Kwiat lotosu - Maria Rodziewiczówna - ebook + audiobook + książka

Kwiat lotosu ebook i audiobook

Maria Rodziewiczówna

3,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Rafał Radwan to elegancki i przystojny młodzieniec. Nie przywiązuje się do miejsc i ludzi. Słabszymi od siebie gardzi. Kobiet nie szanuje. Łaknie przygody i wyzwań.

Na co dzień Radwan studiuje medycynę. Po wakacjach nie wraca jednak na swoją uczelnię. Straciwszy pasję do nauki, postanawia ruszyć w świat. Wyjeżdża wraz ze swoim kolegą ze studiów Adamem Lachnickim. Obaj młodzieńcy opuszczają Polskę z przeświadczeniem, że już nigdy do niej nie wrócą. Pracując, przemierzają kontynenty, poznają Azję i Amerykę, stają się prawdziwymi traperami.

Po ośmiu latach Rafał sam wraca do kraju, gdzie niespodziewanie spotyka Leonkę. Niegdysiejsza gimnazjalistka wyrosła na przepiękną młodą kobietę. Została lekarzem. Oboje są całkiem innymi ludźmi niż kilkanaście lat wcześniej. Ich fascynacja – tym razem wzajemna – staje się ładunkiem wybuchowym tragicznych zdarzeń. „ Kwiat lotosu ” to książka, którą warto przeczytać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 281

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 47 min

Lektor: Zofia Gładyszewska

Oceny
3,6 (34 oceny)
9
12
6
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Maria Rodziewiczówna
Kwiat lotosu
Warszawa 2015
Rozdział I
Szpakowaty, ale jeszcze krzepki obywatel piął się mozolnie na strome, ciasne i od powstania swego niemyte schody ogromnej kamienicy.

Na każdym przęśle przystawał, ocierał pot z czoła, sięgał do kieszeni obszernego płóciennego kitla, wydobywał odwieczne, w róg oprawne okulary i nałożywszy je na nos odczytywał na drzwiach nazwiska mieszkańców.

– Szelmowskie schody! – mruczał pod wąsem. – Przecie to nie tutaj jeszcze... Wybudują, panie, chałupę jak wieżę Babel i końca nie ma, i rozumu zgoła. I to się nazywa piękność i wielkie miasto. Uf!

Po tej skardze rzuconej niebu i ścianom chował okulary, odsapywał i szedł dalej, monologując z cicha.

– A pisał mi błazen, że bardzo wygodnie i porządnie mieszka! To, panie, porządek i wygoda! Przeszedłem osiem kawałków tej drabiny, a jeśli nie dojdę do obłoków, to już chyba, panie, Bóg nie łaskaw. Ha, ale to upał! Mówią, panie, że na północy biegun, czyli to globus, z lodu! Jadę, jadę no i, panie, dojechałem do takiej spieki, jaka u nas i w kanikułę nie bywała! Ładny, panie, biegun, co! Kłamią, panie, te książki, z roku na rok gorzej kłamią i nie wiem, na czym się to skończy! Uf!

Stanął. Znowu troje drzwi miał przed sobą; brudy i upał rosły w stosunku bliskości obłoków. Jegomość dobył znowu zbawczych szkieł i jął sylabizować pierwsze nazwisko z brzegu.

– Stefan Grzybowski – wyczytał.

– A to, panie, postny człowiek! Na suche dni niezawodnie święci swego patrona.

Posunął się w rotacyjnym ruchu na prawo.

– Adam Żabuski – stało na blasze.

– Nie znam, panie, nie z naszych stron.

– Wiktoria Brzeza! – biło z daleka w oczy na trzecich i ostatnich drzwiach, a pod spodem, białą kredą na brudnych deskach, ktoś śmiało i wyraźnie rzucił rysunek legendowego pelikana krwawiącego dziobem własne piersi dla nakarmienia zgłodniałych dzieci, jeszcze zaś niżej stał sześciowiersz:

Pani Brzezowa

sądowa wdowa,

panna Brzezina

cudna dziewczyna,

kto mi nie wierzy,

niech w dzwon uderzy.

Stary odczytał wszystko, palcem dotknął pelikana i, widocznie niedowiarek, wedle rady rymowanej, zadzwonił.

– A to, panie, huncwot jakiś, tak sprofanować białogłowę – burczał chowając okulary. – No, alem trafił! Błazen się schował jak lis w norę; wykopałem. Ho, ho, dowiem się o paniczu całej prawdy!

Na dźwięk dzwonka wewnątrz powstał piekielny hałas. Prym trzymał piskliwy głosik pudla czy pinczera, wtórował dyszkant kobiecy i łomot zamykanych drzwi i odsuwanych sprzętów. Wszystko zbliżyło się ku niemu.

– A to, panie, dmuchnąłem w ul! – zauważył.

– Leonka, Leonka! Ktoś dzwoni! – wołał głos kobiecy przeciągłym białoruskim akcentem. – Odeprzyjże drzwi, bo ja właśnie szołtonosami zajęta! Żaczek, będziesz ty cicho!

Ale Żaczek wcale być cicho nie myślał, tylko wrzeszczał wniebogłosy; natomiast z głębi rozległy się kroki i u drzwi ucichły.

– Leonka, Leonka! Czyżeż ty nie słyszysz! Odeprzyj drzwi; to może który z panów na obiad!

– A czymże otworzę – odparł mrukliwie drugi głos.

– Jakże to to czym? Kluczem to przecie?

– Kiedyż klucza wcale nie ma.

– Jezusie! Mario! Jak to klucza nie ma! A gdzieżeż by się on podział! Poszukajże, dziecko, bo ja właśnie szołtonosy na wodę puszczam! Żaczek, poczekaj, dam ja tobie, dam!

– Gdzież mam szukać, kiedy go nie ma! – odparł obojętnie drugi głos. – Pewnie pan Feliks wziął go z sobą!

– Co ty gadasz! Nie może być! Nic beze mnie się nie obejdzie! A któż to dzwoni?

– Nie mogę widzieć przez deski!

– To spytajże się! Albo nie, poczekaj! Już sama idę. Ach, Boże, gdzież to mój czepek! Leonka, nie widziałaś czepka? Tylko co leżał ot tu na krześle i już go nie ma. Okropność, jak w tym domu wszystko ginie! Nigdy w innych mieszkaniach tego nie bywało; takie widno założenie feralne, Jezus!!!

Pauza, i wnet podniósł się żałosny lament Żaczka, targanego snadź za uszy i okrzyki:

– Ot tobie mój czepek! Ot tobie rozpusta! Ot tobie psie figle! Masz, masz, masz, masz!

Po wymierzeniu doraźnym sprawiedliwości, jejmość znalazła się u drzwi i rezolutnie spytała:

– A kto tam?

– Ja, moja dobrodziko! Z interesikiem, panie, tego. Ale, słyszę, klucz zdysparował, to co będzie?

– Ach, Boże, to pewnie pan do moich panów! Są, są, ale wyszli i widno klucz zabrali! Ach, Boże, co to będzie, co to będzie? Leonka, ten pan do naszych panów, a tu klucz przepadł! Ach, ja nieszczęśliwa! Tyle razy prosiłam pana Rafała, żeby mi tego nie spłatał; no i trzebaż wypadku, że dzisiaj właśnie przestrogi zapomniał.

– Dziś właśnie o niej pamiętał – poprawił drugi głos.

– Ej, co ty gadasz? Taki polityczny młody człowiek. Z przypadku, mówię ci! Pan łaskawy z daleka?

– Moja dobrodziko, choćby z ulicy, to do pani daleko. Do chłopca mego przyjechałem zobaczyć go i zabrać z sobą, bo i ferie teraz! Adres pani mi przysłał. Feluś mu na imię! A może zmyślił, niecnota!

– Jest, jest pan Feliks! Bardzo stateczny kawaler. To pan jego rodzic? Bardzo mi przyjemnie! Łaskawy pan raczy spocząć, ja zaraz podam krzesełko!

– A którędyż, moja dobrodziko?

– Ach, prawda! Nie ma klucza. Co to za dom! Rąk i głowy nie starczy! A to niespodzianka dopiero! Wiesz, Leonka, to ojciec pana Feliksa! Mówię panu, syn pański to taki cichy, w sobie zamknięty, że o swoim ojcu nigdy nie wspomniał. Za sierotę go miałam i często patrząc nań aż na płacz mi się zbierało, takie to smutne i opuszczone.

– Osobliwość! – odparł tonem podziwu obywatel. – Błazen nie ma czego się smucić ani ukrywać! Ojca ma, siostrę ma, dom chwała Bogu ma, a za te pieniądze, co mnie tu kosztuje, wszystkie uciechy kupić może. No, no, i mówi pani, że cichy!

– Jak panienka. Ani mru-mru! Głosu jego nie słychać! A hardy i do nauk zawzięty, że strach. A ciężkaż to nauka, panie mój, ciężka! Ja, co się strasznie widoku umarłych boję, pojąć nie mogę, jak on może trupy krajać!

– Trupy krajać! Mój Feliś! – wrzasnął obywatel.

– A kraje, panie mój, kraje biedaczek! Taka to już bezecna nauka ta medycyna!

– Jaka medycyna! Czy dobrodzice rozum się pomieszał, czy mnie, ale nie inaczej, komuś z dwojga! Jaka medycyna! Feliś na medycynę chodzi, trupy kraje! Matko Boska! A toż go na prawo posyłałem, jurysty chciałem, cóż znowu z tą medycyną?

– Medyk on, panie mój, i pociechę z niego mieć pan będzie. Chociaż prawnika i ja bym wolała, ale mi Bóg syna nie dał, tylko córkę. A syn prawnik byłby się zdał, oj zdał! Bo trzeba panu wiedzieć, że my z magnatów jesteśmy, dobra są, Ochajny, może pan słyszał, na Polesiu, mil siedem od Jaremnego, tylko że nieboszczka moja matka z Burhaków była secundo voto za Zudrą, i choć sterilis zeszła z tego świata... naprawdę sterilis, są dokumenta... jednakowoż Zudrowie łapes-capes skrzywdzili nas i zabrali de hajda majątki! Ale to do czasu, panie mój, do czasu! Dwunasty rok pilnuję interesu, przeszedł wszystkie instancje; czasem oni wygrali przekupstwem, ale to nic! Od trzech lat senat go rozpatruje!

– Ale Feliś mój, dobrodziko, Feliś! Odkądże on na medycynę chodzi? Po co, jak? Skończenie świata!

– Zawsze chodzi, panie mój, zawsze! O! pracowity i, myślę, zamiłowany w swym fachu! Przyznam się panu memu, że ja z nim rzadko kiedy się spotykam, bo ten proces, nie da pan wiary, ile to czasu zajmuje, a on, aby z kursów, szmyk do swego pokoju i tam siedzi. Raz słyszę, dzwoni, a że się spóźnił na obiad, biegnę, panie mój, otworzyć. Kiedy spojrzę, coś trzyma w ręku! „Co to?” pytam. „Oczy!” odpowiada i pokazuje bliżej ze śmiechem. Jezusie, Mario! Wie pan, co to było? naprawdę oczy, oczy ludzkie, żywiuteńkie, z trupa.

– Chryste Panie! – wykrzyknął obywatel.

– Od tej pory, panie mój, już nigdy nie otwieram. Leonkę posyłam, bo trzeba panu wiedzieć, że ta dziewczyna za chłopca stanie, taki u niej rezon, takie postanowienie. Talenta ma: rozwijam je, rozwijam; a przy tym pisze prośby i każdy dokument odczyta! O, panie mój, nawet pan Feliś z nią czasem rozmawia, bo rozumek jest i mówią, że do mnie podobna.

– Proszę mamy! – rozległo się w głębi. – Żaczek zjadł szołtonosy.

– Jezusie, Mario! Jak? Co? Szołtonosy z rondelka! No, co teraz, to koniec z nim! Powieszę, własnymi rękoma powieszę! Ach, Boże! Ale to takie gorące, jeszcze mu zaszkodzi! Ciu, ciu, ciu, Żaczek!

– Ładniem trafił! – zaburczał obywatel. – Baba za urlopem od czubków, Feliś trupy kraje, Zudry nie Zudry! Gwałt. Babińska respublika, słowo, panie, daję. A okaże się wreszcie, żem nie trafił. – Moja dobrodziko, za pozwoleniem! – dodał głośniej.

– Co pan każe? – ozwał się głos panny zagłuszony rozdzierającym uszy wyciem karanego Żaczka.

– Powiedzcie mi dokumentnie: czy mieszka u was Feliks Rahoza?

– Mieszka, panie.

– A cóż on porabia?

– Maluje, panie, przeważnie!

– Ma-lu-je! Chryste Panie! A toż co nowego? Jak to maluje? Co on maluje?

– Przeważnie karykatury, z których jedną ma pan przed sobą na drzwiach.

– To już nie kraje trupów? Coraz lepiej! Któż trupy kraje w takim razie?

– Mamy i medyka.

– Aha! To cóż, u licha, mówiła mi matka pani? Tu trzeba głowę stracić!

– Matka się pomyliła. Syn pański przez żart zamienił się ze współlokatorem, medykiem, na imię. Tamten się Rafał nazywa!

– To Feliś mój na serio maluje! Cóż to za nowa breweria?

– Leonka, Leonka! – ozwał się jak piszczałka głos pani Brzezowej. – Gdzie to kluczyki? Gdzieś je widziałam! A gałgan, rozpustnik, nicpoń! Zjadł co do jednego, takie gorące i nic mu się nie stało! Tymczasem szołtonosów nie będzie i sama nie wiem, co dać na trzecie danie! Jak myślisz? Może naleśników tak naprędce! Ale kiedy znowu tych kluczyków nie ma, a mąka i jaja w kantorku! Boże, Boże, co to za dom! Niczego się nie doszukać!

– Aj, dobrodziko, dobrodziko! – zawołał szlachcic zza drzwi. – A godziłoż się to takiego mi pietra napędzić tą medycyną! Toż to słyszę oni się poprzezywali, drapichrusty! Ale znowu skądże Feliś malować się nauczył! Awantury arabskie!

– Ach, Boże! Toż prawda! Moja biedna głowa! Poprzezywali się! Prawda, prawda! To pan dobrodziej ojciec pana Rafała? Bardzo mnie miło...

– Feliksa jestem ojciec, Feliksa Rahozy! – bronił się rozpaczliwie obywatel.

– Ach, tak, przepraszam! Tak zawsze na tym mieszkaniu język mi się miesza! Bardzo polityczny pański syn, a wesół, a przylepka, a jakie do panien ma szczęście! Skarb takie dziecko!

– A cóż on robi? Czego się uczy?

– Ach, panie mój, czego on nie robi! To śpiewa, to gra, a jakie kalikatury maluje! A zawsze czas znajdzie na wesołość; ot i tego podłego psa różnych sztuk nauczył i Leonkę rozerwie od zbytku nauki; Ach, panie mój, co to za kochany człowiek! Pociecha w smutku, pomoc w potrzebie!

– Co ja słyszę, co ja słyszę! A uczyć się, uczyć, to on, oprócz błazeństw i malowania, nic więcej nie robi?

– Uczy się, panie mój, uczy! Pewnie, pewnie, bo jakżeby to wszystko umiał bez nauki! Taki śliczny, a wesółże, wesół! A do przezwisk to już jedyny! Siebie poprzezywali, a i ten pies gałgan Żuczek się wabił, a teraz Żaczek i Żaczek! Sama nie wiem, jak to przyszło, że i ja go tak nazywam! Niby, widzi pan, pan Rafał woła Żaczek, a pan Feliks Żuczek. Jezus! A to mi się język splątał, pan Feliks Żaczek... pfe! już i sama nie wiem, ale pan łaskawy rozumie! Ot i szołtonosy dziś zjadł i tak co dzień, niech ręka Boska broni, co to za dom, co to za założenie jego feralne! Od kwartału muszę się wyprowadzić, bo zwariować trzeba! A może i wcale dalej się wyniesiemy, bo widzi pan, lada dzień przyjdzie rezolucja senatu! Siedzi tu wprawdzie średni Zudra, stryjeczny męża mojej babki, wie pan, syn chorążego, żonaty też z Burhakówną, ale z innej rodziny... otóż... co ja miałam mówić... Aha! Siedzi Zudra, Ignacy mu, i forsuje, forsuje, i ja nic, grosika nie dają, ale wspomni pan moje słowo: wygram, bo nie zasypiam sprawy! A trzeba panu wiedzieć...

– Proszę mamy, może pan Rafał zostawił swój klucz w pokoju? – ozwał się z głębi głos córki.

– Ot gadanie! Tylko co dowodziłaś, że właśnie pan Rafał zabrał go przez psotę. Ale, prawda, prawda! Zawsze się mylam! Może być, może! Pan daruje, zaraz służę! Pewnie jest zapaśny klucz. Że też to mi z początku nie przyszło do głowy.

Uciszyło się na sekundę i wnet rozległo się z triumfem:

– Jest, jest! Ratunek w biedzie ten pan Feliks. Z systematem człowiek, z wielkim systematem. Proszę, proszę pana mojego w ubogie progi! Byłam pewna, że jest drugi klucz, ale przez te szołtonosy reszta pamięci mi uleciała.

Drzwi się rozwarły. Szlachcic wszedł w sień długą jak korytarz, skąd na obie strony rozchodziło się czworo drzwi, wszystkie rozwarte gościnnie. Naprzeciw niego stała kobieta sucha i drobna, w staroświeckiej mantylce, w czepku krzywo osadzonym na ruchliwej głowie. Żółta, pomarszczona, ale zdrowa widocznie i nad wiek żywa.

Dygnęła przed gościem stylem zeszłowiecznym i trzepała jak tartak:

– Wiktoria Brzezowa, do usług pana łaskawego! Z męża tak, a z domu Żółbikówna, wdowa teraz i w lada jakim bycie, ale to minie, minie! Da Bóg, przyjmę inaczej pana dobrodzieja, skoro tylko ten proces...

– Powodzenia, moja dobrodziko, powodzenia! Właściwie rzecz biorąc, nie bardzo ja tam w prawo wierzę, ale bywają wyjątki. Stefan Rahoza, do usług. Słyszę, u pani jest jeden medyk i jeden malarz na stancji, ale ja takiego syna nie mam. Mój Feliś prawnik; pewnie jest trzeci u pani?

– Trzeci był, panie, był, taki blondynek, ale wyniósł się już od miesiąca. Suchotnik, biedaczek, budowniczy zdaje mi się.

– Prawnik, panie, prawnik. Blondyn, zdrów!

– Jest u mnie prawnik; zdaje się, że wspominał raz kiedyś, iż na ten wydział myśli chodzić. Nie pamiętasz, Leonka?

– Pan Feliks Rahoza mieszka u nas! – odparł zza drzwi dalszych niecierpliwy głos.

– Właśnie, właśnie.

– To gdzież on teraz, u diaska!

– Gdzie pan Feliks, Leonka?

– Wyszedł do państwa Satinów. Przed wieczorem nie wróci.

– Masz tobie! A gdzież ci państwo Satin? Co to za jedni?

– Nie wiem, panie mój, nie wiem! Proszę pana do bawialni, proszę; obiadek za chwilę podam. Leonka, zabawże pana tymczasem! Satin, Satin, no proszę! Coś mi się ciągle zdaje, że już kiedyś słyszałam to nazwisko. Nie pamiętasz, Leonka?

Szlachcic znalazł się w saloniku.

Okna tej bawialni wychodziły na podwórze, ciasne jak studnia, rozpalone jak krater wulkanu. Atmosfera była przesiąkniętą wyziewami kuchenki, upał panował tropikalny.

W upale tym nędznie wegetował u okna mirt suchotniczy i wazon z merum-verum.

Wegetowała też w tym zaduchu i gorącu dziewczynka śniada i mizerna, pochylona nad stołem zarzuconym szkolnymi książkami, zatopiona całą uwagą w ciężkim arytmetycznym zadaniu.

Sztuka to była uczyć się w takiej spiekocie i przy wtórze matczynej gawędy; uczyła się jednak pilnie, nie podnosząc oczu z zeszytu.

Gdy gość wszedł i matka ją wezwała do bawienia, rzuciła pióro niecierpliwie i wstała z błyskiem niechęci w czarnych jak węgiel, posępnych źrenicach. Ukłoniła się niezgrabnie i gryząc blade wargi żuła niezadowolenie. Młode to jeszcze bardzo było stworzenie, wysmukłe i mdłe jak piwnicza roślina, bardzo anemiczne i bardzo brzydkie.

– Satin, słyszymy bardzo często od pana Feliksa – pomogła matczynej tępej pamięci.

– Ach, prawda! Że też mi to wcześniej nie przyszło na myśl! Pan Feliks tam bywa, często bywa. Bardzo musi być porządny dom, bo i bukiety nosi i cukry, i różne słodycze.

– To taak? – rzekł przeciągle stary Rahoza. – To taak! To tak tutaj prawo, pani, wertują, ha!

Smutne te uwagi przerwał Żuczek wpadając do salonu w radosnych podskokach.

Był to pudelek, tym różny od psiego rodzaju, że miał ogon pomalowany na żółto, korpus na zielono, łapy na błękitno, a pyszczek purpurowy.

Tęczowy ten egzemplarz niósł w zębach zaczętą pończochę, za którą ciągnęła się nić i kłębek.

– Jezu! Moja pończocha! – wrzasnęła pawim głosem pani Brzezowa. – Wczoraj zarobiłam piętę, miałam spuszczać! Ach, ten pies utrapiony! No, poczekaj, niech no cię dostanę w ręce!

Ale Żuczek nie czekał uskutecznienia groźby i zrejterował pośpiesznie, trzęsąc pończochę, z której sypały się druty. Za nim podskakiwał kłębek i rzuciła się w pogoń pani Brzezowa.

– A gdzież mieszkają ci Satinowie, moja panienko? – zagadnął zafrasowany obywatel.

– Nie wiem, panie, ale za chwilę wróci pan Rafał na obiad, ten pana poinformuje.

– I pani powiada, że mój Feliś tam słodycze nosi? Cóż to, amory, panie tego?

– Nie wiem, panie. Pana Feliksa rzadko widujemy – odparła dziewczyna wymijająco.

– Jak to? Wszak tu mieszka?

– Mieszka niby, czasem obiaduje i niekiedy nawet na noc wraca.

– A zwykle? Przecież się uczy czegokolwiek?

– Nie wiem, panie. Ja sama do gimnazjum chodzę, potem lekcje daję, a wieczorem mam w domu robotę. Nie mam czasu ani obowiązku wglądać w czynności naszych lokatorów.

– No, no, no! – stękał stary Rahoza. – Malatury, figle i Satin! Otóż i pociecha! A gdzież jego stancja, panie tego? Może już i odzienie pozastawiał?

– Pokój panów obok. Służę panu – odparła panna Leonia widocznie rada z okazji pozbycia się gościa; poszła przodem i wprowadziła starego do stancyjki dość obszernej i czysto wymiecionej. W oknie była zielona roleta, sprzęty lepsze, posłanie czyste i białe.

Za to na ścianach nie było nigdzie czystego miejsca. Całe od podłogi do sufitu były zapełnione szczelnie rysunkami czarną kredą i węglem. Czego tam nie było? Postacie żywcem wzięte z humorystycznych typów miejskich, apokaliptyczne zwierzęta, klowny, akrobaci, perspektywy świątyń i pałaców, muskulatury, czarci i anioły, wszystko zgmatwane, rzucone jedno na drugie w chwilowej fantazji.

Nad jednym posłaniem był portret szpetnej Finki czy Czuchonki, nad drugim ładna kobietka w efektownym negliżu.

– A toż to za bazgroty! – wykrzyknął Rahoza wytrzeszczając oczy.

– To robota pańskiego syna – odparła dziewczynka.

Mimo woli stary się roześmiał na widok cudacznych twarzy i kostiumów, wydobył nawet w pomoc okulary.

– Mieszkanka pan mój ogląda! – zapiszczała pani Brzezowa z korytarza. – Aha i landszafty pana Feliksa; jest talent, panie mój, jest talent. Co miesiąc bielę ściany, a byle dwa wieczory posiedział, znowu pełno! Taka to u niego w ręku pracowitość. I mnie umieścił, uważa pan, z Żuczkiem, i Leonka jest, i coś tam napisanego pod nią. Ach, Boże mój, oczy nie służą! Leonka, Leonka, co tam stoi pod twoim konterfektem?

Obejrzała się, córka znikła, ale zarazem spostrzegła na krześle futerał od okularów i chwyciła go skwapliwie.

– No proszę! Pierwszy raz jest coś w porę pod ręką w tym domu. Proszę pana mojego, już co okulary, to najgorzej giną. Zaraz, zaraz przeczytam. Ach, ach, toż pusty futerał, daremna pociecha; ale gdzież mogą być okulary? Osobliwe, osobliwe!

– A toż mój futerał, dobrodziko, a okulary mam na nosie; proszę się nie inkomodować – odparł szlachcic nie dosłyszawszy początku.

– Ma pan dobrodziej moje okulary! – uradowała się pani Brzezowa. – To dobrze, to dobrze, bo ja noszę numer czwarty. Czy pasują? Ach, panie, to te papierki tak mi popsuły oczy! Dawniej widziałam przez ścianę, a teraz literki jak maczek; a dopiero jak mi plenipotent co napisze, to ani w ząb. Ślepię, panie, mozolę się, ale to nic, bo wiem, że finalnie Zudrów pognębię; a uważam, że i oni coś zaczynają tracić nadzieję. Mówił mi to jeden sekretarz, co mi doradza i trudniejsze papiery pisze. Bo trzeba panu wiedzieć, że i prośby na cesarskie imię zanosiłam. Oho, poznają Zudrowie, co umiem! Oho! Ot i dzwonek. Pewnie pan Feliks.

Rzuciła się do sieni nie przestając paplać; ruszył za nią stary, niecierpliwy widoku syna.

– Czy to panowie? – wołała gospodyni. – A dobrze, dobrze, tylko po co pan Rafał klucz zabrał? Czy to ładnie? A tyle razy prosiłam! A tu właśnie do pana gość przyszedł i tak go przyjęłam niepolitycznie, a Żuczek szołtonosy zjadł! A gość rzadki; pan się takiej radości nie spodziewał! Ho, ho! Niech pan tatusia uściska i za klucz przeprosi!

Z tymi słowy otworzyła szeroko drzwi. Wysoki, smukły młodzieniec przestąpił próg, ale zamiast wybuchu radości rzekł spokojnie:

– Ojciec mój od lat dziesięciu nie żyje, a klucza nie brałem. Gdym wychodził, wracała panna Leonia i zamknęła za mną drzwi.

– Ach, Boże, to prawda! Co ja gadam? O panu Feliksie myślę. To umarł ojciec pański, wieczny mu spokój! Przepraszam, przepraszam! ale pan w czas wrócił, obiad gotowy; będą pierożki, barszczyk i miały być szołtonosy, kiedy tymczasem...

Młody człowiek nie słuchał wyliczania. Skłonił się nieznacznie i zwrócił do swej izdebki, gdy mu stary Rahoza drzwi zastąpił.

– Za pozwoleniem pana akademika! Jestem Stefan Rahoza, syna szukam. Czy to prawda, że on bawi u państwa Satin?

– A skądże ja mogę o tym wiedzieć? – odparł zagadnięty z odrobiną niecierpliwości w głosie.

Wynurzył się teraz z mrocznych sieni i, oświetlony z okna pokoju, ukazał się oczom szlachcica w całej okazałości.

A okazały był w całym tego słowa znaczeniu. Wzrostem wybujały, smukły i zgrabny, łączył w swej postaci cały wdzięk Ganimeda z muskulaturą Samsona. Na hardym karku osadzona głowa łączyła też w sobie harmonię cienkich wyrzeźbionych rysów i siłę męskiego wyrazu. Wysokie kanciaste czoło osłaniała gęstwina ciemnych lekko kędzierzawych włosów, spod silnych brwi patrzały oczy ciemnoszafirowe, z których by każda dziewczyna mogła być dumną, a ślicznie zarysowane usta miały świeżość rzadką i barwę jagody dojrzałej.

Stary Rahoza utkwił w nim oczy, które rozszerzały się bezmiernym zdumieniem, otworzył usta i machinalnie podniósł rękę do czoła, jakby przeżegnać się chciał.

– Panie, panie! – zawołał chwytając studenta za rękaw. – Kto pan taki?

Młodzieniec z wysokości swego wzrostu zmierzył natręta ostrym wzrokiem.

– Rafał Radwan! – odparł lakonicznie, starając się przejść do swej stancji.

Ale Rahoza trzymał go krzepko za rękaw i nie ustępował.

– A któż pana rodził, panie?

– Ano, matka i wypadek! – rzucił student z szyderskim grymasem, który jego piękną twarz demonicznie wykrzywił.

– A matka jak się zwała?

– Nie wiem, nie pamiętam jej wcale.

– Gdzież to było, panie? Jak się zwał ojciec pana? – badał gorączkowo stary.

– Noszę jego nazwisko przecie. Karol Radwan zwał się i był mędrcem!

Przez oczy mówiącego przeszedł blask zapału i dumy na te słowa wyrzeczone z naciskiem.

– Czy ojciec pański studiował w Moskwie?

– Studiował czas jakiś, ale w Niemczech nauki kończył i osiadł w Monachium. Potęgą naukową był i na całą Europę sławą medyczną! Przed dziesięciu laty zmarł.

– A matka, a matka? – pytał Rahoza.

– Matki nie znałem, nie wiem jej imienia.

– Nieboraczka musiała zasnąć w Bogu młodo! – wtrąciła pani Brzezowa, która słuchała ciekawie opowieści, rada, że przecie dowiedziała się czegokolwiek o swym lokatorze. – Radwan, znajome mi nazwisko z Białorusi; nawet czy nie okaże się i powinowactwo między nami, panie Rafale? Podsędek Urban Brzeza, cioteczny mój dziad, miał synowicę za Radwanem. Nawet i to pamiętam, że po tym ciotecznym należało się nam coś w sukcesji. Dochodzić chciałam od jego zięciów, bo trzy córki tylko zostawił i z tych jedna do klasztoru wstąpiła, ale dokumentu jednego brakło i tak zostało.

Tej sądowo-genealogicznej dysertacji nikt nie słuchał; student nareszcie utorował sobie wstęp do pokoju i przerzucał książki na stoliku, a Rahoza coś kombinował, nie spuszczając z niego oka.

– Rafaela zwała się pańska matka? – zaczął zmienionym głosem. – Nieprawdaż, panie?

– Być może. Dała mi zapewne w spadku imię – odparł Radwan nie przerywając swego zajęcia.

– Co to imię! Wszystko panu dała! Swoje oczy, swoje rysy, swój głos nawet! Takie podobieństwo! Takie podobieństwo! Jakbym ją żywą widział, a przecież to lat trzydzieści, jakeśmy się rozstali! Więc to ojciec pański, Karol Radwan, ha, ha, on ją posiadł, on? Pan powiada, sławny był; zapewne, kobiety lubią sławę, blask, ha, ha!

Mówił urywkowo, do swych myśli i wspomnień raczej niż do młodego, który na ostatnią uwagę podniósł oczy.

– Sława a blask, nie jedno. Na blask biorą się ćmy, przed sławą mądrości korzy się każdy! – rzekł.

Ale Rahoza za swą myślą szedł i nie dosłyszawszy przerwy, mówił dalej:

– Czy przynajmniej szczęśliwa była? Czy bez zawodów i trosk było jej życie? Warta była doli dobrej, o warta!

– Pan znał moją matkę? – zagadnął Rafał znudzony gawędą i nieproszonym gościem.

– Pannę Rafaelę Wilbik! Znała ją cała Moskwa! Córka urzędnika! Ilu naszych było w uniwersytecie, wszyscy w ich domu bywali! Ha, ha! stare dzieje, panie! Prędzej bym się nagłej śmierci spodziewał, niż tego, że tu, po latach trzydziestu, spotkam jej syna i że on mi obcym będzie! Dawno pan tutaj?

– Od trzech lat.

– Krewnych pan ma?

– Nikogo. PO śmierci ojca zabrał mię przyjaciel jego z Monachium do Rygi, doktorem był. Gdy umarł, tu się przeniosłem.

– Więc pan nikogo swego nie ma?

– Mam samego siebie, to mi wystarcza.

– Niechże mię pan uważa za swego, panie Rafale. Bo mi pan jak dziecko rodzone będzie drogi!

Stary wyciągnął dłoń szeroko rozwartą ku niemu, ale źle trafił ze swą serdeczną ofiarą. Piękna twarz młodzieńca pozostała nieporuszoną; skłonił się w milczeniu i końce palców podał do uścisku.

– Obiadek czeka na moich panów! – zapiszczała pani Brzezowa ukazując się na progu. – Proszę, proszę bardzo i naprzód przepraszam za różne kuchenne niedostatki, ale te kucharki tutejsze, to szczególny naród! Ani huzarskiej pieczeni, ani flaków, ani ludzkiej leguminy nie potrafią. Ot, sama latam, ale czasu skąpo, bo tej pisaniny a bieganiny to huk, a tymczasem w tym domu to z niczym się połapać nie można! Proszę, proszę!

– Dziękuję, dziękuję! – bronił się Rahoza. – Ja mojej dobrodziki dłużej inkomodować nie będę! Feliś, myślę, gdzieś się zabałamucił, więc tylko o adresik owych Satinów poproszę i błazna wykurzę rychło.

– A któż to są owi państwo? – spytał Rafała.

– Urzędnicy z trzema córkami. Z najmłodszą pan Feliks żenić się zamyśla – odparł student z drwiącym półuśmiechem. – Nadzieja się zowie – dodał.

– To, to to! Ładna, panie, nadzieja! No, ale i mnie może pozwolą słówko w tej materii rzec! Płonna to nadzieja, panie, płonna! Okaże się!

– Ej, bo i pewnie! – potakiwała pani Brzezowa. – Ma pan mój całkowitą rację. Coś mi ktoś tych Satinów ze złej strony przedstawiał. Popleczniki Zudrów pewnie. Bez koligacji ludzie, kondycji nieosobliwej; dobrze pan dobrodziej mówi, dobrze!

– Gdzież to ich locum standi, kochany panie Rafale? – zagadnął Rahoza wkładając pośpiesznie płaszcz. – Tylko mi pan napisz, bo zapomnę, i dużymi literami na stare oczy! Za obiadek dziękuję pani dobrodzice; drugim razem skorzystam, teraz mi do chłopca pilno, a i tak zamarudziłem. Rączki całuję, przepraszam za mitręgę; z Felisiem przyjdziemy. Do widzenia, panie Rafale!

Zamieniono tysiąc ukłonów i wreszcie się za gościem drzwi zamknęły, przy wtórze pożegnań i szczekaniu Żuczka. Pani Brzezowa westchnęła.

– Ach, jakiż polityczny człowiek! Jaka rozmowa z nim pouczająca! Jak to zaraz poznać człowieka z głową! Ho, ho! Nawet zdaje mi się, że i tabakę zażywa! Panie Rafale, proszę do stołu.

Po chwili w małej jadalni siedzieli we troje nad owym tylekroć wspominanym barszczykiem i pierożkami. Student i Leonka jedli prędko, w milczeniu, gospodyni paplała za troje.

Pierwszy wstał Rafał i mruknąwszy coś w kształcie podziękowania, wyszedł do siebie; za nim ruszyła Leonka do kuchenki i założywszy gruby fartuch zaczęła sprzątać i pomywać naczynia wespół z kucharką; pani Brzezowa zaś zamknęła się w swoim pokoju nad stosem sądowej bibuły.

Przez chwilę w hałaśliwym tym domu zapanowała wyjątkowa cisza, bo i Żuczek, wylizawszy talerze, usnął pod piecem, i panią Brzezową pochłonęły dokumenta.

Leonka sprzątała szczątki obiadu, zamiotła jadalnię, wytarła skrzętnie kurze i z westchnieniem ulgi wróciła do saloniku, gdzie leżały jej książki, a na papierze na pół skończone czerniało trudne matematyczne zadanie.

Obok, w izdebce lokatorów, Rafał się krzątał coś gwiżdżąc przez zęby. Zanim się wzięła do roboty, słuchała chwilę i potrząsnęła głową.

– Złości się – mruknęła.

Wtem gwizdanie ustało. Student izdebkę zamknął i zajrzał do salonu.

– Czy pani dziś nie wychodzi? – spytał.

– Nie. Dzisiaj nie mam korepetycji – odparła.

– Ja idę na miasto i wrócę wieczorem. Jeżeliby Lachnicki przyszedł do mnie, proszę go zatrzymać. Niech na mnie poczeka. Dobrze?

– Dobrze – rzekła oglądając się na niego.

– Zostawić pani książkę? – zagadnął.

– Dziękuję. Nie ma czasu. Jutro czwarty egzamin.

– Farsa, te kobiece egzamina. Niewarte zachodu – mruknął ramionami ruszając.

Klucz zgrzytnął w zamku, wyszedł.

– Leonka, Leonka! – ozwała się pani Brzezowa. – Czy to ty wyszłaś?

– Jestem – odparła córka wstając z rezygnacją.

– Chodźżeż tutaj! Chodź, posłuchaj, co to za prośba, jak to napisane! Głowa, mówię, kwadratowa tego Chruścickiego! Otóż to, widzisz, trzeba przepisać tę suplikę i dołączyć kopię z tych trzech dokumentów; uważasz, jest to wwód i rezolucja guberskiego rządu co do spadku; trzecie to metryka nieboszczki twojej babki; dla zapasu niech i to będzie, zaraz, zaraz mi to skopiuj, czytelnie, ładnie jak na imieniny wiersz! Rozumiesz? Bo ja wyjść muszę do radcy i nie wiem naprawdę, kiedy wrócę. Ot, masz i pisz!

Dziewczynka bez słowa protestu i niechęci wzięła papiery, cztery wielkie arkusze zapisane od początku do końca, czysty papier i wyszła.

Przybywało jej trzy godziny roboty.

Pani Brzezowa zabrała resztę, odziała się w szarą mantylkę i odwieczny kapelusz, i opuściła też swe penaty.

Teraz stała się tak wielka i osobliwa cisza, że nawet Żuczek się zadziwił.

Obszedł piszcząc całe mieszkanie i przykucnął nareszcie u nóg Leonki, oglądając się na wsze strony. Godziny biegły. Biały papier przed dziewczyną zapełniał się pismem; słońce gdzieś gasło na czystym horyzoncie, bo w pokoju robiło się coraz mroczniej; stary zegar chropowatym chodem budził martwą ciszę.

Potem nad stolikiem zabłysł słaby krąg światła z małej lampki i oświecił pilną pracownicę.

Gęstwina roztarganych hebanowych włosów pokrywała jej rozpalone czoło, oczy czarne gorzały chorobliwym podnieceniem, usta blade rozchylał szybki oddech. Zmęczona była i wycieńczona okropnie.

Sztuczne były rumieńce, które co chwila rzucały na jej mizerne policzki niby blask zdrowia i ustępowały wnet, zostawiając na skroniach krople potu, a w oczach mgłę zawrotu; sztuczne były siły, co ją utrzymywały tyle godzin schyloną u tego stolika; sztuczna była żywość, z którą pisała tak bez przerwy.

Spieczone wargi powtarzały machinalnie kreślone wyrazy dokumentów, wszystkie swoje myśli utopiła w robocie i śpieszyła, śpieszyła.

Nagle drgnęła nerwowo. Dzwonek ją przestraszył; zbudził się Żuczek, który przeraźliwie ujadając rzucił się w korytarz. Leonka wstała, by otworzyć drzwi.

– Dobry wieczór pani – ozwał się sympatyczny głos – i przepraszam. Czy zastałem Rafała?

– Wyszedł, ale prosił, by pan na niego zaczekał.

Zamknęła drzwi i wprowadziła gościa do saloniku. Był to także student, trochę starszy od medyka. Wielkie marzycielskie oczy, tak jasne jak bławatki, rozjaśniały jego poważne łagodne oblicze. Na jej wezwanie usiadł naprzeciw niej i trochę onieśmielony obracał w ręku czapkę.

– Zdaje mi się, żem dzisiaj spotkał na ulicy ojca pana Feliksa – rzekł wreszcie.

– Był tutaj. Pan go zna?

Po twarzy studenta przeszedł ognisty rumieniec.

– Znam, pani. Mój ojciec służy u pana Rahozy; jest nadleśnym – dodał po chwili.

Leonka poruszyła brwiami na jej tylko wiadome, myślne spostrzeżenie.

– Pani jakby się dziwiła? – rzekł młody człowiek już śmielej.

– Nie. Tylko zestawiam panów. Pan cały człowiek, a Feliks słomiana lala.

– Pan Feliks urodził się w pałacu. Każdy szczyt dla niego bliższy i każdy ludzki ideał dostępniejszy. Dlatego mozolić się nie potrzebuje ani mordować się nauką. On ma kartę legitymacyjną od urodzenia daną tam, gdzie ja się wdzierać muszę, i kto wie, czy się wedrę. Na jego miejscu może bym i ja używał tylko.

– Wątpię, a przeciwnie, jestem pewna tego, że pan Feliks na każdym miejscu byłby pasożytem.

– Bardzo pani surowa.

– A pan stronny.

– Stronny? – zagadnął zdziwiony.

Spojrzeli sobie w oczy. Ona badawczo, on niespokojnie, i znowu poczerwieniał ogniście.

– Tak mi się zdawało – odparła przez zęby.

Zapanowała chwila milczenia.

– Przerwałem pani robotę – rzekł – a teraz się pani krępuje moją obecnością. Jeśli pani pozwoli pozostać, będziemy razem pracowali. Mam książkę z sobą, nie będę pani przeszkadzał.

– Dobrze – odparła szczerze, porywając śpiesznie pióro.

On rozłożył książkę i tak naprzeciw siebie siedzieli milcząc.

Stary zegar wybił godzinę. Dźwięk miał chrypliwy i gniewny, jakby nie mógł darować ludziom, że go męczą w tak późnym wieku. Żuczek, znudzony bezsennością, wynalazł gdzieś nieszczęsną pończochę pani Brzezowej i bardzo pilnie zaczął ją rozdzierać na sztuki; lampka tlała skwiercząc.

Leonka odłożyła ostatni arkusz i, bez przerwy i wytchnienia, dobyła z tornistra pęk zeszytów, kilka starych podręczników i wzięła się do odrabiania jutrzejszych lekcyj. Student oczy podniósł i przypatrywał się jej długi czas w milczeniu, badawczo.

– Czego się pani uczy w tej chwili? – zagadnął z cicha.

– Chemii organicznej – odparła prędko, nie podnosząc głowy.

– Zaraz pani skończy?

– Zaraz.

– Wszystko już?

– Nie. Mam jeszcze historię i zadania.

– Kiedyż to pani zrobi?

– Noc długa, zrobię.

– Przecież jutro niedziela. Można odpocząć.

– Jutro mam korepetycji trzy godziny.

– W niedzielę?

– A tak. Na poniedziałek.

– Dużo pani ma tych lekcji?

– Co dzień trzy godziny.

– Kiedyż pani to załatwia?

– Po lekcjach w gimnazjum.

– To pani od rana jest w robocie do szóstej wieczorem.

– Do siódmej z drogą.

– A gdzież pani obiaduje?

– Podczas pauzy południowej. Obiad mam w tornistrze.

– Ileż pani zarabia lekcjami?

– Po dwadzieścia kopiejek za godzinę – sześćdziesiąt dziennie.

– Osiemnaście rubli miesięcznie.

– Mniej więcej. Kiedy nie ma wielkich świąt. Czasem tylko szesnaście.

– A dawno już pani zarabia?

– Już dwa lata. Od czwartej klasy.

– To już sobie pani zebrała chyba posag! – uśmiechnął się smutno.

Przestała się uczyć, oparła łokcie o stół, rękoma objęła gorejące czoło i uśmiechnęła się też uśmiechem czterdziestoletniej osoby.

– A wpisowe? A książki? – rzekła.

– Jak to? Pani sama płaci? A matka?

– Matce brak na moją naukę. Płaciła do czwartej klasy, potem nie mogła. Kazała przestać na tym. Ale ja także mam przed sobą cele, ideały, szczyty niebotyczne, na które dostać się pragnę, jak pan. Matka mi daje utrzymanie i dach, więcej mi nie trzeba.

– Ile pani ma lat, panno Leonio? – zagadnął z zajęciem.

– Szesnaście już – odparła z dumą.

Wyglądała na dwadzieścia, ale nie rzekł tego, tylko przez jego sympatyczne, otwarte rysy przeszedł cień serdecznego współczucia.

– To już dwa lata stoi pani o własnych siłach?

– Od czwartej klasy – powtórzyła. – Teraz kończę szóstą; jeszcze rok.

Myśli jej nie zrozumiały celu jego pytań, a nie chciała rozumieć. Odpowiadała trzeźwo, może krótko. Przestała się uczyć; podniecenie opadło, opanowywała ją jakaś chorobliwa abstrakcja, wynik nadmiernego wycieńczenia ciała i ducha. Przymknęła oczy; w zmęczonych źrenicach migały koła i zygzaki złote, zielone i pąsowe; w mózgu tłoczyły się cyfry, daty, formuły i gmatwanina zdań książkowych.

Cichy głos Lechnickiego zbudził ją jak ze snu.

– A czy była pani kiedy dzieckiem?

Rozwarła ciężkie powieki, nie zrozumiała na razie.

– Dzieckiem? No, a jakże? Byłam!

– Goniła pani motyle, szukała gniazd, miała lalki, śpiewała, skakała przez sznur, tarzała się w trawie?

Potrząsnęła głową.

– Ej, nie! U nas w domu były licytacje ciągłe i bieda, a potem choroba ojca i żałoba. Był ogród i motyle w nim zapewne, i gniazda, ale ja tym się nie bawiłam. Nie było czasu. Sama byłam i czytałam. Pisarz prowentowy czytać mnie nauczył, a więcej guwernantka, bardzo sroga. Tyle było roboty i tyle książek w szafie, to sobie czytałam na rekreacji.

– A matka?

– Matka już się wtedy procesowała. I ona nie miała czasu. Był ojciec chory i dziadunio ślepy, i procesa, i gospodarstwo! A ile matka miała roboty! Potem i guwernantka odeszła; proces tyle kosztował! Mama mi kazała dziadunia doglądać...

Przymknęła znowu oczy i opowiadała z cicha, jak przez sen, jakby sobie samej przypominała te czasy i nie miała słuchacza.

– Dziadunio nie lubił wychodzić. Miał swój pokój, a świat był dla niego wszędzie ciemny. Chore miał nogi, w ranach i kaszel okropny. Nauczyłam się rany mu opatrywać, gotowałam ziółka, i czytałam zawsze jedno: „Życie Napoleona”. Dokończywszy, zaczynaliśmy znowu od początku. Bardzo lubił słuchać, ale zawsze się spierał o zdanie autora. Potem tak przywykł do mnie, że na chwilę nie puszczał. Spałam też u niego w fotelu, bo i w nocy często usługi potrzebował. Biedny dziadunio!

Umilkła. Zdawało się słuchającemu, że się zająknęła niby łkaniem, ale moc w niej była jakaś nieludzka, bo po chwili mówiła dalej:

– Raz zimą wicher wył i sowa jęczała. Dziadunio powiada: „To na mnie”. Kazał mi przestać czytać i położył się. Matki nie było, stawała na sądzie w powiecie; pusto było w domu, był tylko kucharz i ojciec, a ten leżał chory. Dziadunio się położył, dał mi swój krzyżyk srebrny na pamiątkę i pobłogosławił po łacinie. A potem kazał wziąć książkę do nabożeństwa i czytać różne modlitwy. Więc czytałam, a dziadunio odpowiadał. Wieczór tak zeszedł i kilka nocnych godzin, aż świeczka dopaliła się i zgasła, i ja tam zasnęłam na skórze niedźwiedziej u dziaduniowego łóżka. I wtedy on umarł cichutko. Nie zbudził mnie; zapewne niczego nie potrzebował...

– A ileż lat wtedy pani miała?

– Dziesięć skończonych.

– A cóż potem było?

– Potem mi mama zleciła doglądać ojca, więc doglądałam. I wtedy już więcej miałam czasu, bo i szafy nasze z książkami zabrali z licytacji. Nic prawie w domu nie zostało, tylko pościel i nasze odzienie. Jak ojciec umarł, przeniosłyśmy się do oficyny, a w domu zamieszkali Zudrowie. Mama wtedy nauczyła mię po rusku i przepisywałam jej różne papiery. Tak trwało kilka miesięcy, wreszcie i z oficyn trzeba się było wynosić. Tutaj przyjechałyśmy dla pilnowania procesu. Sześć lat niezadługo się skończy.

– I zawsze miałyście panie lokatorów?

– Zawsze. Czasem po czterech nawet.

– Rafał już dawno mieszka?

– Od trzech lat. Pan Rahoza od roku. Przedtem inni byli, różni.

– To Rafał stary znajomy. Lubi go pani?

– On dla mnie taki wielki, taki mądry! O, i dobry! On nie drwi, nie przedrzeźnia, nie konceptuje. O, on cały człowiek!

– Demon! – szepnął poważnie Lachnicki.

Dziewczynka nie zauważyła przerwy.

– Żeby nie on, to bym zmarniała. Gdy mi matka cofnęła wpisowe przed dwoma laty, jak dziecko byłam. Płakać tylko umiałam i rozpaczać. A on mnie nauczył wielu rzeczy, wszystkiego. Teraz już bym nie potrafiła płakać. Nauczył mię myśleć, dał mi odrobinę swej mocy. Przez niego jestem tym, czym jestem, i będę, czym zostanę. On mój mistrz!

– Feliksa pani nie lubi. Dokucza drwinami.

Ruszyła wzgardliwie ramionami.

– Co mi on? To nie człowiek. Egzaminu nie zdał i śmieje się. Żebym ja egzaminu nie zdała...

Urwała i oczy jej błysły dziko.

– To co?

– To bym nie żyła! Ale ja co rok zdaję z nagrodą pierwszą. I pan Rafał pierwszy. Pan Feliks ambicji nie ma ani woli. Czy to człowiek?

– Ale wesół i poczciwy.

– Wesół i wróbel, i Żuczek, i wszystko co nie myśli. Czy zasługa i cnota? Mnie to nie bawi, nie mam czasu. U pana Feliksa nic nie ma świętego ani szanownego.

– No i Rafał w niewiele świętości wierzy i mało co szanuje.

– Pan Rafał ma świętość szlachetności, ma poszanowanie wielkości ducha i nauki. Miałby prawo patrzeć z góry na świat i ludzi, z wyżyn swej wiedzy i siły; on mędrzec i uczony, a pan Feliks dziecko.

– A dokądże panią Rafał zaprowadził?

– Do tych źródeł, z których się pan Feliks nigdy nie napije, do takich celów, których on nie rozumie, choć śmie żartować z pana Rafała. On!

– Byle z Bogiem, życzę pani powodzenia. Wieczne życie dają zdroje gorącej wiary i poświęcenia, a orle siedliska na podniebnych szczytach ma myśl wielka i wiedza. Ale całe niebo ma ten dopiero, kto wielce kocha, a źródła cudowne ma ten tylko, kto cierpi i dziękuje. I takich wiele na świecie... Zna ich pani?

Podniosła na niego oczy czarne, zmęczone, a tak czyste i głębokie, że w nich jak w krynicy widać było do dna myśl i duszę.

– Miłość, jak każda namiętność, jest słabością, a cierpienie, znoszone z podzięką – niewolnictwem! – odparła po namyśle.

Oczy jej czyste świadczyły, że wypowiada frazes nauczony, że decydowała o kwestii, o której nie miała żadnego własnego pojęcia.

Błękitne oczy studenta sypnęły iskrami. Podniósł dumne czoło.

– To fałsz, panno Leonio. Czy to przez słabość i żądzę pielęgnowała pani dziadunia? Czy to przez słabość i żądzę zdławiły panią łzy na te wspomnienia? Nad miłość nic nie ma duchowniejszego i gwiazdy przy niej nieczyste, a nad podziękę w cierpieniu nie ma większej potęgi i mocy. Nie człowiek i nie mędrzec, kto tego nie doznał i nie pojął.

Dziewczynka słuchała go uważnie, zamyśliła się.

– Ja nie wiem – odparła wreszcie – tak czytałam.

– Więc Rafał nie uczył tego pani?

– Nie. Nigdyśmy o tym nie mówili. Czytałam.

– To i chwała Bogu. Znam Rafała; nie mistrz on do tego, o nie! Nieszczęsny ten, komu on będzie kształcił uczucie.

– Dlaczego, panie? – spytała spokojnie.

– Bo i on tylko czytał o tym, jak pani, i nie wiem, czy kiedykolwiek odczuje.

Leonka nagle podniosła głowę, nastawiła ucha.

– Pan Rafał idzie! – rzekła.

Student spojrzał na zegar i wstał zaniepokojony.

– Już dziesiąta? Niepodobna! – zawołał. – Sądziłem, że przed chwilą przyszedłem. Zająłem pani tyle czasu i wbrew obietnicy przeszkodziłem w robocie. Proszę darować.

– Nic nie znaczy. Noc długa. Zawsze pracuję do późna. I ja się nie spostrzegłam, żeśmy rozmawiali. Otóż i pan Rafał!

Klucz zazgrzytał w zamku. Lachnicki się ukłonił.

– Chciałbym po wakacjach zapisać się na listę lokatorów państwa i przegwarzyć z panią wiele takich wieczorów. Dziękuję za łaskawe towarzystwo.

– Czy jest Adam? – rozległ się głos Rafała z sieni.

– Jestem. Czekam od dawna.

Rafał wszedł do saloniku. Czoło miał posępne, a w oczach przykry blask. Kiwnął głową Leonce i Lachnickiemu, i przeszedł się kilka razy wzdłuż i wszerz po pokoju, nie mówiąc ani słowa.

– Nie ma naturalnie nikogo – rzekł w końcu – tylko panna Leonia. Dobrze, żeś został, mam z tobą do pomówienia. Zapewne ojciec z synem Rahozowie nie pokażą się dzisiaj. Mocno pocieszające „zapewne”! Możemy zostać. Chodź do mego pokoju.

– I owszem, bo i ja mam interes do ciebie, a raczej prośbę. Dobranoc pani.

Wyszli. W stancji swojej Rafał zaczął znowu chodzić z końca w koniec i mówił swym lekceważącym tonem:

– Wezwałem ciebie, żebyś sobie zabrał, jeśli na co ci się zdadzą, moje książki medyczne, notatki i narzędzia. Mogę ci też i to darować.

Przystanął u stolika i uderzył pogardliwie ręką po czaszce ludzkiej białej i lśniącej, która wśród gratów przeróżnych leżała w pyle, szczerząc dwa rzędy przepysznych zębów w szyderskim uśmiechu.

– Kiedy obiekt kipnął, pamiętasz? był to wielki wynalazca, samouk, nędzarz, rozbijałem się za tym czerepem, a dostawszy go mierzyłem, ważyłem, badałem. Idiotyczna nauka i idioty jej adepci! Tyle w tej głowie sensu, co w rozbitym garnku. Wyrzuć nerwy, mózg, krwiste przewody, zostanie ci figa! Na nawóz cała facecja, i basta! Zmarnowałem trzy lata! Nie dziwię się, że mój ojciec dał szczutka medycynie, tylko że zrobił to za późno. Ja już mam jego doświadczenie oprócz rozumu i zrobię to wcześnie.

– Jak to? Z trzeciego kursu? Z twymi zdolnościami rzucasz?+ Rafale, co tobie? Świetną przyszłość masz przed sobą i u wrót triumfu ustajesz?

– Nie ustaję, ale zostawiam pole. Budujcie tę świetną przyszłość, oszukując osłów i siebie! Ja już opłaciłem frycówkę. Teraz bywajcie zdrowi!

– Cóż myślisz robić dalej? – pytał Lachnicki oszołomiony.

– Przede wszystkim rzucić to obrzydłe gniazdo, nim mnie jeszcze do reszty nie ogłupiło! Ładna tu młodzież, przyjemne nauki, inteligentne towarzystwo, nie ma co mówić! Można skorzystać!

– Czego chcesz od naszej kolonii? Nie brak otwartych głów, śmiałych myśli i poglądów, wybitnych umysłów. Nie hulamy, nie żyjemy z długów, pracujemy!

– Winszuję, jeśli ci to wystarcza! Otwarte głowy chcą świat reformować, a nie potrafią odpowiedzieć, czym są, czym byli i czym będą – stado narwańców! Wybitne umysły zgrywają się w karty, a pracownicy, do których i ty się rachujesz, to gromada wołów orzących niewolniczą rolę obowiązków pod batogiem rodziny, kraju, walki o byt, religii, obyczajów i tym podobnych zabytków barbarii! Miła kolonia!

– Do wybitnych zaś umysłów ty się rachujesz i też jesteś zapalonym graczem.

– Naturalnie! Dziwię się, że wśród tej miłej kolonii nie zostałem dotąd rozbójnikiem, szpiegiem lub mordercą! Przykład jest zaraźliwy, a brak stosownego koleżeństwa popycha do upadku! Przybyłem szukając wiedzy i swobody; odjadę bez jednego i drugiego!

– Więc rzeczywiście wyjeżdżasz? Stanowczy projekt?

– Moje projekty są dziełem rozwagi, więc stanowcze. Wyjeżdżam jutro, na zawsze!

– Jutro już? Dokąd?

– Do Monachium. Do stolicy ojca. Jego dzieło będę dalej ciągnął, od miejsca, gdzie przestał. W tamtejszym uniwersytecie moje stanowisko.

– Więc się rozłączymy na wieczne niezobaczenie? Szkoda!

– Jaka szkoda! Pasujemy do siebie jak polip do ptaka; nie rozumiemy się nigdy. Nie wiem doprawdy, o czym mogliśmy rozmawiać przez ten rok i dlaczego zwłaszcza poznajomiliśmy się bliżej? To także jedno więcej zmarnowanie czasu! Zapewne, że się nie spotkamy, bo i po co? I dowcipnego pana Feliksa nie ujrzą więcej moje oczy! Nie będzie swego blasku nade mną roztaczał! To także szkoda!

Lachnicki usiadł przy stoliku, podparł czoło ręką i słuchał bez śladu obrazy. Tylko twarz jego łagodna posmutniała bardzo, a oczy zaszły wielkim żalem. Rafał nie patrzał na niego. Chodził wciąż po pokoju, istotnie demoniczny w swym cynizmie i pogardzie.

– Poznałem dzisiaj rodzica tego obiecującego młodzieńca i dowiedziałem się, że staruszek niegdyś kochał się w mojej matce! Jakie to czułe! Aż mu nos zbielał na to wspomnienie! Nieborak, w braku matki, syna wyściskał i o wzajemność prosił. Stara Brzezowa aż się oblizywała na widok tej sceny. Bo i o koligacji była tam mowa, i o amorach, i o przyjaźni, i o dobrych synowskich stosunkach... Czemu nie palisz? Żujesz i ty orację w tym rodzaju. Nie fatyguj się: masz cygaro!

– Dziękuję ci. Smutno mi okropnie, że się rozstajemy.

– A tak. Tobie zawsze jeśli nie smutno, to tęskno, kiedy się nie troskasz, to marzysz; kiedy nie marzysz, to coś sobie wyrzucasz i żałujesz! Osobliwy sortyment ślimakowych uczuć, ale niestety nie znany mi, więc współczuć z tobą nie potrafię. Nie mam pojęcia, co to smutek i tęsknota, marzenie i troska, wyrzuty i żal. Wyobrażam sobie, że podobne do ciebie osobniki ładują sobie te wrażenia w miejsce brakującej im piątej klepki, jak się to vulgo mówi.

– Nie przeczę ani się obrażam, kolego – odparł Lachnicki swym poważnym, łagodnym głosem. – Pokochałem cię może właśnie dlatego, żem polip, a ty ptak. Marzyłem, że się porozumiemy kiedyś, żałowałem ciebie, boś nieszczęśliwy, i szkoda mi bardzo a bardzo, że drogi nasze się rozchodzą! Widzisz więc, że ową braknącą klepkę zastąpiłem tobą. Gdy aniołowie w przepaść szli za pychę, z nimiś był, demon...

– Wiem, wiem. Czytałem między innymi i te żydowskie bajeczki. Słusznie im miejsce między „Dekamerona” i Szeherezady baśniami. Nie ciekawym twych kazań; powiedz raczej, bierzesz książki i resztę?

– Dziękuję ci, owszem, ale pod warunkiem, że coś za to ode mnie przyjmiesz w zamian.

– Co takiego?

– Obiecaj wpierw, nim powiem.

– Zapewne coś głupiego, sądząc po tym wstępie.

– Może być. Przez rok słuchałem ciebie cierpliwie, choć plwałeś na wszystko, co czczę i szanuję. Dziś się rozstajemy. Jako wynagrodzenie zrób mi jedną, pierwszą i ostatnią przyjemność i zadowolenie.

Rafał przestał chodzić. Spojrzał przelotnie na kolegę. Oczy jego gorące i dzikie złagodniały na sekundę, choć ton odpowiedzi pozostał szorstki i zimny.

– Frazes w twoim guście. Świeć ślepemu pochodnią w oczy, powie, że go kaleczysz. Logika wasza! Zresztą zgoda, byle w tej twojej przyjemności nie było Feliksa i pozostania tutaj. Czego chcesz?

– Żebyś przyjął gościnę w domu mego ojca na czas wakacji. Obiecałeś. Dziękuję ci serdecznie.

Chłopak wstał i wyciągnął dłoń do uścisku.

Rafał ruszył ramionami.

– Szczególna ochota. Jeśli myślisz mnie nawrócić, próżna fatyga, a co do ciebie, dawno dałem za wygraną szukania w twej mózgownicy rozumu i logiki. Nie będziemy więc mieli o czym rozmawiać.

– Zgoda, nie nawracajmy się. Nie z moją siłą ciebie pokonać. Bóg cię sam kiedyś nawróci, bo ulituje się nad taką duszą, piekłu nie da; a ty nie bluźnij przede mną, bo mnie to zanadto boli. Pojedziemy sobie, jak studenci, do naszej chaty leśniczej wśród boru. Tobie tam zdrowo będzie i spokojnie, a ja odwlokę choć na parę miesięcy nasze rozstanie. Tak to nagle mnie zaskoczyło! Daj mi przywyknąć do smutnej myśli. Niechże ci podziękuję.

Rafał obojętnie podał dłoń i uścisnęli sobie prawice.

– Wszystko mi jedno, gdzie będę – mówił Radwan dalej. – Miałem zamiar piechotą wędrować do Monachium, z popasami, przez Rygę. Mniejsza o to, mogę u ciebie przesiedzieć kilka tygodni. Do profesora Andenberga w Monachium pisałem; wzywa mnie do ojcowskiego mieszkania, które zachowano nietknięte. Został na to kapitał, a Andenberg, przyjaciel i kolega ojca, pilnuje całości. Znajdę wszystko na swój przyjazd gotowe. Jestem wolny na tych parę miesięcy.

– Pojedziemy jutro. Dzisiaj zdałem ostatni egzamin! – zawołał radośnie Lachnicki.

– Kiedy ci się podoba. I ja zdałem. Nic nas nie zatrzymuje. Możemy załadować graty w dorożkę i jechać na tę noc do ciebie. Oszczędzi mi to widoku Feliksa.

Lachnicki zafrasował się nagle i wahająco spojrzał na kolegę.

– Feliksa – powtórzył powoli. – Nie powiedziałem ci całej prawdy, Rafale. Nie zaręczę, że się nie spotkacie podczas wakacji. Mój ojciec służy u nich.

– Służy u Rahozów? Ładna perspektywa!

– Jest nadleśnym. Straż jego leży jednak daleko od samego dominium, a pan Feliks nie myśliwy. Widuję go bardzo rzadko, gdyż przez wakacje bawi się po sąsiednich dworach. Nie lubi lasu i ciszy i w niczym się nie rozporządza. Stary Rahoza magnat jest, ma siedem folwarków, gorzelnie, młyny i lasy olbrzymie. Ojciec mój służy im od lat dwudziestu; straż i obowiązek wziął po dziadku. Nie za najemników nas uważają, ale za przyjaciół. Przekonasz się, że ich nie zobaczysz nawet, gdy nie zechcesz.

– O, to pewna, że nie zechcę! Któż tam jest? Stary, stara i jedynak Feliks?

– Jest pan Rahoza, matka jego żony nieboszczki, syn i córka.

– Aha, jest i panna. A ona się nie włóczy po lesie?

– Owszem, ale ta ci nie dokuczy. Jest też i emeryt guwerner, Niemiec, który codziennie przez straż przechodzi i w lesie czytuje Kanta. Spokojny człowiek. Będzie nam dobrze, Rafale. Dwór o wiorst kilka, za rzeką. Las przepyszny, cisza, spokój. Nie bój się, jedźmy.

– Jeszczem ja takich Feliksów się nie bał. Nie spodoba mi się, to pójdę precz. Obiecałem i basta. Oho, wraca miła Brzezowa!

Rzeczywiście, w korytarzu pisk gospodyni rozlegał się donośnie przy wtórze skomlenia Żuczka.

– Biedny rozbitek – rzekł Lachnicki. – Patrząc na nią, żal ogarnia okropny! Za co ona biedna tak cierpi i mozoli się? Niezbadana Boża tajemnica! PO wakacjach najmę u niej mieszkanie i, ile będę mógł, pomogę. Dzisiaj dużo rozmawiałem z córką. Wybitny to charakter i bogaty materiał. Znacie się dobrze?

– Tę małą? Zajęła mnie i badałem. Żeby nie była kobietą, może by z niej co było, ale kobieta – nędza!

Machnął lekceważąco ręką.

– Cóż to ma znaczyć? Mogą być niepospolite kobiety, jak niepospolici mężczyźni. Przecie im się nie zaprzecza duszy i rozumu.

– Po pierwsze: dusza jest to określenie także z bajek Szeherezady, a co do rozumu kobiet, najrozumniejsza ma go trochę więcej od kury.

– A panna Leonia?

– Panna Leonia jest jeszcze dzieckiem. U kobiet okres myślenia kończy się z epoką rozwinięcia; potem jest to tylko rzecz i basta!

– Mówisz jak ślepy o kolorach. Twoje kobiety są właśnie istotami z bajek Szeherezady. Szczęściem, że teraz takich nie ma, a inne są nie równe nam, ale wyższe od nas.

– Chytrzejsze i sprytniejsze! To przymiot płci żeńskiej w całej przyrodzie. Wynik logiczny potrzeb.

– Dosyć; nie ciekawym twych fizjologicznych obserwacji. Rozchodzimy się w zasadzie bez możności porozumienia. Kiedyś przekonasz się sam i, jak ja uwierzysz?

– Czy prorokujesz mi ogłupienie? mocno obowiązany! Wracają się wstecz tylko półgłówki, a do ich liczby ja się nie piszę. Tymczasem jeść mi się chce okropnie; pójdziemy do restauracji. Zachowaj się tylko cicho, bo jak nas Brzezowa posłyszy, podniesie lament. Zabierz książki.

W skrzynkę drewnianą wrzucili podręczniki, narzędzia i nieszczęsną czaszkę. Potem wymknęli się cichutko na schody. W pokoiku studenckim pozostał gryzący dym cygar Rafała, unoszący się w fantastycznych tumanach przy świetle lampy, i echo jego sarkazmów. Równie dymno i mglisto było w dzikiej głowie studenta. Za mędrca się miał szaleniec.

Rozdział II
Była już północ. Na stole w saloniku paliła się wciąż lampka, a pochylona nad nią roztargana głowa dziewczynki pracowała bez przerwy. Pani Brzezowa usnęła zmęczona, usnął Żuczek, chrapała służąca, tylko miasto huczało gorączkowym ruchem uciechy i ta małoletnia męczennica nauki mozoliła się gorączkowo. Stary Rahoza przysłał kartkę z zawiadomieniem, że syna zatrzymuje w hotelu, Rafał wrócił zaledwie przed chwilą i słychać było za ścianą, jak pakował swe mienie; Leonka w ciszy nocnej uczyła się zajadle.

Zamiast chemii miała przed sobą matematykę; zamiast nagłych rumieńców – papierową bladość na policzkach; zamiast ognia w oczach – mgłę szarą, a na białkach – siatkę krwawych żyłek.

Nadzieja rychłego wypoczynku dodawała jej sił. Odpocząć, zasnąć do woli, posiedzieć bezczynnie z zamkniętymi oczyma – marzenie to jej było nigdy niedościgłe! Bo i kiedy był czas?

O szóstej budziła ją matka. Z kucharką sprzątała pokoje, przygotowywała śniadanie dla lokatorów powtarzając półsennie lekcje dzisiejsze. Zawsze ją strach dręczył, że jeszcze nie dość dobrze pamięta; nigdy pewną nie była.

O ósmej, stojąc, połykała herbatę, ładowała w tornister książki i zeszyty, brała na obiad trochę chleba i wędliny, i biegła, ile sił miała, do gimnazjum. Daleki to był kurs, trzy wiorsty zapewne, tylko że przywykła i nie miała czasu rachować. Rzadko ją pytano wprawdzie, ale zawsze o najcięższe przedmioty. Była pierwszą w klasie, rozumiała, co to znaczy, i raz zająwszy to miejsce, pozostawała. Potem o trzeciej, gdy koleżanki wracały do domu, biegła na korepetycje. Trzy ich miała, każdą gdzie indziej, wszystkie daleko, dalej niż gimnazjum. Wracała o ósmej. Nogi wreszcie przestały ją boleć, tylko drżały i paliły ogniem. Przywykła także do głodu całodziennego; nigdy jeść się jej nie chciało, tylko pić i zasnąć. Potem i sen nauczyła się zwalczać; w wątłym ciele organizm stał się kamiennym. Sypiała byle jak i byle gdzie. Czasem sen ją pokonał nad stolikiem schyloną i tak przetrwała do rana; czasami układała się w korytarzu na drewnianej sofce, czekając na powrót Feliksa, który zwykle klucz gubił lub zapominał, i dzwonił nie dbając o godzinę. Żałując matki Leonka czatowała na jego kroki i otwierała, nim odszukał dzwonek. Rzadko tylko, podczas kilkodniowych świąt, sypiała z matką noc całą, bez przerw, spokojnie.

Pół do pierwszej uderzył zegar. Równocześnie drzwi Rafała skrzypnęły i kroki rozległy się w korytarzu. Leonka obejrzała się zdziwiona i spotkała się wzrokiem z oczyma studenta. Wszedł do salonu.

– Dobrze, że panią zastaję. Przyniosłem pieniądze za miesiąc, proszę je jutro wręczyć matce, gdyż ja prawdopodobnie nie zobaczę jej więcej. Wyjeżdżam z Lachnickim.

Dziewczynka odłożyła pióro i śledziła bezmyślnie ruch jego ręki liczącej asygnaty. Zebrała je do szuflady.

– Skończyła pani egzamina? – spytał łaskawie.

– Za dwa tygodnie dopiero.

– Daleko jeszcze... Nie dowiem się już rezultatu.

– Po wakacjach zastanie mnie pan w siódmej klasie.

– Ano, pewnie, jeśli organizm pani wytrzyma. Jest już blednica i anemia... może przyjść histeria!...

Rzucił okiem na papier.

– Jakże tam z matematyką? Może pomóc?

– Ej, nie... dziękuję panu. Proszę mi zostawić trochę książek na wakacje.

– Zostawiam wszystkie na pamiątkę po sobie. Wątpię tylko, czy pani wszystko zrozumie.

– Czego nie pojmę, podkreślę, a pan mi wytłumaczy za powrotem, jak zawsze.

– Tym razem nie będzie jak zawsze, bo nie wrócę tu wcale.

– Nie wróci pan? – powtórzyła.

Nie było podziwu i smutku w jej tonie, tylko przestrach okropny i rozstrój. Otworzyła szeroko oczy i nie mogła długą chwilę odetchnąć.

On spokojnie usiadł przy stoliku, rozparł się na nim i patrzył obojętnie na parę drobnych molików, które na pół osmalone, rozkładały resztki skrzydełek i próbowały raz jeszcze wzlecieć do morderczego płomienia.

– Jadę na uniwersytet niemiecki. Za ciasno mi tu dla płuc i umysłu... – rzekł lekko.

– I już pan nie wróci! – szepnęła raz jeszcze.

Nie rozumiała, co się z nią działo. Poczuła nagle, z błyskawiczną chyżością myśli, swą dolę szarą, swój mozół krwawy, swój cel daleki, swoje życie męczeńskie.

I poczuła też ból rozsadzający głowę, kłucie w piersiach, dławienie w krtani, a w oczach palące płomienie.

Pochyliła się nad stołem i niepewną dłonią odrzuciła włosy z czoła, na którym się pot szklił.

– Naturalnie, że nie... – odparł ruszając brwiami. – Dla ludzi z moim usposobieniem nie ma tutaj roboty. Przechodzę na fakultet filozoficzny. Co zaś do pani, za wiele powijaków was krępuje, byście mogły dotrzeć tam, gdzie chcecie. Zresztą, kobiece projekta – rzecz chwilowego podniecenia nerwów; gdy opadnie, znikają.

Słuchała go nie przerywając. Bolało ją wszystko coraz gorzej. Znękana była i niezdolna nic odpowiedzieć.

– Kto chce nauce się oddać, prawdę odkryć, badać bezstronnie siebie i ludzi, wpierw wolnym być musi. Nie powinny go pętać węzły rodzinne, bo i cóż one są? Ochroną w niemowlęctwie, niewolą w latach siły i myśli. Próżna forma, narzucona bez pytania o naszą zgodę! Powinien też wyzwolić się spod ciasnej formułki narodowości i szczepu, bo i cóż może umysł wyższy obchodzić taki lub inny dialekt, takie i takie położenie geograficzne? Wymysł miałkich głów i nic więcej! Niewola, niewola, ciasnota, ciemność! Śmieszne formułki i aksjomaty bez żadnej podstawy poruszają ciemne masy, zapalają wojny i pożogi, plenią nienawiść. Wstyd i hańba ludzkości, że ją tak łatwo oszukać można. Wstrętna, nikczemna niewola i bezmyślność.

Zapalił się i uniósł. Już nie szydził, ale rzucał z ogniem i demoniczną siłą rękawicę światu. Czuć było, że był wolny w swoim pojęciu i olbrzymi w poczuciu wyższości, piorunował ród karli ludzi. Dzikie jego oczy świeciły jak rznięte kamienie, po twarzy chodziły jak smugi błyskawice, a kanciaste czoło przecięła bruzda natężenia i wzgardy. Przepyszny był ten szatan.

Leonka podniosła głowę pod huraganem słów namiętnych. Blada była, a mistrz jej mówił dalej, porywając i druzgocąc wszelkie zapory:

– Niewolnik i głupiec, kto prawdy szuka po książkach, ze zdania starych. Niewolnik i głupi, kto wiedzę i filozofię chce pogodzić z religią, zwyczajami, obowiązkami! Niewolnik i głupi, kto się waha, co wolno, a co nie wolno, co wypada, a co nie, co można, a co nie można. Umysł ludzki musi wszystko zbadać, wszystkiego dotrzeć, wszystko wyjaśnić, więc wolnym być musi. Nie ma złego, tylko to, czego nie chcemy, bo nie możemy chcieć dla siebie złego, a wszystko, czego chcemy, jest dobre i dla nas konieczne. Gdy się otrząśniemy z pęt tych, gdy otrząśniemy z siebie pleśń wieków, wtedy zaledwie możemy szukać prawdy, sądzić bezstronnie i badać głęboko!

Leonka pochłaniała słowa. Dreszcz nią wstrząsał nerwowy, przestrach i poczucie własnej bezmiernej nędzy wobec takiego programu. Były to szczyty i źródła cudowne, o których mówiła Lachnickiemu. Od trzech lat nauka ta wsiąkała w jej duszę, napojem jej była i karmą. Dawniej zawrót ją ogarniał wobec tych horyzontów; potem pociągniętą się poczuła i w głowie tej potarganej lęgły się i rosły, podsycane czytaniem i żywą mową mistrza, demony buntu i negacji.

O! mistrz to był niebezpieczny, a uczennica pojętna.

Rozumieli się doskonale!

Wpływowi temu nic nie przeciwdziałało oprócz suchej godziny religii w szkole, którą wydawała machinalnie, z obowiązku.

Rafał czasem, ujrzawszy katechizm na stole, parafrazował go po swojemu i dowodził sofizmatami bezsensu.

Nie nauczył jej nikt bronić prawdy i wiary.

Matka brała ją z sobą w niedzielę do kościoła, gdzie w ścisku i gorącu patrzała na ołtarz i celebranta, nie zdając sobie sprawy ze znaczenia obrządku. Rafał nazywał to buddaistyczną szopką wymyśloną dla odurzenia ciemnych mas, a pani Brzezowa, poza procesem z Zudrami, nie myślała o niczym, nie widziała świata. Raz w rok posyłała córkę do spowiedzi, lecz nie pytała, czy odbyła Sakrament, a dziewczynka słuchała radcy, który jej mówił:

– Spowiedź, co to spowiedź? Wyznanie grzechów, cóż to grzech? A gdzież człowieka wola i swoboda? Czymże jest umysł jego, czym krytyka, jaka racja w wypowiadaniu swoich myśli i uczuć klesze? Cóż my warci, jeśli sami wyznajemy, że nasze pragnienia i chęci złem są. Więc zgwałcenie natury i żywot ślimaczy ma być celem i ideałem? Po cóż więc myśleć, pragnąć, badać, żyć w ogóle? Zbydlęcieć zatem i basta.

Więc Leonka nie szła do spowiedzi, a matka nie pytała, czy była w kościele, i tak mijał rok za rokiem.

Wyzwalała się tedy powoli z pęt wskazanych przez Rafała.

Religia zerem jej była, a jeśli z niej nie drwiła i nie szydziła jawnie, to tylko dlatego, że małomówną była z natury i czas miała nauką zajęty, ale poganką stała się do gruntu i zapatrzona w mistrza, za dumę sobie miała prześcignąć go w tej swobodzie ducha. Podniecana jego pogardą dla kobiet zabijała w sobie delikatność i dobroć wrodzoną, uległość i słodycz i litość, zohydziła sobie wszelkie serdeczne uczucie. Postanowiła mu dorównać.

Najciężej jej było pogodzić się z myślą opuszczenia matki starej i słabej, chociaż i to należało do programu. Od dawna wprawdzie stała o własnych siłach, ale za rok w świat daleki odlecieć miała, sama zupełnie, po wiedzę wyższą do zagranicznych uniwersytetów.

Tak słuszność chciała, rozum i wola, a jednak na myśl o tym odlocie czuła wewnątrz dziwny niepokój i gorycz. Nie była jeszcze dość silną, potrzebowała jeszcze opieki mistrza i mocy jego teorii.

A teraz mistrz ją opuszczał. Zostanie sama.

Wahania ją oblegały często, niepewności i skrupuły; kto ją bez niego nauczy i wzmocni?

Ścisnęła gorejące czoło dłońmi i gryzła spieczone wargi.

Nie wrócę już tutaj! powracały jej uparcie do myśli słowa Rafała.

A co ja zrobię bez pana? chciała spytać, ale nie śmiała.

Wstydziła się wyznać swą słabość i rozpacz. Robakiem lichym czuła się wobec jego potęgi. Nie zdeptał jej dotąd i dostrzegł pod stopami; nic dziwnego, że teraz, odchodząc, nie myśli o niej i zostawia obojętnie wśród swej drogi. To logiczne!

Żebyż nie bolało tak okropnie!

On nie zwracał na nią uwagi. Na świecie istniała dla niego tylko jedna jednostka – on sam; co go obchodziły wrażenia i myśli tego dziecka?

Wstał, wypowiedziawszy swe credo, i począł mierzyć pokój krokami. Spojrzała za nim.