Pieprz w oczach, czyli podśmiewajki - Aleksander Janowski - ebook

Pieprz w oczach, czyli podśmiewajki ebook

Aleksander Janowski

3,0

Opis

Pieprz w oczach, czyli podśmiewajki” Aleksandra Janowskiego to publicystyka podana w atrakcyjnej, pełnej humoru formie. Najnowsza propozycja autora jest zbiorem zabawnych dialogów, toczących się między wykształconym, obytym w świecie Redaktorem, a panem Janem, reprezentantem przeciętnego obywatela III Rzeczypospolitej. Obaj mężczyźni są sąsiadami, stad ich częste rozmowy na różne tematy. Pan Jan jest kierowcą, a w zasadzie „kierowcem”, ojcem i mężem – nie zawsze przykładnym. Ale jest przy tym uważnym obserwatorem i komentatorem rzeczywistości.

Autor przedstawia nam tu dwa światy, ten wyuczony i tak zwany chłopski rozum. Połączenie tych dwóch „mądrości”, dwóch różnych sposobów rozumowania i opisywania rzeczywistości, staje się źródłem zabawnych dialogów. Aleksander Janowski w lekki sposób wplata do rozmów na temat codziennego życia mieszkańców kamienicy refleksje na temat współczesnych zjawisk społecznych, obyczajowych i politycznych. Robi to z lekkością i humorem. Książkę zamykają dwa wiersze konińskiej poetki Renaty Grześkowiak, autorki tomiku poezji „Na krawędzi słońca i cienia”, które doskonale wpisują się swoim klimatem w atmosferę tego zbioru felietonów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 106

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (3 oceny)
1
0
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Aleksander Janowski "Pieprz w oczach czyli podśmiewajki"

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2015 Copyright © by Aleksander Janowski, 2015

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Arkadiusz Woźniak INFOX e-booki Projekt okładki: Robert Rumak Zdjęcie okładki: © herl – Fotolia.com Korekta: Paweł Markowski

ISBN: 978-83-7900-334-1

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin tel. (63) 242 02 02, kom. 665-955-131

Aleksander Janowski
Pieprz w oczach
czyli
podśmiewajki
Wydawnictwo Psychoskok

Demokracja

- Markotny jakiś pan redaktor dzisiaj. Na pewno nieporozumienie międzymałżeńskie na tle współżycia…

- Ależ skąd, drogi panie Janie. Mam napisać felieton do pana ulubionego dziennika,

brakuje mi aktualnego tematu.

- Zły to ptak, co własne gniazdo kala…

- Ależ niczego nie zamierzam dziś krytykować ani oczerniać. Jestem w dobrym humorze, bo małżonka rosołu ani kotletów nie przypaliła. Ale…ale… Od kiedy to pan cytuje Pismo Święte?

- To moja Gieniuchna tak powiada. Wczoraj na tle różnicy poglądów o mało do rękoczynów miedzy nami nie doszło.

- Pan, panie Janie? Rękoczyny? Taki rycerski wobec kobiet?

- Gieniuchna, panie reaktorze….to jest inna inność.

- Nie wierzę.

- A jakże. Zamachnęła się na mnie ścierką, na szczęście, bo drugą rączkę patelnią zajętą miała. Ciężką. Nadwerężyłaby sobie kończynkę, biedactwo.

- A jakiż to był przedmiot dyskusji?

- No bo przypomniałem kochanej mojej, jak to trzydzieści lat temu z tej biednej Polski jej kuzyn wyjeżdżał z biletem w jedną stronę…

- To zupełnie jak ja moja siostra…przez Austrię … z zakazem powrotu.

- Widzi pan, panie redaktorze, jakie podobne są nasze polskie losy.

- Ale w końcu mamy teraz ten sam wymarzony ustrój i możemy swobodnie podróżować między Starą Ojczyzną i USA…Wielokrotnie i bez ograniczeń. Ale o co, w końcu, między wami poszło? Jesteście przecież takim zgodnym małżeństwem.

- Bo nieopatrznie powtórzyłem jej to, co pan redaktor mi po drugim dużym piwie kiedyś tłumaczył, że prawdziwa demokracja to jest niezwykle demokratyczna władza mniejszości, która pod pozorem reprezentowania większości, demokratycznie – jak najbardziej i owszem - wzięła za mordę…

- Ależ panie Janie. Ja nie używam tak drastycznych określeń.

- Istotnie, z pana redaktora to jest taki delikatesik, jak mawia do mojej Gieni mężata sąsiadka z naprzeciwka.

- Hm…hm…zbaczamy z tematu. I co na to Szanowna Małżonka?

- Powiedziała, że skoro sąsiadowi z naprzeciwka to nie przeszkadza…

- Ależ panie Janie! Ja o sprawach wyższego rzędu…o demokracji.

- Aaa…o tym. Drobiazg. Moja Gieniuchna mówi, że ta cała pana demokratyczna jak najbardziej i bez ogródek demokracja jest wtedy, kiedy taki prosty człowiek jak ona może kupić sobie bilet lotniczy w obie strony.  W tamte i wewte. Taka nieuczona. Upraszcza wszystko. I o to poszło. O te uproszczenia. Bo zgodnie z teorią tego brodatego, o którym redaktor przy  drugim kuflu opowiadał i  go  potem ze ściany niedawno zdjął… jeszcze przed malowaniem budynku…

- W obie strony!  W te i wewte! Jakie to odkrywcze. Mogę cytować?

- Może pan. Gieniuchna się nie obrazi. I o byle co do sądu nie poleci.

Dobrosąsiedztwo.

- Tak sobie, panie redaktorze, myślę, że to wielkie marnowanie pieniędzy podatników.

– Ale o czym pan prawi, drogi panie Janie?

- W telewizorni przepowiadali, że otworzą w gmachu ONZ jakieś zgromadzenie ogólnikowe…

- Ogólne, panie Janie… Zgromadzenie Ogólne. To oznacza, że w posiedzeniu biorą udział przedstawiciele wszystkich dwustu państw świata. Na szczeblu najwyższym, czyli z prezydentami, premierami i koronowanymi głowami. Będą dyskutowali o najważniejszych sprawach nurtujących ludzkość.

- Pan redaktor to gada jak ten lektor z KC, co kiedyś do naszego zakładu przyjechał…jeszcze w dawnej Polsce. Brakuje tylko, by pan redaktor zaczął opowiadać o wyzysku człowieka w kapitalizmie…

- Nie powiem, bo już nie ma…

- Wyzysku nie ma? Czy pan redaktor potrzebuje silniejszych okularów?

- Socjalizmu, panie Janie, nie ma już. Sami w końcu tego chcieliśmy. Ale pan z czymś innym do mnie zawitał przecież.

- Bo kobieta moja, panie redaktorze, polityczna się zrobiła i mi doskwiera. I z tego wszystkiego tylko odgrzewane dania z mikrofalówki jadam.

- Jak to?

- Polsatu bez miary się naoglądała.

- To chociaż masz pan dobre źródło informacji.

- Dobrze panu redaktorowi żarty stroić. Dyskusję nieparlamentarną wczoraj rozpętała na głodno i zostawiła mnie w mniejszości, bo wnuczek z nią się zgodził,

nie ze mną…

- Niesłychane.

- Nową grę komputerową przyobiecała mu na urodziny… okazało się…jak go na spytki wziąłem. Przekupiła stronę głosującą. Powiedziałem więc, że głosowanie należy unieważnić. Do tego doszło.

- I o co w tym sporze poszło?

- O tak zwane dobre sąsiedztwo. Wie pan redaktor, o co chodzi?

- Z grubsza. Należy sąsiadów szanować i z nimi w zgodzie żyć. Dla wspólnego dobra.

- Tak jest. Też tak Gieniuchni mówiłem.

- A szanowna małżonka w wymianie poglądów raczyła zajmować odmienne stanowisko?

- Nie chciałem żadnej wymiany. Niech sobie swoje zatrzyma.

- Ale konkretnie co szanowna pani Eugenia uważała?

- Jak sąsiadowi zza miedzy dobrowolnie oddamy, na przykład, najlepsze maszyny rolnicze, najlepsze konie do orki i wyślemy do niego najlepszych naszych parobków, to przestanie nam zazdrościć i zostanie naszym dozgonnym przyjacielem.

- Hm…

- A jak temu za rzeką przekażemy kuźnię z narzędziami i kawałek placu przy zalewie, to nigdy nam tego nie zapomni i zawsze i wszędzie nas będzie bronić…

- Tak mówiła?

- Z pamięci wprawdzie powtarzam, ale taki był sens jej gadania.

- A czy obdarowani sąsiedzi odwzajemnią się nam podobnie?

- Skądże. Muszą być przecież silni naszym bogactwem, aby nami, słabeuszami, się opiekować …

- Hm…A zna pan Jan taką bajkę La Fontaina?

- Czy to jakiś od tych, co to pan wiesz…

- Nie, nie… to Francuz…

- I co on mądrego mówił?

- „Wśród najlepszych przyjaciół psy zająca zjadły” – cytuję.

- No tak, szarak przeciw charta nie pociągnie. To  jest argument, panie redaktor. Powtórzę Gieniuchni. Już lecę.

Chmura

- I znów widzę chmurę na szlachetnym czole. Czyżbym się mylił?

- Też by pana redaktorego szlag trafił, gdyby mu tak chłopaka potraktowali…

- Boże, co się stało? Poturbowali pana kochanego jedynaka?

- Gorzej, panie redaktor! Napluli mu w twarz.

- Co pan powiada? Chuligaństwo się rozprzestrzenia bezkarnie. A gdzie policja, pytam?

- Akurat tu do gliniarzy pretensji nie mam… Figuratywnie, że tak powiem, całe zdarzenie ująłem.

- Mówże pan, drogi panie Janie. Może trzeba interweniować. Zaraz poruszymy opinię publiczną. Napiszę taki artykuł, że ho…ho…

- Akurat. Już to widzę. Jak redaktor napisał, że śmieciarze na osiedlu hałasują o 6 rano…

- Pięknie ich potraktowałem…I proszę - przyjeżdżają o innej porze.

- Tak. O 5 nad ranem.

- To nie moja wina, że ktoś w Urzędzie Miasta dokonał nadinterpetacji treści mojego pisma. Napisałem nowe i oczekuję odpowiedzi. Urzędowej. Ale nie uciekaj pan od tematu. Co się chłopakowi stało?

Pan Jan odburknął coś nieuprzejmie, po czym wciągnął pana redaktora do pobliskiej piwiarni. Usiedli. Zamówili.

- Wiesz pan, że mój Grzesiek od dziecka miał jedne marzenie?

- Pana szanowna małżonka niejednokrotnie nadmieniała, że jest nad wyraz genialny i bardzo lubi się bawić w prezydenta…

- No nie, aż tak głupi nie jest…

- Przepraszam, powtarzam tylko opinię szanownej…

-Nie przepraszaj pan…nie musisz. Mam z chłopakiem lepszego kontakta, to i lepiej wiem, co mu leży na sercu.

- O tak?

- Absolutnie. Zwierzył mi się, że chciałby od rana chodzić w dresie, ogolić się na pałę, jak ten…ten…pisacz taki…

- Janikowski. Od kryminałów.

- Ten sam. Ale wróćmy do chłopaka.

- Wróćmy.

- Ogolić się na pałę, chodzić w dresie, jeździć w bmw…

- Co pan, panie Janie. Przecież tacy to mafia!

- Nerwny redaktor jakiś. Jak moja Gieniuchna.

- Nnnieee, ale …

- I wiesz pan, że mój Grzesiek maturę w tym roku zdawał?

-Jak te latka lecą. Dopiero co mi szyby wybijał piłką.

- Pan redaktor nie wspomina przeszłości. Było, minęło. Zapłaciłem za każdym razem. I kolejną panią redaktorową w rączkie cmokałem, no nie?

- Absolutnie, absolutnie, szarmancki pan Jan jest…wielce. Ale co z tą maturą? Pogratulować!

- Poczekaj pan. I tu właśnie jest sedno.

- Nie znają jeszcze wyników? Tak się guzdrać! Za co im płacą?

- Pan redaktor łyknie, to się uspokoi. Pochopny jakiś jest dziś.

-Już słucham spokojnie.

-No właśnie. I te uczyciele… w te ich i nazad…powiedzieli, że w tym roku trzech na dziesięciu nie zdało tej cholernej matury…

- To tylko dziesięciu zdawało?

- Niepojętny jest pan redaktor na trzeźwo .Niech łyknie.

- Dobrze, już dobrze. Jestem gotów napisać w jutrzejszym felietonie, że przygotowanie kadry nauczycielskiej nie gwarantuje…

- Coś pan taki w gorącej wannie wykąpany…Poczekaj pan. Nie mam do tych bidaków żalu.

- Nie?! To do kogo?

- Do tych, co Grześka do roboty przyjmowali. Do nich.

- Kogo, znaczy?

- No tych, ogolonych, od dresów i bmw…

- A co oni mają z tym wspólnego?

- Ależ tępy jest dziś pan redaktor. Jak synek poszedł do nich i zwierzył się jak rodzonemu ojcu, że całe życie o tym marzył, by u nich robić, to wie pan, co mu odpowiedzieli?

- Nie.

- Że takich matołów, co nawet dzisiejszej matury nie potrafią zdać, to oni nie potrzebują.

- Naprawdę tak powiedzieli?

- Napluli mu w twarz, panie redaktor. Chamy. Pan zamówi jeszcze jedno.

Chwytyzacja.

- I miał mi pan, drogi panie Janie, o tej waszej prywatyzacji na wsi opowiedzieć…

- A jakże, panie redaktor, idziemy z tym…jak mu tam…

- Postępem.

- Otóż to właśnie…podstępem nas chcieli załatwić.

- Co pan jakieś straszności opowiadasz? Kiedy? Jak? Gdzie?

- Po kolei, panie redaktor. Najpierw pan zamówi Okocimia. Dużego. I polskiego, nie te zachodnie obrzydliwstwa psujące naszą oryginalną markę.

- Kelner, dwa duże proszę.

- No to pan słucha, panie redaktor.

- Pana zdrowie!

- Nawzajem. Jak Jantoś od Gruców wyjechał do Chicago, żeby się na ekonoma uczyć…

- Na ekonomię?

- Przecież mówię wyraźnie.

- I co?

- To powrócił odmieniony.

- O tak?

- Powiadam panu …ani Kachny od sąsiadów w stogu nie przyciśnie, ani na weselu samogonu nie wypije…

-Taki zupełnie do niczego?

- Zupełnie nie, bo do sołtysowej zęby szczerzył, ale przestał jakom mu - jako jej chrzestny – pięść pokazał…

- No to nie jest z nim całkiem źle.

- Ale…ale… Zaraz się okazało, że pociągiem przyjechała do niego w niedzielę taka jedna wyfufrana miastowa… ani to z przodu, ani z tyłu nie ma na co spojrzeć. Z daleka wygląda zupełnie jak najnowsza pani redaktorowa.

- Hm… Ale co z tą prywatyzacją?

-I to właśnie ona się okazała.

- Kto… przyjezdna?

-Tak, na zebraniu gminnym powiedziała nam, nieuczonym…po kowbojsku zresztą,

Jantoś za przekładacza robił, że wodociąg gminny, oddany do użytku w tamtym roku z pomocą Macochy-Unii, „powinien przynosić stały, wysoki zysk,

nie tylko drenować kieszenie obywateli, bo przecież te rury trzeba konserwować i naprawiać”.

- A wy co?

-Na początku nic, ale potem, jak doszło do wyliczenia, że każda rodzina dostanie po 100 złotych z tego wodociągu miesięcznie…zgodzili.

- To ile ta woda miała potem kosztować?

- I tu jest to sedno, panie redaktor. Przedtem płaciliśmy po kilka groszy za metr wodny z sześciu ścian…

- Sześcienny…

- Przecież mówię.

- A po tej prywatyzacji?

- Najpierw się okazało, że rury już nie są nasze, tylko przepisane na nową spółkę wodną w tymże Chicago…

- Aż tak?

- A za wodę mamy płacić jak na wolnym rynku…

- To znaczy ile?

- Średnią dzienną cen w Chicago, Dubaju i Nowym Jorku.

- Jak na giełdzie londyńskiej. Czyli ile?

- My są nieuczone, ale Jantoś mówił, bo jego panienka wyjechawszy na drugi dzień, że po kursie 3 złote do dolara…

- Za polską wodę?Darmową?

- I kto tu jest nieuczony? Sprywatyzowaną…chicagowską już tera.

- To ile, w końcu?

- W Dubaju 7 dolarów, Nowym Jorku 3 dolary 20 centów i w Chicago chyba 2 i 70 centów…wychodzi średnia cena inna w każdym dniu, ale nie mniej niż po 4 dolce za ten meter nie będzie…

- Kcha…kcha…kcha…

- Nie krztuś się pan, panie redaktor…piwka popij…O tak właśnie…

- Rany koguta! I co?

- Zebraliśmy się z chłopami po kościele o tu, w cieniu, pod lipami…

- Dobre miejsce, cieniste. I co uradziliście?

- Widłami, panie redaktor…

-Widłami?

- No… widłami…

-Naprawdę widłami?

- Widłami tego nie załatwim - powiedziałem do gospodarzy… -

taki jeden bystry adwokacina poradził, by tę zagraniczną spółkę najpierw zbankrutować…

- Takie rzeczy!

- A co? Nie pękaj pan, panie redaktor…Zbankrutować ją najpierw,

potem odkupić za przysłowiową złotówkę i utworzyć nową firmę ze mną jako prezesem, który będzie naprawdę dbał o wspólne, wiejskie dobro. I za to kocham wolny rynek. Wszystkie chwyty dozwolone.

- To całkiem inna sprawa. Pana zdrowie, panie prezesie.

- Kelner! Powtórzyć. Pan redaktor płacą.

Petycja

- Tak dalej być nie może, panie redaktor. Trzeba z tym bezwarunkowo skończyć. Gieniuchna mi już drugi dzień na głowę wchodzi.

- O czym to pan, drogi panie Janie?

- Pan nie udaje niewiniątka, panie redaktor. Wszystkie chłopy z kamienicy przez pana cierpią.

- Ależ naprawdę nie rozumiem.

- Zaraz pan zrozumiesz. Ja tu przychodzę do pana z petycją, panie redaktorze, od całego męskiego kontyngentu naszej kamienicy…. Nawet ten bezpłciowiec się zgodził z drugiego piętra, co to tego…kumasz pan?

- Nie, nie kumam, drogi panie Janie.

- Przecież panu tłumaczę  jak komu nieuczonemu, nie owijając w …

- Bawełnę.

-Jaką bawełnę? Co pan …tekstylny jakiś. Przychodzę  jako upoważniony przez naszą dzielną kamieniczną załogę, by wyrazić zdecydowany protest…

- Mówił pan o petycji.

- Tak, to Ziutek z drugiej klatki podpowiedział, bo inaczej pan redaktor nie załapie, jak mu po ludzku mówić…

- I gdzie jest ta petycja?

- Tu, w głowie…i zaraz ją panu opowiem. Nie owijając w powijaki.

- Myślałem, że na piśmie…skoro petycja.

- Ziutek mnie już uprzedził, że przeuczone ludzie, jak pan redaktor, to inaczej pojmują i wszystko nazywają nie po normalnemu i by z redaktorem nie dać się zbić z tropu…

- No dobrze, dobrze. Słucham.

- Poczekaj pan. Ja muszę od początku. Jak to było?

- Czekam.

- Już mam - „Nasz zdrowy, męski kolektyw tu z tego miejsca chciałby solidarnie przekazać panu redaktoremu…

…”rowi” chyba…

- Cicho! Ja lepiej wiem, co mam mówić…. Zapomniałem…muszę od początku…

-Trudno, dawaj pan.

- I tego…”zdrowy kolektyw….jak było dalej?

-…z tego miejsca chciałby solidarnie przekazać…

- Panu redaktoremu nasz zdecydowany protest przeciwko traktowaniu przez niego swojej przedstawicielki żeńskiej populacji zamieszkałej pod adresem ulica Ciemna 34 A, mieszkania 10C.” Ot co. I masz pan zaprzestać.

- Ale, ale? Co zaprzestać?

- No właśnie, uprzedzał mnie Ziutek, że pan redaktor nijak nie ryje. Mam jeszcze raz od początku?

- Nie, nie, nie. Nie ma potrzeby. Co panowie mają na myśli z tym „traktowaniem swojej przedstawicielki żeńskiej populacji”? Bełkot jakiś. Czego niby mam zaprzestać?

- Pan obrażasz, panie redaktor, Miśka spod budki z piwem. Charakterny jest i wybuchowy. Jak się dowie, że pan go krytykujesz, to…

- Ależ z całym szacunkiem, panie Janie, tylko naprawdę nie rozumiem…

- Czego tu jest nie rozumieć? Wyraźnie przecież po polskiemu mówię…

- O kim?

- O pani redaktorowej przecież.

- O niej?

- A jakże…”swojej przedstawicielki” powiedziałem. Z kim pan redaktor zamieszkiwujesz? No?

- Aaaaaaaaaaaaaa… To mówże pan tak.

- No, dotarło nareszcie.