Pożary i zgliszcza. Powieść na tle powstania styczniowego - Maria Rodziewiczówna - ebook

Pożary i zgliszcza. Powieść na tle powstania styczniowego ebook

Maria Rodziewiczówna

4,0

Opis

Aleksander Świda to człowiek dumny, hardy i honorowy, acz porywczy. Dla idei i miłości swojego serca jest gotów poświęcić życie. Pewnego dnia zostaje fałszywie oskarżony przez swego sąsiada, Dominika Czaplica, o podpalenie zabudowań sąsiedzkiego majątku. Aleksander na wiele lat znika z okolicy.

Tymczasem wybucha powstanie. Rząd Narodowy wzywa Świdę do udziału w walce. W pierwszej chwili Aleksander odmawia, uznając ten zryw za źle przygotowany i groźny dla Polski. Słucha jednak głosu jedynego człowieka, któremu wierzy bezgranicznie: ukochanej kobiety. Angażuje się w walkę. Los ponownie styka go z Czaplicem, który kolaboruje z wrogiem... „ Pożary i zgliszcza ” to ciekawa i wciągająca od pierwszego akapitu lektura.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 380

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
2
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Maria Rodziewiczówna
Pożary i zgliszcza
Powieść na tle powstania styczniowego
Warszawa 2015
[Motto]

Każdy hymn ludzki jękiem się kończy,

A każdy uśmiech zgrzytem.

Tom pierwszy
Rozdział I
Rycerz srebrnego orła
Hej, bracia orły, do lotu!

Noc była czerwcowa, ciepła, pogodna.

Nów księżyca, zaledwie widoczny, skąpo oświecał olbrzymi pusty obszar kraju, zwany Pińszczyzną i Polesiem. Głucho było i czegoś straszno wśród niezmierzonych przestrzeni błot, trzęsawisk, lasów, splątanych gęstwiną łozy, grząskich łąk i wertepów, znanych tylko ptactwu i zwierzowi, osiedlonych z rzadka, przerżniętych w zygzaki dopływami Prypeci i Styru.

W dzień niekiedy w pobliżu ważniejszych wodnych arteryj rozlegały się nawoływania flisaków lub rybaków, czasami wpółdzikie bydło włościańskie wałęsało się po zalewach lub chłopi na malutkich czajkach przemykali się po strugach, dążąc na odległe sianożęcie, ale w nocy nikt zapewne nie przerywał ciszy w okolicach małej wysepki, drobiny może zaledwie wiorstowej rozległości, poszytej gęsto łozą i kaliną, skrytej trwożnie w głąb tego bezludzia. Wartki prąd oddzielał ją z jednej strony od lesistego brzegu, z drugiej strony nieprzebytym trzęsawiskiem łączyła się z jakąś gmatwaniną tataraków, oczeretów, olch i kępiastych szuwarów, na których noga ludzka nie postała nigdy, chyba wiosną, gdy rozhulana rzeka zalewała wysepkę i kraj okoliczny w olbrzymie morze. Wówczas chłopskie czółna hulały zuchwale po szczytach zarośli i rybacy wśród moczarów rozrzucali sieci.

Ale w czerwcu nikt nie odwiedzał wysepki; leżała nieuprawna, dziewicza, pusta, ptactwo tylko gnieździło się po łozach.

Tej nocy, może raz pierwszy od chwili jej powstania, ogień się tam palił i pewnie raz pierwszy znajdowało się tam takie towarzystwo, jak to, które płomień oświecał fantastycznie a wyraźnie.

Trzech ludzi tam było, nie pastuchy i nie rybacy, nocą zaskoczeni, i nie końscy złodzieje w kryjówce: było to trzech panów, sądząc z zachowania i odzieży.

Jeden z nich, poważny, siwy, krzepko zbudowany starzec, siedział na zwalonej kłodzie, oparty oburącz na myśliwskiej dubeltówce. Wyżeł kasztanowaty wyciągnął się u nóg pana i podnosił co chwila ku niemu inteligentne, wierne oczy. Starzec nie patrzał nań. Zwrócony w stronę rzeki, siedział milczący, nasłuchując plusku wody zza krzaków, a bystre, ciemne oczy spod siwych brwi wyglądały czegoś czy kogoś w cieniu łóz i traw.

Z drugiej strony ogniska było więcej ruchu. Stał tam również z bronią w ręku mężczyzna wysoki i śniady, nieokreślonego wieku, ruchliwych, niespokojnych oczu, chudy, mizerny – wyrazistych nieprzyjemnych rysów. Chłód wiał od niego, ale trzeci towarzysz nie uważał na to. Ten leżał na boku, w rogatywce na bakier, w długich butach, w grubej odzieży, zmęczony, obłocony, obdarty jak zbieg lub włóczęga.

Na twarzy miał szramę szeroką, krwawą, prawie świeżą jeszcze. Ledwie z niej krew sączyć się przestała i ściekła powoli na chudy policzek chłopca.

Był bardzo młody, pacholę prawie, miał lnianą czuprynę, jasne oczy sarmackie, pełne ognia, a tęskne, pełne życia, a czegoś mroczne, pełne nieustraszonej odwagi, a łagodne. Opowiadał coś żywo, pokazując co chwila zza czerwonych warg dwa rzędy białych zębów w szczerym uśmiechu. Czasami przerywał opowieść, wstrząsał swymi jasnymi włosami, co wyglądały niby grzywa młodego lwa, podnosił oczy do pogodnego nieba, dumał chwilę i zaczynał nucić półgłosem znaną piosenkę:

Hop, hop, koniku, na Litwę,

Podkóweczka srebrem kuta,

Jest i szablica do bitwy,

Szablica jak u Kiejstuta!

– Późno! Może nie przyjdą dzisiaj? – ozwał się nagle starzec, patrząc na gwiazdy z niepokojem.

Śniady mężczyzna się obejrzał.

– Na rozkaz wojewody starszy stawi się niezawodnie, a młodszy może – odparł z wolna, roztargniony.

– Pan wątpi o młodszym?

– Trudno ręczyć za takiego człowieka!

– Jak to? – starzec poruszył się żywo.

– A tak! Trudno! – zaczął z dziwnym uśmiechem. – Jest to człowiek bez zasad, bez wiary, bez patriotyzmu i sądu, zacięty, zły, fanatyk. Wyrostkiem będąc, w przystępie gniewu czy dla zabawki podpalił ojcu folwark. Marnotrawstwem, próżniactwem i rozpustą wpędził do grobu rodziców, nadwerężył fundusz, stracił opinię!

Mężczyzna uniósł się oburzeniem i wzgardą. Śniada jego płeć przybrała koloryt czerwonego brązu, oczy błyszczały dziko, przez zaciśnięte wargi słowa padały jak sykanie węża.

Stary słuchał uważnie, patrząc w ziemię.

– To dziwne – ozwał się po chwili milczenia – czyżby rząd był tak źle poinformowany? Człowiek potępiony przez pana stoi tu u mnie na spisie wybitniejszych osobistości tego powiatu. Opinia jego nie doszła w moje strony, nazwisko obiło mi się o uszy, nie znam tu nikogo oprócz pana. Miałem was za przyjaciela obu Świdów.

– Z ojcem ich byłem w przyjaznych stosunkach. Synowie nie żyją z nikim. Zubożeli bardzo i zapewne zdziczył ich fałszywy wstyd niedostatku. Starszy niekiedy bywa na sądach i zjazdach, młodszy kryje się jak wilk, a mnie unika trwożnie jako świadka jego młodzieńczych awantur.

Starzec głowę zwiesił. Trwożyły go, a raczej smuciły wieści zasłyszane – spojrzał na chłopca.

Spał biedak z głową odrzuconą na wilgotną darń polanki, spał kamiennym snem młodości i bezmiernego znużenia. Uśmiechał się ciągle do sennych widziadeł teraz, wyraz wielkiej pogody i radosnej ofiary pokrywał mu twarz wychudłą, opaloną, sterczącą kośćmi, ledwie skórą pokrytymi. Wpółotwarte usta poruszały się niekiedy – może śpiewał dalej swą piosenkę, a na jasne jego czoło padał czerwony promień ogniska, złocąc roztargane płowe włosy.

Wzrok starca długo pozostał na tej twarzy; wstrząsnął głową, aż mu dwie łzy spadły z siwych rzęs na ziemię, potem oczy podniósł w niebo:

– Czy Ty im. Panie, ziemi nie oddasz, nie wrócisz kraju? Czy na siewie ich krwi wzrośnie plon im czy wrogom? Bohaterami będą czy tylko męczennikami? Boże, nad dolą dziatwy się ulituj...

Modlił się. Widział on rok 1812 dzieckiem, listopadowe powstanie mężczyzną; dla starych jego oczu Bóg zsyłał nowe widowisko – co zobaczy: zorzę czy tylko pożary?...

Nagle wyżeł nadstawił uszu – zawęszył – i trącił pana budząc go z zadumy.

– Płyną? – szepnął śniady mężczyzna podnosząc z ziemi dwie czarne maski. Jedną podał towarzyszowi, drugą sam się okrył – o chłopcu zapomniano czy nie dbano! Czekali milcząc i nasłuchując.

Istotnie, od rzeki dochodził cichy, miarowy plusk wioseł coraz bliżej, potem zaszeleściły krzaki, łozy, rozchylone pochodem ludzkim. Pies warczał.

– Kto idzie?

– Brat – odpowiedziano w gąszczu.

Ostatnie krzaki rozdzieliły się, jednocześnie na polanę weszło dwóch ludzi.

Byli bezbronni. Jeden pozostał w cieniu, drugi postąpił w krąg światła i stanął przed oczekującymi, oświecony od stóp do głowy łuną ogniska. Był to mężczyzna lat trzydziestu kilku, ogorzały, piękny blondyn. Na czole parę bruzd wyryło mu życie, ale pogodę niósł na twarzy, na ustach łagodny, tęskny uśmiech, w oczach wyraz spokoju, wypróbowanej siły, wiary gorącej, cichego bohaterstwa, gotowości na każdą ofiarę – wszystkich najwznioślejszych uczuć duszy.

Człowiek ten zewsząd wyniósł: excelsior. Z pożarów namiętności, ze zgrzytu cierpienia, z błota świata, z otchłani moralnej i materialnej nędzy, był wielki i piękny, pięknością krzyżowca i mistyka, co pierwszy zatknął sztandar wiary na szańcach odzyskanej Jeruzalem. Oczy jego marzące objęły uważnie każdy szczegół obozowiska, wróciły potem na starca, którego siwa broda wychodziła spod maski, i przeczuwając w nim zwierzchnika, skłonił się z uszanowaniem, milcząc.

– Jak się nazywasz?

– Kazimierz Świda.

– Po coś tu przyszedł?

– Wezwano mnie imieniem kraju. Nie wiem, kto mnie wzywa i po co.

– A jednak stajesz przed nami, jak przystało synowi Polski! Bądź za to błogosławiony. Tak, to kraj cię wzywa, prosi ofiary! Wstają przed tobą widma Baru i Legionów, roku 1830 i warszawskich męczeństw przed dwoma laty i wzywają cię za sobą! Wstają przed tobą widma tułactw emigracji, krwi przelanej na darmo, zgrozy kazamatów fortecznych, nędz Sybiru – wstają przed tobą wdowy i sieroty pobitych, wstaje zmora niewoli – woła, byś ją pomścił! Czyś gotów?

– Gotówem! – odparł bez namysłu i wahania.

– Rząd narodowy wzywa cię przeze mnie do czynu. Byłeś oficerem.

– Służyłem w artylerii.

– Pójdziesz znowu, służyć naszej sprawie. Jutro o północy na tej samej wysepce zborny punkt partii z powiatu. Obejmiesz ją pod swoje rozkazy. Czy masz co do powiedzenia?

– Nic. Rozkaz wypełnię. Mam tylko prośbę do was.

– Mów.

– Zostawiam w domu żonę, sam idę w bój. Kto wie, czy z niego wrócę. Jest nas dwóch, nie mamy krewnych, rodziny, przyjaciół. Jeśli zginiemy obydwaj z bratem – kto przeżyje, niech przygarnie wdowę powstańca!

– Zabiorę ją w dom swój, jeśli ocaleję, i dzieckiem mi będzie rodzonym! Przysięgam ci!

Świda wyciągnął dłoń, uścisnął prawie starca.

– Dziękuję wam – rzekł smutno. – Darujcie tę myśl osobistą, ale to wszystko, co kocham i mam na świecie.

Spuścił głowę. Wzrok mu się zamącił, uśmiech znikł, cień padł na twarz. W duszy tej tak bezinteresownej i ofiarnej ozwał się na chwilę małą ból na wskroś człowieczy.

– A brat twój, gdzie jest? – zagadnął starzec. – Wezwano go także.

– Przyszedł i czeka rozkazów.

Obejrzał się szperając wzrokiem w ciemnościach.

– Aleks! – zawołał wreszcie.

Na to imię człowiek podniósł się z ziemi opodal ogniska i zbliżył powoli, opieszale, z dziwną na taką chwilę obojętnością, obijając prętem łozy chwasty polanki.

I jego oblał ogień pożarem czerwonych blasków i ukazał staremu wcale odrębną postać.

Był to wyniosły, smukły, pięknie zbudowany człowiek, lat około trzydziestu, ubrany w myśliwską kurtę siwą i długie proste buty.

Podszedłszy do ognia, rzucił trzymany pręt, wsunął ręce w kieszenie i stanął bez pozdrowienia i ukłonu, jak ze spiżu wykuty – hardy, dziki, chłodny, a lekceważący świat cały.

Ogień wydatnie oświecił jego ostre rysy, nerwową twarz, krótki ścięty czarny włos, głębokie, trochę zmęczone, ale bystre oczy: oczy żółtawobrunatne jak źrenice sokole, a jak one też wyraziste i niezatrwożone niczym. Nie był ani piękny, ani brzydki – był przede wszystkim uparty. Wyglądało mu to z każdego rysu, z każdego ruchu i drgnienia, pomieszane z dzikością i dumą – i wolą żelazną.

Można było zaręczyć, że człowiek ten nie umiał prosić i udawać, korzyć się i kłaniać – że w piersi tej szerokiej żył duch niesforny, nieugięty, nieposłuszny, gotów do buntu co chwila – a obok stał władca, co duch ten gnębił i poskramiał, i kierował, jednym słowem: wola! Był panem samego siebie.

Z dwóch tych braci, stojących obok siebie, starszy był duchem prawie, młodszy człowiekiem w całym znaczeniu tego wyrazu, ze wszystkimi wadami i cnotami ludzkości.

Braćmi byli tylko z imienia.

Starzec długo w milczeniu badał tę nową postać. Był nieufny. Słowa towarzysza nie chciały mu z myśli ustąpić, a zachowanie się młodego człowieka odpowiadało bardzo skreślonemu obrazowi.

– Ktoś ty? – spytał wreszcie.

– Musicie to wiedzieć, wezwawszy mnie tu imiennie – była odpowiedź bynajmniej nie pokorna. – Przychodzę bez maski! – dodał, rzucając błyskawicę swych orlich oczu w stronę śniadego mężczyzny, który usunął się na bok i podczas poprzedniej rozmowy nie ozwał się ani słowem, zajęty pozornie rąbaniem olszyny na ogień.

Początek rozmowy nie był zachęcający, ale starzec się nie obraził, owszem, z pobłażliwą łagodnością spojrzał na zuchwalca i mówił dalej:

– Jesteś bardzo młody i porywczy, dziecko, ale z takich ludzi jak ty bohaterowie wychodzą. Pytanie moje było formą zwykłą; omijam je, gdy cię razi, i nie chcę swarów z tobą, bo swary zgubiły nas przed wiekami. Nam iść trzeba ręka w rękę, niby ogniwa łańcucha, brat z bratem, serce z sercem, czyn z czynem. Do czynu serdecznego cię wołam, na bojownika sprawy świętej, kraju rodzinnego, religii ojców!...

Mężczyzna słuchał, nie przerywając ani przecząc. Chwilami uśmiech wzgardy podnosił kąty jego ust zaciętych, chwilami brwi marszczył, ale milczał uparcie.

– Nie pytam cię, czy chcesz, boś Polak, więc ofiarny – ciągnął starzec dalej. – W powiecie tym stoi jeden pułk i trzy sotnie dońskich kozaków Pójdziesz za nimi krok w krok jak cień, jak szpieg partii. Bezpieczeństwo braci zależeć będzie od twej bystrości, czujności i pośpiechu. Brat twój, naczelnik, wiedzieć powinien o każdym ruchu, o każdym rozkazie, o każdej myśli wroga! To twój czyn i obowiązek. Czy masz co do powiedzenia?

– To tylko, że rozkazu waszego spełnić nie myślę!

Starzec się podniósł jak ruszony sprężyną. Śniady mężczyzna zaśmiał się dziwnie szydersko i podniósł na młodzieńca szare swe złe oczy.

A starzec stanął groźny przed Świdą i mierząc go surowym wzrokiem:

– Rozkazu nie spełnisz, dlaczego? – spytał.

Człowiek oczu nie spuścił, owszem, utkwił je w starca śmiało, wyzywająco, i podczas gdy źrenice nabiegały iskrami, odpowiedział spokojnie:

– Bo mi go daje władza nieuznana i nie przyjęta, niepostanowiona dla dobra i użytku, bo wymaga tego ode mnie sprawa, którą nazywam szaleństwem. Sprawa niepolityczna, nierozważna, poczęta po wariacku, bez zastanowienia i rachunku! Imiona jej członków przeklęte będą, a niebłogosławione, przez pokolenia, co przyjdą po nas! Nie ratujemy kraju, a gubimy go bezpowrotnie. Własną ręką podpalamy dom swój, bo nam zimno i ogrzać się chcemy, nie myśląc, że zgliszcza gotujem! Nie, do takiej sprawy ja ręki nie przyłożę, choćby mi rozkaz dyktował – nie jakiś tam rząd narodowy, a sama Matka Boska z Ostrej Bramy!

Zamilkł, milczeli wszyscy. Starzec oczy spuścił, osunął się znowu na kłodę i zwiesiwszy głowę na piersi, słuchał uważnie ze smutkiem wielkim w duszy. Kto wie, czy i jemu nie przychodziły myśli podobne, choć je za grzech uważał wobec krwi, co się lała wokoło.

– Szaleni, opętani! – zaczął znów po chwili Aleksander Świda. – Czy wam za karę Bóg rozum odebrał? Czy nie widzicie, że to powstanie popierają sami nasi wrogowie, jako zgubę ostateczną narodu, że zdjęto kordon nad Bugiem, by łatwiej mogli nas agitować emisariusze z Królestwa, że z fortec dają nam ołów i proch? Czy nie widzicie, żeśmy wzięci w dwa ognie między 30 000 sił moskiewskich i całą masą chłopstwa, uwolnionego przez cara, buntowanego przez urzędników, pamiętnego tylowiekowych krzywd pańszczyzny?...

– Tak, mamy przed sobą tysiące – wtrącił starzec – lecz nas jest miliony niewolników, pamiętnych też na dawną potęgę. Niech wie Europa, że Polska żyje, cierpi i protestuje!

– Europa! – Świda się zaśmiał z okropną goryczą. – Byłem ja, panie, lat ośm za granicą na uniwersytecie, przed rokiem doktoryzowano mnie w Getyndze. Wiem, co myśli o nas Europa, cha, cha, cha – ona zapomnieć nas nie może, bo gdzie bunt, demonstracja, opór tłuszczy przeciw rządom i prawom, tam pewnie na dziesięciu inicjatorów jest połowa Polaków. Mamy w Europie ustaloną opinię próżniaków, krzykaczy, wichrzycieli i – żebraków! Oto, co o nas myśli Europa, a nie o jakiejś tam utopicznej interwencji, którą się tu łudzą! Wiecie, co nas czeka od Prus i Francji itd., gdy do nich pójdziemy po pomoc: więzienie lub gorzki, wstydu pełen chleb emigracji.

– Młodzieńcze, młodzieńcze, znać, żeś młodość w Niemczech przepędził! Zimna rozwaga i logika matematyczna zabiła w tobie duszę Polaka. Przodek twój, co może za Kozietulskim szedł na Somosierrę, inaczej czuł niż ty.

– Doświadczenie ojców powinno nauką być synom, a nie podnietą do nowych szaleństw. Przodek mój nie był pod Somosierrą, panie; był przeciwnie, na jednym z owych dziurawych okrętów, którymi wielki Napoleon bohaterskie nasze Legiony, zdziesiątkowane żółtą febrą, odsyłał z San Domingo do Europy! To mi zostało nauką, jak również inny mąż z mego rodu, co padł zarąbany szablicami braci szlachty, gdy własną piersią zasłaniał marszałka sejmu, sprzeciwiającego się ich zuchwałym żądaniom bezprawia.

– Mówisz może rozumnie – przerwał starzec prostując się – lecz nie ten jest bohaterem, co pewien dobrego skutku zaczyna walkę, ale ten, co nie myśląc o rezultacie, tylko z wiarą w świętość sprawy idzie krew lać za nią, choćby wiedział, że to ofiara bezowocna! Widzisz tego chłopca, co tam śpi przy ogniu? Pół roku temu rzucił wygody i dostatki – i matkę, wdowę, co go miała jedynaka – poszedł w las, był już w pięciu partiach rozbijanych przez wroga; z ostatniej został sam – tak jak go widzisz, krwawy szkielet! On lepiej niż ty własnym doświadczeniem stwierdził, że nie ma nadziei dla nas, a pomimo to nie upadł na duchu, nie zdezerterował z posterunku, nie rezonował, jak będzie lepiej. Szedł o głodzie i chłodzie, tropiony jak wilk, aż tutaj, nie spoczął chwili i oto jutro znów pójdzie pod twoim bratem, gdzieś w puszczy od piki kozackiej resztę krwi dać ziemi! Oto bohater, dziecko, a nam za późno już rezonować i cofać się.

– Może być i ja się nie cofam przed moją zasadą. Dla mnie za późno szaleć i nie pójdę z wami! – odparł Świda twardo, odstępując krok, by odejść.

Starzec głową pokiwał. Uśmiech litości przeszedł po twarzy – zgnębiony był.

– Żal mi cię – szepnął – żal, boś potężny i silny, żal, bo gotujesz sobie los zdrajców i apostatów. Mogą cię właśni bracia powiesić!

Świda głowę podniósł hardo, skrami zamigotały mu oczy, wyzywał ruchem i spojrzeniem.

– Żal! – wyrzucił wzgardliwie – dlaczego? Na waszym stryczku będę takąż ofiarą przekonań, jak ci, co zamrą pod kozackimi pletniami, jak przodek mój zasieczony bratnimi szablami. Nie żałujcie mnie ani się bójcie. Sąd wasz znajdzie mnie w domu gotowego na śmierć – ale ostrożnie z tymi zdrajcami, co noszą maski na twarzy, a w sercu dukat i węża.

Na te słowa, wyrzucone z dziką wzgardą, śniady mężczyzna poruszył się nieznacznie i ścisnął silniej trzymaną w ręku siekierę.

Czyżby Świda o nim mówił, poznał człowieka za maską i jemu rzucał w oczy tę obelgę czy wyzwanie jak rękawicę do boju?

Nie, zapewne, bo na to straszne oskarżenie nie było żadnej odpowiedzi. Zamaskowany człowiek oczu nie podniósł, ust nie otworzył, tylko siekiera chwilę zadrżała w powietrzu i spadła potem na olchowy pień wściekle, z zaciętością mordercy godzącego w czaszkę ofiary. Pień roztrzaskał się od ciosu w drobne kawałki i nic więcej.

Wiatr letni uniósł oskarżenie i znów szemrał wśród łóz i leszczyny. Stary ręką machnął. Wyglądał jak lew, któremu mówią o złodzieju szakalu.

– Na tych, co mówisz, jest sąd tam – odparł poważnie, wskazując niebo.

– Tak, lecz sąd to daleki, a zguba, którą oni gotują, bliska, strzeżcie się i żegnajcie, panie. Za parę godzin świt wejdzie. Wy na prawo, ja na lewo i oby wasza droga była lepszą od mojej!

Wyjął ręce z kieszeni, uchylił czapki, odsłaniając swe szerokie, kanciaste czoło. Z lekkim ukłonem minął starca.

– Idziesz, Kazimierzu? – zagadnął brata, który stał wciąż na jednym miejscu nieruchomy, z bólem wielkim w swych marzących oczach.

– Idę! – odparł głucho.

Młodszy ruszył naprzód, spiesznie, jakby rad, że odchodził stąd, starszy powoli, z widoczną przykrością. O czym oni mówić teraz będą, gdy nagle los oddzielił ich przepaścią; co ma powiedzieć on, głowa rodziny, temu niesfornemu duchowi, który w życiu swym całym nie posłuchał nikogo prócz siebie.

Przybyli do miejsca, gdzie łódź zostawili i mokre wiosła. Łódka była mała, łupina prawie, zwrotna, szybka jak piroga malajska. Kazimierz wszedł do niej pierwszy i stanął na przodzie, Aleksander wszedł obojętnie w wodę – wyciągnął ją ze szlamu i zielska na czysty prąd, wskoczył do środka i począł sterować. Wiosła spadały równo i bez szelestu – obydwaj milczeli i w cieniu nocnym ta łódź migająca na falach wyglądała jak widziadło.

– Czy poznałeś tego, co drwa rąbał? – spytał nagle Aleksander.

– Nie, był wszakże zamaskowany.

– Żeby miał garb, fałszywe włosy i chromał na obie nogi, ja bym i wtedy poznał tę żmiję. To Dominik Czaplic.

– Może być! Masz oczy ostrowidza, a jam prawie nie spojrzał na niego.

– Strzeż się go, bracie! Nie Moskali pilnujcie, a jego! Ach, i taki człowiek śmie stawać z wami, śmie mówić o kraju, ofierze, poświęceniu! Człowiek, co gotów sprzedać nas wszystkich za order rosyjski, majątek odebrany patriocie lub kilkanaście moskiewskich asygnat!

– Aleks, Aleks! – upomniał brat łagodnie. – Co ci jest? Miotasz się na wszystko i na każdego! Co ci zawinił Czaplic, przyjaciel ojca, że go z błotem mieszasz!

– Co on mi zawinił? Spytaj duszy mojej, ile miała czarnych myśli, rozpaczy, grzechów! Spytaj życia mego, ile miało goryczy i trudów, nędz i walk, będziesz wtedy wiedział, ile razy on mi zawinił!

– Czyś ty chory, Aleks, żeś się tak zmienił w ostatnich czasach? Przed rokiem byłeś spokojny, wesół prawie, pracowałeś jak żaden z nas, byłeś wzorem pogody, obowiązkowości, braterstwa. A teraz z nikim nie żyjesz, nikogo nie lubisz, zdziczałeś na swoim folwarku, zapomniałeś nawet o mnie. Dawniej ufałeś bratu!

– Dawniej – przerwał twardo – dawniej miałem cel, myśl, plan, pracowałem dla czegoś i kogoś, miałem po co żyć! A dziś stoję sam, nic nie zostało, wszędzie pusto, eh, starzec mnie straszył pętlą, cha, cha, żeby wiedział, z jakim utęsknieniem wyglądam końca, co roztrzaska ten niepotrzebny gliniany czerep! Dobrze mi będzie na tej huśtawce, lepiej niż teraz, o lepiej!

– Lecz dlaczegoż ja, bracie, cierpię za innych, jam się nie zmienił przecie?

– Tyś się ożenił! Rok temu było nas dwóch tylko, a dziś Marynia zabrała twe serce całe, bez podziału.

– Krzywdzisz mnie, Aleks! Zostało ono zawsze to samo dla ciebie, lecz ty o nie dbać przestałeś, jak przestałeś dbać o opinię u ludzi.

– Opinia nigdy mnie nie oszczędzała – wtrącił porywczo – nie spodziewają się wiele od podpalacza!

– Przestań! Jesteś podrażniony, zły, wściekły jak zwierz. Czym ja sądził, że tak będzie, gdy przed kilku laty, po śmierci ojca, poznaliśmy się lepiej i pokochali serdecznie? Na duszy twej coś leży ciężkiego, co ją do szału przywodzi, niby kłami rozdziera. Ty cierpisz, pasujesz się, otrząsasz i upadasz coraz głębiej. Ciebie coś boli okropnie! Słuchaj! Kocham cię całym sercem i jestem na śmierć skazany. Tajemnica powierzona takiemu człowiekowi to kamień rzucony w bezdeń, a może ci ulgę przyniesie podzielić się troską, wyznać mękę, zrzucić ciężar przed bratem. Żebyś ty wiedział, jaki mię żal ogarnia, gdy patrzę na ciebie i pomóc nie mogę!

Aleksander milczał. Spuścił głowę i patrzał ponuro na bruzdę, którą jego wiosło znaczyło za sobą. Wahał się. Słodka prośba brata wsączyła mu się w duszę, a czara goryczy była tak pełna, że lada kropla mogła spowodować przelanie. Ostatnie resztki dumy walczyły jeszcze z potrzebą wybuchu na zewnątrz; aż nagle wśród wielkiej ciszy wody i borów zabrzmiał głos jego posępny, zrazu niepewny, potem coraz donośniejszy:

– Tak, poznaliśmy się dopiero po śmierci ojca, bo przedtem czyż to było możliwe! Co za łącznik mógł istnieć między dobrym synem, wzorowym uczniem, młodzieńcem spokojnym, prawym, szlachetnym, a wyrostkiem półdzikim, nieokiełzanym, samowolnym, którego nie zdołano nałamać do porządku, pracy, nauki, który w domu znał tylko batog ojcowski, a za domem – nieokrzesane towarzystwo wiejskich pastuchów. Nie, prawda, znał jeszcze Dominika Czaplica. Był, jak mówisz, przyjacielem ojca, jego doradcą, sąsiadem, partnerem do mariasza, kolegą na polowaniu. Mniejsza z tym, co on mnie obchodził! Ale on, od czasu jak pamięć sięga, nie wiem, za co i dlaczego, uwziął się na mnie. Może gbur wyrostek uchybił mu, może nie byłem grzeczny – nie wiem – ale to pewna, że gdziem stąpił, spotykałem nieodmiennie jego wzgardliwy uśmiech, złe oczy szpiega, ostry język donosiciela i zawzięte prześladowanie mojej osoby. Żebym zdolny był do zbrodni, to jemu bym stodołę podpalił lub rozpruł bok nożem myśliwskim! Znosiłem wszystko z dziką cierpliwością czerwonoskórego, ale już wtedy nienawidziłem Czaplica. Był to mój zły duch, moje czarne przeznaczenie! A teraz cię spytam, czy pamiętasz z ludzi naszych dworskich z owych czasów dwie osoby: Józię Sitnicką i dojeżdżacza Michałka?

– Naturalnie, że tak! Józia Sitnicką była sierotą po strażniku, na wychowaniu u naszej matki – haftowała zawsze w oficynie, a Michałka musiał znać każdy, co cię znał – był to twój cień!

– Nie – był to mój druh i jedyna dusza przychylna, ten mój mleczny brat, dojeżdżacz. Wzrośliśmy razem i przylgnęli do siebie całym sercem, włócząc się wspólnie samopas, cierpiąc jeden za drugiego – nieodstępni jak ślubni bracia skandynawscy. Pewnej jesieni podsłuchałem rozmowę ojca z Czaplicem. Rachowano rekrutów. Wśród imion złodziei, urwiszów, pijaków, śmiecia całej wsi, Czaplic zamieścił Michałka. Zakipiałem – i bez namysłu poszedłem ostrzec przyjaciela, a gdy nazajutrz wójty brać poczęli biedaków, nie było już śladu dojeżdżacza. Przetrząśnięto folwarki i lasy, wsie i rzeczne zalewy – na próżno – zginął jak kamfora! Ja tymczasem jak lis co wieczór opłotkami czaiłem się za ogród, za gąszcz nieprzebyty chmielu, gdzie nie opodal od zabudowań gospodarskich stała szopa z sianem. Na dany znak usuwał się nieznacznie przedarty kawał strzechy i Mi – chałko brał z rąk moich jadło i napój, kryjąc się zaraz na powrót.

Pewnego dnia, gdym tam był właśnie, usłyszałem w chmielniku szept i szmer. Przerażony – wszyłem się w gąszcz, na kolanach opełzłem budynek wokoło, a potem przyczajony wytężyłem wzrok i słuch. Ba, była dla mej nienawiści uczta nie lada. Józia Sitnicką w objęciach Czaplica!

Chwilę pożerałem ich oczami, głupi, myśląc, że wróg w mych rękach – potem jednym skokiem znalazłem się koło nich i zbudziłem szyderskim śmiechem! Dziewczyna porwała się z krzykiem wielkim, chciała uciekać, obaliłem ją wściekły na ziemię.

– Zostaniecie tu oboje, aż zwołam ojca i dwór!

Byłem silny, po chwili opanowałem Czaplica! Co potem nastąpiło, miesza się chaotycznie w mej głowie. Czaplic mnie łajał i prosił, wściekał się i zaklinał – nie słuchałem! Gdym głos podniósł i krzyknął, oprzytomniał – zmierzył mnie okropnym wzrokiem, szarpnął się, wyrwał, przesadził płot i zniknął koło stodoły. Puściłem się za nim w pogoń, wlokąc płaczącą dziewczynę, aż nagle zgroza odjęła mi przytomność. Stodoła stanęła w ogniu!

Boże, Boże, co mnie ten wieczór kosztował wstydu i gniewu, poczucia krzywdy i niemożności wyznania, com tam robił wówczas za budynkami, bo wyznanie to zgubiłoby przyjaciela.

Dotąd słyszę głos Czaplica przerażony, drżący, pełen świętego oburzenia i boleści, gdy poddawał ojcu myśl, i słowo „podpalacz”, a potem plagi niezliczone, krwawe a niesłuszne, a potem pogardę ludzi, wstręt domowników, widoczną niechęć każdej spotkanej twarzy, jakbym na czole niósł wypieczony znak zbrodni!

Wyraz Czaplica chodził za mną jak zmora, jak potępienie, a jam milczał i nie zaprzeczał! Przeżyłem w ten sposób okropny rok aż do nowego ciosu. Powiedziano mi, żem uwiódł Józię Sitnicką, i wyrzucono za bramę ojcowską zelżonego, okrytego wszelkimi zarzutami, obciążonego kryminałem i nikczemnością – wyrzucono jak śmiecie, srom, zakałę, bym stopą swą i obecnością nie kalał dziedzińca, gdzie chodziła matka!

Świda zamilkł wyczerpany. Przykląkł w czółnie, schylił się i chciwie pił wodę z rzeki.

Kazimierz słuchał ze zgrozą strasznej autobiografii tego, który dotąd uchodził za marnotrawnego syna. Wiedział on, że Aleksander nie umie kłamać i że raz pierwszy w życiu mówił o sobie.

– Pożar zapalił we mnie Czaplic – ozwał się opowiadający po chwili schrypniętym, głuchym głosem – pożar gorszy od tego, co wziął z sobą nasze zboże, bydło i budowle, pożar, co pochłonął w siebie zasady, młodość, wiarę, szlachetne porywy i zostawił z nich po latach pięciu zastygłe zgliszcza!

Jakem ja spędził ten czas, gdziem był, com robił, tego nawet przed tobą nie wyznam, bobyś się wzdrygnął obrzydzeniem!

List twój, donoszący o śmierci ojca, zastał mnie w okropnej jaskini w Getyndze, powołał do kraju. Zastałem dwa groby! Żem matce oczu nie zamknął, że ojciec konając nie wspomniał mnie, nie przebaczył, nie pobłogosławił, i to też zawdzięczam jemu, tej poczwarze, co mnie zabiła moralnie przed światem i zrobiła ze mnie próżniaka, rozpustnika, włóczęgę, człowieka bez czci i wiary!

I sam nie wiem, gdzie bym zaszedł po tej drodze, gdzie by kres był żywota, żebym...

Chłopak się zająknął, zawahał, a potem jakby szczypcami wyrywając z duszy ostatnią, może najcięższą tajemnicę i ból, rzucił ją stłumionym szeptem na fale rzeki, na wiatr wieczorny, w niebo gwiazd pełne:

– Żebym jej tak nie pokochał bezpamiętnie!

I nagle głos jego urywany, gwałtowny, wściekłością wrzący, stopniał, zmalał, ścichł w bezmierną tkliwość. Mówił z czcią i uwielbieniem jak chrześcijanin o świętości, marzyciel o ideale, słowa mu płynęły jak dumka kozacka – tęskna, żałosna – o złotej doli niedościgłej a pożądanej. Dziki chłopiec miał swój poemat, jedyny, i śpiewał go bratu jak skargę i wspomnienie:

– Powiadają, że są przepaści bez dna, upadki bez powstania. To fałsz!

Ten, co to twierdził, nie spotkał na drodze swej – kobiety! Ja to mówię, ja, com długo ją uważał za przedmiot chwilowej przyjemności, za zabawkę, za rzecz bez duszy! Profanowałem tak często wyraz miłość, że go nie użyję teraz, powiem ci tylko, czym ona była dla mnie!

Pamiętasz, jak przed pięciu laty obudził się we mnie inny człowiek? Połową funduszu opłaciłem błędy młodości, a potem wróciłem do Getyngi – nie na hulankę, nie do egzystencji bursza próżniaka, lecz na ławę uniwersytecką, do tak niecierpianych studiów. Iłem pracował – sam nie wiem! Było to kolosalne zadanie, bez przygotowawczych nauk, bez szkół niższych, bez dokładnej znajomości wykładowego języka, zostać po latach czterech doktorem matematyki! Przysiągłem sobie, że tego dokonam i – spełniłem przysięgę. Różnie wtedy mówiono o mej poprawie i rehabilitacji. Przypuszczano, że mię twój przykład natchnął lepszą myślą i zagrzał do czynu, myślano, że śmierć ojca wstrząsnęła do gruntu, że bieda nauczyła rozumu; nikt nie wiedział, że przeistoczyły mnie głębokie piwne oczy – jednym spojrzeniem, żem rzucił się do walki na jedno słowo dziewczynki szesnastoletniej, nad wiek myślącej i rozumnej. Pokochałem ją, ach, jak duszę, jak rajskie widzenie, nie śmiejąc przed sobą nawet wyznać uczucia, co mi rozsadzało piersi, nie śmiejąc wzroku ku niej wznieść, nie śmiejąc jej zapragnąć nawet.

Kochałem i cierpiałem jak potępieniec! Może nie zapamiętała mnie nawet wśród dalekich znajomych, może nie wiedziała, kto ja, a może pogardzała nędznikiem, a jam wił się jak płaz, torturowany poczuciem niegodności, zuchwalstwa i okropnego wstydu! Życie minione jednym szeregiem wyrzutów i sromu zaciężyło mi; ach, byłem wtedy najnieszczęśliwszym!

Raz spotkałem ją w towarzystwie. Wieczór ów rozstrzygnął o mym losie. Jak lunatyk za promieniem księżyca, wodziłem za nią oczami, zęby szczękały jak w febrze, chciałem zabić się u jej stóp, na kres męki, na krwawe wyznanie uczucia bez przyszłości!

Tysiąc szalonych myśli wirowało w rozgorączkowanym mózgu... nie widziałem ludzi, świata wokoło... tylko ją jedną. Byłem bezprzytomny.

W takim usposobieniu kazano mi uczestniczyć w grze towarzyskiej, sekretarzem zwanej... kazano być dowcipnym!

Wziąłem kartkę i nagryzmoliłem to, co mi leżało na duszy: Co pozostaje człowiekowi, gdy kocha bez miary, a bez nadziei? Co ma począć kamień polny, gdy go uczucie do diamentu ogarnie?

Kartkę moją ominęło wiele rąk, nikt nie rozwinął. Drobne rączki mego kochania zlitowały się nad pogardzoną. Przeczytała, zmarszczyła brwi, spuściła główkę i po chwili rzuciła odpowiedź do kosza.

Porwałem ją jak skarb drogocenny, nim oczy obojętne ujrzały, i oto, com wyczytał:

Z polnych kamieni gmachy wznosi praca i wytrwałość, bohaterem ten, co je ociosać i ogładzić zdoła; będzie miał skarb większy nad wszystkie diamenty na ziemi! Przed bojem i wolą z ziemskich rzeczy nic nie ostaje, a laur, jaki chce, bierze zwycięzca!

Pół godziny sylabizowałem kartkę, uczyłem się jej na pamięć, brałem ją w duszę, w serce, w życie; rozlewała się po pożarze we mnie jak płyn słodki a kojący. Zalała gorycz i nienawiść, i ból... od owej chwili zostałem dopiero człowiekiem!

Po grze skończonej poszedłem za nią i przemówiłem raz pierwszy, nieupoważniony jej słowem:

– Czy to pani pismo?

– Moje! – odparła poważnie.

Popatrzyłem na nią długo. Chciałem wspomnienie jej oczu wziąć na pamiątkę przed długim rozstaniem. Ona czekała, co dalej powiem.

– Dziękuję! – wyjąkałem tylko i odszedłem.

– Ty, bracie, co anioła masz w domu, wiesz, jaką podnietą jest obraz kobiecy, do jakich poświęceń wzniesie, jakim bohaterstwem natchnie!

O, błogosławione niech będą za szczęście człowiecze! Przez nią najmozolniejszych lat cztery snem się zdały, nie czułem trudu i biedy, i niedostatków mnóstwa, przez nią stanąłem u celu!

Wróciłem do kraju dumny, o! a jak szczęśliwy! Myślałem, że mi po laur tylko sięgnąć trzeba, po koronę na szczyt zbudowanego gmachu! O! głupi, głupi, głupi! Po laur, cha, cha! – zapomniałem o Dominiku Czaplicu! On mi i ją odebrał – jak wszystko w życiu! Została mi gorycz zawodu, rozpacz rzeczywistości i paląca okropna zazdrość i nienawiść! Reszta uleciała jak marzenie; gmach kruszę własnymi dłońmi, umyślnie, bo nieużyteczny – wracam do dzikości! Nie chcę pracować, myśleć, chcę umrzeć, zapomnieć – chcę nie czuć, och, nie czuć!...

Świda dokończył jękiem stłumionym i zamilkł, dysząc. Nie miał siły mówić dalej!

Podczas tej rozmowy łódka przebyła mnóstwo zakrętów i dobiegła celu podróży. Wczesny, różowy świt wstawał nad zielonym wygonem, barwiąc wielką szarą wioskę nad rzeką; było jeszcze pusto i ruchu żadnego.

Bracia wepchnęli czółno na piasek wybrzeża obok kilkunastu podobnych, zarzucili wiosła na plecy i ruszyli spiesznie w kierunku czerniejącego dworu za wioską: była to posiadłość starszego.

Aleksander szedł naprzód, rozglądając się ostrożnie. Wycieczka podobna i powrót nad ranem były mocno kompromitujące w owych czasach, ale młody Świda nie darmo młodość spędził wałęsając się półdziko. Prowadził on teraz brata jak Indianin Mohikan, przywykły do pościgu i tropienia. Wielkim łukiem wyminął wieś, skręcił w zarośla olszyny, zygzakiem je przeciął i wydostał się wreszcie na małą drożynę polną, prowadzącą do dworu.

Kazimierz czuł, że tu rozstać się z nim zamyślał, by gąszczem przedrzeć się do swej siedziby, folwarku skrytego w borze, głuchego i odległego od świata jak graniczna chata strażnika. Stanęli obaj.

– Poczekaj chwilę, Aleks, a lepiej chodź do mnie – prosił starszy. Aleksander potrząsnął głową.

– Nie, to dobrze! Ale tak się rozejść nie możemy! Wysłuchałem cię, biedaku, i zrozumiałem! Wiem teraz, że kochasz wychowanicę Czaplica, Władkę Wismundównę! Nie dziwię się twemu sercu i duszy, wybrałeś godną miłości, śliczną dziewczynkę, lecz się dziwię, dlaczego Czaplic, jak mówisz, stanął ci na drodze i w tym?

– On się żeni z nią! – odparł ponuro Aleksander.

– Czyś to od niej słyszał?

– Nie, od ludzi!

– Ach, od tych samych, co uwierzyli, żeś podpalacz! Przeniósłszy tyle, cofasz się przed taką zaporą, zbudowaną może z bezsensownych plotek! Do miłości i szczęścia, Aleks, nie mieszaj świata, to pojedynek o rzecz najdroższą w życiu! Do niej idź, do niej jednej, do kolan ukochanej, niech cię jej słowo uszczęśliwi lub zdruzgoce, a nie ludzkie mowy! Między mną i Marynią też same stały przeszkody: bogactwo i bieda, spory familijne, niechęć jej rodziny, zawiść ludzka, co mnie to mogło obchodzić, gdym z jej ust posłyszał, że kocha! Zapytaj ty, Aleks!

– Czy potrafię? – zamruczał posępnie.

– Jak to? Cóż ci milsze: pycha własna czy jej miłość? Czegóż się więcej lękasz: upokorzenia próżności, gdy odmówi, czy utraty jej na zawsze? Wybieraj między sobą a nią!

Nie było odpowiedzi. Aleksander rzucił na brata dzikie spojrzenie, zaciął zęby – i bez pożegnania przepadł w gęstwinie. Kazimierz pozostał chwilę, patrząc zamyślony na wschodzące słońce, co walczyło z białą mgłą i cieniami nocy. Ciche westchnienie podniosło mu piersi, ale nie było czasu na żal i tęsknotę; po chwili milczącej zadumy ruszył drożyną do dworu. Krajobraz coraz to jaśniej, coraz to świetniej występował na światło dzienne; coś podobnego działo się w szlachetnej duszy starszego Świdy!

Młodszy tymczasem manowcami, borem przedzierał się mozolnie ku domowi. Ten nie widział słońca i krajobrazu, nie stał w myślach pogrążony, nie wzdychał, nie wahał się! Natura jego była zbyt szalona i stanowcza, by w niej rzewność mogła długo mieszkać. On potrzebował czynu, walki, ruchu, by żyć.

Aż w końcu po długim pochodzie las się rozrzedził; zza drzew wyjrzały dachy zabudowań folwarcznych, żuraw studni i pola uprawne. Była to resztka niewielka ojcowskiej fortuny, która została szaleńcowi czystą. Aleksander otarł pot z czoła, przesadził parę płotów i już stał na własnym dziedzińcu.

– Michałko! – krzyknął donośnie.

– Słucham, paniczu! – odpowiedziano za nim.

Dawny dojeżdżacz, co tak ważną rolę odegrał w życiu Świdy, za jego powrotem do kraju przywlókł się do pana. Świda go ożenił, uposażył bogato w ziemię i dobytek, osadził obok dworu.

Michałko z rodziną spełniali wszystkie urzędy według sił i potrzeby; uważani byli nie jak sługi, ale jak bracia!

Na głos pana faktotum wyrosło jak spod ziemi. Był do chłop barczysty, dostatnio odziany, zdrów, z wyrazem właściwym wieśniakom: dziwnej mieszaniny dobroduszności i filuterii.

– Osiodłaj mi Zawieję! – zakomenderował pan.

– Otóż to, co ja właśnie chciał mówić – odparł Michałko złą polszczyzną. – Nie ma naszej Zawiei.

– Jak to?

Chłop się podrapał w gęstą, konopiastą czuprynę.

– Przyszło dwóch jakichś, panów, musi być...

– I zabrali klacz! – Aleksander aż zbielał ze złości. – Żebyż już lepiej zabrali ostatnią koszulę, nie tak bym żałował!...

Uciął. Wyraz „złodzieje” miał na ustach, ale go nie chciał przed chłopem wymówić.

– Można odebrać – wtrącił Michałko. – Posłać kilku sprawnych chłopów na Żydowy Wir, na Ostrów! Tam zbierają się Polaki. Trzech strażników naszych uciekło tej nocy, a dziś rano nie stało ekonoma.

– Ślicznie! – burknął Świda – wkrótce nas dwóch tylko zostanie we dworze! Te hultaje lepiej by zrobili pilnując swego nosa i mego pola, jak szukając śmierci po lasach! Tfu!

– Ale, co lepiej! Ja tak gadał wczora ekonomowi! Może pan każe innego dać konia?

Aleksander nic nie odparł; może nie słyszał. Poszedł powoli ku domowi. Michałko jakiś markotny ruszył za nim. Miał coś jeszcze do powiedzenia.

– Proszę panicza – rzekł już w drzwiach prawie – nasi chłopi złapali dziś jakiegoś, co się przekradał ku rzece; czekają, co pan poradzi z nim robić?

– Któż to? Na cóż go brali? Kradł co?

– Nie, tylko naczelnik z miasteczka dał rozkaz starszynie, ludzi podejrzanych brać i wieszać bez sądu. Ten był z bronią... nieznajomy... i pobił kilku, nim mu rady dali, więc go już sotniki na sosnę wlekli. Ale potem gospodarze się rozmyślili, że bez pańskiej rady nie warto poczynać! Nie wiadomo, kto górę weźmie, Lachy czy car! Lepiej nikogo nie obrażać!

Na tę dobitną logikę chłopską, tak pełną rozsądku, Świda się uśmiechnął z lekka pod wąsem.

– Gdzie on? – zagadnął.

– W chlewie go posadzili pod wartą.

– Wołać ich tu!

Na ten rozkaz Michałko kłusem pobiegł za ogrody; pan pozostał na ganku, zmarszczony, gniewny, podrażniony. Wypadek ten odkrywał nowego raka powstania. Rząd, postępując w ten sposób, nie potrzebował prawie wojska i broni palnej: życie każdego obywatela było w ręku starszyny!

Po dość długiej zwłoce kilkunastu chłopów z kijami wepchnęło przed ganek delikwenta. Był skrępowany, poszarpana odzież świadczyła o zaciętej obronie.

Aleksander poznał w nim natychmiast wyrostka blondyna, co spał tak głęboko tejże nocy na polance, gdzie się odbyła tajemnicza schadzka.

Chłopi stanąwszy przed panem zdjęli czapki. Dwór, pomimo uwłaszczenia i niezależności, zachował jeszcze dla nich nimb wszechwładztwa i powagi; starszyna pokornie schylony opowiedział rzecz całą.

Powstaniec stał hardo wyprostowany, bez śladu bojaźni lub bólu od postronków – patrzał jasno ponad głowy ludzkie w niebo. Dawno miał żywot swój na zbycie, nie dbał oń! Może by wolał zginąć od kulki u sztandaru niż od chłopskiego stryczka, ale nikt go o życzenie nie pytał. Bronił się zajadle, przywalony nadmiarem napastników, poddał się w spokoju i już zrezygnowany, nie widząc ratunku, czekał, milcząc, wyroku!

Aleksander cierpliwie doszedł do końca narracji, wzruszył ramionami.

– Trudna rada! – rzekł powoli. – Kazał urząd wieszać – trzeba, fatyga niewielka, ale ot tylko to nieładnie! Chłopiec młody – u was takie dzieci są albo bracia, i on może ma ojca w lesie. Wyjdzie Polak, zobaczy syna na sośnie, żal go zdejmie srogi – a w żalu człowiek nie patrzy i nie zatrzyma się – ot i nieszczęście! Ja, żebym złowił Polaka, buntownika – nie walałbym rąk wieszaniem! Albo wam za to płacą? Ja bym go w las puścił, jeśli mu życie niemiłe, a niech go tam sobie kozaki biją. Oni po to tu przyszli!

Chłopi pomyśleli chwilę, poradzili się szeptem, pokiwali głową, wreszcie starszyna wyjął nóż zza świty i rozciął więzy Polaka.

– Idź, gdzie cię czart pędzi! – mruknął w formie grzecznej odprawy. Powstaniec przeciągnął skostniałe członki, spojrzał na Świdę iskrzącymi oczyma, uśmiechnął się i zdjął czapkę.

– Żelisławski nie zapomni! – rzekł z przejęciem.

Wyskoczył na środek dziedzińca i podrzucając rogatywkę w górę: „Niech żyje kraj!” – wykrzyknął z całych płuc, ze słonecznym zapałem skowronka, z niefrasobliwą pogardą dla losu – niepomny na razy i chłopską niewolę – cały owładnięty swą ideą. W paru susach był już za dworem – wolny – wiatr przyniósł do uszu Świdy jego pożegnanie, radośnie rzuconą piosenkę:

Hop, hop, koniku, na Litwę!

Chłopi spojrzeli po sobie kręcąc głowami.

– Wściekł się! – zdecydowali, zwracając się do Świdy. – Dobra była rada, panoczku!

– Szkoda detyny! – rzekł najstarszy, co może już wszystkie wnuki pochował.

– Brzydka rzecz wieszanie! – wtrącił inny.

– Straszno Lachów! – zakończył starszyna. – Krzesiwo u każdego znajdzie się za krzywdę, a potem co? Car daleko, czy on nam stodoły odbuduje?

– Dobrze mówisz, kumie! Daj Boże zdrowie panu!

Rozprawiając, zniknęli za domem.

– Nie ma Zawiei – szepnął do siebie Aleksander wchodząc do pokoju – i nie ma mnie tam po co jechać. Za późno! Papiery popalić, Michałka zabezpieczyć – i czekać egzekucji! Oto, co mi zostało do zrobienia!

Usiadł przy stole i począł zbierać różne szpargały, gdy nagle zadyszany, radosny głos Michałka ożwał się za oknem przerywając mu zajęcie.

Chłop stukał w szybę i szczerząc zęby w uśmiechu wołał pokazując na podwórze:

– Paniczu, paniczu! Nasza Zawieja!

– Gdzie? Jest? – Aleksander wypadł na ganek.

Istotnie, pieszczona klacz wracała z jasyru do swego żłobu, rżąc, jakby witała.

Siodło i uzdę miała na sobie mokre i poszarpane, cała w szumie, z dymiącymi bokami wpadła na dziedziniec i na głos pański przybiegła do niego. Chwilę pieścił ją ręką, potem bez namysłu zebrał cugle, wskoczył na siodło, gwizdnął. Niezmordowane zwierzę wichrem wyniosło go za wrota.

Stało się to tak szybko, że Michałko w pięć minut zaledwie wrócił do świadomości rzeczy. Jeździec już dawno przepadł na polu.

– Musiało mu być pilno! – wyrezonował filozoficznie. – Jak pojechał, to i wróci. Albo mu to pierwszy raz!

Mylił się Michałko. Świda tam, gdzie jechał, nie był jeszcze nigdy, a tak jechał raz pierwszy.

Kto by go był spotkał zmienionego, z dziką determinacją na ciemnej twarzy, pomyślałby, że zemsty szuka, a nie wyroku szczęścia i oblicza ukochanej.

Klacz, zda się, przejęła duszę pana. W szalonym pędzie mijali lasy i pola, grząskie łąki i strumyki, wzgórza i zapadliny. Gnali na oślep, aż przed nimi wystąpił okazały pałac, stuletnia wysada i czerwone mury folwarku. Był to Sterdyń, posiadłość pana Czaplica. Dwór wielki, magnacki, roił się liberiową służbą. Jeden z lokai wyskoczył naprzeciw przybyłego, pomógł mu zsiąść z konia.

– Jest pan? – spytał Świda zdławionym głosem.

– Nie ma, wyjechał do miasteczka.

– A pani Ordyńcowa? – badał dalej z uczuciem ulgi.

– Wyjechała przed chwilą do Borowina.

– Więc nie zastałem nikogo?

Jest panienka! – odparł sługa, patrząc na strój młodego człowieka, jakby w myśli dodawał: „aleś pan niegodzien jej dostąpić”.

Ciemna twarz dzikiego chłopca poczerwieniała jak rozpalone żelazo; zrobił wysiłek heroiczny, by wyrzec słowo.

– Powiedz panience, że Aleksander Świda prosi o pozwolenie złożenia jej swego uszanowania.

Lokaj oddał konia nadbiegłemu chłopakowi ze stajni i zawiódł gościa do salonu, gdzie mu podał krzesło, a sam odszedł.

Aleksander usiadł. W uszach szumiała mu burza, w piersi serce rzucało się nierówno, głusząc wszystko wokoło, to zamierając zupełnie... trząsł się jak w febrze. „A jeśli odmówi?” – powtarzała myśl zgnębiona.

– Panienka prosi do siebie – zabrzmiał po małej chwili głos służącego. Wstał automatycznie, czując, że lada minuta serce mu piersi rozerwie lub oszaleje z wrażenia. Minął dwa pokoje, u trzecich drzwi lokaj się schylił w ukłonie, podnosząc amarantową firankę. Młody człowiek wszedł, potykając się, za nim zawarto drzwi.

Pokoik był niewielki, ale elegancki, umeblowany rzniętymi meblami z hebanu, powleczony jedwabiem, wysłany dywanami – trochę mroczny. Jedno tylko okno, szeroko rozwarte, rzucało z ogrodu garść promieni czerwonego słońca i zapach róż w rozkwicie. U tegoż okna dziewczynka cała w czerni haftowała na krosnach srebrnymi nitkami.

Postać to była smukła, wiotka, nadzwyczaj zgrabna i uroku pełna. Światło objęło jej pochyloną główkę, złocąc jasne włosy, a na ciemnej zieleni ogrodu odcinał się ostro jej profil cienki, o myślących, łagodnych rysach. Śliczną była ta delikatna, bladawa twarzyczka, dumna, a słodka, poważna, a życia pełna, spokojna, a stanowcza.

Niepospolity duch musiał mieszkać w tym eterycznym ciele, duch, co wyglądał w całej pełni z jej oczu ciemnych, głębokich, przyćmionych długimi rzęsami, gdy je podniosła powoli na stojącego mężczyznę i objęła jego postać długim, łagodnym wejrzeniem. Nie była ani zdziwiona, ani przestraszona tą niezwykłą wizytą i zaniedbanym strojem gościa; wyglądała, jakby się go spodziewała, czekała nań i wiedziała powód odwiedzin. Uśmiechała się do niego właściwym sobie lekkim półuśmiechem, co na jej poważne oblicze rzucał niby promień jasności. Żeby Aleksander ją lepiej znał, wiedziałby, że uśmiech ten widziało bardzo mało osób.

– Proszę pana – rzekła głębokim, dźwięcznym głosem – myślałam, żeś zapomniał pan o nas!

Potrząsł tylko głową – jeszcze mówić nie mógł.

Posłuszny jej skinieniu, zajął miejsce na niskim staroświeckim krzesełku, co stało obok krosien. Dostrzegła jego zmieszanie i nieśmiałość. Spuściła głowę nad robotą i chwilę haftowała w milczeniu.

Spod jej palców na czerwonym jedwabiu występował srebrem tkany biały orzeł narodowy. Aleksander spostrzegł to dopiero teraz, gdy oprzytomniał nieco.

– Rok przeszło nie widziałam pana, to niedobrze – zaczęła po małej przerwie, rzucając mu przelotne spojrzenie.

– Ja widuję panią często – rzekł bardzo cicho – w kościele, w parku, na spacerach!

– O, pan mnie szpieguje chyba?

Milczał. Szukał w głowie, w chaosie, jednej ciągłej myśli. Bawić się słowami nie umiał.

– Panno Władysławo! – ozwał się nagle, prawie gwałtownie.

– Słucham! – Głos jej był równie słodki, poważny, nie zdradzał zdziwienia na ten niespodziany wybuch.

– Czy to prawda, że pani wychodzi za mąż?

– Za kogo na przykład?

– Za pana Czaplica.

– Za mego opiekuna? – Twarz jej pozostała bez zmiany. Ani się zarumieniła, świadcząc o prawdzie, ani się broniła jak inne panienki.

– Jest to los każdej dziewczyny, że ją wszyscy swatają. Dlaczego się pan pyta o to? – dodała, obejmując znowu wzrokiem energiczne, otwarte rysy młodego człowieka.

Zakrył twarz rękami, drżał.

– Cóż znowu! – zawołał po chwili walki z sobą – wszakże raz ta męka skończyć się musi! Choć mnie pani pewnie odepchnie, a może wydrwi, a może się obrazi, lepszy koniec niż zawieszenie! Czegóż się boję! Wstydu w tym nie ma, że panią kocham z całej duszy! Wstydu w tym nie ma, gdy wam powiem, że do was należę, jak wasze dzieło, jak to, coście z błota wydobyli na świat, z ciemności na słońce, czemuście dali myśl, czyn, ideę, wiarę, wszystko! Jeślim pracował, walczył, zwyciężał, to tylko przez panią, jeżelim kochał, szanował, czcił, to tylko panią jedną na ziemi, a przez was innych! Nie było w mej duszy jednej myśli dobrej, której byś, pani, początku nie dała; nie było zwalczonego złego popędu bez waszego wspomnienia, nie było przebytego znoju bez pomocy waszego obrazu. Jam nie swój teraz, co mam w duszy, wszystko do pani należy! Nosiłem lata uczucie w piersi. Z początku zwało się nadzieją, szczęściem, marzeniem; potem torturą, bólem, rozpaczą! Sił mi wreszcie zabrakło, sił do znoszenia, przyszedłem do pani po wyrok dla siebie. Rozporządzaj, pani, swoją własnością!

Słuchała go, nie przerywając. Oczy jej myślące, wymowne, zabłysły na małą chwilę spokojnym ogniem; cień lekkiego rumieńca przemknął od przeźroczystych skroni, ale już wzroku nań nie podniosła. Przy końcu zmarszczyła delikatne brwi.

– Torturą... – powtórzyła powoli – dlaczego?

– Ludzie twierdzą, że pan Czaplic żeni się z panią!

– Ludzie! Pan zapomniał, ile i jakich osób składa się na to określenie! Nie wiem, co ludzie mówią, a ja dziękuję panu za wasze uczucie.

Wyciągnęła ku niemu rękę. Nerwowa dłoń młodego człowieka objęła silnie cienkie, arystokratyczne paluszki.

Nie powiedziała, czy mu za tę wielką miłość daje choć odrobinę w zamian, ale on o to już nie pytał!

Uczucie jego nie rachowało, nie było wymagające, chciwe, egoistyczne. Pochylił się nad rączką uwięzioną w obu swych dłoniach i dotknął jej z lekka ustami.

Pod tym dotknięciem czuł, jak mu się robiło lekko i błogo. Jakiś wielki spokój i niczym nieuzasadniona pewność napełniły mu duszę – jakby ta drobna prawica dziewczęcia była już jego własnością na wieki! Był znowu szczęśliwy.

Przez chwilę tylko wilgi i sikory w ogrodzie przerywały ciszę w pokoju. Panna Władysława pochyliła znowu głowę nad krosnami. Świda, zapatrzony w nią, zapomniał o całym świecie – widział tylko, jak powiew wiatru letniego bawił się z jej złotymi falistymi włosami i poruszał z lekka czarne koronki jej stroju.

Nagle podniosła twarz ku niemu.

– Pan mnie nie pyta, nad czym pracuję tak bardzo, a jednak ja, to robiąc, wciąż myślałam o panu.

– O mnie?

– Tak. Jest to sztandar dla partii: panu go oddam w ręce i w opiekę, abyś go oddał bratu, gdy dziś w nocy zaniesiesz im pierwszy raport o wojsku rosyjskim! Boć to wszakże nieprawda, co mi mówił pan Czaplic, żeś pan odmówił współudziału w ofierze?

Oczy jej spoczęły na nim smutno zamroczone.

Zajrzały w jego sokole źrenice, poszły w głąb, zanurtowały mu w duszy niezmiernym żalem, prośbą i serdecznym wyrzutem. Nie znalazł na razie odpowiedzi.

– Pani, to szaleństwo! – wyjąknął wreszcie niepewnym głosem.

– Są szaleństwa wyższe nad rozum i logikę. Nie cyframi, lecz duchem do nich iść trzeba! Pan powiada, żem z pana zrobiła człowieka; czy miłość dla mnie nie zrobi z was Polaka? Czyż mi Bóg nie da wlać w pana tego, co sama czuję tak gorąco: bezgranicznego uczucia dla biednej, poszarpanej Ojczyzny?

– Nie dźwigniemy jej w ten sposób – szepnął coraz słabiej, czując, że mu brak argumentów na czar jej głosu i wejrzenia.

– Być może – odparła bardzo smutno – iż zdanie pana w chwili układania tej sprawy byłoby właściwym! Lecz dziś już od tej czary ust nie czas odwracać! Pić ją musimy do dna, choć z łez gorzkich złożona i zawodów okropnych! Niezgoda i brak solidarności zgubiły nas niegdyś. Dziś lepiej zginąć rażeni, niż rozbitym na partie dogorywać powolną śmiercią! Wierz mi pan, na świecie, gdzie żaden atom nie ginie, krew bohaterska nie przepadnie na darmo! Kto zgadnie, na jaki plon uprawiamy ziemię i co nam po wiekach z niej urośnie. Zmartwychwstanie tu czy nagroda tam?!... Wszak pan się nie uchyli od ofiary?...

– Czy pani chce, abym zginął? – spytał z goryczą.

– Czy pan chce, abym na wasze wspomnienie oczu nie śmiała podnieść? Abym wciąż musiała myśleć, że człowiek, który mnie kochał, pozostał bezczynny, gdy inni szli w ogień – na śmierć z rozkoszą!...

Wstał. Przez wyraziste jego rysy walka przeszła ostatnia, kurcząc je dziko.

Potem rozwiała się powoli i stopniała w wielką ciszę i spokój. Przystąpił do dzieweczki.

– Daj mi, pani, swego orła – rzekł z wolna, zamyślony – poniosę go tam, gdzie kochają i giną – i pójdę z nimi. A jeśli kiedy – dodał patrząc boleśnie na nią – przyjdzie mi paść w borze – wspomnijcie czasem powstańca, co zastygł, was błogosławiąc! Sprawie bez jutra, walce bez triumfu, idei nieurzeczywistnionej się poświęcam, boście wy to kochali!

Zamilkł. Ona bez słowa dokończyła roboty, wyjęła z krosien szmat jedwabiu, zwinęła go.

Gdy brał w ręce, lekkie drżenie przebiegło jej postać, ale nie podziękowała mu za ofiarę życia.

Patrzała tylko z dziwnym wyrazem, jak na piersi ukrył srebrnego ptaka ze sztandaru – patrzała posępnie, mgławo, jakby w myśli widziała pierś bojownika naznaczoną już ciemną plamą i martwą!

– Moskale w miasteczku, a partia na wyspie znajomej panu! – rzekła, jakby przypominając zajęcie naznaczone.

– Wiem! O świcie orzeł nasz będzie u drzewca, a ja na stanowisku! Żegnam was, może już nie zobaczę – ale wy się nie będziecie wstydzić mego wspomnienia, o nie! Żegnajcie!

Otworzyła mu drzwi do ogrodu. Skłonił się, spojrzał raz ostatni, jasno, prawie radośnie – i wysunął się na żwirową ulicę.

– Do zobaczenia! – szepnęła.

Goniła za nim wzrokiem – odwołać chciała. Po co? Wiedziała to dobrze, bo po chwili wahania spuściła swą delikatną główkę z westchnieniem.

– Na co ma wiedzieć! – szepnęła do siebie. – Będzie mu ciężej umierać!

Postać Świdy znikła za drzewami. Dziewczynka skroń oparła o uszak drzwi, podniosła oczy w górę, zadumała się smutno.

– Nie powstydzę się go, o nie! – szepnęła po chwili – i nie powstydzi się go Polska!

Zamilkła. Dwie łzy zadrżały na rzęsach, lecz je starła prędko – i poczęła półgłosem modlić się za kraj i lud...

Rozdział II
Szpiegi
Świda tymczasem, ze zdrajcy zostawszy najniespodziewaniej powstańcem, zawrócił zhasaną klacz ku miasteczku, a że nie robił nic przez pół, zamiast rezonować o bezsensownej wojnie partyzanckiej, myślał tylko o swym obowiązku.

Miał być szpiegiem! Skrzywił się, urząd dziwnie mu nie przypadał do smaku, ale biały orzeł Władki był na sercu; westchnął zrezygnowany. Tymczasem Zawieja, acz mu oszczędzała trudu i czasu, była tylko zawadą i kłopotem. Zsiadł tedy i już ją miał puścić na los szczęścia, gdy nagle posłyszał za sobą wołanie. Obejrzał się.

Ujrzał człowieka w świcie i postołach, zakrawającego na strażnika, który biegł za nim machając rękami. Przyjrzał się uważnie. Człek ten niemłody, łysy, o siwym zaroście, miał twarz sympatyczną, choć brzydką. Poczciwa, wierna dusza wyglądała mu z siwych oczek. Dopadł do niego zdyszany.

– Matko cudowna, a toż panicz jedzie galopem! Och, ledwiem dogonił!

– Kto wy? Czego chcecie? – spytał Świda nieufnie.

– Ja, paniczu, Makarewicz, dawny lokaj nieboszczyka pana Wismunda z Grabów! Siedzę teraz na straży w Sterdyniu, żeby służyć panience. Pan mój kazał jej nie odstąpić aż do śmierci i pilnować jak swoje dziecko. Teraz, że niepokój, a panienka młoda, broń Boże się narazić może – więc ciągle się kręcę koło dworu. W razie potrzeby zastąpię, gdzie niebezpiecznie! Ot i dziś dobrze się stało, chciała sama gonić panicza!

– Co każe? – zapytał Świda zwracając się z powrotem.

– Kazała paniczowi to oddać!

Strażnik wyjął z zanadrza dwa pistolety i nóż myśliwski, woreczek kul i róg prochu.

Świda obejrzał broń i ukrył za odzież. Władka pamiętała o wszystkim.

Makarewicz oglądał go bystro od stóp do głowy, jakby chciał sobie wrazić w pamięć tę nową twarz, co nagle występowała widocznie dla niego na pierwszy plan.

– Czy nie moglibyście odprowadzić moją klacz do Luchni? – zagadnął Świda po przestanku.

– Mogę wszystko, co pan każe! Klacz niepotrzebna – hm – wyprawa piechotą pod noc – hm, hm! A żeby to też, z przeproszeniem pańskim, zrobić handel na odzienie?

– Co takiego?

– Handel, proszę pana! Wieczór, wilgoć – doprawdy, że panu cieplej będzie w mej sukmanie niż we własnym surducie.

– Oho, stary Makarewicz filut! – uśmiechnął się Świda na to omówienie – myślisz mi oczy zamydlić! Cieplej ma mi być, co?

Dawny lokaj zmrużył oczki z głupia frant, ale uważając żart za zgodę, już podawał Aleksandrowi siwą swą świtę.

– Widziałem ci ja, paniczu, wiele wypraw – gwarzył, ubierając go troskliwie jak dziecko – i różne czasy minęły ze mną. Oj, wiem ja, wiem, że nie do chwały panicz idzie, ale kiedy taka wola panienki...

Zamilkł, podumał, popatrzał na młodzieńca – i nagle do kolan mu się pochylił, jakby o łaskę żebrał.

– Paniczu – rzekł ze łzami – a nie dajcie się zabić tym łotrom! Wasze życie takie drogie dla mojej panienki.

Świda podniósł oczy zdumiałe.

– Oszalałeś, stary! – zawołał.

– Nie, panie! Śmierć za wami chodzić będzie jak cień, ale Makarewicz dobrze wie, że kulka w piersi mniej was zaboli, jak ją wasza strata. Pamiętajcie to, paniczu, i gdy można, zejdźcie z drogi zguby. Niech moje oczy jej troski nie widzą!

Młody człowiek głową potrząsnął.

– Coś ci się roi! – rzekł smutno. – Jeśli padnę przy ostatnim Moskalu, w dzień triumfu – panienka będzie szczęśliwą – jeśli zginę w ostatniej porażce, nie będzie płakać po mnie, ale po kraju! Bywaj zdrów, poczciwcze! Obydwaj my jednej pani słudzy i nic więcej!

Skinął mu ręką i ruszył szybko przed siebie, w stronę miasteczka.

Co myślał, mówił szczerze, ale pomimo to, żeby świat cały i wszystkie potęgi stanęły razem, by go zwrócić z drogi, którą szedł – nie uległby żadnej.

Na rozkaz Władki z równym spokojem wstępowałby w płomienie, wchodził do klatki tygrysa, kładł się na posłaniu ze żmij – z równym spokojem i pogodą, jak szedł teraz przez bór sosnowy, wąską drożyną, rozglądając się bystro wokoło i nasłuchując zamyślony na cichy, przeciągły szum drzew.

Aż nagle inny dźwięk zmieszał tę uroczystą harmonię przyrody – nadstawił uszu, usuwając się na skraj, pod zakrycie drobnego porostu.

Chwilę słyszał tylko wrzask, tupotanie koni, głuche uderzenia; potem z wrzawy tej rozróżnił ochrypłe dźwięki kozackiego łajania, grad nahai i komendę.

– Hej, tu – na tej brzezinie! Żywo! Strzymaj tę polską wywlokę! Ściągnij silniej pętlę, Wasili!

Po tym rozkazie nastąpiło szamotanie, trzask łamiących się gałęzi – chwila ciszy, potem śmiech i wymysły.

– Patrzaj, trzepie się jak szczupak! Nie fatyguj się, nie uciekniesz! Ot, psia polska dusza twarda! Ja bym już zdechł, a ten skacze! Byczka chce zatańczyć. Powoli, powoli – zaraz ci drugiego łotra buntownika przyprowadzimy do kompanii. Potańczycie razem, łotry!

Parę krzaków zasłaniało Aleksandra od tej zgrai. Widział chwilami baranie czapki i łby końskie – sięgnął powoli po pistolet swej bohdanki, chciał strzelić. Było to trochę ryzykownie, bo głów ludzkich naliczył siedm, ale Świda dobrze znał tę zwierzynę. Wziął na cel najweselszego – pocisnął cyngiel. Strzał zrobił wrażenie gromu. Kozacy podskoczyli w górę, rzucili się do koni.

– Lachy, zasadzką! – ryknął komenderujący.

– Ratunku! – jęknął ranny waląc się na ziemię.

Porwano go na konia – zagwizdały piętnie, orszak w panice pognał galopem na powrót. Już nie krzyczeli i nie odgrażali się – zmykali na otwarte miejsce. Koń rannego rżąc ruszył za nimi.

Wówczas Świda wystąpił na drogę i spojrzał na plac egzekucji. Przed nim na brzozie płaczącej wisielec się kołysał wśród spuszczonych, zielonych gałęzi i drgał jeszcze – coraz słabiej. Jak kot obrońca wdrapał się na drzewo – rozciął postronek. Trup spadł głucho na ziemię i jęknął. Świda, zawsze ostrożny, wziął go na plecy – i wszedł pod opiekuńcze cienie lasu; tam go złożył na mchu i przyjrzał się raz pierwszy twarzy.

– Znowu! – wykrzyknął mimo woli.

Tak, był to znowu blondyn wyrostek, którego rano uwolnił z rąk chłopów u siebie; leżał przed nim siny, obdarty, zbity, z resztkami sznura na szyi, z krwawą blizną na policzku. On sam – bohater – dziecko, jak go nazwał starzec na polance.

Długo tarł go i rzeźwił Świda, nim dopytał się życia. Dopiero w godzinę oddech stał się wyraźniejszym, kurcz agonii zeszedł z twarzy – otworzył oczy, ziewnął, poruszył rękami. Potem leżał dysząc, chwytał powietrze nierówno – dusił go nadmiar po braku, zesztywniałe organa nie mogły działać prawidłowo. Pierś wzdymała się coraz wyżej, coraz spokojniej i nagle cała siła młodości rzuciła się jak fala w pulsa – wstrząsnęła nimi, wybiegła na twarz, zalewając ją rumieńcem, życiem, myślą przytomną.

Leżał jeszcze, ale już patrzał na Świdę i orientował się w swym położeniu.

– Nie ma Moskali? – było pierwsze słowo.

– Nie ma.

– Gdzież się podzieli?

– Strzeliłem i uciekli.

– A zabiłeś pan choć jednego?

– Nie, jeden ranny!

– Szkoda! Te łotry nie umieją wieszać! Brr, jak mnie zmęczyli. Gadałem im całą drogę, pókim nie omdlał, że to oni, a nie ja, bydło na szubienicę. Ach, wszak to pan ten sam, co tu dziś rano... doprawdy, to opatrzność mi pana przysyła! Uch! Stłuczony jestem jak bieda żydowska! Pan pewnie chciał postronka mego na szczęście?

– Czemu nie! – odparł Świda, zabawiony humorem w takiej chwili.

– To ja go panu sam ofiaruję!

– Powiedz mi pan lepiej, skąd się tu wziąłeś!

– Ach, panie, to cała epopeja te trzy dni, com tu u was spędził – na dobitkę dziś piątek i dzień feralny! Ech, cóż – wstanę przecie! Kaducznie kark boli, nadkręciły go trochę te niezdary!

Podniósł się przy pomocy Świdy, pomacał kark, skrzywił się, ale nadrabiając miną wyprostował się, odrzucił włosy z czoła – i począł mówić dalej:

– Trzeba panu wiedzieć, że nas tak stłukli w tamtym powiecie, że z całej partii na nogach zostałem sam! Reszta padła lub rozleciała się jak rozpruty na wierzch worek puchu!

Myślę sobie: „Matko Polsko, czyż mam zostać żyw i cały, gdy ty giniesz? Ech, nie! Żelisławski nie wróci do Warszawy, to by wstyd był dla moich tam!”.

Ot tedy poszedłem do starszyzny. Wyprawiono mnie z rozkazem powstania do was. Poszedłem rad, że znowu prochu powącham.

Wasz wojewoda stąd o mil chyba dwadzieścia, stary dobry Polak, zabrał mnie z sobą i zawiózł do jakiegoś dworu, gdzie była wyfiokowana jejmość, panienka bardzo piękna i smutna i pan czarniawy!

Muszę panu wyznać, że mi od sześciu miesięcy tyle nazwisk przeszło przez głowę, a ludzi przez oczy, że już ani jednego imienia nie pamiętam. Siedzieliśmy w tym dworze trzy dni; rozesłano emisariuszów, gońców, rozkazy, i pewnej nocy z tym czarnym panem i wojewodą poszliśmy w las po wodza. Zawiózł nas gospodarz na wyspę jakąś, gdzie miał się stawić ów naczelnik z bratem.

Ech, do licha z nazwiskiem: Skotniccy podobno! Widziałem ci ja wodzów niemało, więc ciekawy byłem temu się przypatrzyć, ale sen nie sługa – tak mię zmógł, żem się obudził o jasnym dniu i nie poznałem wysepki. Tłum na niej był powstańców – zuchów. Zwożono prowiant, broń, gotowano jeść, śpiewano, strzelano na wiwat – naradzano się między sobą. Czarniawy pan siadał już do czółna, oznajmił, że wódz będzie wieczorem i że ponieważ brat jego, co miał śledzić Moskali, zdradził – więc go się skazuje na powieszenie! Cóż robić! Posłuszeństwo żołnierskie nabożeństwo. Dwóch chłopców wzięło sznur i pojechało z nim razem, żeby się ze zdrajcą prędko rozprawić, a jam się wyrwał na ochotnika w przeszpiegi. Winszuję samemu sobie – nic nie widziałem, błądziłem cały dzień, dwa razy byłem już w objęciach ciotuni – śmierci, głodny, zbity, pokiereszowany! Tfu, ten nikczemny brat naczelnika, ten mi się przysłużył! Ot i ma pan całą prawdę, a teraz dajcie swoją rękę, dziękuję wam raz jeszcze! Nie chciałbym umrzeć po złodziejsku! Koni nie kradłem – należy mi się szczypta moskiewskiego ołowiu i matka ziemia za katafalk. A pan gdzie szedł, kiedy mnie zdybał?

– Do miasteczka.

– Ech, w moją drogę. Tam Moskale!

– To dobrze. Tego mi trzeba. Naczelnik musi mieć dziś ścisły o nich raport.

– To pan ich śledzi – dla partii?

– Uhm!

– To pan powstaniec?

Świda się zawahał. „Nie” miał na języku, lecz nagle zdało mu się, że słyszy słodki głos, pytający go z prośbą tak rzewną: „Czy miłość dla mnie nie zrobi z pana Polaka?”.

– Tak, powstaniec! – odparł stanowczo – i szpieg!