rubli więcej byłoby uczciwą stawką za sprzedaż towaru spod lady, ale nie te marne 2 ruble, które dostała sprzedawczyni. Stąd właśnie przy pożegnaniu pojawiał się w jej oczach chłód na przemian ze zdziwieniem. Poczuła się po prostu oszukana i wykorzystana. Zapewne nawet była zła, że dała się tak podpuścić dla tych marnych groszy. Gdyby wiedziała, nigdy nie przyznałaby się, że ma towar na zapleczu, czekając na okazję dającą godziwy zarobek. Jednak nie mogła nawet pisnąć słowem o tej ewidentnej niesprawiedliwości. Wszak to, że towar przechowywany był na zapleczu, a nie wystawiony w sklepie, nie było zgodne z prawem nawet w tym dziwnym kraju. Najgorsze było to, że mogła pomyśleć, iż młody człowiek od początku chciał ją oszukać i to dla kierownika było najgorsze, gdyż w żadnym razie nie miał przecież takiego zamiaru.

Dlatego, już sama myśl o popełnionej gafie była dla niego niewymownym cierpieniem psychicznym i nieopisanym wstydem. Wstydem przed samym sobą, ale i całym światem. Mimo, że wiedział o tym tylko on. A przecież uczciwość to jedna z cech, których posiadania był zawsze w pełni świadom. Jak to się więc mogło stać? Wciąż zadawał sobie pytanie. Prawdopodobnie w zwitku banknotów nie rozpoznał prawidłowo nominałów. I była to po prostu zwykła pomyłka. Jednak dość brzemienna w skutki. Nieprzerwanie rozmyślał o tym w drodze powrotnej, niewiele mówiąc. Oczywiście kolejna wizyta w tym sklepie była już od tej chwili wykluczona.

I dopiero teraz, w wyniku rozmowy z Ryśkiem, wspomnienie tamtego zdarzenia odchodziło w niepamięć. Za to docierało do niego powoli, że jego też w końcu może dopaść skrajne uczucie tęsknoty za rodziną i krajem. Przecież też może nie dać rady. Mimo, iż w przeciwieństwie do wielu innych, był w pewien sposób zahartowany i rozłąka nawet w czasie świąt nie była mu obca. W ciągu ostatnich kilku lat niejedne święta spędził poza domem. Chociaż dawno temu również i dla niego stanowiło to poważny problem.

* * *

Tak właśnie było przed kilku laty, kiedy po godzinie 18 czuł, że nie jest tam, gdzie być powinien o tej właśnie porze. Wciąż bowiem jeszcze nie wrócił do domu po pracy, jak to czynił jeszcze do niedawna i jak to czyniła większość ludzi. Perspektywa następnych kilkunastu godzin takiego stanu była równie przytłaczająca co fakt, że jest to nieuchronne i zupełnie od niego niezależne. I gdyby nawet bardzo chciał to nie był w stanie tego zmienić. Do dziś dobrze pamięta, jak w tamtym czasie zagadnął do niego porucznik Jaworski, szef III zmiany:

– Co...? Tęskno za domem...?

Młody człowiek nie zdążył nic odpowiedzieć nieco zaskoczony.

– Nie martw się… jakoś to wytrzymasz i w końcu się przyzwyczaisz – pocieszał.

Wtedy właśnie chyba pierwszy raz w życiu poczuł taką tęsknotę, spotęgowaną dodatkowo faktem, że ktoś to w ogóle zauważył i zwrócił na to uwagę. Przełożony bezbłędnie bowiem rozszyfrował młodego człowieka, który oparty o drzewo przed budynkiem strażnicy sączył z butelki mineralną wodę wpatrzony gdzieś w dal. Był jesienny, ale ciepły wieczór, wokół zrobiło się już dość ciemno i tylko latarnie rozświetlały przytłaczającą, szarą i przykurzoną scenerię ogromnej fabryki oraz ceglane mury budynków starego zakładu. Była to w tym dniu pierwsza taka chwila wytchnienia, kiedy mógł pomyśleć o domu i czekającej go przyszłości. A przed nim jeszcze wciąż kilkaset podobnych do tego dni, które składały się na te dwa lata, jakie jeszcze go czekały. Taka perspektywa go przerażała, co było dodatkowo potęgowane uczuciem tęsknoty za domem. I właśnie to zauważył całkiem obcy człowiek, który zapewne kiedyś sam czuł się podobnie. A nie był to przecież byle kto, tylko sam szef zmiany, oficer.

Jednak teraz, już po kilku latach, z pewnym bagażem doświadczeń, nie powinno to jakoś specjalnie wpłynąć na jego stan emocjonalny. Kierownik bowiem wcale nie cierpiał z tego powodu i nie czuł też przygnębienia czy swoistego lęku, jaki często towarzyszy ludziom w podobnych sytuacjach. Mimo to, mimowolnie myślał o tym, że jednak jest bardzo daleko od wszystkiego, co jeszcze niedawno było dla niego jedynym światem.

No właśnie... przez te ostatnie dwa miesiące nie było czasu aby się nad tym w ogóle zastanawiać. Ogrom nowych obowiązków z mnożącymi się problemami, ogrom wciąż nowych zadań i zdarzeń był wręcz przytłaczający. Nie pozostawiał miejsca na normalne, zwykłe myśli lub marzenia. Nawet te o seksie, czy w ogóle jakimkolwiek odpoczynku. Widocznie w takich sytuacjach mózg wycisza wszelkie inne potrzeby, skupiając się na tu i teraz. Mobilizując w ten sposób wszystkie swoje siły po stronie wytrwania, przetrwania i osiągnięcia zamierzonego celu. A późną nocą, po całym dniu tej swoistej walki, wytężonej pracy, natłoku emocji i informacji, padał zmęczony jak nigdy przedtem, nie mając już siły na nic więcej. Nie było nawet czasu wspomnieć o bliskich, a szczególnie o córce, za którą gdzieś w głębi serca bardzo tęsknił. Mimo, że nawet nie zdawał sobie z tego sprawy.

Teraz, z perspektywy minionych lat, można by się zastanawiać jak to jest w ogóle możliwe, żeby przez tak długi czas nie myśleć o tym, co jeszcze niedawno było jedyną treścią życia. Okazuje się, że można. Liczyło się tylko to, aby sprostać kolejnemu wyzwaniu, zrealizować kolejne zadanie i chłonąć doświadczenie tam, gdzie to tylko jest możliwe. Bo przed nim było jeszcze wiele miesięcy tej walki.

Na szczęście był młody, otwarty na świat i chociaż niedoświadczony, to dość pewny siebie, pełen wiary, że jednak da radę. I mimo wszystko odważny. A może tylko nieświadomy i po prostu głupi? Nawet teraz, po latach, trudno jednoznacznie to ocenić. Ale przecież nie był to pierwszy raz, kiedy dawał sobie radę tam, gdzie inni się poddali, mimo że byli znacznie lepiej przygotowani od niego.

* * *

Kierownik administracyjny cyrku to jednak całkiem coś innego niż na przykład inspektor do spraw ppoż. w Hali Targowej na „Koszykach” w Warszawie, gdzie przyszło mu niegdyś objąć posadę po pewnym kapitanie pożarnictwa. Chociaż sam był wtedy zaledwie kapralem, też sobie poradził i stał się nawet autorytetem dla dyrektora hali w sprawach dotyczących przepisów przeciwpożarowych Oczywiście musiał sobie wypracować, a właściwie wywalczyć, taką pozycję. Bo nie było łatwo. Olbrzymia odpowiedzialność, z której do końca sobie nie zdawał sprawy oraz brak wiedzy i doświadczenia nie sprzyjały osiągnięciu sukcesu. Do dziś pamięta starcia z tamtejszym kierownikiem technicznym, który za wszelką cenę starał się umniejszyć rolę, jaką pełnił ten młody człowiek. Mało tego, próbował wykorzystać go nawet do zadań, które z racji funkcji raczej nie mieściły się w jego zakresie obowiązków. W takich przypadkach ulubionym argumentem młodego inspektora było stwierdzenie:

– Ależ panie kierowniku… – z lekką drwiną w głosie rozpoczynał inspektor.

– Już sama nazwa mojej funkcji jasno określa moje zadania. Inspektor, jak sama nazwa wskazuje, ma za zadanie inspekcjonowanie, a nie przygotowanie obiektu do inspekcji. Dlatego fizyczne rozmieszczenie gaśnic, czy też wysłanie ich do napełnienia lub legalizacji musi pan wykonać we własnym zakresie. I przykro mi, że będzie pan to musiał zrobić osobiście.

Bo kierownik nie miał żadnych podwładnych, którym mógłby zlecić takie zadanie.

– Ja jednak panu w tym nie pomogę – kontynuował. - Mogę jedynie wskazać miejsca, gdzie je ustawić.

– No, ale pana poprzednik się tym zajmował – próbował mimo wszystko kierownik.

– Ale ja, jak już powiedziałem, nie będę. A w razie czego możemy się przejść do dyrektora, by wyjaśnić tę kwestię – pewny swych racji proponował inspektor.

Mówiąc te słowa odczuwał niemałą i nieskrywaną satysfakcję, gdyż po kilku tego typu akcjach, kierownik techniczny nie miał żadnych argumentów do dyskusji. Fakt, że tymi sprawami zajmował się poprzedni inspektor nie był wystarczającym powodem, aby nie miało się to teraz zmienić. I taka też była interpretacja tej sytuacji przez dyrektora hali, u którego młody inspektor zyskał miano fachowca w swojej dziedzinie. A nie było to aż takie trudne, biorąc pod uwagę ogrom nieprawidłowości i ogólny bałagan, w tym również w zakresie przepisów przeciwpożarowych. Jednak zanim tak się stało nasz bohater wertował stosy dokumentów pozostawionych przez poprzednika w biurku, zgłębiając potrzebną wiedzę. Dawał sobie z tym radę, mimo że w tym samym czasie kończył policealną szkołę w systemie zaocznym, co też wymagało zaangażowania i czasu. Mimo to, w swej pracy, którą traktował niemalże jak misję był tak dokładny i skrupulatny, że w końcu zaczęło to przeszkadzać dyrekcji. Bo, jak się okazało, im potrzebny był jedynie kozioł ofiarny na wypadek jakiejś tragedii, a nie ktoś, kto zrobi tam porządek. Tym bardziej nie był potrzebny zapalony i bezkompromisowy reformator. A do tragedii mogło tam dojść w każdej chwili. Źle zabezpieczone magazyny, zawalone przejścia w korytarzach, kable pod napięciem wystające ze ścian, nieprzestrzeganie przez pracowników zakazów palenia, to tylko niektóre nieprawidłowości, jakich w hali na Koszykach było mnóstwo. Jednym z największych jednak zagrożeń był system ogrzewania. A była to zima, więc system ten był eksploatowany na najwyższych obrotach. Dokładniej, chodziło o kotłownię i dwa przestarzałe piece na ropę, umieszczone w piwnicach. Zasilane były z dwóch podziemnych zbiorników, każdy po 8 ton. Codziennie więc dochodziło do samozapłonu instalacji zasilającej i w takich przypadkach na bieżąco reagował palacz za pomocą agregatów górniczych. Czyli zestawów gaśnic śniegowych, bardzo skutecznych i łatwych w użyciu. Jednak palacz często bagatelizował swe obowiązki i potrafił nawet wyjść w czasie dyżuru do miasta, pozostawiając rozgrzane piece bez nadzoru. Dlatego inspektor musiał go stale kontrolować i upominać. Właściwie to należało zamknąć kotłownię, która na pierwszy rzut oka przypominała piekło. Czarno, brudno i gorąco. Z palenisk buchały płomienie i śmierdziało ropą. Ale nawet mimo takiego stanu, to jak zamknąć ją w środku zimy? Kto by się na to zgodził? Przecież głównym zadaniem hali był handel. A bez ogrzewania cały ten ogromny obiekt nie mógłby funkcjonować. Jak się później okazało, hala miała być remontowana za kilka miesięcy. Ponieważ był to obiekt zabytkowy, więc remont nie był prostą sprawą.

Dla dyrekcji zatrudnienie inspektora było konieczne dla funkcjonowania tej handlowej placówki, gdyż w niedalekiej przeszłości miał tu miejsce poważny pożar i taki warunek postawiła straż pożarna w zaleceniach popożarowych. Ogrom nieprawidłowości i niezgodności z przepisami powodował, że młody inspektor stopniowo i konsekwentnie dążył do ich usunięcia, czyli do poprawy sytuacji za wszelką cenę, uznając stan zabezpieczenia obiektu za oczywisty priorytet. To jednak nie do końca odpowiadało dyrekcji, która chciała jedynie jakoś przetrwać do zapowiadanego remontu, nie robiąc przy tym zbędnej ich zdaniem rewolucji. Inspektor o tym oczywiście nie wiedział. Dlatego też, po kilku miesiącach nie przedłużono z nim umowy, uznając zapewne, że lepiej nie mieć inspektora w ogóle, niż mieć takiego, który tylko mnoży problemy i żąda ich rozwiązywania.

Zbiegło się to również z zakończeniem okresu grzewczego więc można być prawie pewnym, że chodziło jedynie o to, aby w razie kłopotów było kogo pociągnąć do odpowiedzialności. Inspektor w czasie tych kilku miesięcy wystosował dziesiątki pism oraz protokołów pokontrolnych, co stanowiłoby w razie czego wystarczający dowód na to, że w ramach możliwości robił wszystko, aby do tragedii nie doszło. Ponadto prowadził bieżące szkolenia dla pracowników, a nawet udzielał im pisemnych upomnień za łamanie przepisów. Poza tym, i tak za całokształt odpowiadał dyrektor. Na szczęście dla nich wszystkich nic takiego nie wydarzyło się w tym czasie. A młody człowiek zdobył kolejne, jakże ważne, doświadczenie na przyszłość. I teraz mógł je w pełni wykorzystać.

Nie miało to jednak aż tak wielkiego znaczenia, bo to nowe wyzwanie było całkiem inne. Było też o wiele bardziej poważne. Szczególnie dlatego, że dotyczyło instytucji jaką jest cyrk, w dodatku występujący poza granicami kraju. Szczególnie poważne dla kogoś, kto o funkcjonowaniu cyrku wiedział tak niewiele. A w zasadzie nic. Dodatkowo, w tym konkretnym przypadku, w razie poważnych kłopotów nie byłoby nawet jak i gdzie uciec, schować się, czy choćby przeczekać. Ale z drugiej strony... nie, wrócić, poddać się i nie dać rady? To w ogóle nie wchodziło w rachubę. Poza tym jaki to wstyd? To nie było w stylu kierownika. Chociaż Ryśkowi to jakoś nie przeszkadzało i Wielkanoc spędzi już z rodziną.

Myśli o powrocie czy ucieczce zapewne zaprzątały głowę niejednemu. Bo praca w cyrku nie jest lekka i nie każdy o tym wiedział przed przyjazdem. Jednak wydawało się, że takie rozwiązanie nie jest w ogóle możliwe do realizacji. Zbyt wiele przeszkód i przeciwności. Wstyd przed kolegami, rodziną, a czasem i strach przed nieznanym powodował, że na myśleniu jedynie się kończyło. Powrót do Polski z tak odległego miejsca na Ziemi nie był zwykłą wycieczką. Szczególnie dla tych, których przywieziono tam jak w przysłowiowej „bańce po mleku”, po czym wyciągnięto dopiero na miejscu. W zasadzie bez większego ich udziału czy zaangażowania. Po prostu zostali przywiezieni do pracy. Tyle tylko, że tysiące kilometrów od domu.

Nie tylko sama praca w cyrku była ciężka. Ciężko się tu po prostu żyło. Już fakt ciągłego przemieszczania się z miejsca na miejsce dla wielu był niezwykle uciążliwy. Specyficzne warunki socjalne i sanitarne nie mieszczą się obecnie w świadomości większości normalnych ludzi. Jednak można było do tego przywyknąć, a nawet to polubić, czy wręcz pokochać. Bo takie cyrkowe życie daje też sporo satysfakcji i zadowolenia. Brak sztywnych ram regulujących i określających tryb pracy i życia. Oczywiście poza spektaklami. Mimo, że w zasadzie jest się ciągle w pracy, to jednak w pewnym sensie można poczuć się wolnym. Tak, oczywiście tylko w pewnym sensie.

* * *

Kilka miesięcy wcześniej, po 3 w nocy podjechał po niego kierowca jednego z czterech jelczy, którymi zaraz potem mieli udać się aż na granicę z Niemcami. Ciemno i zimno, bo przecież był to dopiero koniec stycznia. Dobrze, że wziął koc i termos z gorącą herbatą. Nigdy by nie pomyślał, że przygotowania do sezonu rozpoczynają się jeszcze zimą. No, ale w tym przypadku nie był to byle jaki sezon. Pierwsza praca w ZWC[8] i od razu wyjazd. Co prawda tylko do ZSRR, ale jednak. Ktoś inny musiałby odpracować na bazie co najmniej dwa lata, zanim mógłby ubiegać się o zagraniczny kontrakt. A tu, już po dwóch miesiącach pracy taka okazja. Nie była to jednak żadna niespodzianka, czy zaskoczenie. Od początku było wiadomo, że w tym roku ten konkretny cyrk ponownie jedzie do Rosji. Przecież gdyby nie to, kierownik nie zwolniłby się z dotychczasowej pracy, którą lubił, i w której w pełni się realizował. Jednak tu rysowała się przed nim, złudna, jak się później okazało, szansa na zarobienie większych niż do tej pory pieniędzy. A poza tym ten wyjazd miał otworzyć mu drogę do kontraktów na Zachodzie, gdzie praca była co prawda cięższa, ale też płacili więcej. I to w dolarach. A w tamtym czasie moc dolara była znacznie większa niż teraz.

Podróż w tamtą stronę przebiegała bez najmniejszych problemów. Oczywiście poza tym, że w jelczu, którym jechał nie działało ogrzewanie i było po prostu zimno. Wtedy jeszcze nikt nie przejmował się zbytnio czasem pracy kierowców. Szczególnie w cyrku, gdzie w trakcie sezonu praca po kilkanaście godzin dziennie, a czasem całą dobę, była normą. Dlatego postoje regulowane były jedynie poprzez częstotliwość potrzeby sikania. Im jednak byli bliżej celu, tym bardziej świeżo upieczony kierownik się denerwował. Na zewnątrz nie dawał jednak nic po sobie poznać starym wyjadaczom z Julinka. Póki co nawet nie zastanawiał się, jak się dogada z niemieckim treserem. A przecież będzie musiał z nim jakoś porozmawiać. Podobnie jak nie myślał o tym, co i jak będzie musiał tam załatwiać. Wynikało to chyba z braku życiowego doświadczenia, które teraz, po latach, bardzo cenił.

Na miejscu okazało się, i to na całe szczęście, że w zasadzie nawet nie trzeba będzie niczego załatwiać: chodzić, szukać, czy dopytywać. Niemiec stał już po naszej stronie granicy od kilku godzin i czekał. Piękne biało-niebieskie, jak nowe, wozy cyrkowe w porównaniu z naszymi wydawały się, i nie bez powodu, jak jakiś ekskluzywny tabor rodem z RFN[9]. Tak też zresztą było. Niemiec był z żoną i z nią też razem występował. Na oko o wiele lat młodsza od niego. Typowa niemiecka uroda, lekko falujące długie blond włosy, lekko kanciaste rysy i niebieskie oczy. Ogólnie dość ładna i wydawała się być nawet znacznie bardziej sympatyczna od niego. Ale chyba zabronił jej nawiązywania jakichkolwiek kontaktów, bo prawie w ogóle się nie odzywała. Zresztą dotyczyło to całego sezonu. Tak więc uśmiech, czy wymiana grzecznościowych pozdrowień na przykład na dzień dobry, należały do rzadkości. On był w wieku sporo po trzydziestce, dobrze zbudowany z dość wydatnym zarostem w formie wąsów i bokobrodów. Prowadzili razem tresurę tygrysów i niedźwiedzi brunatnych. W sumie, jak się później okazało, był to całkiem miły człowiek, ale mimo to, na początku dało się wewnętrznie odczuć jakąś kulturową przepaść i niedostępność. Na pierwszy rzut oka surowy i twardy gość, z którym lepiej nie mieć na pieńku. Swoją drogą, należało podziwiać Starego, że zwerbował do swojego cyrku artystów takiego formatu. Bo cóż znaczyłby cyrk bez dzikiej tresury?

Kierowcy podczepili wozy i po krótkim odpoczynku zgłosili gotowość do powrotu. Nie było zresztą na co czekać, bo robiło się późno, a do bazy kawał drogi. Ta niecodzienna wycieczka, fakt tak wczesnego wyjazdu oraz poczucie dobrze wypełnionej misji wzmogły u kierownika nieodpartą potrzebę odpoczynku. W kabinie, w przeciwieństwie do jazdy w tamtą stronę, było ciepło, a silnik przyjemnie huczał, dając dodatkową zachętę do snu. Poza tym, po tak długiej podróży nie było już wspólnych tematów do rozmowy z kierowcą. Tym bardziej, że szefowi nie wypadało przecież rozmawiać z pracownikiem jak kolega z kolegą. No i nie na każdy temat oczywiście. Tak mijały kolejne kilometry i godziny podróży. Za oknami szybko przemykał szaro–bały krajobraz, ale na szczęście nie padało i warunki do jazdy były dobre.

I nagle, szok...! Gdzieś tak po godzinie 17, kiedy byli już zaledwie niecałe sześćdziesiąt kilometrów od Julinka... Kierownik odkrył z przerażeniem coś, co sparaliżowało na chwilę całe jego ciało i umysł. Zerknął bowiem mimowolnie na kierowcę, który od dłuższej chwili też milczał.

– Nie... – pomyślał. - Zdawało mi się!

Zerknął więc raz jeszcze i kolejny raz.

– Boże… co jest? – sam siebie zapytał, szukając w myślach szybkiego wytłumaczenia i równie szybkiej reakcji na to, co właśnie zobaczył. Ten prawie pięćdziesięcioletni, doświadczony kierowca, który już z niejednego pieca jadł chleb i niejeden sezon przejeździł w cyrku, miał teraz zamknięte oczy.

Tak właśnie – były zamknięte.

Mimo to, wciąż jechał równo z prędkością ponad 70 km/h, jelczem z przyczepą. Za nimi jechały jeszcze trzy takie zestawy. A w kabinie jednego z nich siedział Niemiec z żoną. Oczy kierowcy otwierały się co chwilę, aby natychmiast się ponownie zamknąć. To było skrajne zmęczenie. Kierownik był przekonany, że w takich sytuacjach doświadczony kierowca sam zatrzyma się, żeby odpocząć. Było to przecież oczywiste. Jednak to wyobrażenie mijało się bardzo z brutalną rzeczywistością, której przyszło mu teraz doświadczyć. Stało się więc jasne, że kierowca jedzie i przysypia. Na chwilę zamykając i otwierając oczy. Kierownik, zdrętwiał z wrażenia i zawołał:

– Halo, panie Sawicki!

Ten natychmiast zareagował...

– Co jest panie kierowniku?

– Musimy się zatrzymać... pan zjedzie na pobocze – powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Kierowca bez zbędnych komentarzy włączył kierunkowskaz i natychmiast zjechał na pobocze. Zapewne w tym momencie sam zdał sobie sprawę z tego, co się stało. Za nimi zjechały pozostałe samochody. Wszyscy zaraz też wysiedli na zewnątrz. Chłodne powietrze szybko ich orzeźwiło. Rozprostowując kości i przecierając zaczerwienione ze zmęczenia oczy mówili niby to między sobą, a niby to do kierownika...

– Dobrze, że się w końcu zatrzymaliśmy.

Oznaczało to, że w pozostałych samochodach sytuacja musiała być identyczna. Kierownik nie skomentował tego, ale odniósł nieomylne wrażenie, że to on jest odpowiedzialny za taki stan rzeczy. Przynajmniej oni byli o tym przekonani. Bo przecież to on kieruje całą wyprawą i to on już dawno powinien zarządzić postój. Jednak z braku doświadczenia nawet o tym nie pomyślał. A oni zapewne, nie chcąc okazywać słabości, nie chcieli samowolnie się zatrzymywać. Zdał też sobie sprawę z konsekwencji jakie mogły być wynikiem zmęczenia tych ludzi. Prawie tysiąc kilometrów przejechane ciężarowym samochodem w ciągu jednego dnia, w dodatku zimą, to nie jest mało. Zdał sobie również sprawę, że być może niewiele brakowało do prawdziwej tragedii, od której uchronił ich jedynie przypadek. A może boska opaczność. Tragedii, do której mogło dojść na drodze krajowej nr 8, gdzieś pomiędzy Łowiczem, a Sochaczewem.

Była to więc jedna z pierwszych, ale na pewno nie ostatnia lekcja życia dla tego młodego człowieka. A przed nim jeszcze wiele miesięcy wyzwań, sprawdzianów, problemów i cały bezmiar nieznanego świata.

Mimo wszytko trzeba przyznać, że to całkiem nowe wyzwanie stanowiło też pewnego rodzaju wygrany los na loterii. Bo oto bez większych problemów może wyjechać do pracy, na którą inni czekają latami, a jeszcze inni tylko o niej marzą. Oczywiście pomijając fakt, że w tamtym czasie opłacalność wyjazdu do Rosji znacznie spadła. Jednak nadal było to coś. W dodatku nie jechał tam jako zwykły robotnik, tylko jako zastępca dyrektora poważnego państwowego cyrku. Czyli państwowego przedsiębiorstwa rozrywkowego. A najlepsze było to, że dzięki temu będzie miał wielomiesięczną darmową wycieczkę do azjatyckiej części ZSRR. I to chyba było w tym najważniejsze, o czym kierownik przekonał się dopiero na miejscu, kiedy na własne oczy zobaczył na czym polega różnica pomiędzy Europą, w której żył na co dzień, a Azją, do której inni nigdy nie pojadą. Nawet pomijając, że te różnice wynikały też z faktu, iż chodziło o dwa całkiem rożne kraje, to już sama Azja jako taka, robiła odpowiednie i wyjątkowe wrażenie na każdym, kto się tam znalazł. Mimo, że nie miał zbyt wiele czasu aby zwiedzać, tak jak to robią zwykli turyści, to i tak sporo widział i wiele doświadczył. Znacznie więcej niż podczas jakiejkolwiek możliwej wycieczki. A ponadto mógł poznać ten świat od środka, czyli od strony życia zwykłych ludzi, bo z racji swojej pracy brał w nim też jakiś udział. To wszytko w połączeniu z niecodziennym cyrkowym życiem dawało potężną dawkę egzotyki i swoistego czaru. To wrażenie nie opuszczało go przez cały czas, jaki tam spędził. Dzięki tej wycieczce utwierdził się tylko w swych niezłomnych poglądach na temat Rosji i Rosjan. Pomimo, że tam gdzie był miał tak naprawdę do czynienia z wieloma różnymi narodowościami, kulturami i zwyczajami. Oficjalne jednak był to potężny i nieprzenikniony Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich, potocznie zwany Rosją.

Same przygotowania do wyjazdu nie były dla nowego kierownika źródłem jakiegoś szczególnego wysiłku poza normalnym stresem związanym z nową pracą i nowymi obowiązkami. Po prostu się uczył. Chłonął wiedzę, jak gąbka, a czasu było niewiele. Ale i tak, w ciągu zaledwie dwumiesięcznej pracy w bazie, dowiedział się znacznie więcej niż niejeden przez pół roku. Taki przyspieszony kurs z zarządzania i administracji cyrkiem. Ale była to kropla w morzu tego, czego musiał się jeszcze nauczyć i dowiedzieć.

Większością spraw organizacyjnych zajął się dotychczasowy zastępca dyrektora cyrku, który do samego wyjazdu udzielał rad i wskazówek, pilotując swojego następcę. Pracował w tym cyrku już kilka lat, a w Rosji był już dwukrotnie, więc z doświadczenia wiedział co i w jaki sposób przygotować. Dlatego oczywistym było, że pomagał nowemu kierownikowi jak mógł. Zresztą taki mu postawiono warunek, żeby w ogóle mógł odejść z cyrku i wyjechać do pracy za granicą. Już wkrótce bowiem miał wyjechać na kontrakt do Szwecji. „Skoghs Nöjesfält AB”[10] – był to największy w Europie Północnej mobilny park rozrywki. A on, miał być tam właśnie kucharzem. W tym właśnie lunaparku już od trzech sezonów pracował brat naszego bohatera. No, ale to całkiem inna historia.

W tamtych czasach wyjazd do Szwecji, Francji, czy Włoch był marzeniem każdego, jednak na taki kontrakt mogli liczyć jedynie nieliczni. W minionych latach znane były przypadki, że po dwóch sezonach we Włoszech, czy Anglii ludzie stawiali sobie domy za zarobione tam pieniądze. Jednak taka perspektyw była jeszcze bardzo odległa. A jak się później okazało, przemiany w naszym kraju zmieniły te korzystne relacje finansowe i wyjazdy nie były już aż tak opłacalne.

Tymczasem dotychczasowy kierownik przez te ostatnie dni musiał jeszcze wyprawić cyrk w drogę. Przygotować dokumenty i zadbać o to, aby przekazać wszystko co niezbędne obejmującemu obowiązki. A było tego niemało. Od dokumentów dotyczących taboru i pojazdów, poprzez niezliczone druki i sposób prowadzenia dokumentacji administracyjnej, kwity magazynowe, po akta personalne pracowników włącznie oraz przekazanie całego inwentarza.

W ogóle ostatnie tygodnie były bardzo pracowite. Dopilnowanie wszystkich spraw i zadbanie o najmniejsze nawet, ale niezbędne szczegóły, wymagało poza ogromnym doświadczeniem sporego zaangażowania. Samo oficjalne przekazanie obowiązków i podpisanie protokołów zdawczo–odbiorczych odbyło się pewnego popołudnia w dość nietypowy sposób. A może i typowy, biorąc pod uwagę, że chodziło o cyrk. Trudno powiedzieć. Mianowicie, przy butelce wódki i to niejednej w działce kierownika. Przy czym inwentaryzacja była warunkowa i tylko na papierze, ze względu na fakt, że cyrk nie był kompletny. Jego spora część znajdowała się w tym czasie w Taszkiencie. W tej swoistej inauguracji brali udział obaj kierownicy i starszy kierowca, który nieoficjalnie zobowiązał się do pomocy w trudnych sytuacjach już tam na miejscu. Miła, przyjacielska atmosfera, alkohol i zakąski powodowały, że młody kierownik nawet nie przeczuwał na jak głęboką wodę już niedługo zostanie wypuszczony.

Nie obyło się też oczywiście bez dokładnych wskazówek i rad w jaki sposób postępować, aby wyprostować istniejące nieprawidłowości, takie jak na przykład brak kilkudziesięciu opon w cyrkowym magazynie, które w poprzednim sezonie zostały po prostu sprzedane. Bo był to towar bardzo w tamtym czasie chodliwy. Od tej pory to nowy kierownik podpisywał wszystkie dokumenty i stawiał na nich swoją imienną pieczątkę. Tym samym był za wszystko odpowiedzialny, mimo że wtedy nie był jeszcze do końca tego świadomy. Deklarowana pomoc starszego kierowcy też, jak się później okazało, nie wyglądała tak, jak powinna. Czasem wręcz można było odczuć, jakby czyhał na wpadkę zamiast przed nią ostrzegać. Jego brak lojalności w stosunku do młodszego kolegi szła w parze z lojalnością w stosunku do dyrektora, gdyż to od niego zależał wyjazd starszego kierowcy do któregoś z cyrków zachodnich. O taki wyjazd starał się od dawna i miał obiecane, że nastąpi to właśnie po tym sezonie. Więc o trafności powiedzenia, że „bliższa ciału koszula” kierownik przekonał się boleśnie już w trakcie sezonu. A starszy kierowca w przyszłości trafi, podobnie jak kierownik, do pracy w Szwecji, tyle tylko, że do innego cyrku.

Pierwsza niemiła niespodzianka spotkała nowego kierownika w przeddzień wyjazdu, czyli po tym, jak jego wóz znalazł się na wagonie składu pociągu przygotowywanego do wyjazdu. Okazało się, że w środku, po przejechaniu tych kilkunastu kilometrów z bazy w Julinku na rampę PKP w Błoniu, jest jak po wybuchu bomby. Misternie i z niemałym wysiłkiem urządzana działka wyglądała teraz jak po przejściu huraganu. Była to kolejna lekcja dla żółtodzioba, którą postanowili dać mu starzy cyrkowi wyjadacze. Nikt bowiem jakoś nie powiedział, że do takiej przejażdżki trzeba się odpowiednio przygotować. Odpowiednio pozamykać szafki, pozestawiać wszystko na podłogę lub powkładać do miski, czy choćby wersalki. Zabezpieczyć specjalnymi pasami meble, czyli poprzypinać je do ścian. A już na pewno nie zostawiać wody w wiadrach, czy innych odkrytych naczyniach. Efekt braku takiego przygotowania do podróży można sobie łatwo wyobrazić. Dodatkowo należy się domyślać, że dla spotęgowania tego efektu zastosowano odpowiedni styl jazdy. Mimo, iż dobrze wiedział o co chodziło przyszłym podwładnym, to nie miał do nich żalu.

– Trudno, niech to będzie taki chrzest bojowy – pomyślał.

W końcu dopiero mieli się poznać i ewentualnie polubić. Ich przychylność póki co była mu bardzo potrzebna. Jednak już wtedy brak jakiegokolwiek ostrzeżenia, choćby w postaci sugestii ze strony starszego kierowcy, wydawał mu się co najmniej dziwny.

* * *

Wreszcie nadszedł ten dzień – 6 lutego 1990 roku, po południu. Był to powód do niemałych emocji i pewnego rodzaju rajzefiber[11]. Przedostatnią noc spędził jeszcze w domu, mimo że większość ludzi, którzy mieli jechać tym pociągiem nocowała już w swoich wozach załadowanych na towarowe wagony. Jeszcze tylko pożegnanie z rodziną i w drogę. Nawet się specjalnie nie bał choć jechał w nieznane. Pierwszy raz tak daleko i na tak długo. Brak strachu wynikał głównie z braku świadomości co go czeka. O tym, że to kilka tysięcy kilometrów i ponad dwie strefy czasowe różnicy dowiedział się dopiero później. Jeszcze tego samego dnia nocą kilkadziesiąt wagonów dotarło do Brześcia. Był to najważniejszy dworzec kolejowy, stanowiący główne połączenie transportu kolejowego Europy i Azji. Ważny głównie z tego powodu, że w tym miejscu biegnące na wschód tory kolejowe miały inny, szerszy rozstaw i wszystkie towary musiały być przeładowywane na tamtejsze wagony. Czasami, jak w przypadku pociągów osobowych, wymieniano jedynie podwozia na te z szerszym rozstawem kół. Unoszono wtedy cały wagon na specjalnych podnośnikach i w tym czasie wymieniano sam układ jezdny. Wszystko to odbywało się z pasażerami w środku. Jednak nie wolno było opuszczać pociągu, więc rzadko kiedy można było coś ciekawego zobaczyć. No, jedynie tyle, co przez okno. Ale już sam fakt takiej zamiany był niezwykłym wstępem do ciekawej podróży do krainy całkiem innej niż Polska. Ich pociąg stał na bocznicy w oczekiwaniu na odprawę celną. Oczywiście wcześniej kierownik otrzymał odpowiednie dokumenty i wytyczne potrzebne do przekroczenia granicy. Wiedział więc co i jak ma załatwić. Przynajmniej teoretycznie. Wyglądał przez okno, czekając, aż ktoś po niego przyjdzie. Prószył lekki śnieg, a dookoła było biało, jak to w zimie.

Było to dość dziwne uczucie znaleźć się w pasie granicznym otoczonym szpalerem z drutów kolczastych, z majaczącą w oddali wieżyczką strażników. Pilnowali tego żołnierze z karabinami i psami, które ujadały chyba tylko dlatego, że było zimno. Nikt bowiem bez zezwolenia nie mógł opuścić wagonów, więc póki co nie miały przecież na kogo szczekać. Ale może to po prostu lubiły? Hitlerowskie obozy z okresu II wojny zapewne wyglądały podobnie. Przynajmniej podczas złowrogiego powitania więźniów.

Pas graniczny przejścia towarowego pomiędzy Polską a ZSRR

-----------------

Koniec wersji demo.

-----------------

[1] Arena cyrkowa.

[2] Część mieszkalna wozu cyrkowego.

[3] Z ros. czytaj – magazin – sklep.

[4] Z ros. czytaj – inostrancew – cudzoziemców.

[5] Baktrian - dwugarbny wielbłąd.

[6] Burka - rodzaj peleryny lub płaszcza.

[7] Z ros. czytaj – szwiejnuju maszinu – maszynę do szycia

[8] ZWC - Zakład Widowisk Cyrkowych.

[9] Republika Federalna Niemiec.

[10] Z szwedz. czytaj – Skugs Nojesfelt. Skoghs – nazwisko właściciela, Nöjesfält – wesołe miasteczko

[11] Z niem. – Reajzefiber – zdenerwowanie pojawiające się przed podróżą

Wydawnictwo Psychoskok