Czeki bez pokrycia - Tadeusz Dołęga-Mostowicz - ebook + audiobook + książka

Czeki bez pokrycia ebook i audiobook

Tadeusz Dołęga-Mostowicz

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Hrabia Jan Nawrecki to dandys i karierowicz. Piastuje urząd posła na sejm, stara się o stanowisko ambasadora. Romansuje jednocześnie z dwiema pięknymi kobietami. Rosjanka, Ewelina Nikolska jest w nim prawdziwie zakochana. Księżna Nelly Ozierowska wykorzystuje tylko jego pozycję i koneksje do ratowania rodzinnego majątku przed bankructwem. Jak zachowa się główny bohater? Czy doceni to co szlachetne i wartościowe, czy też okaże się bezdusznym, zainteresowanym jedynie własną karierą i materialnymi korzyściami, cynikiem wystawiającym i przyjmującym Czeki bez pokrycia? Gigantyczne malwersacje finansowe, pozorowana śmierć, afera szpiegowska – wszystkie te elementy składają się na dynamiczną i zaskakującą fabułę książki Czeki bez pokrycia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 320

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 9 min

Lektor: Ryszard Nadrowski

Oceny
3,7 (15 ocen)
5
3
4
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Czeki bez pokrycia
Warszawa 2013
Rozdział I

Express-Lux wolno ruszał z dworca głównego w Warszawie. Kilku cudzoziemców i paru urzędników MSZ żegnało tych dziesięć osób, opuszczających dnia tego stolicę w drodze na Zachód.

Jana Nawreckiego nikt nie odprowadzał. Przyjechał w ostatniej chwili. Zmęczony przygotowaniami do wyjazdu na czas dłuższy, z zadowoleniem wyciągnął się w pustym, wygodnym coupe wagonu paryskiego. Zapalił papierosa i porządkował myśli. Robił to z tą radością życia, którą dają okresy powodzenia. Ani chmurki na horyzoncie. Kłopotów materialnych żadnych. Piękna renta, zabezpieczona na nieobdłużonym, ogromnym majątku brata w Kutnowskiem, trochę kapitałów w Szwajcarii, mandat poselski z listy B. B., uzyskany głosami dziewięćdziesięciu pięciu procent wyborców, maszerujących do urny z orkiestrą – i nareszcie – po długich, dawniej bezowocnych spacerach w korytarzach MSZ, pierwsza poważna misja zagraniczna. Jeśli zaś dodać do tego doskonałe zdrowie i to „coś”, wypróbowane w szermierce z płcią piękną, czym nieraz już doprowadzał przeciwniczki do składania broni, to nic dziwnego, że Nawrecki mógł być z siebie i z życia zadowolony.

Kołysany miarowym stukotem kół, konstatował z satysfakcją, że już teraz droga do kariery dyplomatycznej stoi przed nim otworem. Miał dwie rzeczy, które mu ją otworzyły: majątek i pewność siebie, a nie miał trzeciej, która jest zawadą: przekonań politycznych. Cenił w sobie wysoko tę umiejętność dostosowywania się. Za czasów przedmajowych omal nie wpisał się do Piasta, by należeć do stronnictwa, które wyłoniło w sejmie prezesa komisji spraw zagranicznych. Dziś z uśmiechem politowania myślał o czasach, kiedy to do nazwiska wielkiego obszarnika trzeba było dorabiać teorię tężyzny chłopa, który Polskę karmi i broni. Był rad, że mało kto o tych jego zabiegach wiedział, gdy maj otworzył nowe horyzonty. Okazało się, że i bez chłopa można się obejść, a robić karierę. Nie bez uznania dla swej bystrej orientacji przypominał sobie, że był jednym z pierwszych, którzy zwęszyli, iż huzia na endecję i składki na właściwe cele to najskuteczniejsza metoda wyjścia z korytarzy MSZ na szeroki świat. No i nie omylił się.

Jedzie teraz do Paryża, by wziąć udział w specjalnej misji, wysłanej dla zbadania spraw związanych ze stanem polskiego wychodźstwa we Francji. Potem do Genewy, jako jeden z członków delegacji polskiej na obrady Ligi Narodów. W dalszej perspektywie nadzieja na otrzymanie stanowiska dyplomatycznego na Bałkanach. W Warszawie ma mocne plecy, te i owe zasługi polityczne za sobą, trzydzieści pięć lat, czyli ani za dużo, ani za mało, by pójść ostro w górę, a że piąć się potrafi, więc kto wie, co może przynieść niedalekie jutro!

Wstał i spojrzał w lustro. Wcale nieźle. Postawa i wzrost, twarz o regularnych, rasowych rysach, włosy wprawdzie już trochę zaczynają rzednąć nad czołem, ale to nawet dodaje powagi młodej twarzy. Przymknął oczy i widział już siebie z piękną wstęgą i paru gwiazdami.

Przetarł czoło, jeszcze raz przejrzał się w lustrze i nieco się zaniepokoił. Tak, cera trochę za żółta. I oczy z lekka zaczerwienione, z wyrazem zmęczenia. Ten wczorajszy dzień nie miał najmniejszego sensu. Głupia historia z tą Helenką. Czy nie lepiej było nic jej nie mówić o wyjeździe? Ach, te łzy kobiece! Żebyż kobiety zrozumiały, że nic tak nie odstręcza, jak te szlochania, te mokre, rozpalone policzki i monotonne wycieranie zaczerwienionego nosa. No, ale stało się. Jest młoda, zapomni.

Mignęła mu w pamięci chwila, gdy szeptał jej kiedyś na ucho, że nigdy nie widział tak cudnej dziewczyny. Ale w gruncie rzeczy... Miała bardzo ładną twarzyczkę, tylko stanowczo za grube nogi. Był prawie pewien, że to nie on, ale te nogi ponosiły główną winę jej spazmów.

Mały wysiłek i obraz Helenki znikł.

Ale za to księżna Nelly – to bajeczna kobieta! Nie wiadomo dlaczego tak się zawsze składało, że drogi jej i jego dotąd się rozchodziły. Czymś go onieśmielała. A jaka była inna przed paru dniami, na tym balu w ambasadzie! Najwyraźniej go kokietowała. Ta ma nóżki! Co za linia ramion! I do tego – taki mąż. Prevost miał świętą rację mówiąc, że nie ma kobiet zdradzających, tylko są mężczyźni, którzy urodzili się z rogami. Ten pusty przedział obok. Żeby tak ona tu jechała!

A pociąg mknął w przeciwną stronę, coraz to oddalając się od wabiących nóżek księżny.

Dzień zeszedł dość szybko. Wagon restauracyjny, gazety, książki, drzemka.

Friedrichstrasse!

Gwar i zgiełk. Fala ludzka, ujęta mechanicznie siłą dyscypliny. Co chwila pociąg.

Tragarz podaje przez okno konduktorowi wagonu sypialnego walizki. Jedna tekturowa, nowa, i druga stara, wytarta. Gdzie położy?

Przedział obok.

Nawrecki rozejrzał się niespokojnie. Na peronie, w oddali stała para, żywo rozmawiająca. On młody, krępy brunet, jakiś w ruchach niezgrabny, ona wysoka, smukła, lat trzydziestu paru. Ładna. Nawet bardzo ładna. Tragarz podszedł do nich i wskazał wagon Nawreckiego.

A więc to on – albo ona pojedzie w sąsiednim przedziale.

Chwila emocji. Zbliżyli się do wagonu, ale nie słychać, w jakim mówią języku. On coś jej opowiada z ożywieniem, ona słucha uważnie i przytakuje. Stanęli przy wagonie. Duże, czarne oczy pięknej nieznajomej spoczęły przelotnie na Nawreckim, czatującym w oknie. Podała towarzyszowi rączkę do pocałunku, a potem zwinnym, pełnym dziwnej harmonii ruchem wspięła się na stopnie wagonu.

Pociąg ruszył. Hałas zamykanych drzwi – i Nawrecki tego dnia, pomimo najprzebieglejszych manewrów, towarzyszki podróży nie zobaczył.

Napiwek wsunięty konduktorowi wagonu sypialnego pozwolił mu wziąć do rąk jej paszport. Rosjanka. Paszport nansenowski. Ewelina, córka Oskara, Nikolska, z domu baronówna Etberg, wdowa po oficerze gwardii Michale Nikolskim. Urodzona w Rewlu, w roku 1898.

Patrzył na fotografię. Nic z czaru tych oczu, które na chwilę jak gdyby potrafił zatrzymać wzrokiem. Mała, zła fotografia.

Był wściekły.

Wrócił do przedziału, rozebrał się i położył. W sąsiednim singlu cisza, widocznie piękna Ewelina śpi. Bez wielkiej nadziei chrząknął i zakaszlał. Cisza. Jak widać, nocnych przygód sąsiadka nie szukała.

Gdy rano się przebudził, pierwszą jaśniejszą myślą, która go zachęciła do szybkiego wstania, było wspomnienie zgrabnej sylwetki, która wczoraj zniknęła w drzwiach sąsiedniego przedziału. Specjalną uwagę poświęcił rannej toalecie. Nie bez trudu – nawet pulmanowskie resory nie zapobiegają wstrząsom pociągu – ogolił się, dobrał starannie krawat do świeżej koszuli, nałożył rękawiczki, by ochronić ręce, z których kształtu bardzo był dumny. Doskonale. A teraz trzeba zbadać teren i obejrzeć dokładnie obiekt.

Drzwi do przedziału obok były otwarte, przedział uporządkowany, a nieznajoma wpatrywała się przez okno w pejzaż i nie odwracała głowy. Oczy jej już widział wczoraj, teraz cieszył się widokiem delikatnego profilu, ciemnych, długich rzęs, rozchylonych nieco, małych, świeżych ust i zgrabnej nóżki. Okiem znawcy z uznaniem biegł po długiej, harmonijnie zarysowanej linii, od spódniczki, odchylonej trochę nad kolanem, do wąskiej stópki, spuszczonej palcami w dół.

Tak, ani słowa, linię ma pierwsza klasa – skonstatował przed sobą, przeszywając spojrzeniem fałdy skromnego kostiumu tailleur. – Jak dotąd same plusy.

Spacery po korytarzu, otwieranie i zamykanie okna uchodziły uwagi podróżniczki. Dopiero dzwonek chłopca z wagonu restauracyjnego, zapraszający na ranną kawę, wyrwał ją z zadumy.

W całym pociągu było tylko siedem osób.

Nawreckiemu i Ewelinie wskazano w wagonie restauracyjnym miejsca naprzeciw siebie, przy małym stoliku.

Dobrze jest – pomyślał Nawrecki – teraz to już sobie dam radę.

Skorzystał z pierwszej sposobności przysunięcia jej koszyczka z bułeczkami, by nawiązać rozmowę. Mówili po francusku. Nieznajoma odpowiadała na pytania jak gdyby nie dość chętnie i raz po raz zapadała w zamyślenie. W jej dużych, czarnych oczach malował się smutek.

– Jeśli się nie mylę, pani jest Rosjanką – powiedział nagle Nawrecki.

Drgnęła.

– Pan Rosjanin? – zapytała żywo.

– Nie, Polak.

Oczy jej zabłysły, ale w tej chwili twarz zastygła chłodem.

– Pani nie lubi Polaków?

– Skądże! – odparła z sztucznym uśmiechem.

Szybko skręciła rozmowę na inny temat, ale Nawrecki tak manipulował, by jej jeszcze powiedzieć, że jedzie do Paryża w ważnej misji dyplomatycznej. Niech wie, że ma nie byle z kim do czynienia. Ta wiadomość nie zrobiła na niej spodziewanego wrażenia, albo je umiała dobrze ukryć.

Pod koniec rannego śniadania udało się jednak Nawreckiemu wprawić ją w lepszy humor. Patrzyła już na niego łaskawiej. Gdy przeszli do wagonu, w którym jechali, kręcił się pod jej drzwiami, oczekując pozwolenia wejścia do środka. Dopiął wreszcie natarczywością swego i tak się zawinął, że kiedy koło godziny drugiej dojeżdżali do Paryża, wyglądali na ludzi znających się od dawna. Zasługę mógł Nawrecki słusznie przypisywać sobie. Humor go nie opuszczał. Miał w ogóle dobry dzień. Co prawda, nie mógłby się pochwalić, że udało mu się dużo dowiedzieć o Ewelinie. Była zamknięta w sobie, powiedziałby nawet – tajemnicza. Tyle tylko z niej wydobył, że jedzie na dziesięć dni do Paryża, by odwiedzić staruszkę matkę w lecznicy i córeczkę, umieszczoną w zakładzie wychowawczym.

Za oknami coraz częściej migały małe stacyjki podmiejskie, wskazujące na bliskość stolicy. Nawrecki czynił w rozmowie wszelkie wysiłki, aby nawiązać nici, które by mu pozwoliły odszukać towarzyszkę podróży w wielkim mieście. Daremnie. Unikała zostawienia mu adresu, mówiła tylko, że się zatrzyma pewnie w małym pension de familie na lewym brzegu Sekwany. Na dworcu miała na nią czekać stara ciotka.

W miarę, jak pociąg zbliżał się do celu, Ewelina smutniała i z coraz mniejszą uwagą słuchała słów Nawreckiego. Czuł, że wymyka się nastrojowi, jaki zdołał wytworzyć, że pogrąża się myślami w jakieś swoje sprawy i troski.

– Może się w Paryżu spotkamy? – powiedział prosząco.

– A po cóż? – zapytała obcym, nieswoim głosem.

– Niech mi pani wierzy – perswadował Nawrecki – jestem dobrym psychologiem. Nic gorszego, jak poddawać się smutkowi i apatii. Pani potrzebna jest kuracja.

– Mnie? A cóż pan o mnie wie?

– Dość, by to stwierdzić. Kuracja, o której mówię, powinna polegać na zanurzaniu się w innej atmosferze. Paryż to może jedyne miasto na świecie, w którym wszystko – powietrze, rozplanowanie ulic, zabytki, twarze, stroje – odrywają od kółka własnego życia. Ta eksterytorialność psychiczna to już pierwszy krok dla kuracji.

Spojrzał na nią nieznacznie. Słuchała uważnie. Więc ciągnął dalej:

– Drugi krok to poddanie się wpływowi osoby o zdrowym systemie nerwów. Trzeba jej pozwolić prowadzić się za rączkę.

Z ironicznego błysku oczu Eweliny połapał się, że strzał chybia.

– Dla uzyskania wpływu na kogoś – przerwała mu – trzeba mieć coś więcej niż zdrowe nerwy.

Puścił jej uwagę mimo uszu.

– Chodzi o wytworzenie w sobie nastroju poddania się wpływowi takiej zdrowej nerwowo jednostki. Do tego zaś wystarcza odrobina zaufania. No, a na nerwy kobiece może mieć wpływ leczniczy tylko mężczyzna.

– Jakżeby mogło być inaczej! Tak, wy jesteście specjaliści i od psucia nerwów, i od ich naprawiania. Zaufanie, potem przyjaźń, uzdrowienie nerwów, potem miłość, a potem – uśmiechnęła się zjadliwie – ukochany leczy nerwy innych kobiet.

Nawrecki zaczął się cofać na pozycje dające mniej pola do szermierki.

– Nie zrozumiała mnie pani. Ja zupełnie co innego miałem na myśli. Będę szczery. Pani ma neurastenię. Z pewnością jakiś kompleks. Freud potrafiłby to określić.

Przerwał, bo nagle przyszła mu wątpliwość, czy to istotnie Freud wymyślił te kompleksy, czy też może ktoś inny o podobnym nazwisku. Z pewnym zaniepokojeniem spojrzał na Ewelinę i nie dostrzegłszy nic podejrzanego, uspokojony ciągnął dalej:

– Ja to widzę i czuję. Więc trzeba zaraz obmyślić kurację. Zgadza się pani?

– Przypuśćmy.

– Dwa dni rodzina i sprawy, dla których tu pani przyjechała. Wystarczy?

– Dyskutujemy hipotetycznie, więc dajmy na to, że tak.

– Świetnie. Potem, ponieważ jest w Paryżu trochę duszno i gorąco – zawahał się na pół sekundy, czy nie za szybko zmierza do celu – zabieram panią autem, zwiedzamy okolicę. Zacznie się pani cieszyć widokiem cudnych zakątków, malowniczych miast i wiosek, no i... śmiejących się do pani restauracji, tonących w kwiatach. Czy pani jest łakoma?

Ewelina uśmiechnęła się.

– Zobaczy pani – ciągnął Nawrecki – jak się jada w tych małych miastach Francji, ile zdrowia i wesela wlewa w organizm lekkie wino d’Anjou, podane do pulardy i sałaty.

– No i co dalej?

– Potem, dla wytworzenia kontrastu, zanurzymy się w wir nocnego życia Paryża. Lepszego cicerone pani nie znajdzie. Nie chodzi oczywiście o banalne odwiedzanie znanych établissements. Zajrzymy za kulisy, zobaczymy twarze bez masek, spróbujemy żyć nastrojem ludzi szukających wesela.

– A w najlepszym razie znajdujących chwilowe zapomnienie – wtrąciła głucho.

– Nie trzeba tego lekceważyć! W kuracji, która panią czeka, nie wolno myśleć o tym, co było.

– A jeśli największą troską kogoś jest to, co będzie, obawa tego, co go czeka, to wtedy co?

Powiedziała to z jakimś dziwnym żarem i wpatrzyła się w oczy Nawreckiego.

– Chodzi zarówno o oderwanie się od wczoraj, jak i od jutra. Na tym właśnie kuracja polega. Nie żartuję. Niech pani skorzysta z wyjątkowej sposobności. Wie pani, kim jestem. Telefon do dyrekcji lub portiera hotelu Seribe wystarczy dla upewnienia, że nie będzie pani miała do czynienia z jakimś awanturnikiem. Niech pani nie odmawia! Czekam pojutrze telefonu między dziewiątą a dziesiątą rano.

Pociąg wchodził na Gare du Nord. Ewelina pośpiesznie wkładała kapelusz.

– Więc? – przynaglał Nawrecki.

– Nie wiem, czy mnie pan przekonał, ale może zatelefonuję.

– Kiedy?

– Ano chyba... za dwa dni. Jeśli w ogóle zatelefonuję – dodała szybko, podając mu rękę.

Przyrzeczenie brzmiało dość problematycznie, ale nic więcej nie udało nu się uzyskać.

Podróżni wysypywali się z pociągu na peron. Nawrecki szukał w spojrzeniu Eweliny zastawu dla otrzymanego przyrzeczenia, czekał, że odwróci jeszcze w jego stronę głowę, gdy szybko kroczyła obok jakiejś pani. Nadaremnie! Zniknęła w tłumie.

Skierował się do wyjścia. Paryż, którego widokiem tak się zawsze cieszył, którego szalony ruch wprawiał go w stan doskonałego humoru, a silny zapach spalonej mieszanki benzynowej przyjemnie odurzał, wydał mu się w ten piękny, słoneczny, letni dzień dziwnie szary i bez treści.

Z hotelu, przebierając się, Nawrecki zatelefonował do swego przyjaciela, dalekiego krewnego, hrabiego Piotra d’Ormessy.

D’Ormessy był od Nawreckiego starszy. Miał lat pięćdziesiąt. Nawrecki wiedział, że w świecie finansowym Francji był jednym z tuzów. Liczne stanowiska w radach nadzorczych, w instytucjach przemysłowych i paru bankach dały mu możność zdobycia wielkiego majątku. W mechanizmie współczesnego życia Francji usadowił się tam, skąd idą komendy do polityki, a dokąd biegną posłuszne meldunki o posunięciach rządu i izb ustawodawczych. Cała umiejętność polegała na zręcznym pociąganiu właściwych sznureczków i przetapianiu zdobytych meldunków na brzęczącą monetę.

Przy wszystkich kolejno zmieniających się gabinetach d’Ormessy zachowywał swe stanowisko. Rzecz sprowadzała się do nawiązania nowych sznureczków i zmiany numerów telefonicznych w notesie, który był jego nieodstępnym towarzyszem.

D’Ormessy wyraźnie ucieszył się z przyjazdu Nawreckiego.

– Musimy koniecznie zjeść razem śniadanie – mówił wesoło przez telefon. – Wyjeżdżam pojutrze do Aix-les-Bains. Jeszcze parę dni, a byłbyś mnie nie zastał w Paryżu. Jutro mam trochę wolnego czasu.

– Doskonale, więc jutro. Ale gdzie?

– O pierwszej u Ritza. Nie wiesz, że jestem od paru miesięcy członkiem rady hotelu Ritz? Możesz być spokojny. Będziemy mieli śniadanie, palce lizać.

Nawrecki pogawędził jeszcze trochę i powiesił słuchawkę.

Więc jutro! Dzień z d’Ormessym prędko zejdzie, a dziś trzeba się jeszcze pokazać w ambasadzie. A wieczorem?

Czuł potrzebę rozrywki, zabawy, pieszczot kobiecych, czegoś, co by skróciło oczekiwanie. W uszach dźwięczał mu spokojny, harmonijny głos Eweliny. Odtwarzał sobie jej spojrzenie – zimne i dalekie.

Jeszcze jeden telefon. Trzeba odnaleźć numer. Madame Helene Picard.

– To pani, pani Heleno? Nie poznaje mnie pani? Nareki, dyplomata z Warszawy.

– Ależ naturalnie, doskonale poznaję! Co nowego? Kiedy pana zobaczymy?

– Właśnie dziś mam wieczór wolny.

– A jaki nastrój? Blondynki czy brunetki?

– Pani wie, że ja jestem za skomplikowany na takie określenia. Przyjdę po dziewiątej na kieliszek wina. Resztę zostawiam pani. Czy pani zdąży, bo już jest piąta?

– Czasu mało, ale dla pana postaram się wybrać jak najlepiej.

Wybór pani Picard nie zachwycił Nawreckiego. Marzył o innej, dalekiej, niedostępnej, a tu trzeba było prowadzić rozmowę z dwiema gąskami: śniadą tancerką z Folies-Folies i manequinem od Patou, dość nieśmiałym blondasem. Podano szampan. Panienki się nie znały, co potęgowało jeszcze sztywny nastrój wieczoru.

Trzeba jedną z nich spławić – myślał Nawrecki. – Łatwiej się nudzić z jedną niż z dwiema. Ale którą zatrzymać?

Byłby chętnie pociągnął węzełki, by uniknąć decyzji. Chyba odwołać się znowu do sądu pani Heleny.

Pani Helena nie wydała się nic a nic zdziwiona propozycją zdjęcia jednego nakrycia. Nic się zresztą nie zmarnuje. Właśnie telefonował jeden Amerykanin, a Amerykanie lubią blondynki, jest przecież jakaś taka książka amerykańska: Gentlemen prefer blonds.

Dyskretne mrugnięcie okiem pani Heleny – blondas znikł.

Humor śniadej tancerki trochę się poprawił. Pod wpływem szampana mała Alicja stała się rozmowniejsza i nieoczekiwanie zaczęła spowiedź z całego życia.

Stara historia. Mieszkała u rodziców, miała narzeczonego. Raz kiedyś pozwolono jej pójść z nim na kiermasz w Neuilly. Kazano jej wrócić przed pierwszą. Wróciła nad ranem. Cyrk, karuzela, kolacja, wino – wszystko to tak ją rozmarzyło i oszołomiło, że szukała schronienia, oparcia, przystani. Czy mogła być pewniejsza przystań niż w ramionach Henryka? W tych ramionach przespała całą noc. Awantura w domu, potem randki z Henrykiem, potem Henryk stał się coraz rzadszym gościem. Ojciec umarł, Henryk znikł i trzeba było zacząć walkę o byt.

Gruby, starszy pan, spotkany w Metro, był następną przystanią. Był dobry, ułatwił jej przyjęcie do szkoły baletowej, wspomagał, troszczył się o nią. Skończyła szkołę i dzięki jego poparciu dostała engagement do Folies-Folies.

Nie znała jego nazwiska i adresu, nie próbowała się dowiedzieć, bo najwidoczniej zależało mu bardzo na tajemnicy. Raz na tydzień, w czwartek (nie tańczyła tego dnia), spędzał z nią wieczór. Czekała nań zwykle w małej kawiarni koło stacji St. Lazare. Aż kiedyś nie przyszedł. Już cztery czwartki czeka od ósmej do dziewiątej, a on nie przychodzi. Może chory, może umarł... Mógłby przecież, gdyby żył, chociaż dać jej znać...

– Dziś pierwszy czwartek, w który nie czekam, i przyszłam tu. Płacą nam na scenie tak mało, że bez pomocy mego protektora bardzo nam ciężko, mnie i mamie. Zwierzyłam się starszej koleżance, dała mi adres pani Heleny. Prawda, jaka ta pani Helena miła? Pan ją dawno zna?

Nawrecki odmruknął coś pod nosem. W miarę słuchania opowieści posępniał i pragnął jak najprędzej ten lokal opuścić. Przyszedł z myślą o zabawie. Ładna zabawa z tym młodym dziewczęciem, strapionym i biednym!

Popatrzył na zegarek, zrobił ruch, jak gdyby sobie coś przypomniał, wyjął trzysta franków i wsunął je do leżącej na stole torebki. Wziął kapelusz i laskę.

– Jak to? Pan odchodzi? To pewnie z mojej winy. Nie powinnam była tego wszystkiego opowiadać. Dostanę burę od pani Heleny. A przy tym – uśmiechnęła się – pan jest bardzo miły, pan mi się naprawdę podoba!

– Nie, dziecko – odsunął ją delikatnie. – Mam coś ważnego do załatwienia. Zapomniałem, że muszę jeszcze dzisiaj kogoś odszukać.

Krótki rozrachunek z panią Heleną i już był na ulicy. Odetchnął.

Przed nim, z Place de l’Etoile rozwijała się taśma Pól Elizejskich, oświetlona neonowymi napisami. Zamykał ją słup światła, bijący od obelisku na Placu Zgody.

Nazajutrz, gdy o godzinie pierwszej wchodził do Ritza, zastał już d’Ormessy’ego, czekającego w hallu.

Zauważył od razu, że Ritz jakoś wyszlachetniał. Znikły z hallu tłoczące się grupy Amerykanek i Amerykanów, mówiących głośno przez nos, najczęściej źle wychowanych, ale za to ubranych jak z igiełki przez mistrzów Patou, Wortha, Chanel i najlepszych angielskich krawców.

Przed paru laty, przed wielkim krachem giełdy w Nowym Jorku, w sali restauracyjnej nie było prawie małych stolików. Stoły na dziesięć, piętnaście, dwadzieścia osób tonęły w kwiatach. Zamorscy goście urządzali codziennie przyjęcia dla przyjaciół.

Ranne gazety przyniosły takiemu panu wiadomość o dalszym skoku akcji w górę. Tego dnia na przykład – o dziesięć procent. Przy pomocy małego kapitału i dużego kredytu można było zarabiać wielkie sumy. Dzień przynosił nieraz pięćdziesiąt tysięcy dolarów – milion franków! Ritz mógł być drogi, ale cóż znaczy przy takim zysku obiad na dwadzieścia osób!

Rozglądając się po pustawej sali, Nawrecki zadumał się filozoficznie. Tak, wszystko ma swój koniec. Zawalił się pałac z kart. Wystawiane czeki zaczęły przekraczać wartość depozytów, amfitrioni i goście odpłynęli. Gwałt i harmider na sali ustał. Nareszcie można było u Ritza zjeść dobre śniadanie.

– Tu jest stolik dla pana hrabiego – skłonił się maître d’hôtel przed d’Ormessym. – Już zrobiłem menu. Jest gorąco, więc zimną madrilène, solki po angielsku, tak jak pan hrabia lubi, i kaczka à la Rouenaise. Przed tygodniem pan hrabia ją chwalił, gdy był na śniadaniu z panem ministrem Legrave. Potem, jak pan hrabia każe: suflecik czekoladowy albo sałatka z owoców, a może leśne poziomki? Wina już zamrożone. Wiem, wiem. Zawsze do śniadania te same, pamiętam.

Cisza, puszyste dywany, spokojne, opanowane ruchy służby, piękna zastawa, wygodne fotele. W tej atmosferze gawędziło się znakomicie.

D’Ormessy, który bywał częstym gościem w ambasadzie polskiej, a miał cięty język, przypinał tu i ówdzie łatkę. Opowiadał o ostatnich przyjęciach. Malował na tle francuskich stosunków politycznych trudności obecnego polskiego reżymu nad Sekwaną. Był najdokładniej poinformowany o wszystkich zabiegach pożyczkowych.

– Wy jesteście niepoprawni! – mówił. – Wciąż nowe postacie, wciąż nowe figury przyjeżdżają, obchodzą banki, proponują interesy, ofiarowują gwarancje skarbu. Przecież tutaj w poważnych kołach śmieją się z tego. Niszczycie swój kredyt! I jednej rzeczy nie rozumiecie: musicie dać pewnym gałęziom naszego przemysłu zarobić, bo trzeba wytworzyć zainteresowanie waszymi sprawami via przemysł francuski. Dopiero wtedy, pod wpływem przemysłu, pójdą banki.

Nawrecki potakiwał i zapewniał, że zrobi z tych cennych uwag właściwy użytek.

– Ale wiesz, Janie – uśmiechnął się d’Ormessy – coś się w tobie zmieniło. Kończymy już śniadanie, zaraz podadzą deser i wypijemy chyba jeszcze jedną buteleczkę – co, dobrze? – a ty dotąd ani słówka o kobietach. To wprost fantastyczne! Jesteś chyba zakochany, ale to też nieprawdopodobne. No, opowiadaj!

Nawrecki już miał ochotę zwierzyć się przyjacielowi ze spotkania w pociągu, ale w ostatniej chwili, sam dobrze nie wiedząc czemu, postanowił je otoczyć tajemnicą.

– Jesteś niepoprawny. Zawsze i we wszystkim doszukasz się u mnie kobiety. Zgoda. Ale ci nic nie powiem. Obecnie szukam nie kobiety, ale auta. Kabrioletu na dwie osoby. Chcę sam prowadzić.

– Aha! – śmiał się d’Ormessy – ofiara ma oddać usta bez świadków. Masz rację. Tylko we dwoje może być nastrój. Mam, czego ci potrzeba. Zatelefonuję do Fossarda, agenta Talbot. Już on to dla mnie zrobi. Będziesz miał kabriolet. Coś za to zapłacisz i zaasekurujesz wóz, a radzę i siebie, jeśli to typ wampa!

Trzeba było kończyć śniadanie, bo d’Ormessy chciał koniecznie zdążyć na trzecią gonitwę do Longchamps, by zagrać na konia jednego z przyjaciół.

– Handicap, koń dotąd źle biegał, idzie pod lekką wagą i świetnym dżokejem, powinien wygrać.

Pojechali na wyścigi. Tłumy wyległy w upalny dzień z miasta, trybuny i loże wypełnione były do ostatniego miejsca. Co krok, na prawo i lewo, ostatni krzyk mody. Kobiety zgrabne, śmiałe, umalowane. Każda zrobiła się na ten dzień piękna. Tu podłużone oczy, tam powiększone usta, tu zmieniony kierunek brwi.

Nawrecki patrzył i porównywał. Stanęła mu w oczach Ewelina. Gdyby ją tak tutaj pokazać! Jutro o tej godzinie będzie już coś o niej wiedział, może ją nawet zobaczy. A jeśli nie zatelefonuje? Po co zaraz przypuszczać najgorsze. Zatelefonuje, musi zatelefonować!

Miał dosyć tego upału i zgiełku. D’Ormessy z banknotami w ręku szedł od kasy totalizatora, zadowolony z wygranej.

– Płacili 83 za 10 – wołał do Nawreckiego. – Postawiłem tysiąc. Co zrobimy z wieczorem? Mam proszony obiad, ale trochę po dziesiątej będę wolny. Zapraszam cię, jestem przecież wygrany!

Nawrecki odmówił. Wolał pójść sam do kina. Film był doskonały, ale cały wieczór myśli Nawreckiego krążyły dookoła Eweliny.

Pierwszy telefon o pół do dziesiątej rano wprawił go w stan podniecenia. Wziął słuchawkę i oczekiwał wyroku. Telefon z ambasady. Pani ambasadorowa prosi na śniadanie nazajutrz. Wykręcił się z myślą o możliwej wycieczce autem.

Strzałki elektrycznego zegara, wiszącego naprzeciw łóżka, mijały już dobrze godzinę dziesiątą, gdy telefon znowu zadzwonił. Nawrecki odetchnął z ulgą. A więc jest i nie ucieknie, kiedy sama telefonuje! A jeżeli to nie ona? Nerwowo chwycił słuchawkę. Jej głos!

– Widzi pan, dotrzymuję obietnicy.

– Więc namyśliła się pani nad kuracją?

– Oczywiście. Dwa dni już zeszły, według recepty. Co to mamy dziś? Aha, prawda. Duszno, jedziemy autem.

Nawrecki słuchał i jeszcze uszom nie wierzył.

– Nie ma pani pojęcia, jaką mi radość sprawił pani telefon. Cóż ja przeżywałem za emocje! Niech pani powie, jak z czasem? Kiedy pani da się porwać? Może pani pozwoli, że od razu zaproponuję. Pojedziemy o trzeciej do Chantilly. Około czwartej zaczyna się tam wielka nagroda Diany.

– Wyścigi w Chantilly to za wielkie szyki dla mnie, nie mam odpowiednich toalet ani kapelusza. Spacer dobrze, ale wyścigi – nie.

– W najskromniejszej sukience pani i tak zwróci uwagę wszystkich. Niech mi pani zrobi tę przyjemność i nie odmawia! Zresztą zobaczymy. Naradzimy się w aucie.

– Dobrze. Zobaczymy! O trzeciej będę u znajomych na Boulevard St. Germain. – Wskazała numer kamienicy. – Niech pan poczeka na dole, zejdę sama. Kwadrans po trzeciej.

Czerwony talbot z szarą budą, kierowany wprawną ręką Nawreckiego, musiał przejechać całe miasto z lewego brzegu Sekwany na prawy. Jechali przez najokropniejszą dzielnicę Paryża, tak zwany Targ Pcheł, który zawsze przypominał Nawreckiemu warszawskie Bagno. Wielka wysprzedaż wszystkiego, od obtłuczonych emaliowanych misek do stylowych mebli, od oleodruków do sztychów i olejnych obrazów. Ubrania, stare buty, gramofony.

– To nie jest najładniejszy wyjazd z Paryża – tłumaczył się Nawrecki – ale innej drogi do Chantilly nie ma. A zanim wydostaniemy się na szosę, musimy jeszcze przeskoczyć St. Denis. To twierdza komunistów pod Paryżem – skrzywił się.

W chwilę później byli już w St. Denis. Nawrecki dałby chętnie z pięćdziesiąt franków, żeby nie musieć tędy przejeżdżać. Było coś w nastroju tej dzielnicy, co po prostu warzyło humor i psuło zabawę. Ponure, nieprzyjazne twarze wyzywającym wzrokiem obrzucały piękny wóz. Ludzie usuwali się z jezdni powoli, ociągając się, jakby nie słyszeli sygnałów. Auto omal nie najechało na jakiegoś robociarza. Zazgrzytały hamulce. Z szarej twarzy spojrzały na Nawreckiego oczy pełne nienawiści, padło krótkie, dosadne przekleństwo.

Po kilku minutach wóz sunął już w pełni wiejskiego krajobrazu. Z małego wzgórza widać było sine, jak we mgle, lasy, okalające horyzont. Od czasu do czasu Nawrecki zwalniał bieg. W zieleni parków bieliły się pałacyki. Podziwiali je z zachwytem.

Chantilly!

Tysiące samochodów okolały tor, zapełniając aleje lasu. Mimo namów Nawreckiego Ewelina postawiła na swoim i prosiła, by ominąć tor wyścigowy.

Skręcili w cieniste aleje wśród starych drzew.

– Muszę pani pokazać zamek.

Zamek odbijał się, jak w lustrze, w otaczającej go ze wszystkich stron tafli wody.

– Jakże tu cudnie! – rozpromieniła się Ewelina.

– A wie pani, co znajduje się w skarbcu tego zamku? Marzenie wielu, wielu kobiet: różowy brylant, zwany „Wielkim Kondeuszem”.

Wrócili do lasu i wypadli na wąską szosę, wijącą się wśród łąk i pól. Wiatr przez otwarte szyby wozu niósł skondensowany zapach ziół i kwiatów.

– Jak tu dobrze! Jakiś inny świat. Muszę zwrócić uwagę doktora – mówiła, śmiejąc się, Ewelina – że ani nagroda Diany, ani nawet blask różowego brylantu nie są w stanie konkurować z tym powiewem wiatru, łąkami, błękitem nieba.

Twarz się jej zaróżowiła, na ustach zjawił się uśmiech. Była śliczna. Przystanęli wśród łanów dojrzewającego żyta.

– Musimy się naradzić: Jaką drogą będziemy wracać do Paryża? Gdzie będziemy jeść kolację? O której pani chce być w domu?

Wyjął mapę samochodową i rozpostarł ją na kierownicy.

– O dziesiątej chcę być w domu, wysiądę tam, skąd mnie pan zabrał.

– Więc mamy czas. Zrobimy koło i przez Lamorlay wypadniemy na paryski trakt. Zboczymy w lasy Lys-Chantilly. Znam tam hotelik tonący w kwiatach. Piękna willa prywatna. Kryzysowe czasy zmusiły właścicieli do podjęcia się roli hotelarzy. Robią to z wdziękiem. Zupełnie nie ma się wrażenia zajazdu, gospody. Dostaniemy tam szparagów i truskawek.

Ewelina potakująco kiwnęła głową. Wyciągnął rękę, spodziewając się, że mu poda dłoń. Patrzył z zachwytem i niemą prośbą w jej oczy. Mała rączka w dalszym ciągu leżała bezwładna na jej kolanach. Zaryzykował. Delikatnie ujął jej dłoń i zaczął ją okrywać pocałunkami.

Ewelina trwała w zadumie, jakby nie dostrzegając. Ale gdy Nawrecki zaczął się zbytnio do niej przysuwać, cofnęła rękę.

– Panie doktorze – rzekła śmiejąc się – jedziemy!

W hotelu Lys, sami na werandzie pięknej willi, jak u siebie w domu, zjedli doskonałą wiejską kolację. Małe świeczniki z czerwonymi abażurkami stwarzały nastrój, w którym się dobrze gawędzi.

Pomimo nocy i gwiazd wyczuwało się szafir nieba. W parku odezwały się słowiki.

Nawrecki podniósł do ust kieliszek starego wina i uderzając w wypróbowaną nutę sentymentalną, mówił:

– Piję to za pani wyzdrowienie i za powtórzenie chwil pani spokoju, a mego szczęścia. Anglicy to tak ładnie określają: Many happy returns of the day. Wiele szczęśliwych powrotów dnia! Dnia tak szczęśliwego... – dodał wpatrzony w jej oczy.

– Dobrze mi – szepnęła.

Nawrecki pomyślał z zadowoleniem, że to powiedzenie udało mu się.

Rozdział II

Ewelina wróciła do swego pokoju rozbawiona i radosna, ale i bardzo zmęczona. Padła w fotel, pogrążona w stan półoszołomienia.

Tak, to wszystko było upajające. Miała jeszcze pełne płuca zapachów lasów i łąk, dźwięczał jej w uszach niski głos Nawreckiego. Jaki on miły! Niepotrzebnie się wahała, czy do niego zatelefonować. O, nie żałuje teraz.

Stanęła jej w pamięci chwila, gdy ujął w aucie jej dłoń. Ta jego ręka! Wąska, dziwnie biała, z długimi palcami...

Przymknęła oczy i zdawało się jej, że czuje dotknięcie jego ręki. To nie było nieprzyjemne, o nie! Trwała tak w rozkosznym rozpamiętywaniu, gdy nagie, z głębin podświadomości zaczęło się wświdrowywać w mózg daremnie tłumione wspomnienie, które przejęło ją wstrząsem. Obraz chwil dopiero co spędzonych z Nawreckim zmętniał. Biała dłoń, której dotknięcie czuła tak wyraźnie, że niemal na jawie, zaczęła pęcznieć, grubieć, potwornieć, przekształcać się w tłustą, rudym włosem porosłą łapę Sokolina. Znów zmiana. Sękate wiązania palców, szorstka, czerwona skóra. Kwadratowa ręka Jefremowa.

Ewelina zerwała się z fotelu i zaczęła nerwowo chodzić po pokoju.

Tak, to już za tydzień!

A może wprost zwierzyć się temu polskiemu dyplomacie, poprosić o radę i pomoc, o wyplątanie z tej całej historii, która dziś wydawała się jej prawie niewiarygodna? W sam raz! Czym jest dotychczas dla niego? Niczym więcej, jak miłą przygodą. Gdyby mu powiedziała, jak nikczemnej misji się podjęła, spłoszyłby się. Z pewnością by się spłoszył. A tego by nie chciała, o nie! Tak się ładnie zaczęło. I może kiedyś...

Zresztą... Czymże ona jest sama? Czymże jest jej życie? Strzępem, rzuconym na wiatr strzępem. A może raczej gałgankiem, pozszywanym z różnych strzępków. Złocisty jedwab obok zrudziałej szmatki sukna, biały aksamit obok zbrukanego, zmiętego barchanu. Tak się dziwnie plecie na tym dziwnym świecie... Od wyjazdu z Berlina jest dobrze i spokojnie. A za tydzień? Wszystko jedno! Żyć dniem, bo inaczej nie warto, nie warto, nie warto...

Tak, to dobrze sobie powiedzieć, ale trudniej wykonać. Czy można przekreślić wczoraj i nie myśleć o jutrze?

Zatrzymała się przed biurkiem i wpatrzyła w fotografię Nadiny. Córuchno, moja najdroższa córuchno! Widziała ją wczoraj w Charleville. Urosła i wyładniała. Nauczycielki ją chwalą, że uczy się doskonale, czuje się w zakładzie dobrze.

Te oczy, nosek prosty i wąskie, zacięte usteczka. Wykapany portret ojca.

Wstrząsnęła się.

Ostatnie, zapamiętane na zawsze, długie spojrzenie Michała. Tego nigdy nie zapomni...

Mroźny wieczór grudniowej nocy, domek w ogródku na przedmieściu Mińska. Z niepokojem śledziła ruchy męża. Nie widziała go nigdy tak przybitego i tak zdenerwowanego. Od kilku tygodni zmienił się nie do poznania. Gdy wracał z biura, całymi godzinami siedział pogrążony w myślach, milczał i palił jednego papierosa za drugim. Dla niej jednej i dla małej Nadiny zachował spojrzenie pełne słodyczy i dobroci. Nie mogła się wtedy oprzeć wrażeniu, że patrzy na nie obydwie tak, jakby chciał widziany obraz utrwalić w duszy, zapamiętać na zawsze.

Zrozumiała. Musiało się coś stać w organizacji kontrrewolucyjnej, do której należał.

A potem to stukanie w drzwi, coraz głośniejsze, coraz donośniejsze. Trzask wyłamanych drzwi!

Nim zdołała się opamiętać, odepchnięto ją do dziecinnego pokoju i zamknięto na klucz. Zaczęła nadsłuchiwać. Złowroga cisza. Wyszli! są w ogrodzie, o tak, to ich kroki. A potem suchy trzask. Co to? Ktoś strzelił. Zrozumiała, że go już nie ma...

W wąskiej alei, twarzą w śniegu, leżały zwłoki Michała. Zabili go strzałem w tył głowy. Wyrok został wykonany.

Tyle, tyle razy wraca to straszne wspomnienie. Nie do zatarcia, nie do wymazania z pamięci, za każdym nawrotem tak męczy...

Jak daleko od tamtej chwili do dzisiejszej przejażdżki z Nawreckim! I ile się przez ten czas wydarzyło najzwyklejszych i najdziwniejszych rzeczy. A wszystko niepowiązane, nieprzystające do siebie. Całe życie złożone z wycinków, właściwie nie życie, ale jakby jakiś fotomontaż na okładce ilustracji. Z jednej ostateczności w drugą, bez żadnych przejść. Migawki wystrzyżone nożyczkami i sklejone na jednej karcie.

Paryż!

Ten jej dzisiejszy Paryż, widziany z czerwonego auta Nawreckiego, i ten Paryż sprzed dwu lat, gdy tu przyjechała po ucieczce z sowieckiej Rosji.

Myślała zrazu, że łatwo znajdzie pracę, by zapewnić byt chorej matce, pięcioletniej córeczce i sobie. Znała doskonale język francuski, biegle mówiła po niemiecku, nauczyła się pisać na maszynie. Dała ogłoszenie. Tu i ówdzie poszukiwano sekretarki ze znajomością języków. I zawsze to samo: albo zaofiarowanie nędznych kilkuset franków, które nie mogły wystarczyć na utrzymanie, albo zaloty szefa, dyrektora, prezesa. Nie obwijano w bawełnę. Aluzje były zupełnie wyraźne.

Spróbowała przyjąć miejsce manekina w wielkim magazynie mód Chanel. Zaprotegowała ją księżna Czarwadze, daleka krewna matki, kierowniczka działu sprzedaży, zwana w firmie krótko i po prostu: madame Sonia. Za jej poparciem dostała tysiąc franków miesięcznie, wydatki zredukowała do najskromniejszych rozmiarów i myślała, że to będzie dosyć, aby nie naruszać w dalszym ciągu małego kapitaliku, uzyskanego ze sprzedaży kosztowności. Rychło jednak przekonała się, że tysiąc franków nie może wystarczyć nawet na najskromniejsze utrzymanie trojga osób.

A po koleżanki zajeżdżały przed Chanel wspaniałe limuzyny. Ewelina widziała ich piękne toalety, słyszała, że mają zbytkownie urządzone mieszkania. Zrozumiała, że ta posada wiedzie nie tyle do zapewnienia sobie utrzymania, ile do pójścia na utrzymanie. Bogaty Amerykanin, Argentyńczyk czy jakiś europejski dorobkiewicz, odwiedzający Chanel z żoną, przyjaciółką czy znajomą – oto zwierzyna, którą trzeba było umiejętnie upolować. Ewelina nie mogła się nawet zdobyć na wypróbowanie broni, w którą natura tak hojnie ją uposażyła.

Potem znów przeskok, jakby w inne życie. List od znajomej z Berlina, że w firmie drzewnej Sokolin et Comp. jest do objęcia posada kasjerki z pensją tysiąc marek miesięcznie. Szybka decyzja, umieszczenie na pół sparaliżowanej matki w lecznicy, a córeczki w zakładzie wychowawczym pod Paryżem, i wyjazd. Wszystkie trudności usunięte, budżet trojga osób załatwiony. Spokój, zapewniony byt, miłe stosunki w biurze.

Gdy obejmowała posadę, Sokolina nie było. Bawił chwilowo za granicą. Podpisała umowę z starszym prokurentem Jefremowem. Od razu zrobił na niej dobre wrażenie. Młody, bez ogłady towarzyskiej, ale o wybitnej inteligencji, wesoły i sympatyczny. Pochodził z Kozielca pod Czernihowem. Po kilku dniach opowiedział jej swe burzliwe przeżycia z czasów rewolucji bolszewickiej, ucieczkę z Rosji, lata studiów na uniwersytecie w Berlinie, gdzie uzyskał doktorat prawa. O ile rozumiała z jakichś kilku napomknięć, był całkowicie pochłonięty pracą w organizacjach ukraińskich w Berlinie. Ze swą ukraińskością obnosił się butnie. Zachowywał się w stosunku do Eweliny najzupełniej poprawnie. Prawda, że korzystał z każdej sposobności, by oddać hołd jej urodzie i dać do poznania, że bardzo mu się podoba. Ale na tym się kończyło.

Tuż obok na tym dziwacznym fotomontażu jej życia rysuje się druga sylwetka: Sokolin. Do dziś pamięta Ewelina jego pożądliwe spojrzenie, jakim ją obrzucił przy pierwszym zetknięciu, po swym powrocie. Pochyliła głowę i udała, że jest bardzo zajęta przeliczaniem pieniędzy. Już nazajutrz została zawezwana do gabinetu szefa.

Sokolin siedział przy biurku i rozwalony w fotelu palił cygaro. Na jej widok wyprostował się i machinalnie zaczął poprawiać krawat. Miała czas przyjrzeć się szefowi dokładniej. Nalana, gruba twarz, na niskim, apoplektycznym karku. Łysina lśni kropelkami potu. Mięsiste, wilgotne wargi zwróciły się ku Ewelinie z uśmiechem, a równocześnie małe, zagubione w tłuszczu oczki obrzuciły ją tym samym spojrzeniem, co wczoraj. Przybrała surowy wyraz twarzy. Szef przeszedł w ton urzędowy i zapowiedział, że ma odtąd przychodzić po południu do jego gabinetu, gdzie jej będzie dyktował korespondencję.

Paryskie doświadczenia zaczęły się powtarzać z matematyczną dokładnością. Taki sam szef i takie same metody. Próbowała onieśmielić Sokolina sztywnością. Nie pomagało. Wyciągał ją na dwuznaczne rozmówki i wkrótce zaczął zwracać się do niej a to per „Ewelinoczka”, a to per „baronessa”, a to per „krasawica”. Siadał blisko przy stoliku, gdzie pisała na maszynie, i tak manewrował, by przycisnąć się do niej kolanem. Pod pozorem stwierdzenia, czy napisała zdanie bez błędu, nachylał się nad nią, muskał twarzą jej włosy. Przy pożegnaniu przetrzymywał jej rękę, a lekki ruch przyciągający był dla Eweliny tak dobrze znanym sygnałem, że pan szef uchażiwajet. Używała wszystkich forteli, by się wywinąć mu z rąk tak, żeby go nie urazić. Drżała o posadę.

Nagle wszystko się przerwało. Szef przestał ją wzywać do gabinetu. Odetchnęła z ulgą. Aż któregoś dnia, gdy wychodziła z biura, Sokolin dogonił ją na ulicy i zaproponował wprost warunki: automobil, tysiąc dolarów miesięcznie, nic do roboty – ale musi być jego. Wyrwała mu się, gdy ją ujął pod rękę, i uciekła taksówką do domu.

Teraz, gdy to wszystko było takie odległe, z trudnością mogła sobie uświadomić, dlaczego zwróciła się o pomoc do Jefremowa. Prawda, że był jedynym w Berlinie człowiekiem okazującym jej sympatię, jedynym, którego mogła się poradzić, jedynym, w którym mogła widzieć przyjaciela. Jednak już wówczas odczuwała przez skórę, że był to przyjaciel niebezpieczny. Podkochiwał się w niej wprawdzie, ale nie to było groźne, bo miał przed nią jakiś dziwny respekt.

Gdy mu opowiedziała swe przejścia z Sokolinem, uspokoił ją, że jeszcze nic właściwie nie stało się, a rzucać posadę w tych warunkach byłoby lekkomyślnością. Przyrzekł czuwać nad nią i przyrzekł tak, że odczuła od razu wartość tego przyrzeczenia. Ten człowiek, gdy będzie trzeba, nie cofnie się przed niczym.

Dzień, w którym doświadczyła jego pomocy, pozostanie jej na zawsze w pamięci. Wszystko rysuje się w umyśle do dziś z fotograficzną dokładnością.

Po ukończeniu pracy biurowej Sokolin, którego od tygodnia nie widziała, zawiadomił ją, że ma przyjść wieczorem do biura. Doskonale zrozumiała, o jakie to chodzi pilne i niecierpiące zwłoki listy. Jefremowa już nie było. Telefonowała kilkakrotnie do jego mieszkania – bezskutecznie. „Nie ma, jeszcze nie przyszedł, nie wiadomo gdzie jest”. Poprosiła o zawiadomienie go, gdy wróci, że jest wezwany do biura w ważnej sprawie, i z bijącym sercem stawiła się na miejscu o oznaczonej godzinie.

Drzwi otworzył jej sam Sokolin. Rozglądała się wzrokiem detektywa. Biuro puste. Nawet Elizawety Pietrowny, która codziennie pracowała w buchalterii przy zielonej lampce, nie ma.

– Posłałem gońca z pilnym listem – tłumaczył słodko Sokolin. – Zaraz wróci – dodał jakby uspokajająco.

Nie odezwała się ani słowem.

– Baronessa patrzy niełaskawie? A czemuż to? – paplał, otwierając drzwi do swego gabinetu.

Na progu zawahała się. Zawsze wchodząc sprawdzała, czy klucz jest w zamku od strony biura. Nie było go. Ale nie było go również z drugiej strony. Sokolin przynaglał.

– Proszę, proszę, niech pani wchodzi.

Starała się opanować i odzyskać spokój. Trzeba manewrować tak, by zyskać na czasie.

– Czy mam przygotować maszynę?

– Nie. Niech pani otworzy szufladę z książeczkami czekowymi. Dobrze. Proszę wziąć książeczkę American Express Co.

Chodził nerwowym krokiem po pokoju. Usiadła przy swoim stoliku i czekała.

– Niech pani pisze. Data dzisiejsza, czek na pięć tysięcy dolarów, na okaziciela. Już? Doskonale. Teraz ja podpiszę.

Zbliżył się do niej z tyłu, wyjął z kieszonki wieczne pióro i zaczął kreślić swój podpis na czeku. Poczuła jego gorący, przyśpieszony oddech. W świetle lampy poruszała się przed nią gruba, rudawymi włosami obrośnięta łapa. Czek był już podpisany, ale Sokolin nie zmieniał pozycji. Stał ciągle nad nią nachylony i wtem zaczął z wolna, zrazu nieśmiało, obejmować ją ręką. Tłuste, pożądliwe palce przesuwały się po jej piersi.

Jednym gwałtownym ruchem odsunęła fotel od stolika, odepchnęła Sokolina i rzuciła się ku drzwiom. Ale szef już to przewidział. Nim zdążyła ująć klamkę, dopadł drzwi, wyjął z kieszeni klucz, przekręcił w zamku i wyjął go z powrotem. Wolno podszedł do żelaznej kasy, otworzył ją, cisnął klucz w środek i zatrzasnął.

– Czek jest pani własnością. Niech go pani schowa do torebki. Będzie to dla mnie dowód, że pani przyjęła moją propozycję.

Niezdolna była się poruszyć. Myśli wirowały jej w głowie.

– Niech pani dobrze rozważy – ciągnął Sokolin. – Drzwi zamknięte, okiennice żelazne pani zna, krzyku nikt nie usłyszy. Opór na nic się nie zda.

Małe oczki Sokolina świdrowały ją coraz natarczywiej. Całą siłą woli próbowała zebrać rozpierzchłe myśli. Będzie się broniła tym przyciskiem od papieru, co leży na biurku. Ciśnie mu go w łeb. Może również chwycić krzesło i jeśli tylko Sokolin krok zrobi w jej stronę... Nie, nie, krzesła przecież nie udźwignie, a do biurka Sokolin nie pozwoli się jej zbliżyć.

– Panie Sokolin – odezwała się, usiłując nadać słowom swobodne brzmienie – ma pan mnie i tak w swojej mocy, to wiem. Ale chyba panu nie chodzi o zdobycie mnie siłą. Czeku jeszcze nie biorę, niech pan siądzie spokojnie przy biurku i porozmawiajmy.

Uśmiechał się ironicznie. Nie dała za wygraną.

– Pan zawsze taki jest obcesowy, a ja nie przywykłam do tego rodzaju manier. Musimy się lepiej poznać. Gotowa jestem przyjąć zaproszenie na spędzenie dzisiejszego wieczoru. Niech pan będzie pewny, że tą drogą pewniej i prędzej cel osiągnie.

Wysiliła się na uśmiech. Ale Sokolin nie robił wrażenia przekonanego. W oczach paliło mu się ciągle to samo pożądanie. Zbliżył się, wykrzywiając twarz w obleśnym grymasie.

– Dobrze, Ewelinoczka, ale daj przynajmniej zadatek! Usta daj!

Już był przy niej i chwycił ją wpół. Rozpaczliwym ruchem wyrwała się.

Rozpoczęła się dzika pogoń. Przewracała mu pod nogi krzesła, ciskała weń, co tylko wpadło jej w rękę, ale to tylko zdwajało jego pożądanie. Dopadł jej wreszcie i dowlókł do otomany.

Gryzła go po rękach, drapała po twarzy. Ale siły zaczynały ją opuszczać. Zgniótł jej ręce i powoli przysuwał swą straszną, zwierzęcym wyrazem wykrzywioną twarz do jej twarzy. W ociekających śliną ustach błyszczały złote plomby.

Teraz efekt jak w filmie. Już, już – gdy nagle...

Ilekroć dawniej widywała Ewelina takie cudowne wybawienia na ekranie, miała zawsze wrażenie czegoś naciągniętego i sztucznego, czegoś, co zmierza jedynie do wywołania dreszczu sensacji, co jest rozmyślnym, z góry obliczanym napinaniem struny, by ją potem w ostatniej sekundzie odprężyć. Nagle film zaczął się dziać w jej życiu, zaczął stawać się rzeczywistością. Nikt tego z góry nie obmyślił i nie wyspekulował, dla kogóż by zresztą, gdy to tylko jej dotyczyło i odbyło się bez audytorium, a jednak stało się ściśle tak, jak w sensacyjnym scenariuszu.

Już, już zawisła nad nią groza tego, co najgorsze – gdy wtem gwałtowne uderzenia w drzwi i głos Jefremowa, brzmiący donośnie:

– Otworzyć, bo wyłamię!

Co się potem działo, tego z całą dokładnością nie była w stanie odtworzyć. Widziała tylko wyłamane drzwi, słyszała ostrą, brutalną wymianę zdań między Jefremowem a Sokolinem. Sokolin znikł, a Jefremow znalazł się przy niej i mówił coś uspokajającego.

Ujął jej dłoń obu rękami i zaczął gładzić. Nie broniła. Jakiś dziwny spokój spływał na nią z tej pokornej pieszczoty. Czuła się jak dziecko pod opieką dużego obrońcy. Gdyby ją wówczas objął wpół i przycisnął do siebie, nie opierałaby się. Była tak strasznie na świecie sama i tak bardzo potrzebowała kogoś, kto by ją kochał i bronił!

Ale Jefremow, pewnie spłoszony jej milczeniem, odsunął się nagle, tak jak on to zawsze, ostrym, kanciastym, niezgrabnym ruchem. Nastrój prysł.

Odwiózł ją potem taksówką do domu. Przez całą drogę tłumaczył, dlaczego się spóźnił i przybył dopiero w ostatniej chwili, uspokajał ją, prosił, by nie myślała ani o tym, co zaszło, ani o przyszłości. Była jeszcze tak ogłuszona, że nie miała ochoty o niczym myśleć, z trudem zdobywała się na monosylabowe odpowiedzi. Za to z coraz większą uwagą przyglądała się Jefremowowi, jak komuś, kogo się wprawdzie zna od dawna, ale kogo dopiero teraz poznało się naprawdę.

Przystojny był. Siwe, żywe oczy kontrastowały z bujnymi, bardzo czarnymi włosami. W twarzy miał coś zawadiackiego. Prawdziwy mołojec. Ale zarazem w jego obejściu, w jego ruchach było coś, co ją raziło. To „coś” nazwała przed sobą chamstwem. Mimo doktoratu prawa i pozornej ogłady – coś z chłopa.

Teraz to wszystko, co o nim dawniej myślała, zacierało się, ustępując miejsca nowej myśli, rysującej go w zupełnie innym świetle. Jefremow stał się dla niej przede wszystkim człowiekiem z filmu. Z tego filmu, który niespodzianie wtargnął w jej szare życie, w którym ona, Ewelina Nikolska, grała rolę głównej bohaterki, a on rolę wybawiciela.

Porównanie z filmem narzucało się jej tak silnie, że rzeczywistość wydawała się całkiem nierzeczywista. Toteż gdy Jefremow zaprosił ją na kolację dla omówienia, co robić dalej, i gdy w zacisznym kąciku restauracji przy Unter den Linden film potoczył się dalej, Ewelina nie była nawet zdolna zdumieć się nieoczekiwanymi słowami, jakie padły z ust Jefremowa.

Bezładnymi, urywanymi zdaniami zaczął mówić o sprawach, które były jej zupełnie obce. Padały wyrażenia gwałtowne, ostre. Stale powtarzał się w nich jeden refren o „Zachodniej Ukrainie, jęczącej pod polskim jarzmem”. Przy każdym wspomnieniu Polski malowała się na twarzy Jefremowa zajadłość, a oczy błyszczały fanatyzmem. Opowiadał o ciągłej, bezustannej, podjazdowej, podziemnej walce z Polakami, jaka się toczy na terenie Małopolski Wschodniej. O zamachach i podpaleniach.

Z początku Ewelina nie mogła zmiarkować, do czego to wszystko zmierza. Aż wreszcie Jefremow zaproponował jej wprost pracę na terenie Polski z ramienia organizacji ukraińskich. Na czym ta praca miała polegać, nie zrozumiała dobrze i nie starała się zresztą zrozumieć. Padło słowo „kurierka”, coś Jefremow mówił o przewożeniu nielegalnej bibuły, coś o konieczności wynajęcia w Warszawie lub we Lwowie mieszkania, coś o potrzebie wyrobienia sobie stosunków i o dobrym wynagrodzeniu za usługi, ale i o dużym ryzyku. Myśl Eweliny zajęta była czym innym: znaleźć tytuł do tego filmu. Przecież już coś takiego widziała na ekranie. Z pewnością widziała. Naturalnie „X 27”, albo może „Mata Hari”. I to ma być ona, Ewelina Nikolska!

Gdy Jefremow zaczął serio napierać, odmówiła niemal z uśmiechem.

– Nie, to nie dla mnie. Nie potrafiłabym.

Nie dodała już, choć miała to na końcu języka, że do takiej roli trzeba by Marleny Dietrich lub Grety Garbo...

Dopiero po powrocie do domu, leżąc już w łóżku, uświadomiła sobie, że propozycja Jefremowa padła naprawdę i że to nie był wieczór w kinie. Lęk ją jakiś ogarnął, a zarazem złość na tego Ukraińca.

Jak on mógł, kochając się w niej, co było przecież widoczne, proponować jej zajęcie narażające na wieczne niebezpieczeństwo. I w ogóle, jeśli już chciał to zrobić, co za pomysł, żeby wybrać sobie ten właśnie wieczór, w którym powinien był nie o jakichś ukraińskich sprawach mówić, ale okazać jej uczucie, otoczyć ją atmosferą uwielbienia i miłości. Nie podobał się jej fizycznie nigdy. Raził ją jego śmiech, jego duże, sękate ręce, jego sposób ubierania się. A jednak... tego nie mogła mu darować.

Rano i to zbladło. Stanęła oko w oko z rzeczywistością. Do biura oczywiście nie poszła. Po tym, co wydarzyło się z Sokolinem, wrócić tam przecież nie mogła. Czekała z niepokojem na Jefremowa, który miał załatwić w biurze jej rachunki. Przyniósł wieści złe, Sokolin ani słyszeć nie chce o trzymiesięcznym odszkodowaniu. Uważa umowę za zerwaną z jej winy i czyni nawet trudności z wypłaceniem tych paruset marek, które się jej należały. Jefremow był tym bardzo strapiony, pocieszał ją jak umiał, proponował pożyczkę. Odmówiła, choć była bez grosza. To równałoby się zaliczce – na tamto...

Popołudniowa poczta przyniosła jej dwa listy z Paryża. W jednym znalazła przypomnienie z lecznicy, w której umieściła matkę, że zalega z opłatą rachunku, a drugi list, z zakładu wychowawczego z Charleville, przynosił zawiadomienie, że 1 lipca upływa termin raty na wyprawkę córeczki.

W parę sekund zdecydowała się. Szamotać się dalej – po co? Nie to, to tamto, jeszcze gorsze. Tu przynajmniej będzie miała wolność w sferze życia osobistego, nie będzie zależna od Sokolinów. Lęk przed przyszłością? Lufy karabinów z filmu „X 27”? Skrupuły moralne? Poczucie, że idzie w bagno? Ach – wsio rawno!

Zapytała tylko Jefremowa, czy będzie mogła się w każdej chwili wycofać. Odpowiedź brzmiała uspokajająco. Wszystko, co nastąpiło potem, wykonała w jakimś półoszołomieniu. Dostała czek na dwieście dolarów i podjęła się za dziesięć dni wyjechać do Polski z pierwszą misją. Te dziesięć dni urlopu wywalczyła sobie, by móc w Paryżu odwiedzić córeczkę. Z powrotem miała się zatrzymać w Berlinie po ostateczne instrukcje i odpowiednie wizy.

No i jest teraz tu, w Paryżu, świętując ostatnie dni wolności. Ach, żeby tego wszystkiego nie miała za sobą!

Nawrecki...

Taki był miły, uprzejmy, ujmujący.

To jakiś inny świat.

Fala rozkosznego ciepła rozlała się po jej ciele. A jednak wszystko co najgorsze, o czym chciała nie myśleć, odżywa.

Jefremow...

Czy można go nawet porównywać z Jefremowem?

Znowu stanęły jej w pamięci oczy Nawreckiego i dotknięcie jego ręki. Podobała mu się, to jasne. Ale czy tak, jakby chciała?

Stanęła przed lustrzaną szafą i powoli zaczęła się rozbierać.

W swym skromnym budżecie pozwalała sobie na jeden zbytek, na piękną, jedwabną bieliznę. Stała w koszuli z żółtego crepe de chine i patrzyła w lustro. Z wolna, założywszy ręce w tył, ściągała jedwab, pod którym coraz wyraźniej rysowały się linie jej ciała. Pod koszulą uwypuklały się kształty piersi, obudzonych myślami, za którymi nie mogła nadążyć. Instynktownie położyła na piersiach ręce i przeciągnęła się, czyniąc wysiłek, by opanować myśli, które tak niespodziewanie się wykolejały.

Cóż z tego, że jest taka piękna, że nikt tym kształtom nic zarzucić nie potrafi? I dlaczego taka niesprawiedliwość? Inne, brzydsze kobiety potrafiły sobie urządzić życie, potrafiły w życiu zmysłów znaleźć dla siebie podnietę, zapomnienie, ukojenie. A ona nic. Wszędzie goniące ją spojrzenia, wszędzie zaczepki, a nigdy, od lat, na drodze życia nikogo, komu by chętnie mogła oddać siebie.

Aż dziś – Nawrecki. Może on? Tak jej źle samej! Tak fizycznie czuje potrzebę pieszczot i uścisku.

Kilkuletnie pożycie z mężem było szczęśliwe, ale on też nie umiał owładnąć dostatecznie jej zmysłami. Z czasów panieńskich zostało jej tylko jedno wspomnienie. Bawiło ją zawsze, gdy widziała, że starsi panowie patrzą na jej kształty oczami pełnymi podziwu i zachwytu. Większą to jej robiło przyjemność niż zaloty młodych. Kiedyś, w czasie balu na wsi, w Kurlandii, w ciepłą, pachnącą noc letnią, wyszła do ogrodu z przyjacielem ojca, człowiekiem pod pięćdziesiątkę, ale bardzo przystojnym i dobrze się trzymającym. Jego zachwyt dla niej, którego nie ukrywał, cieszył ją. Z uśmiechem przyjmowała jego śmiałe słowa, a stary donżuan tak na nią patrzył, jakby ją oczami rozbierał do naga.

Gdy byli już w głębi parku, bez pytania wziął ją w objęcia, posadził przy sobie na ławeczce i zaczął całować. Nie broniła się. Odpowiadała namiętnie pocałunkami na jego pocałunki. A on, z całą umiejętnością, którą daje doświadczenie, budził ustami kobietę w zaczarowanych liniach jej ciała.

Potem nigdy nic. Ten jeden epizod, który nie przestał później górować nad całym jej życiem zmysłowym po ślubie. I znowu lata iście zakonnego życia.

Co się z nią dzisiaj dzieje! Tak źle jej samej, tak pusto!

Rozpaloną głowę położyła na poduszkę, ale jeszcze długo nie mogła zasnąć.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.