Florian z Wielkiej Hłuszy - Maria Rodziewiczówna - ebook + audiobook

Florian z Wielkiej Hłuszy ebook i audiobook

Maria Rodziewiczówna

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Małe miasteczko na kresach w czasie I wojny światowej. Kiedy do miasta wkraczają Niemcy, mieszkańcy ukrywają przed rekwizycją dzwon, zwany „Florianem”. Na tle akcji z dzwonem toczą się wątki obyczajowe. Dziedzic Alfred Rupejko kocha się z wzajemnością w Bronce, wnuczce dziadka Wereszczyńskiego. Wkrótce idzie do legionów. Po pewnym czasie Niemcy opuszczają miasto, które zostaje z kolei zaatakowane przez Armię Czerwoną. Jednak na odsiecz przybywają legioniści... „ Florian z Wielkiej Hłuszy ” to ciekawa i wciągająca od pierwszego akapitu lektura.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 220

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 1 godz. 1 min

Lektor:

Oceny
4,5 (11 ocen)
8
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Maria Rodziewiczówna
Florian z Wielkiej Hłuszy
Warszawa 2015
Rozdział I
– A to było tak. Ze czterysta lat temu jechała tędy królowa Bona. Babsko włoskie chciwe i chytre wymaniło od męża cały ten kraj – i jechała z pocztem i zgrają dworzan ziemię dzierżawić, zastawiać i sprzedawać. Kto dukaty miał, albo drogie kamienie, leciał jak pszczoły na sytę i na każdym popasie powstawali dziedzice, arendatory, ciwuny, gubernatory, a sepet Włoszki pęczniał. Otóż się zdarzyło, że gdy do Hłuszy dotarła, już wracając ku Koronie, most się pod karocą zawalił i królowa Bona w bagnie ugrzęzła. Królowa i sepety, które zaraz za karocą podskarbi wiózł. Zrobił się sądny dzień. Rzucili się dworzanie i ci, co jeszcze nic nie dostali, i choć się dwóch utopiło, reszta królowę na ląd wyniosła, a franciszkanie dali jej pierwsze poratowanie i gościnę. Wskutek tego przebyła w Hłuszy trzy dni – na długie wieki w historii tego kraju pamiętne. Czyniła sądy – wyroki i nagrody. Więc po pierwsze wystawiono na rynku szubienicę i powieszono ciwuna i tylu chłopów, ilu dało się złapać – za niezreperowanie mostu; po drugie gubernatorem zamianowano dworzanina Rupejkę, burmistrzem Sielużyckiego, a Wereszyńskiemu, który siłacz i olbrzym był i całą karocę z bagna wydźwignął, i królowę nad głową niosąc na brzeg wysadził, dano w wiekuisty zastaw Murasznik i Czarne Jezioro. Franciszkanom opłaciła się też królewska gościna. Otrzymali wiekuiste prawo połowu ryb w jeziorze i pięćdziesiąt włók lasu z obowiązkiem utrzymywania w całości owego niefortunnego mostu. I wtedy to ufundowała królowa Bona wielki dzwon do franciszkańskiego kościoła, który otrzymał na chrzcie w królewskiej ludwisarni imię Florian, jako że wypadek i cudowne uratowanie stało się dnia czwartego maja w święto Floriana Męczennika. Dopiero w trzy lata potem dzwon tu zjechał i zawisł w nowo zmurowanej dzwonnicy – ot, tej właśnie, w której ty teraz sznury ciągasz.

Tak prawił pan Michał Horehlad do Florka Skowrońskiego, syna organisty przy kościele pofranciszkańskim w miasteczku Wielka Hłusza, na dalekich kresach dawnej Rzeczypospolitej.

Florek słuchał, miarowo ciągnąc sznur sygnaturki na Anioł Pański i gapiąc się na gołębie zaludniające dzwonnicę.

Wśród ich skrzydeł błyskał czasem, barwą zielonozłotą wielki dzwon, sława miasteczka, ów historyczny Florian.

Głos zabierał rzadko, w dorocznych świętach i wielkich wypadkach. Zwykle dumał niemy i potężny, i przez łuki otwarte widny był daleko wśród płaskiego piaszczysto-wodnego krajobrazu okolicy, której stróżował od czterystu lat.

Dzwonnica mieściła się w murze wysokim, który otaczał kościół, klasztor, cmentarz i sławne ogrody i sady franciszkańskie, ciągnące się od rynku aż do jeziora, nad którym szeroko rozsiadło się szare, brudne, senne miasteczko. Popod murem wiła się ulica niebrukowana od piaszczystego gościńca, przez rynek i miasteczko do owego mostu nad przepływającą przez jezioro rzeką. Most wysoki, wąski, bez poręczy urągał wszelkim przepisom inżynierii i stał tylko dlatego, że nie mógł się zdecydować, w którą stronę miał runąć.

– Ciekawa historia? Co? – spytał pan Michał Florka, oglądając się po ogródku przed furtą do dawnego klasztoru.

– Ja ją znam i jeszcze więcej! – odparł Florek urywając dzwonienie na: „A Słowo Ciałem się stało”. Mnie opowiadał stary pan z Murasznika, jakem tam raki nosił.

– I jeszcze więcej! – powtórzył uśmiechając się.

– Co więcej? – zagadnął pan Michał. – Stary łże, bo stary. Co łgał?

– Ot, o sepecie! Wydobyli podskarbiego brykę i zabrakło jednego sepetu. Królowa obiecała grafski tytuł temu, co odnajdzie, bo był pełen dukatów, a potem dali łozy tym wszystkim, co szukali i nurkowali, i nic nie pomogło. A mówią, że był taki, co grafem być nie chciał, łozy odleżał, a dukaty schował.

– Rozumnie zrobił! – mruknął pan Michał i dodał: – A gdzie ksiądz?

– Tato go powiózł do chorego za rzekę.

– To i majowego nabożeństwa nie będzie.

– Spóźni się, ale będzie.

Florek zaczepił sznur o kołek i wyszedł zamykając drzwi dzwonnicy.

– Rozpytam Żydków o wojnę i wstąpię, bo mam do proboszcza interes.

Już odchodził – i w bramie jeszcze rzucił:

– Twój tato się upiera i dereszki mi sprzedać nie chce, a słyszałem, że lada dzień konie do wojska brać będą.

– To po co pan kupuje, kiedy mogą wziąć.

– Ryzykuję!

– Tato też ryzykuje – odparł Florek niknąc w drzwiach zabudowań klasztornych.

Pan Michał wgramolił się na kałamaszkę, którą sam powoził, i ruszył na rynek.

Był to wielki piaszczysty plac z kwadratem drewnianych kramnic pośrodku i z wielką zieloną cerkwią u przeciwległej do kościoła strony. Resztę boków zdobiły żydowskie domy i karczmy z zajazdami. Powietrze pomimo pięknego majowego popołudnia przesycone było wonią dziegciu, konopi, ryby i rogoży – towarów, którymi handlowano; rynek jak zwykle w powszedni dzień był pusty i tylko kilka kóz spacerowało, badając wartość spożywczą śmieci pozostałych z ostatniego targu.

Pan Michał zatrzymał swą dereszowatą klacz przed najokazalszym domem, ustrojonym w szyld sklepu kolonialnego, i wszedł do środka.

Kilku Żydów rozprawiało gwałtownie przez ladę sklepową z gospodarzem, który głaskał długą szpakowatą brodę i z zadowoleniem się uśmiechał. Na dzwonek u drzwi gwar ustał, niespokojne spojrzenia objęły wchodzącego, gospodarz dość lekko głową skinął.

– Dobry wieczór, panie Abram. Co słychać w gazetach? Biorą Germańce w skórę? – zagadnął pan Michał.

– Ojoj! Biorą. Wczoraj uradniki tu zbili na rynku!

– Skądże? Jeńców pędzili?

– Ni! Tabor jechał. Kolonisty z Polski. Precz ich gonią, na Sybir. Można tanio konie i wozy kupić, bo ustają.

– Słusznie! Szpiegi, szelmy!

– A jakie zuchwałe! Jeden to w głos gadał, że Kajzer i na Sybir po nich przyjdzie.

– A policja co na to?

– Policja nie rozumie ich mowy. Żydki słyszeli.

– Trzeba było prystawowi powtórzyć.

– Nu, a jak on przyjdzie?

– Co za on?

– Nu, ten Kajzer!

– Tu do Hłuszy? Zwariowaliście!

– Dlaczego ja mam być zwariowany, dlaczego nie gubernator! Ta jeden Żydek słyszał, że mają miedź z gorzelni zabierać i wywozić, i dzwony też. Po co to?

– Et, brednie! Gdzie wojna, gdzie my!

– Nie daj Boże, żeby brednia była!

Pana Michała obleciał niepokój. Wierzył niezachwianie w Żydów.

– To wy się ich spodziewacie? – szepnął.

– Och, niech ich nasze wrogi się spodziewają. My zalękane. Oni straszne grabieżniki.

Tu pan Michał ujrzał przez okno księdza na wozie organisty i wyszedł prędko.

– Proboszczu, poczekajcie – jął wołać biegnąc za furą. Ksiądz – stary, od piętnastu lat osiadły w Hłuszy – obejrzał się, głową skinął i ręką mu dał znak, żeby do plebanii szedł, bo się spieszy.

Jakoż gdy pan Michał znowu pod kościół zjechał, dzwoniono na majowe nabożeństwo i ksiądz w kapie z zakrystii wychodził.

Pobożnych było niewiele, ale z chóru rozległ się śpiew loretańskiej litanii – na dwa głosy kobiece, tak czysty, silny i zgodny, że dziw było, skąd takie cudo istniało w dzikim poleskim miasteczku.

Pan Michał jako odwieczny tubylec wcale się nie dziwił. Wiedział, że panna Bronisława Wereszyńska skończyła konserwatorium w Warszawie, że mogłaby śpiewać na scenie, ale wedle woli dziada, pana Melchiora, siedzi w Muraszniku i uczy śpiewać chłopskie dzieci, a jako wielka demokratka przyjaźni się nawet ze Skowrońskimi i śpiewa co niedziela na chórze z piękną Łusią organiścianką, którym z tej racji wyrosły rogi, że się mają za obywatelstwo – łyki, dłabidudy!

Pan Michał nienawidził Wereszyńskich, nienawidził ich sąsiadów Skołubów, nienawidził w ogóle sąsiadów, którzy nie byli tak jak on groszorobem, koniarzem, jarmarkowiczem, plotkarzem i na pół żydowskim geszefciarzem. Ale pomimo swej poziomej natury nie mógł się powstrzymać, by na Bronkę Wereszyńską nie popatrzeć i przywitał ją uniżenie, gdy po skończeniu nabożeństwa zeszła z chóru.

Była bo piękna, że oczy rwała, piękna wzrostem, linią młodego ciała, piękna złotą glorią włosów nad głową kształtną i hardo osadzoną, piękna oczami prawie czarnymi, tak były fiołkowe, i bladym koralem warg trochę dumnych w wyrazie, i złotawą barwą zdrowia na ściągłych licach.

Nikła przy niej urodziwa Łusia Skowrońska; choć nie było młodego człowieka w miasteczku i okolicy, który by się nie podkochiwał w pięknej organiściance.

Odkłoniła się lekko Bronka Wereszyńska panu Michałowi i szła z nim przez kościół do zakrystii, gdzie ksiądz kapę zdejmował i zaprosił ich oboje za sobą.

Szli sklepionymi korytarzami dawnego klasztoru aż do mieszkania proboszcza, przerobionego z dawnego refektarza i paru sąsiednich cel. Pierwotne, nieudolne freski zdobiły korytarze i oczy Bronki ciekawie śledziły naiwne sceny z życia wielkiego naśladowcy Chrystusa, a pan Michał recytował księdzu wieści żydowskie.

– Broń Boże nieszczęścia i Niemcy przyjdą.

– Skołuba będzie się cieszył! – zaśmiał się ksiądz niefrasobliwie. – On ich wygląda jak zbawienia.

– A co myśli dziad pani? – spytał pan Michał Bronki.

– Dziad ich też czeka, chociaż nie jak zbawienia. Właśnie w kwestii dzwonów kazał mi do księdza wstąpić. Moskale z Królestwa już dzwony wywożą.

– To źle idzie? – niespokojnie szepnął Horehlad.

– Nie może iść dobrze w Rosji.

– No, no! Pan Melchior patrzy przez swą nienawiść.

– A pan ich kocha? – rzuciła ostro.

– Kto by gałganów kochał, ale zawsze mniej straszni niż Szwaby.

– Toteż Szwaby ich stąd przegonią.

– To już my zginiemy z kretesem w takim razie.

– My odzyszczemy Ojczyznę.

Pan Horehlad poruszył brwiami, skrzywił się i ręką machnął. Wiadomo było, że w Muraszniku politykowano i spiskowano, i że ród Wereszyńskich przy każdej okazji stawał z motyką na słońce i karmił się chimerą – no i wskutek tego interesy były, że pożal się Boże.

– A jakże ja, nieszczęsny, uratuję te dzwony? Toć miasteczko, dwóch popów, prystaw, uradniki! – stęknął ksiądz zwalony w fotel, jak ruina człowiecza. – Jeszcze parę sygnaturek, to można by nocą cichaczem ze Skowrońskimi ściągnąć, ale Florian przepadł.

Krew uderzyła do twarzy Bronki.

– A właśnie Floriana dać nie można!

– To niechże pan Melchior nie daje! – mruknął ksiądz. – Łatwo komenderować!

– Dziad też przypomina, żeby pochować zawczasu stare ornaty, cyny do organów, złote i srebrne przybory i wszystko co jest cennym metalem.

– Co znowu za panika i krakanie – oburzył się ksiądz – gdzie front, gdzie my! Kto w te bagna, piaski, wody i chaszcze zalezie, gdzie tu teren dla bitew. Królestwo nietknięte, a ja mam tu w Hłuszy spodziewać się Niemców. Aeroplanem zlecą?

– My za Bugiem i Brześciem bezpieczni – nabrał rezonu pan Michał. – Byle żniw się doczekać, to i ceny będą wojenne, a Żydzi mówią, że od tych kolonistów, co przeciągają, można za bezcen konie kupić. Niech pani to powie dziadowi, bo was podobno bardzo mobilizacja obrała.

Bronka zaczęła naciągać rękawiczki.

– Polecenie spełniłam, więc żegnam proboszcza – rzekła spokojnie. – Muszę spieszyć, bo na piechotę się wybrałam.

Skinęła głową w stronę pana Michała i wyszła.

– Ot, będzie komuś jędza! – rzekł pan Michał. – W tym Muraszniku to gniazdo rewolucji. Ksiądz wie, że obydwóch wnuków stary gdzieś wysłał, niby na studia za granicę, a przecie starszy powinien w wojsku służyć.

– Dzwonów nie dać! Ukaz wydał i basta. A jakże ja ich nie dam! Będę się bić z policją, czy mieszczan zbuntuję, żeby kozaków przysłali na egzekucję. Trudno, każą, to i wezmą! – mruczał ksiądz, w głębi duszy czując coś głucho niezadowolonego.

A Bronka Wereszyńska poszła dalej korytarzem, aż do mieszkania Skowrońskich w końcu zabudowań klasztornych z wyjściem na gospodarskie podwórza i ogrody.

Znalazła całą rodzinę przy wieczerzy i usiadłszy wśród nich przy misie kwaśnego mleka, zagaiła sprawę krótko i szczerze.

– Lada dzień Moskale będą dzwony zabierać. Musimy uratować Floriana.

– Rozumie się! – odparł Skowroński.

Przestał jeść i zamyślił się.

– Nie damy! Bunt zrobimy, całe miasteczko poruszymy! – zawołała Skowrońska, kobieta potężnych barów i sławna z bezczelnego zuchwalstwa.

Bronka potrząsła głową.

– Dziadek mówił, cichaczem zrobić, nocą!

– Ile on waży, tatu? – spytał Florek.

– Dwanaście pudów.

– Windą spuścimy.

– Po drodze mniejsze zawadzają.

– Spuścimy i mniejsze.

– Głupiś. Trzeba ze sześciu ludzi i noc majowa, i łoskot, i jak, dokąd wywieźć? Trzeba dużo pomyśleć. Księdza się poradzić.

– Ksiądz mi odmówił, na niego nie liczcie.

– Odmówił, bo mu tak wypada. Już ja go znam. Nie zechce o niczym wiedzieć, ale rad będzie, jak zrobimy. Ludziom też trudno ufać, pewnychmieć. Jak się zacznie śledztwo, wygadać może głupi albo podły, albo tchórz.

– Przygotujcie sznury, windy, ja wam czterech przyprowadzę. Przypłyniemy łódką jeziorem aż pod ogrody.

– Panienka ma czterech pewnych ludzi? – zdziwił się Skowroński.

– Mam! Czterech Skołubiaków.

Zastanowił się Skowroński, pomyślał, wreszcie się uśmiechnął.

– No, ci to i diabła za rogi przyprowadzą, ale to dzieciuchy słabe!

– Trudno! Moc musi być i znajdzie się. Zresztą niech nam święty Florian sekunduje.

– My też na coś się zdamy! – rzekła Skowrońska wskazując na córkę.

– A gdzie schowamy? – spytał Florek.

– To mniejsza. Jezioro głębokie.

– Ale do jeziora przez klasztor i mury nie przeniesiemy. Trzeba dereszką wywieźć.

– No to rozdzielmy robotę! – rzekła Bronka. – Pan, panie Skowroński, obmyślcie windy, bloki, przygotujcie sznury. Pani Skowrońska z Łusią przyszykują płótna, lniane pakuły, żeby dzwon spowinąć, by głosu nie wydał. Florek zajmie się wysłaniem i przykryciem wozu, ja na oznaczony wieczór przypłynę z moją komendą pod starą wierzbę. Jutro po majowym nabożeństwie dzień postanowicie. Trzeba się spieszyć.

Wstała i oni powstali wszyscy, by ją przeprowadzić. Spojrzała na nich.

– Nie straszno? – spytała z uśmiechem.

– Ot i czego! – odparł spokojnie Skowroński. – Wiadomo, że trzeba zrobić, nie można dać świętości na pohańbienie.

– Mnie tylko straszno tej wojny, co na nas idzie. A może Bóg odwróci! – stęknęła Skowrońska. – Dzwon by im dać, to niedoczekanie tych świntuchów.

– A ja myślę, jak go dobrze schowam, a potem wydobędę i znowu zawiśnie, i będziemy weń grać, grać! – rzekł swym powolnym głosem Florek. – A gdzie schowam, to nikomu nie powiem, chyba w chwili skonania!

– Ot, skonanie mu w głowie, mazgaj – fuknęła rezolutna Łusia.

Wypuścili Bronkę gospodarską bramką na zaułek przy jeziorze i dziewczyna poszła szybko ku wodzie, rozglądając się czy nie dojrzy spóźnionego rybaka z łodzią. A wtem z jakiegoś żydowskiego podwórka wpadła jej pod nogi wielka siwa koza, na której siedział chłopak i pchał uparte bydlę ku jezioru.

– Gaweł! – zawołała uradowana.

Chłopak się obejrzał.

– Ja jestem Paweł, ale to mniejsza. Ot, pomóż mi kozę do czółna dopchać.

– Dobrze, to i mnie zabierzesz, i przy Muraszniku wysadzisz. A po co ta koza?

– A to dla Ewy. Matysowa powiada, że dzieci powinny pić kozie mleko. Sprzedałem ryby Nuchimowi i kupiłem kozę. Pięć rubli kosztuje.

Wspólnymi siłami dopchali kozę do brzegu i wsadzili do łódki. Kupa Żydziaków im pomogła i gapili się starsi. Nikt się nie dziwił tej robocie eleganckiej panny i strasznie oberwanego, bosego wyrostka.

Koza tak się zachowywała niespokojnie w czółnie, że chłopak związał ją rzemiennym paskiem od spodni, a potem zażądał od Bronki paska od bluzy, a gdy odmówiła, kazał jej trzymać bydlę za rogi – i tak odbili na jezioro.

Zziajany, wiosłował sprawnie i klął.

– Mówiłem Gawłowi, żeby mi choć Judę dał do pomocy – to zabrał się znimi na raki.

– Wuj w domu?

– Nie wiem, bom od rana w domu nie był.

– Toś bardzo głodny.

– At, głupstwo. Kozę kazałem wydoić Żydówce na próbę, tom się mleka napił. Dobrze daje, na raz trzy kwarty.

– I wszystkoś wypił.

– Przecie Żydówce nie darowałem.

– A cóż u was się dzieje?

– Do ojca złe przystąpiło. Lekcje nam daje. Dwie godziny rano uczymy się po niemiecku.

– No, no i naprawdę się uczycie?

– Musimy! Obiecał każdemu fuzję prawdziwą.

– A ty umiesz po niemiecku?

– Umiem.

– To dobrze, bo ojciec mówi, że Niemcy wypędzą Moskali i zajmą nasz kraj.

– Słuchaj no, Paweł. Ja do was pojutrze przyjadę, albo lepiej wy wszyscy przyjedźcie do nas, ale żeby nikt o tym nie wiedział.

– A kto ma wiedzieć. Tylko napisz wezwanie do naszego związku na imię naczelnika.

– Do jakiego związku? Kto naczelnik?

– My jesteśmy „Kawalerowie Ciemności”. Naczelnikiem jest Gaweł, bo przeszedł zwycięsko próbę męstwa. Leliśmy mu lak roztopiony na plecy, a on gwizdał.

– Dobrze. Napiszę, tylko potrzymaj kozę.

Znalazła kawałek papieru wśród zwitka nut, nagryzmoliła słów parę i wręczyła mu.

– Czy mamy przyjść z bronią?

– Na razie nie. To będzie narada.

– Podałaś miejsce schadzki, godzinę, hasło?

– Znajdziecie mnie w gaju, za stodołą.

– Co za głupie, babskie gadanie. Musi być oznaczone drzewo – ot, ta narożna sosna, o północy mamy się zejść, sygnał: wabienie kuropatwy.

– Dobrze, tak powiedz Gawłowi. A teraz przybij tu do brzegu, bo mi najbliżej do domu. Ale jak dasz sam radę kozie?

– Kurtą jej łeb obmotam?

– Czemuś tego od razu nie zrobił, a ja się tyli czas męczę z tym upartym stworzeniem.

– Nie chciałem rozbierać się przy damie.

Parsknęła śmiechem, wyskoczyła na brzeg i poszła szybko łąką ku gęstwinie dworu, a chłopak zdjął kurtę i wtedy się okazało, że słusznie się żenował, ile że koszuli miał na sobie ledwie strzępy. Ale zresztą mało co sobie z tego robił, bo skrępowawszy łeb kozy puścił się szybko na przełaj ku piaszczystym górom nad wodą i po półgodzinie wylądował o pół wiorsty od rodzinnego gniazda.

Był to także dwór, a raczej był nim kiedyś, bo teraz była to gęstwina drzew, krzaków, bez ogrodzenia, bez dróg, bez mostów na porosłych rzęsą kanałach. W tej gęstwinie dzikich i owocowych drzew wiły się ścieżki wśród chwastów, aż się dobrnęło do wielkiego murowanego domu, w którym połowa okien była zabita deskami, a ganek wchodowy porosły przepiękne okazy pokrzywy.

Dostawało się do środka bocznym wejściem, widocznie kuchennym, sądząc po ilości śmieci, trzasek, cebrów i zgrai różnobarwnych chudych psów.

Na rozpaczliwe beczenie kozy zaroiło się przed domem. Wypadło trzech chłopców identycznie podobnych do Pawła, Matys spełniający zbiorowefunkcje kucharza, ogrodnika i lokaja, żona jego, wszechwładna Matysowa, i dużo mniejsza od chłopców dziewczynka, siostrzyczka czeredy Skołubiaków.

Powstał istny jarmark. Chłopcy urządzili jakiś indyjski taniec wkoło kozy, Matys rozpędził psy. Matysowa wydzierała płaczącą dziewczynkę, którą bracia chcieli wsadzić na kozę – a wszyscy krzyczeli wniebogłosy.

Na to widowisko wyszedł z domu pan i ojciec rodu, Skołuba, pomimo ciepła w watowanym szlafroku, mały, szczupły, z brodą zwieszoną i głową dawno niestrzyżoną ni czesaną, i najspokojniej w świecie zapytał:

– Który z was był w miasteczku?

– Ja! – odparł Paweł, nie przerywając tańca.

– Gazety masz?

Chłopak zaczął szperać w bezdennych kieszeniach spodni i wydobył zmięty numer. Skołuba porwał skwapliwie pismo i zniknął w domu.

Matysowa po chwili zrobiła porządek. Kozę zamknięto w sionce, dziewczynkę utuliła na ręku i, odchodząc rzuciła chłopcom tonem niepodlegającym kwestii:

– Kto za pięć minut nie będzie w jadalni, ten kolacji nie dostanie. A dziś jest twaróg ze śmietaną.

Było to magiczne zaklęcie. Taniec się skończył, zadudniły w korytarzu bose pięty i wszyscy „Kawalerowie Ciemności” znaleźli się w jadalni, czekając przy krzesłach na ojca.

Matysowa i względem chlebodawcy stosowała rygor, bo otworzyła drzwi dalsze i stentorowym głosem oznajmiła:

– Proszę pana zaraz na kolację, bo mi do doju spieszno.

Zamruczał Skołuba, ale zjawił się z gazetą w ręku, usiadł i, jedząc, dalej czytał.

Chłopcy niewiele nań zwracali uwagi. Pożerali jak głodne wilczęta i opowiadali sobie zdarzenia dnia. Teraz, gdy tak siedzieli spokojnie, widać było, że były to dwie pary bliźniąt, o rok różnicy wieku.

Skołuba ożeniony był z córką Wereszyńskiego i co rok rodziły się im bliźnięta. Pierwszych dwóch nazwano Paweł i Gaweł, drugich Szymon i Juda, na trzeci rok przybył Adam i Ewa, ale Adam umarł zaraz po urodzeniu, a matka w parę dni po nim.

Całą piątkę wychowała Opatrzność Boska pod postacią Matysowej, bo Skołuba całe życie zajęty był archeologią i wertowaniem starych dokumentów, i o nic się na świecie zresztą nie troszczył.

Chłopcy skończyli jeść i rzucili się do drzwi na swobodę, gdy ich powstrzymał głos ojca.

– Jutro w nocy będę was potrzebować.

Milczenie, spojrzeli po sobie i Gaweł odparł:

– Jutro właśnie mamy noc zajętą.

Skołuba aż oderwał oczy od gazety.

– Taak, a gdzież to i czymże?

– Cudza tajemnica, nie możemy zdradzić.

– Zapewne, to chwalebne. Więc może pojutrze będą panowie wolni?

– Nie wiemy, co nam Bronka powie – wyrwał się Juda i jęknął, bo go Gaweł zdzielił pięścią w kark.

– Ach więc to z Bronką sprawa? – badał Skołuba.

Ale nikt mu nie odpowiedział, bo cała banda wyrwała się na korytarz i zginęła w chaszczach ogrodu.

Więc Skołuba zawołał Matysa i poczęli tajemniczo szeptać, a potem poszli w głąb domu i dopiero późno w noc udali się na spoczynek.

Matysowa, załatwiwszy kwestię mleczywa, drobiu, trzody, zajrzała do sypialni dzieci i spostrzegła jedno puste posłanie.

Zapaliła tedy świecę i przekonała się, że brakuje Judy.

Z wielkim trudem, prośbą i groźbą rozbudziła obok śpiącego Szymona.

– Gdzie Juda?

– Przy palu męczarni! – sennym głosem odpowiedział.

– Co takiego? Gadaj do sensu.

– Zdradził tajemnicę. Musi nocować uwiązany u pala męczarni, na pastwę czarnych mrówek i moskitów.

– Jezu Nazareński! To szatany, nie dzieci. Gdzieście go zostawili? Gadaj, bo inaczej jutro cały dzień nie dam jeść.

– Za kanałem pod starą gruszą sapieżanką – bełkotał Szymon półsennie i zachrapał.

Matysowa poszła na poszukiwanie w towarzystwie psów i chłopca świniarka. Na jej wołanie Juda odpowiedział płaczliwie, bo mu się czas dłużył i spać chciał.

Był istotnie uwiązany do suchego drzewa, na którego szczycie zatknięta była końska czaszka i dwie wyschłe sowy.

– Moje sznury od bielizny – warczała Matysowa odwiązując skazańca.

– Czemuś nie uciekł, nie wołał ratunku! A to byś do rana tu zmarł! – gderała prowadząc chłopaka do domu.

– Kiedy, wedle naszego zaprzysiężenia, byłem winien! – smętnie, cicho mówił Juda. – Złożyli sąd, przyjąłem wyrok. Tak mi się nieuważnie wymknęło słowo. Matysowa zaświadczy, że mnie sama odnalazła i odwiązała.

– Et, na czysto powariowaliście! Kładź się i śpij. Powiem jutro, co o tym myślę.

Ale gdy rano wróciła z folwarku, już ani śladu nie było po chłopcach, a co najgorsza, że zabrali z sobą Ewę i kozę.

Dziewczynkę kochała Matysowa nade wszystko, więc w wielkiej alteracji poniechawszy pilnych robót, poczęła po ogrodzie szukać, wołać i ledwie około południa odnalazła w jakiejś napowietrznej altanie, skleconej w czarnym starym świerku, gdzie całe towarzystwo zajmowało się fabrykacją łuków i maczug, przy czym Matysowa przekonała się ze zgrozą, że Ewa umie już łazić po drzewach i gwizdać przeraźliwie, wkładając palce do ust.

Zabrała jednak dziewczynkę i uprowadziła ją gderząc i wstydząc. Na pożegnanie Paweł posłał za nią strzałę, która utkwiła w czepcu, nie czyniąc zresztą wielkiej szkody, bo ostrze zrobione było z małego ćwieczka. Gdy przyszła obiadowa pora, chłopcy zdecydowali, że będzie bezpieczniej w domu się nie pokazywać, bo sumienie mieli nieczyste i bali się, że Matys, który był bardzo przebiegły, wymyśli coś, by im w nocnej wyprawie przeszkodzić.

Wysłali tedy Szymona, który zdobył kartofli i chleba, i posiliwszy się przesiedzieli ukryci w gąszczach, do zmierzchu.

Wtedy Gaweł dał sygnał wymarszu. Odbyły się różne indyjskie ceremonie i wreszcie ruszyli jeden za drugim, w milczeniu, uzbrojeni w łuki i maczugi, zresztą bosi i w obdartych kapeluszach, i bardzo pierwotnym stroju.

Na wygonie było pusto, czółno znaleźli i popłynęli.

– Wolno mówić, ale cicho! – rozkazał Gaweł.

Naturalnie z tego pozwolenia skwapliwie skorzystał Juda.

– Wiem, co Bronka powie – szepnął. – Ona nam da do przechowania swoją klacz, bo słyszałem, jak uradnik mówił do Matysa, że mają zabierać konie do wojska.

– To i u nas wezmą? Ot, byłoby dobrze, żeby i nas do koni wzięli. Użylibyśmy wojny, pognaliby na kraj świata! – szepnął łapczywie Szymon.

Spojrzał na Gawła, ale ten milczał.

– Onegdaj mi mówił Florek Skowroński, że widział kozaka czternastoletniego. U nich wszyscy, co chcą, idą do wojska – rzekłPaweł.

– To i co z tego – rzucił ostro Gaweł.

– Ano, może by i nas wzięli.

– Kto? Moskale? A nam co do nich!

Gaweł był brzydki. Nos miał zadarty, usta szerokie, oczy bez brwi, masę piegów na twarzy, ale było coś w tej twarzy, wola i zawziętość. Bliźniaczo doń podobny Paweł różnił się wyrazem. Ten miał wypisane na twarzy niefrasobliwe zuchwalstwo.

– Juda plecie. Właśnie Bronce w głowie kobyła. Może ona myśli partię tworzyć.

– Szwabom pomagać! – ruszył ramionami Gaweł.

– No więc co?

– Idziemy, żeby się dowiedzieć. A teraz milczeć, bo przybijamy.

Zostawili czółno w tatarakach u brzegu i szeroko, okrążywszy dwór, wszyli się w gęstwinę zagajnika poza folwarkiem. Teraz należało czekać nocy, to jednak przechodziło miarę cierpliwości chłopców i Juda zaproponował, że się nieznacznie wślizgnie do ogrodu i sprowadzi Bronkę, pozostali zajęli się szukaniem gniazd.

Zaledwie szarzało, gdy posłyszeli wabienie kuropatwy i zbiegli się do starej sosny. Ale tam na zwalonej kłodzie ujrzeli nie tylko Bronkę, ale i Dziada Zimę, jak nazywali matczynego ojca, pana Melchiora Wereszyńskiego, dla którego mieli wielki respekt i trwogę.

Dziad Zima był olbrzymiego wzrostu, krzepki i prosty starzec, z brodą patriarchy i gęstą siwą czupryną nad czołem. Spojrzał po nich bystro i rzekł:

– Stanąć na baczność!

Chłopcy zszeregowali się, wyprostowali, stuknęli bosymi piętami i patrzyli na dziada.

– Starszy o pół kroku naprzód!

Gaweł spełnił rozkaz.

– Kto jesteście?

Sekunda wahania, krew uderzyła do oczu Gawła.

– Młoda Polska! – odparł.

– Po coście tu przyszli?

– Po rozkaz.

Starzec i wyrostek patrzyli sobie w oczy z jednakim skupieniem i powagą.

– Rozkaz jest ten. Od dnia dzisiejszego przestajecie być dziećmi. Jesteście, jakeście się nazwali: młoda Polska. Byłem od was dwa lata starszy, jakem poszedł w las z myśliwską dwururką na całą moskiewską potęgę. Wiedzieliśmy, że nie możemy zwyciężyć, ale w naszej historii niewoli każde pokolenie rzucało się w walkę bez nadziei zwycięstwa, ale by świadectwo krwią złożyć, że jeszcze Polska nie zginęła. Polska musi zmartwychwstać, i wy tego dożyjecie. Przyszedł czas na was obowiązek spełnić. Od dziś stajecie pod moją komendę.

Tu gorący i gadatliwy Juda nie wytrzymał.

– My też mamy dwururkę i...

Oniemiał pod wzrokiem Gawła i szturchańcem Szymona, a dziad rzekł:

– Starszy, postawisz go z tą dwururką na dwie godziny, za niesubordynację.

– Tak jest! – rzekł Gaweł.

– Przyjdzie dzień, gdy was wyprawię w pole, jak już wyprawiłem waszych braci starszych, Janka i Kazika, którym groziła moskiewska służba. Gdy ci przyjadą do kraju z Zachodu, wy się z nimi złączycie pod jednym znakiem, teraz czeka was inna robota. Na łup jesteście oddani, na grabież wrogów, co będą ustępować pod naciskiem drugiego wroga. Takzrządził Bóg w swej cudownej sprawiedliwości. Oni siebie nawzajem zniszczą, ale i my na zniszczenie jesteśmy skazani. Kamień na kamieniu nie zostanie z naszych siedzib, nędzarze zostaniemy na pustyni. Trzeba ratować, kryć, chronić, co jest najcenniejsze. Jutrzejszej nocy w tajemnicy i cichości musi być zdjęty i ukryty wielki dzwon z naszego kościoła. Czy czujecie się na siłach to zrobić?

– Zrobimy! – rzekł Gaweł.

– Rzekłeś, musi być spełnione. Samochwalstwo – zdrada! Zadanie ciężkie. Lekkomyślnie porywać się i przegrać, to wstyd! Rozumiecie?

Tu Gaweł poczerwieniał i rzekł:

– Rozumiałem, że to rozkaz.

– Tak jest. Bronka będzie z wami. Skończyłem, możecie się rozejść!

Rozprężyli się chłopcy, a dziad wydobył kapciuch z tytuniem, zapalił fajkę i już nie urzędowo otrzymał pocałowanie w rękę i pogłaskał spocone głowy.

– Teraz narada! Jakże wszystko to zrobić.

– Trzeba dopuścić do tajemnicy Florka! – wyrwał się Juda.

– To już zrobione! – rzekła Bronka. – Na jutrzejszą noc postanowione. Robota bardzo ciężka wobec krótkiej nocy.

– Trzeba w dzień zacząć! – rzekł Gaweł. – My tam w dzwonnicy nieraz łapaliśmy gołębie. To i jutro wielkie polowanie urządzim. Ludzie się pogapią i przyzwyczają się. – Mówił powoli, namyślając się.

– Furą się wywiezie! – dorzucił Paweł. – To żeby fura nie zwróciła uwagi, trzeba rozgadać na rynku, że się coś kupiło u księdza czy organisty.

– I to zrobione! – rzekła Bronka. – Kupiłam u Skowrońskich kartofle. Florek ma je przywieźć.

– Dziadziu – ozwał się Szymon – to jeśli nam wszystko popalą, trzeba porobić lochy, pochować broń i te stare armaty co ojciec w błotach znalazł, i miedź, i mosiądz, bo potem dla polskiego wojska trzeba będzie broni.

– Ukrywajcie, chrońcie i spodziewajcie się i polskich orłów na chorągwiach, i zbrojnych ułanów, i wolności.

– A jak Moskale będą zmykać, można będzie paru położyć. Dwururka dobra! – zaśmiał się Paweł.

– Jakże to! Z ukrycia do uciekającego będziesz strzelał?

– A oni tak nie robili?

– Oni to nie my! Daj pokój, na nich idzie dzień pokuty i kary, a nam policzone dni ucisku. No, chodźcie na wieczerzę. Zanocujecie, jutro rano do dzieła.

Dwór w Muraszniku stary, odwieczny, szeroko był rozbudowany, tonął w sadach i starych lipach, tworząc olbrzymi bukiet drzew wśród płaszczyzny piaszczysto-błotnej. Dom sam, za Sasów stawiany, niski, murowany, z łamanym dachem, dużo burz krajowych przetrwał, a trzymał się krzepko, jak i właściciel.

Pan Melchior jako siedemnastoletni chłopak odbył powstanie, cudem uniknął Sybiru, ożenił się młodo z kuzynką, która się chowała z nim razem pod opieką matki, i wiek zbył na tej ziemi, trzymając się z dala i od ludzi, i od świata. Gospodarzył, chował bydło i stadninę, niebogaty był, ale długów nie miał. Gdy dorósł mu syn, ożenił go, a sam z żoną osiadł na awulsie w lesie, na dożywociu, jak sobie roił.

Ale oto pewnej wiosny syn z żoną utonął, przeprawiając się przez niepewne lody, i starzy wrócili do Murasznika do trojga sierot-wnucząt.

– Co się to życie na mnie uwzięło, że je na powrót muszę odbywać, wtakiej żałości! – poskarżył się Wereszyński żonie i z powrotem zaczął gospodarzyć, biedować, harować i roić.

Bo stary był i pozostał romantykiem i marzycielem, i takim zaciekłym szowinistą Polakiem, że wreszcie został powaśnionym ze znajomymi i sąsiadami, i osamotnionym nawet w rodzinie.

W Muraszniku mało i rzadko kto bywał.

Obywatelstwo, zajęte materialnymi sprawami i ciasnymi stosunkami partykularza, nie miało co robić w domu, gdzie gospodarz nie pozwolił grać w karty, nie miał wódki ni wina, nie sprawiał przyjęć świątecznych i imieninowych, nie handlował końmi, a każdemu mówił bez ogródki swój sąd i krytykę. „Dość powiedzieć jakie nudy i męka w tym Muraszniku, kiedy córka zdecydowała się wyjść za mąż za tego okropnego Skołubę” – mawiano omijając Murasznik jak zadżumiony. Skołuba nie czynił wyjątku, bywał rzadko i każda bytność kończyła się zajadłą kłótnią o przekonania polityczne i obowiązki obywatelskie. Wereszyński nie znosił jego zachwytu dla Niemców i zaniedbania gospodarstwa, które nazywał zbrodnią.

Wereszyńska, kobieta anielskiego spokoju i dobroci, troskała się najbardziej o wnuków. Skołubiaki, jak tę czeredę nazywali wszyscy w okolicy, jej konszachtom z Matysową zawdzięczali odzież i bieliznę, naukę pacierza i katechizmu, opiekę w chorobie i kalectwach.

Skołuba, z powołania uczony i zbieracz, rad był z tego urządzenia i z teściową utrzymywał zgodny stosunek, a chłopcy przylatywali do babki na piechotę, zwierzając jej swe sprawy i potrzeby.

I teraz, gdy ich spotkała na ganku domu, rzucili się z demonstracyjnym powitaniem, szturchając ją w zapale swymi łukami i maczugami.

– Boże, jacyście znowu obdarci! – biadała.

– My doprawdy nie drzemy, to tak samo się robi – tłumaczył się Juda. – Ale latem to głupstwo.

– A Ewa? Co porabia?

– Kozę ma – pochwalili się. – Zresztą, gdzie się Ewa ma obedrzeć, kiedy Matysowa jej pilnuje jak królewny. My za nią nie bierzemy na siebie odpowiedzialności.

– Dzięki Bogu! – mruknął Wereszyński. – No, siadajcie do kolacji. A jakże wam idzie nauka niemieckiego?

– Oj, to cała bieda! Ojciec każe uczyć się na pamięć wierszy i pisać całe stronice tłumaczeń. I nie sposób mu dogodzić. Napisze na górze: „Das Schaf hat ein Kind” a jak my piszemy: „Szafa ma dziecko” – powiada, żeśmy szlacheckie kretyny! Kto jest w stanie spamiętać, że „szafa” ma być po szwabsku „owca”, a znowu „szafa” trzeba pamiętać, że po szwabsku jest ten „szaf”, a słowik – ta słowika. W głowie się robi taki zamęt, że człowiek z tej nauki co dzień głupszy!

– A rozumiecie, co deklamujecie?

– Niby treść ojciec opowiada, ale to się zapomina i gada się na pamięć.

– No, powiedzcie cośkolwiek.

– Juda najlepiej umie, gadaj, Juda.

Juda się zamyślił, podrapał się w głowę, pociągnął nosem i zaczął coś recytować bardzo prędko, ale i bardzo krótko, bo utknął i po paru próbach niefortunnych zapchał sobie usta kartoflem.

Bronka parsknęła śmiechem i zawtórowali jej chłopcy.

– Co to miało być? – spytał dziad.

– Nie pamiętam! – przyznał się Juda.

– No, może Niemcy zrozumieją! – rzekła spokojnie Wereszyńska, dokładając chłopcom na talerze jajecznicy i kartofli, i patrząc zlitością na ich wygłodzenie. A po kolacji zabrała ich z sobą i zajęła się reparacją i uzupełnieniem garderoby, a potem położono ich spać w salce na sianie.

– Gorzej od sierot podrzutków! – warczał Wereszyński. – Żebyż to starsze, ale w tym wieku to się zdeprawuje zupełnie w tych czasach, co nas czekają.

– Dopilnujemy! A zresztą eleganccy Rupejkowie ani Sielużyccy w wacie chowani nie uratują Floriana! – rzekła Bronka.

– O, ty gotowaś z nimi razem udawać Indian lub Kawalerów Ciemności i w głębi duszy ty się cieszysz na wszelkie awantury, żadnego nie mając pojęcia o grozie!

– Będziemy czuć, że się żyje! – zaśmiała się zuchwale Bronka.

O świcie chłopcy ulotnili się bez pożegnania, a po południu Bronka poszła do miasteczka, jak co dzień, ze zwitkiem nut do śpiewu.

Starzy Wereszczyńscy po kolacji zostali na ganku, on paląc bezustannie fajkę, ona przesuwając w palcach ziarna różańca. Nie mówili nic, tak zżyci i siebie rozumiejący, że słowa były zbyteczne.

Zapadł mrok, wreszcie jasna noc majowa i nagle Wereszyński rzekł:

– Dziwnie jasno w stronie miasteczka.

– To jeszcze zachód nie zgasł.

– Nie, to pożar.

Zerwali się i poszli w głąb ogrodu, gdzie był widok otwarty. Zorientował się Wereszyński.

– To na końcu Mieszczańskiej ulicy nad jeziorem. Tam są jatki. Kościół bezpieczny.

Pozostali o płot wsparci, zapatrzeni, zadumani, może przypominając różne pożary, które znieśli przez długie lata gospodarki, gdy wtem zza płotu ktoś ich po rusińsku pozdrowił i chłop średnich lat poufale oparł się o płot i zaczął krzesać ogień do fajki.

– A to żydowska łaźnia się pali! – rzekł obojętnie.

– Byłeś tam, Semenie?

– Chodziłem aż na wygon kobyły szukać, to stamtąd widać jak na dłoni.

– To ci jeszcze siwej nie zabrali?

– Schowałem, póki co. Uradnik prosię dostał, to milczy.

– U mnie tylko ślepe i kulawe zostawili.

Zaśmiał się chłop.

– U pana żadnej chytrości nie ma. Pan Horehlad zdał wszystkie ślepe i kulawe, a teraz u „bieżeńców” za bezcen kupuje i na drugiej mobilizacji dobrze zarobi. Teraz kto chce, to może pieniędzy worek nabrać. Ot i w dzwony biją, coś drugiego się zajęło – dodał na łunę patrząc.

– Na gorsze będziemy patrzeć! – rzekł Wereszyński.

– Myśli pan, że wojna do nas przyjdzie. To Germańce wszystkie w naszych błotach się potopią.

– To proście Boga o deszcze, bo jak jest albo tak potrwa, to i błota nie obronią.

Chłop umilkł.

– Nie daj Boże, pan w złą chwilę wyrzecze – rzekł po chwili. – To i siwej nie uratuję! Dobranoc panom! I zniknął w łanie żyta.

A oni stali wpatrzeni, wsłuchani.

– Nasze dzwony biją, ale jakoś dziwnie, bezładnie. Co się tam dzieje!

– Bośmy bardzo nieopatrznie dzieci wysłali – stęknęła Wereszyńska.

– Kiedy u nas inaczej się dzieje! Zawsze dzieci idą, dzieci giną, dzieci się marnują. I tak nigdy dojrzeć nie możemy! – gorzko westchnął Wereszyński.

Słuchali, drżący, dzwonów. Cerkiewne biły równo, hałaśliwie, spiesznie; kościelne urywanie, w odstępach, wreszcie zupełnie zmilkły, ale w chórze ich nie było głosu Floriana, ani razu nie przemówił.

Pożar wykwitł na niebo chmurą dymu, a na tle płomieni rysowała się czarna plama kościoła.

Zdjęli – nie zdjęli! – targała trwoga dusze starych, że dzwoniło im w uszach, czerwone płatki mąciły oczy.

Godziny mijały, pożar przygasał, umilkła cerkiew, na wschodzie jaśniał świt. Wereszyński się przeżegnał.

– Co się miało stać, to się już stało. Wracajmy cichaczem do domu, niż służba się zbudzi. Bronka coś wymyśli na swe wytłumaczenie.

– A jeśli ich przyłapali?

– Kto się w opiekę poda Panu swemu! – zaintonował z cicha stary, i z tym szeptem wnurzyli się w gąszcze sadu.

A w kwadrans potem przez bramę weszła na podwórze Bronka zamoczona po kolana i z kobiałką w ręku, i zaśmiała się w zdziwione oczy nocnego stróża, który brał na łańcuch Madeja i Borutę.

– A tom użyła. Patrzaj, Hnat, jakieśmy jazie dostali w Jurahwie.

– A z kimże panienka pływała?

– Z chłopcami pana Skołuby. Całą noc.

– A jazie jak kabany! – zachwycał się Poleszuk, rybak z krwi i kości.

– Oddaj je w kuchni. Ja się prześpię.

Weszła do domu, wprost do pokoju dziadków, obejrzała się i rzekła salutując dziada:

– Melduję posłusznie, rozkaz spełniony!

I śmiała się okrutną ochotą i zapałem, a potem słysząc kroki służącego w korytarzu prysła do swej sypialni.

Przy śniadaniu szeroko opowiedziała wyprawę na jazie, a szczegółową opowieść pożaru i trwogi w miasteczku przywiózł dopiero pan Michał Horehlad, rzadki gość, który nie mógł się powstrzymać, aby jadąc pod bramą Murasznika nie wstąpić z plotką.

– A to Żydki miały noc niespokojną! Widzieli państwo łunę? Nie wiadomo skąd i jak zapaliła się „mykwa”, przeniosło na „bydłobójnię”, cud, że nie wpadło dalej. Ale gwałt, wszystkie bety na ogrodach, nawet pop się pakował. Byłem rano u księdza, ale wczoraj wyjechał do dziekana i jeszcze nie wrócił. Prystaw robi śledztwo, bo to wygląda na podpalenie.

– Musieli mocno przed szabasem napalić i belka się zatliła. Ja już pamiętam trzy pożary „mykwy”! – rzekł obojętnie Wereszyński.

– A wiedzą państwo? W gazetach niewyraźnie.

– No, no, jeszcze potrwa parę miesięcy.

– Myśli pan, że pokój zawrą? Szwaby zawzięte.

– Myślę, że nam to wszystko obojętne.

– Przecie pan z kimś trzyma.

– Z Japonią! – niecierpliwie rzucił stary.

– Zawsze wolę wroga znajomego i starego, jak nowego. Od tych można coś dostać, a tamten pięć skór zedrze.

– Wcale nie wybieram między wrogami. Czekam, żeby obu diabli wzięli.

– I nas z nimi razem.

Wypróżniwszy torbę plotek i nowin, Horehlad ruszył ku domowi, ale po drodze wstąpił do Skołuby.

Znalazł rodzinę w jadalni, gdzie zamiast obiadu na stole leżały książki i papiery, i siedzieli wszyscy chłopcy z nosami nad dyktandem.

Skołuba w nieodzownym watowanym tołubie chodził po pokoju i dyktował:

„Zu Aachen in seiner Kaiserpracht

Im alterthmlichen Saale,

Sass Knigs Rudolf heilige Macht

Beim festlichen Krnungsmable”.

Chłopcy na widok gościa zerwali się, gotowi prysnąć na swobodę, ale ojciec rzekł:

– Panowie zechcą przepisywać tłumaczenie.

Sięgnęli tedy po inne zeszyty i zaczęli pracowicie przepisywać.

„Das Schaf hat ein Kind – Szaf ma dziecko”.

Zapamiętali coś, że szafa po niemiecku jest rodzaju męskiego.

Horehlad spojrzał z uśmiechem po oberwusach i rzekł:

– Sąsiad już przygotowuje swe latorośle do służby niemieckiej.

– A tak. Może raczą wziąć choć na pucybutów.

– Więc niezawodnie tu przyjdą?

– Tu! Oni pójdą do Moskwy.

– Napoleon uciekał jak niepyszny.

– Napoleon nie był Hindenburgiem.

– No, no. Może sąsiad już i Aleksandra Macedońskiego przekreśli.

– Nie potrzebuję przekreślać. Historia to beze mnie zrobi.

– Hindenburg też może kark skręcić.

– Hindenburg to Germania, a Germanii nie przekreśli historia. To potęga granitowa.

Tu znad zeszytu podniósł nos Juda i niespodzianie się odezwał:

– Tato wie, że Arnold Tkacz dał wczoraj w zęby pisarzowi za to, że go Szwabem nazwał.

Wyrwasy Judy były zawsze spontaniczne.

– Do czego to przyszyć? – wrzasnął Skołuba.

– Nie wiem! Tak mi do głowy strzeliło! – skonfundował się chłopak.

– Nie wiesz, to ci wyjaśnię. Gadanie bez składu i logiki, co ślina do gęby przyniesie, to leży w charakterze Polaka czyli głupca, którym jesteś. A Arnold, od pradziada żyjąc w tym kraju, oddychając polskimi fegocytami, nabrał w krew polskiej głupoty i tyle.

– No, no, ja to inaczej rozumiem – zaśmiał się Horehlad. – Arnold się boi rugów wojennych, ale jakby Szwaby przyszły, odnajdzie swe rodowe tradycje.

– Wracam mu honor, jeśli tak będzie.

– To i ja nie taki głupi! – mruknął Juda do Szymona.

– Wlazł na gruszkę, jadł pietruszkę – odparł Szymon.

Gaweł nie słuchał, co się wokoło działo, i drżącymi palcami kreśląc fantastyczne hieroglify, myślał o swym raporcie. To bladł, to czerwieniał w jakiejś wewnętrznej walce w złości na samego siebie za wahanie, skrupuły. Powtarzał sobie słowa raportu i urywał: tyle należy powiedzieć, dalej nic. A jeśli dziad zada pytanie?

Pot występował na skronie, niesfornie biło serce. Musiał się kogoś poradzić, ale kogo? Kto tu wie, co żołnierz czynić powinien wobec zwierzchności. Wreszcie, niezdolny do dalszego przymusu, zerknął na zegar, na ojca zajętego rozmową z gościem, szepnął coś do Pawła i nieznacznie ku drzwiom się wyślizgnął. Skołuba był zatokowany jak cietrzew i nic nie uważał.

Gaweł wpadł w chaszcze, na wygon, do czółna i popłynął do Murasznika.

Znalazł dziada przy bronowaniu kartofli, więc wpadł do ogrodu i wyszukał Bronkę zajętą na warzywniku.

– Przyszedłem z raportem! – szepnął. – Ale musiałaś już wszystko opowiedzieć.

– Nie. Dziad chce słyszeć od ciebie.

Gaweł podrapał się palcem lewej nogi w prawą łydkę, pożuł zajadleparę liści i powiedział:

– Właściwie wszystkiego szczegółowo nie mówi się w wojskowym raporcie. Powiem, jakeśmy ściągali, ładowali i tyle.

– No pewnie! A cóż więcej? – Spojrzała nań bystro.

– Pożar to już nie nasza rzecz?

Bronka zdumiała, wzięła go za ramię.

– Jak to? Chybaś sam podpalił!

– Co znowu! Tak pytam! To nam bardzo pomogło! Ale nie będę plótł, jak Juda, co nie należy do rzeczy.

– Nie, jeśliś nie podpalił, to nie masz co wspominać. Ot, dziad z pola wraca! Idź!

Wereszyński usiadł w ustronnej grabowej altance i widocznie czekał.

Gaweł stanął przed nim w służbowej postawie i czuł, jak go jakaś duchowa pięść dławi za gardło.

– Raport!

Odchrząknął Gaweł.

– Rozkaz spełniony. Dzwon „Florian” zdjęty, zładowany na furę i wywieziony szczęśliwie z miasteczka. Ukrył go Florek Skowroński w sobie tylko wiadomym miejscu. Na szczyt wieży, na miejsce Floriana wciągnięto dzwon średni, a dwa mniejsze zawieszono niżej.

– Jakże się wszystko odbyło? Nikt nie podpatrzył, nie zdradzi?

– W dzień, pod pozorem łapania gołębi, założyliśmy bloki, sznury, okręciliśmy serca, nawet spuściliśmy mniejsze, żeby drogę dla Floriana uczynić. Było nas przy robocie czterech, Bronka i wszyscy Skowrońscy, razem dziewięć osób. Najgorsza część pracy wypadła na noc i nie wiem, jak by się powiodło, żeby nie pożar. Ale wtedy całe miasteczko opustoszało, spuściliśmy Floriana wprost na wóz, który wsunęliśmy do dzwonnicy wyjąwszy odrzwia. Nakryliśmy go słomą i workami, i Florek wywiózł. My tymczasem wciągaliśmy pozostałe i dzwoniliśmy na trwogę. Wreszcie wstawiliśmy odrzwia na miejsce i popłynęliśmy niby na rybę, a że mieliśmy onegdaj złapaną, oddaliśmy Bronce.

– I to wszystko? Skończyłeś?

Gaweł się zająknął.

– Tak jest.

Wereszyński oczu z niego nie spuszczał.

– A jakże to było z tym pożarem? Nie wiesz? Chłopak zmienił się na twarzy, otworzył usta, czerwony był jak upiór.

– Może kto podpalił.

– Ale nie wiesz kto?

Długa chwila milczenia. Raptem Gaweł się przemógł, wyprostował, w oczach błysło mu stalową klingą i twardo rzekł:

– Ja!

Wereszyński wstał.

– Skończyłeś raport, jak się żołnierzowi przed zwierzchnością należy.

– Czułem, że inaczej rozkazu nie spełnimy. Wtedy się nie wahałem, potem strach mnie męczył. Chciałem zataić, ale kłamać też wstyd. Niech się dzieje, co chce.

– Więcej o tym ani mów, ani myśl. Postaram się mieszczanom stratę wyrównać. Sprawa skończona. Zrobiliśmy, co do nas należało. Przyślij mi Florka.

Gaweł salutował, zawrócił na pięcie i odszedł. I oto uczuł się nagle dorosłym.

Wieczorem zjawił się Florek Skowroński, ale ten miał inny system. Na zapytanie, co się stało z dzwonem, popatrzał na Wereszyńskiego głupkowato i odparł:

– O żadnym dzwonie nic nie wiem.

Zaśmiał się stary.

– No dobrze, dobrze. Bylebyś każdemu i w każdej okazji tak rzekł. Kozackie pletnie rozwiązują języki, to sobie dobrze zapamiętaj, i jak byś się bał bólu, to zmykaj w łozy.

Ale Florek nie odchodził i spytał:

– Czy to prawda, że mają znowu konie brać? Bo ja sobie poprzysięgłem dereszki nie dać. Od źrebięcia sieroty wychowałem! Nie dam.

– Trudno będzie. Żywe stworzenie – nie zakopiesz w bagnie lub piasku.

– U pana, na awulsie, dobre schówki są.

– Podpatrzy leśnik Iwan i wyda.

– Najgorzej ta susza! Ale ja spróbuję. Pan pozwala?

– I owszem. To kąt zatracony.

Florek się pożegnał. Był to chłopak niesłychanie powolny i mrukliwy, popychadło domowe i urągowisko proboszcza, któremu usługiwał w domu i kościele. Nikt nie badał, co się kryło za niskim czołem i pod płową strzechą włosów, i co żyło w bladoniebieskich, głęboko osadzonych oczach.

Gdy odszedł z ganku, przeszukał ogród i znalazł Bronkę w inspektach. Podparł plecami słup ogrodzenia i długo milczał, a ona też nie zwracała nań uwagi, zajęta tyczeniem grzędy grochu.

– Mógłbyś mi tyczki podawać! – zawołała wreszcie.

– Kiedy głowę mam pełną myśli i kłopotu, i nie mogę nic robić.

– Aha, toś taki leń ze strachu, od roboty myśli by z głowy ci nie wypadły.

– Panienka może myśleć i robić, a ja nie. – To możesz chyba myśleć i gadać!

– Trudno. Jak mi kto co powie, to zapamiętam i powtórzę, ale swoich myśli to nie potrafię wygadać. Nawet zrobić po myśli to łatwiej jak wygadać.

– Cóż myślisz zrobić?

– Myślę umrzeć.

– Co?

– Miałem od chłopców z Czarnego Jeziora książkę, Szymon na strychu znalazł, ale myszy bardzo popsuły. To tam było, że jeden człowiek umyślnie umarł.

– Jak to? Zastrzelił się, czy powiesił?

– Nie, schował się, bo miał sekret!

Widocznie Bronka miała wprawę w rozświetlaniu mętnych myśli Florka.

– Aha, chcesz się schować z dereszką? No, ale u nas nie ma lochów po zamczyskach ani jaskiń w górach, zresztą dereszka nie kawał metalu lub beczka z wódką.

– Zawsze popróbować trzeba. Panienka będzie rozumieć, co się stało, jak ja zginę.

– I rodziców uspokoję. Dobrze, ale czekaj z tą śmiercią, aż nastąpi wielkie zamieszanie.

– Jak będzie końska mobilizacja! – zdecydował. Odsapnął Florek, zaczął pomagać przy tyczeniu grochu i więcej słowa nie rzekł.

Ale nagły postrach, który padł na kraj, uspokoił się chwilowo i piękny czerwiec rozpoczął się jak co roku pogodnymi sianokosami. Ludność rozpełzła się po dalekich łąkach, miasteczko tonęło w martwej drzemce, na polach wysypało się żyto, poczerniały kartofle, robota szła normalnie, szykował się świetny urodzaj.

Z dalekiego teatru wojny dochodziły tylko gazeciarskie wieści i po troszę nadzieja, że przecie w te zakąty groza nie dojdzie, zaczynała krzepić mieszkańców, a gnębić starego Wereszyńskiego. Nie cieszyła goani uspakajała cisza. W późne wieczory wychodził za ogród, patrzał na zachód i mówił do żony:

– Dziwne słońce w tym roku i dziwna pogoda. W powietrzu jest jakby duszność, jakby opar dymu. Deszczu nie ma, a chmury rude, jakby gradowe, i zachody krwawe. Coś idzie!

Wreszcie któregoś dnia trawiony niepokojem wysłał Bronkę do Warszawy.

Zabawiła dni parę i przywiozła groźne wieści popłochu, jaki ogarnął Kongresówkę. Z dalszych okolic i z Warszawy trwożliwi wysyłali do Rosji cenniejsze mienie, zarodowe obory i stajnie, sami gotowi też do wyjazdu.

Fala Niemców zwycięsko deptała na pięty rosyjskiej armii, ale miano nadzieję przed Warszawą napór wstrzymać. Zresztą za Wisłą stały niezdobyte fortece z Brześciem na czele, który na gwałt umacniano.

Na wieść o powrocie Bronki z Warszawy zjawili się w Muraszniku sąsiedzi: Horehlad, młody Rupejko i Sielużycka wdowa.

Byli to prawie już autochtoni, tak dawno w swych błotach i piaskach siedzieli, mało o Koronie wiedząc i mało czując z nią wspólnoty. Mówili po polsku, wyznawali katolicyzm, płacili kontrybucję za powstanie, młodzież, szczególnie żeńską, posyłali do warszawskich szkół, zresztą zajęci byli gospodarstwem i interesami osobistymi. Jednakże na wieść o wywożeniu mienia do Rosji wszyscy się oburzyli.

– To dziadów i ojców nahajkami tam gnali, a oni dobrowolnie tam jadą! – wołała Sielużycka.

– My byśmy się nie ruszyli! – twierdził Horehlad.

– A choćby Niemcy i tu przyszli, co nam grozi. Jesteśmy neutralni.

Rupejko zdania nie wyrażał. Od dawna kochał się w Bronce i rad był okazji rozmowy, bo rodzice nieradzi widzieli bywanie w Muraszniku, gdyż skoligaceni z arystokracją, zaledwie uznawali Wereszyńskich jako ród, a stary Rupejko był marszałkiem i realistą, i Wereszyńskiego nazywał starym idiotą i awanturnikiem.

Stojąc w oknie, młodzi rozmawiali o muzyce i sztuce, przy czym Bronka dość lekko traktowała adoratora, a wszelkie zwroty osobiste zbywała drwiącym uśmiechem, aż wreszcie rzekła dość niecierpliwie:

– Pana tu przysłano na radę obywatelską, a pan nawet nie słucha, o czym rajcują.

Rupejko uśmiechnął się lekko.

– Mój ojciec rady nie potrzebuje i nie boi się ani Moskali, ani Niemców. Przyjechałem z własnej i nieprzymuszonej woli spytać, czy państwu w czym pomóc nie możemy.

– Owszem. Niech mi pan prześle list do braci, co służą we Francji – odparła ironicznie. – Bo stosunki ma rodzina pana pewnie i u koalicji na zachodzie.

– Dlaczegóż by nie – odparł spokojnie. – Załatwię to nawet osobiście.

Spojrzała nań zdziwiona.

Uśmiechnął się zimno. Jego wąska twarz wygolona, blada, jakby zamrożona, miała zwykle wyraz szyderczy.

– Mówię tylko do pani i dla pani. Za parę dni wyjeżdżam do Paryża i list doręczę. Chciałem się właśnie pożegnać.

Spotkali się chwilę oczami.

– Tegom się nie spodziewała!

– Ja także, ale człowiek najmniej wie o sobie.

– I pan tam wstąpi do wojska. Przecie ojciec pana jest stronnikiem centralnych.

– Uchodzi w kraju za stronnika Rosji. Był przecie marszałkiem.

– No więc co to znaczy?

– Zostawiam pani zagadkę do rozwiązania. Voici le loup – cherchez le meneur. Pojutrze jadąc na kolej wstąpię po list.

Ukłonił się i zaczął się żegnać z resztą towarzystwa. Bronka wyszła do swego pokoju i drgnęła. Wtulony w fotel u okna z gazetą w ręku siedział Skołuba.

– Skąd się wuj tu znalazł?

– Przez kuchnię i korytarz – mruknął.

– Niechże się wuj ukaże w salonie.

– Po co? Słyszę i stąd głupoty, co gadają. Gęsi też gęgają i żaby rechcą w błocie. Przywiozłaś co więcej gazet, to daj.

Gdy mu przyniosła stos bibuły, dodał:

– A ten twój Rupejko, ucharakteryzowany na Anglika, niech nie rozpowiada o swej fudze, bo jak Niemcy przyjdą, Horehlad donos da do pierwszego lejtnanta i stary się nie wymiga od zakładnictwa.

– Po pierwsze nie ma żadnego mojego Rupejki, a po drugie niechże wuj takich ohyd nie rzuca na współobywatela! – żachnęła się ostro.

– No, no, niech ci nie kipi koroniarska krew.

– Co? Ja mam być koroniarka! To znowu co nowego?

– Wcale nie nowego, ale bardzo stare. Wyście tu przyszli z Korony.

– W szesnastym wieku.

– Choćby i w dziesiątym, wszystko jedno. Żydy jeszcze dawniej przyszli. Krew krwią zostanie, a wy Mazurami. Wleźliście między nas i zakaziliście.

– Czym? – zawołała czerwona jak rak.

– Ot, właśnie gorączką! Wszystkie węgierskie wino, coście pili, w krew wam weszło, żeście nigdy nie trzeźwi, polska krew!

– A wuj co jest innego?

– Ja jestem tutejszy, Poleszuk, z rybią krwią i zdrowym chłopskim sensem. Mój praszczur tu siedział w błocie, dziegieć pędził, rybę suszył, łozę plótł na buty i o nic i nikogo nie dbał. Całe nieszczęście, żeście tu wleźli. Diabeł w worku was do piekła niósł, ale szelmy worek przegryźli i koło Czerska na ziemię powypadali, a potem się rozpełzli na karę boską tutejszego kraju.

– To po cóż wuj swe pokolenie zdradził ożenkiem? Było Horehladównę wziąć.

– A właśnie! Spytaj się twego Rupejki, po co leci po śmierć do Francji. Budrysy, idioty! Zaprzepaścili Polaki i nasze rody, i kraj. Cała nadzieja, że Niemcy ład zaprowadzą. Będą musieli Mazury gęby stulić i słuchać, i polityka głupia się skończy.

Bronka zabrała gazety i skierowała się do salonu.

– Gazety! – wrzasnął Skołuba.

– Nie dam! To są gazety polskie, polityka polska, myśli i uczucia polskie. Wuj niech czyta „Nowoje Wremia” czekając na „Norddeutsche Allgemeine Zeitung”.

– Owszem, owszem. To jest właśnie polska swoboda zdania. Endecka tolerancja! Możesz być pewna, że byle Niemcy przyszli, gazety polskiej do rąk nie wezmę.

– Bo je pewnie zamkną.

– A dałby to Pan Bóg. Nie będą się błotem obrzucać wzajemnie te patrioty Polaki, co tak ojczyznę kochają, że ją rozszarpują jak stado wilków łosia! Żegnam cię.

Ale ona objęła go za szyję, wtłoczyła z powrotem w fotel i zasypała gazetami.

Warcząc otworzył arkusz, a ona śmiejąc się rzekła:

– Może by wuja ostrzyc, bo jak tak dalej czupryna rość będzie, może się kołtun poleszucki zwinąć, a wuj wie, że po niemiecku to się zowie Weichselzopf i gotowa etykieta na Polaka.

– Idź mi z oczu, sroko!

– Idę, bo goście się ruszają do odwrotu. Wie wuj, że Horehlad bardzo nadskakuje Sielużyckiej. Czy to będzie mariaż po wuja myśli?

– Ty pilnuj, żeby ci nie zbałamucił przyjaciółki, pięknej Łusi Skowrońskiej.

– Czymże ją ma zbałamucić? Nie urodą, bo podobny do żydowskiego kozła, nie szerokim gestem, bo nawet landrynki nie ofiaruje. A jakby zanadto asystował, potraktuje go Skowrońska ceberkiem pomyj. Niech mu to wuj powie.

– Ja!

– Ano myślę, że wuj jest powiernikiem kawalerów powiatowych, a raczej parafialnych. Po Rupejce Horehlad. A może wuj sam zamyśla o Sabince Horehladównie.

Skołuba porwał się z fotela.

– Ty jesteś, ty jesteś pyskata Mazurka – wrzasnął, ale Bronka już była za drzwiami, a w salonie rozlegał się ruch pożegnalny.

Skołuba chciał się też wycofać, ale wszedł stary Wereszyński.

– Aha jesteś! To dobrze – rzekł.

– Dziwna rzecz! Ojciec rad, że jestem – mruknął Skołuba, z żalem odkładając gazety.

– Czy to prawda, co chłopy prawią, że twoje chłopcy z wiejskimi urwisami wykradają rybę rybakowi dzierżawcy.

– Skądże mam wiedzieć. Mnie do spółki nie przyjmują.

– Jeżeli nie masz żadnej władzy i powagi, to się spodziewaj zobaczyć ich w areszcie. Rybak już zaalarmował policję.

– I ojciec myśli, że ten pijanica uradnik złapie i przytrzyma tych szubieniczników.

– Ależ człowieku, zastanów się, co gadasz. Toć nie chodzi o złapanie, ale o sam fakt. Toć oni kradną!

– Oni nie kradną, właśnie to sęk. Oni łby nastawiają za chłopów, a te chamy rybę zabierają i sprzedają. Ojciec się oburza, a oni są typowi Polacy. Dla każdego łajdaka pracują i za każdego spryciarza w skórę biorą. Trudno, niech biorą, to leży w krwi i tradycji. Ja nic na to nie poradzę. A zresztą jak oni z Bronką urządzają jakieś nocne wyprawy, może też co kradną, ja w to nie wglądam.

– Dziwne zestawienie.

– Nie zestwiam, tylko fakt stwierdzam i przypominam ojcu, że jezioro, ryby, lasy i pola, teraz rządowe, zostały skonfiskowane franciszkanom przez Moskali wraz z całą Polską. Ojciec, protestując przeciw temu, strzelał do Bogu ducha winnych sołdatów, a te smarkacze zabierają ryby kacapa dzierżawcy. Jak dorosną – gotowe powstańcy!

– Jak dorosną, będą dzikie chamy i bandyty. W każdym razie stanowczo żądam, żebyś małą nam tu oddał, bo przy tym wychowaniu dla dziewczyny nie ma miejsca.

– Małej Matysowa pilnuje.

– Trochę niedostateczna wychowawczyni dla dwunastoletniej dziewczynki.

– Jestem zwolennikiem koedukacji. Ale jak ojciec chce, proszę ją zabrać.

– Chciałem cię też spytać, czyś ukrył swoje zbiory, te armatki kozackie, broń starą, papiery. Gotoweś to zostawić na łup swych idealnych Szwabów pomimo wieści, jak urządzili Belgię.

– No, nie gorzej, jak Moskale Prusy, z tą różnicą, że z Belgii wywieźli, a w Prusach dzicz wszystko zniszczyła. Ale co do moich zbiorów, to bezpieczne. Część sam schowałem, a resztę chłopcy mi wykradli i rozwlekli. Twierdzili, że dziad im tak rozkazał.

Zmilczał Wereszyński, a Skołuba triumfująco się uśmiechnął i potrząsając gazetą rzekł:

– Idą Niemcy, idą. Za parę miesięcy będziemy poddani Wilhelma.

– Nie poddani, okupowani przez Wilhelma.

– Wszystko jedno. Moskale już ich stąd nie wyprą.

– Ale my!

– Co, znowu powstanie! – chwycił się za głowę Skołuba.

– I to nie! Czasy się dopełnią. Przepowiednie Wernyhory i Św. Andrzeja Boboli się ziszczą.

Skołuba nie chciał przeczyć, wprost lenił się na próżno dysputować ze starym, zresztą pilno mu było do czytania.

Przyszedł mu też sukurs w osobie Bronki, która wetknęła głowę przez okno i krzyknęła:

– Dziadku, rój wyszedł.

Stary z młodzieńczą żywością ruszył na ganek, do ogrodu, i Skołuba z odsapnięciem ulgi zatopił się w gazetach.

Daleko, jeszcze bardzo daleko zdawała się groza wojny od tego zapadłego kraju i ludzi zajętych kosowicą, pasieniem licznych stad bydła, rójką mnogich pszczół i rybołówstwem.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.