Błękitni - Maria Rodziewiczówna - ebook + audiobook

Błękitni ebook i audiobook

Maria Rodziewiczówna

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W powieści „Błękitni” splatają się losy polskiej arystokracji i szlachty ziemiańskiej. Młody książę Leon, zwany również Lwem, otrzymuje tytuł i majątek w wyniku tragicznej śmierci starszego brata. Nie jest zupełnie przygotowany do roli właściciela potężnych dóbr. Pozbawiony wsparcia rodziny osuwa się w bierność i apatię. Wytrąca go z niej dopiero niespodziewany wstrząs.

Książkę przepełnia wiara w podstawowe cnoty – lojalność i przyzwoitość. Cechy, które były niezwykle ważne również dla samej autorki, wielkiej społecznicy, czynnej w organizacjach kobiecych i ziemiańskich, przekonanej do ostatnich chwil życia, że dobra strona natury ludzkiej zawsze zwycięża.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 340

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 29 min

Lektor: Hanna Kamińska

Oceny
4,5 (40 ocen)
24
14
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dzidudzidu

Dobrze spędzony czas

Sto razy bardziej wolę egzaltowane i staroświeckie książki Rodziewiczówny niż te wszystkie wydawane współcześnie głupie gnioty o romansach mafijnych i uczuciach do nazistów.
00
Jolka68

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna opowieść
00
MW3008

Dobrze spędzony czas

Polecam
00
Iszak8

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna. Chce się być lepszym
00

Popularność




Maria Rodziewiczówna
Błękitni
Warszawa 2015
Rozdział I
Roznoszono właśnie wety. Służba w liberii białej z żółtym, kapiącej od złota i haftów, fantazyjnego kroju, z zapiętymi na plecach wierzchnimi rękawami podawała je na złoconych tacach, tak poważna i skupiona, jakby spełniała obrządek religijnego kultu.

Z tac wyzierały złociste ananasy, pomarańcze, świeże figi, daktyle, owoce dalekiego Południa, na stole szampan pienił się w krysztale. Tymczasem zachodzące słońce, czerwone, zaglądało przez wąskie, gotyckie okna do tej sali sklepionej, wyłożonej dębem rżniętym misternie, ślizgało się po ścianach obwieszonych trofeami łowów, muskało gdańskie, rzeźbione kredensy i szafy, lubowało się zbytkiem zastawy stołu, strojów służby, zazierało też bardzo niedyskretnie i ciekawie w oczy dziewięciu biesiadników. Poczciwe słońce, które dzień cały złociło łany zbóż rodzimych, ogarniało życiodajnym uściskiem białe brzozy, czarne olchy i dęby, grzało lotki jaskółek, bocianów, szarych wróbli, opalało na brąz twarze smagłego ludu, od potu szklące, a radosne w znoju – teraz pod wieczór, ukośnie, przez cieniste parki i złocone sztachety, wdarło się aż tutaj, na kamienny dziedziniec, zabawiało się z fontanną i wpadło aż do środka pysznego, samotnego gmachu.

Zdziwione było słońce. Owoce na stole nie ono wypieściło; napój złocisty nie jego był dziełem; twarzy tych ludzi, goszczących u biesiady, nie pomalowało złocistym odblaskiem. Były białe i różowe jak kwiaty fantastycznych begoni zdobiących stół jadalny, kwiaty, które słońce widziało niekiedy przez tęczowe szkła przepysznych cieplarni.

Więc słońce, śmiałe i pewne swego czaru, poczęło tych ludzi dotykać po czole i policzkach, muskać po włosach. Nie widywało takich w swoich wędrówkach po polach szerokich, po dolinach cichych, po gwarnych osadach przydrożnych.

Na czołach tych nie było potu; policzki pokrywał puder lub bladość papierowa.

Znalazło przecie młode lica i poswawolić chciało. Poczęło więc je całować ognistymi pocałunkami, łechtać drżącymi promieniami; poczęło pieścić i głaskać. Takie pieszczoty i swawole miewało zwykle dla ludzi, którzy znosili jego skwar całodzienny, a ludzie owi płacili mu uśmiechem i, zaczepieni, podnosili w stronę jego tarczy łagodnej, purpurowej oczy wdzięczne i wesołe.

Ale u tego stołu inni byli ludzie. Młode lico uchyliło się od pieszczot i całusów, usunęło się niechętnie i twarz młodej, bardzo pięknej damy zachmurzyła się widocznie.

– Ach! to obrzydliwe słońce! Obiadujemy przy chłopskiej iluminacji! – sarknęła odrzucając wachlarz.

Towarzysz jej, mężczyzna blady i mizerny, podniósł oczy ku oknu i łuna zachodu stanęła w jego źrenicach siwych, przyćmionych i jakby bardzo smutnych.

– Ktoś ty? – spytało go słońce. – Nie widziałem nigdy ani ciebie, ani takiego smutku, jak w twoich oczach. Czyś nieszczęśliwy? Czyś chory? Chodź ze mną!...

Zamigotało całym bogactwem swych barw.

– Chcesz złota i purpury? Patrz, ile ich mam!

Źrenice pozostały mgławe i zimne. Mężczyzna, nie spuszczając powiek, rzekł bardzo dźwięcznym, cichym głosem:

– Siła! zapuść firankę!

Biało-złocisty sługa, stojący za jego krzesłem jak na warcie, podskoczył żywo ku oknu.

I nagle pomiędzy słońcem a tym obrazkiem obcym a ciekawym stanęła gęsta, gładka zapora z ciemnego jedwabiu.

Słońce skupiło się... i uderzyło w nią, zdziwione i uparte. Nie zdołało przebić, chciało spalić. Rozgorzało jak łuna, gniewne i mściwe.

Jedwab przyjął cios, rozpalił się i łapczywie wciągnął w siebie promienie. Wszystkie zagarnął, do środka dostało się tylko światło łagodne, rozpraszające dobroczynnie mrok komnaty.

Słońce, wygnane i pogardzone, odbiegło. Jeszcze chwilę obejrzało ściany z szarego kamienia, łupkowy dach, zajrzało na wysoko zatkniętą biało-złocistą chorągiew herbową na szczycie wieży, pogroziło pysznym murom i musnąwszy wierzchołki drzew parku, znikło.

Do sali jadalnej służba wniosła setki świec zapalonych, podawała kawę i likiery.

– Nie lubisz słońca, Idalio? – zawołała panienka siedząca naprzeciw pięknej damy. – A ja bardzo lubię! Przypomina mi bengalskie ognie. Chętnie zmieniłabym z tobą miejsce.

– Czy i kawalerów? – spytała dama mrużąc oczy i pokazując zza ust karminowych, zanadto nawet karminowych, dwa rzędy małych, ładnych zębów.

Panienka oblała się delikatnym rumieńcem.

– Wątpię, czy księżna wygrałaby co na zamianie! – rzekł sąsiad młodej osoby, wysoki młodzieniec o rudawych faworytach. – Niestety, pieczętujemy się właśnie Słońcem.

– Jak to? Nie jakimkolwiek Koniem?

– Niestety! Centaura i sąsiedztwo księżny zagarnął mi książę Leon – najniesłuszniej.

– Jedno i drugie dostało mi się najzupełniej przypadkowo – odparł młodzieniec o smutnych oczach, który przed chwilą wygnał słońce z komnaty.

– Może nawet wbrew chęci! – rzuciła mu ciszej piękna pani, wyłącznie dla niego tylko.

– Co do Centaura, niezawodnie – rzekł spokojnie.

– A co do sąsiedztwa? – badała uparcie.

– Sąsiedztwo księżny zawdzięczam dzisiaj tak ciężkim okolicznościom, że istotnie w takich warunkach uznaję je za przeciwne mym chęciom. Przy tym stole zajmuję miejsce nie dla mnie przeznaczone, a to, księżno, nie osładza biesiady.

– Z tyrady tej widzę, że książę studiował w...

– Mylisz się, księżno. Żadne studia nie potrafiłyby uczynić ze mnie hipokryty.

– Ach, więc jesteś zawsze szczerym?

– Zawsze, dla tej prostej przyczyny, że nad nieszczerością trzeba przemyśliwać, układać ją i ciągle o niej pamiętać, a ja, księżno, lenię się myśleć.

– To mnie bardzo martwi. Człowiek szczery jest więcej niż nudny, jest trywialny. Książę więc nie potrafi mówić nawet komplementów. O zgrozo!

– Uważam po tonie, że księżna, wyegzaminowawszy moje zdolności towarzyskie, rada by co prędzej zamienić z moją siostrą miejsce i kawalera, au risque opalenia się przy słońcu hrabiów Maszkowskich.

– Przeciwnie, kontrast pociąga! Zostaję na miejscu narzuconym nam przez obowiązek i postanawiam zająć się wychowaniem księcia w tym, w czym nawet jezuici nie dali rady.

– Jestem zawsze na rozkazy – rzekł młodzian chyląc ufryzowaną, jasnowłosą głowę w stronę zalotnej damy.

Uderzyła go z lekka wachlarzem po ramieniu.

– Tiens! – zawołała wesoło – książę jesteś chwilami zupełnie ładnym chłopcem! Dziś, gdym cię zobaczyła, vous m’avez paru horrible!

– Widocznie zyskuję przy bliższym poznaniu.

– Tym lepiej.

– Nie byłem przecie zupełnie obcym księżnie, przed pięciu laty drużbowałem bratu.

– Ach! wtedy! Był to dzień taki obrzydliwy. Miałam na sobie haniebnie skrojony stanik i byłam zła na szwaczkę – ale zła jak furia. A przy tym – w białym mi nie do twarzy – nie chciałam atłasu, wszystko było nie wedle mej woli. Ach, mon Dieu! w taki dzień źle wyglądać dla dogodzenia barbarzyńskiej tradycji! No, a przy tym ten Amadeusz, tak mi dokuczył swymi drwinami! Ten człowiek mi zawsze żółć porusza! Książę mi nie dokuczył – więc go wcale wtedy nie zauważyłam. Nieprawdaż, że mi żałoba do twarzy?

– Żałoba księżny jest przepysznie... skrojoną – odparł spoglądając na jej toczone kształty.

– Znajduje książę? O, nie jesteś wybredny. To worek tylko zastosowany do okoliczności. Tradycja w postaci waszej matki zabrania stanowczo wyciętych staników.

– Tradycja krzywdzi nas niemiłosiernie!

– Ach, flatteur! – Trąciła go znowu wachlarzem.

– Za co cię karzą, Leonie? – zagadnął przez stół hrabia Maszkowski.

– Za prawdę! – odparł młodzieniec.

– Księżniczka Iza przed chwilą obiecała mię za coś podobnego sowicie wynagrodzić!

– Obiecuj, Izo, obiecuj! – zaśmiała się księżna Idalia. – Możesz obiecać nawet nagrodę, à discretion. Ja ręczę, że płacić nie będziesz nigdy!

– Czy hrabia jest uczniem księżny? – zagadnął jej towarzysz.

W tej chwili, gdy trochę pochylony ku niej oczekiwał odpowiedzi, ktoś dotknął jego ramienia.

Obejrzał się żywo.

Siedzący z drugiej strony biesiadnik dotąd się wcale nie odzywał.

Starzec to był, zupełnie łysy, niedbale ubrany, z wielką, spadającą na piersi brodą.

Nie wtrącał się do rozmowy, a cała jego postać i zachowanie odbijały jaskrawo od eleganckich fraków mężczyzn, od zbytkownych strojów kobiet.

Nie miał towarzyszki. Siedział ostatni u stołu i obojętny na otoczenie; jadł prędko, popijał wodą, a w przerwie między jednym daniem a drugim zaglądał do otwartej przed sobą książki.

Przy wetach wziął cały ananas z kosza, rozciął go wzdłuż i wszerz i nie jadł, tylko mu się przyglądał. Książę, trochę zdziwiony, spojrzał nań, ale wnet, jakby przypomniał sobie, z kim ma do czynienia, zapytał:

– Co rozkażesz, profesorze?

– Nic nie rozkażę – odparł starzec. – Czy nie masz, kolego, przy sobie lupy?

Wszyscy umilkli. Rozmawiano ciągle po francusku, a profesor przemówił najtrywialniej w świecie po polsku.

Towarzystwo wzdrygnęło się, jakby wśród koncertu pies zaszczekał, a książę Lew, wyrwany nagle z toku rozmowy, przez sekundę nie rozumiał, co do niego mówiono.

– Czym ci mogę służyć, profesorze? – zagadnął.

– No, lupą, lupą, szkłem powiększającym.

– Ach, tak! Przepraszam. Nie mam żądanego przedmiotu, ale w tej chwili podać każę. Siła, zawołaj mi Bernarda.

Sługa skoczył do drzwi.

– Kogo z nas profesor chce mieć w powiększeniu? – zawołała z góry stołu kobieta już niemłoda, ubrana bardzo ekscentrycznie, a gadająca bez przerwy z młodym, bardzo wysokim i cienkim mężczyzną o twarzy psotnej małpy czy złośliwego satyra.

– Znalazłem pasożyta w ananasie! – odparł profesor spokojnie, skalpując końcem noża owoc.

– Fi donc! – oburzyła się ciekawa dama. – I myśmy to jedli!

– Nic nie szkodzi – uspokoił profesor – jest to rodzaj mikroskopijnego pędraka gąsienicy, który się ugotuje w żołądku.

– Smakowita sztuka mięsa!

W tej chwili służący wrócił za krzesło pana i chyląc się wpół, zaraportował:

– Miłościwy kniaziu nasz, Francuz siedzi w wannie, ale zaraz stanie przed wami.

Panowie zagryźli usta, panie zasłoniły się wachlarzami. Gdyby nie byli książętami i hrabiami, śmieliby się homerycznie, ale regulamin dystynkcji nakazywał zawsze się uśmiechać, nigdy nie śmiać.

Nikt się nie odezwał prócz gadatliwej damy:

– Tiens! to jakiś muzułmanin ten Bernard! Odbywa wieczorne ablucje! Któż to?

– Mój kamerdyner, ciotko – odparł książę Leon.

– Turek?

– Nie, ciotko, Francuz.

– Zazdroszczę ci. Nie potrzebujesz łamać języka.

– Mogę go ciotce odstąpić.

– Kamerdynera, fi donc! Ustąp mi raczej jaką fertyczną subretkę.

– Niestety, ciotko, nie rozporządzam płcią nadobną.

– Doprawdy? – spytała szyderczo księżna Idalia.

– Niezawodnie – odparł z uśmiechem, który miał być lekki, a był smutny i blady.

Gentleman, ubrany bez zarzutu, z twarzą starannie wygoloną, ukazał się we drzwiach i przystąpił do krzesła księcia.

– Książę mię potrzebował? – rzekł po francusku.

– Podaj mi lupę, Bernardzie.

Kamerdyner skłonił się i wyszedł.

– Co do służby, najlepsi są Anglicy – ozwał się hrabia Maszkowski. – Nie używam też innej.

– A ja wolę Niemców – rzekł mężczyzna z twarzą satyra.

– Gdyby baron poznał naszych ludzi, poznałby doskonałość – wtrąciła księżniczka Iza.

– Nie wierzę, by państwo sami nawet znali ich wszystkich. Za pierwszej bytności w Holszy chciałem ich policzyć i dałem prędko za wygraną. Nie pojmuję dotąd, kto i jakim sposobem utrzymuje w karbach to całe wojsko. Na nas, ludziach z Zachodu, robią oni wrażenie hordy średniowiecznej. Całą ich zasługą jest wygląd wysoce fantastyczny.

– Są też uosobieniem wierności, posłuszeństwa i sprawności.

– To dowód ich małej inteligencji, sądzę.

Bernard ukazał się znowu z żądanym szkłem, a jednocześnie siwowłosa, majestatyczna matrona, królująca u góry stołu, dała znak zakończenia biesiady.

Powstali wszyscy oprócz profesora, i parami opuścili komnatę, przez której szeroko otwarte podwoje ukazał się długi ciąg przepysznych salonów.

Towarzystwo minęło ich kilka, nim stanęło w sali zajmującej cały środek pałacu, z jednym wyjściem na taras ogrodowy, a z drugim na pałacowy dziedziniec. Oświetlona rzęsiście, sala ta sprawiała wrażenie czarujące.

Ściany, malowane al fresco, zapełnione były wieńcami z amorków, bukietami z nimf i bachantek, po niszach i framugach bielały smukłe marmurowe posągi, w środku od kopuły spuszczał się kryształowy pająk jarzący się tysiącem świateł.

Towarzystwo zatrzymało się w salonie.

Matrona w żałobie usiadła na pewnego rodzaju tronie zajmującym środek bocznej ściany. Pary przedefilowały przed nią, nisko pochylając głowy; kawalerowie umieścili swe damy na fotelach i kanapach; zamieniono ukłony, zakończono rozmowy. Ceremonia obiadowa była spełniona.

Księżna Idalia położyła się prawie na kanapie i zdawała się drzemać, wachlując się z lekka. Księżniczka Iza ulokowała się w pobliżu drzwi prowadzących na taras i pożądliwie wyzierała w stronę ogrodu, skąd płynął zapach róż i kwiatów pomarańczowych. Dama w cudacznej sukni, wbrew etykiecie, chodziła po sali podśpiewując pod nosem. Mężczyźni wysunęli się nieznacznie na cygara.

Dwóch lokajów, nieruchomych jak kariatydy, oczekiwało u drzwi na skinienia i rozkazy. Z czterech kobiet pozostawionych sobie, matrona na podwyższeniu wyglądała jak bożyszcze syte ofiar; panienka, jak ptak w klatce zrodzony i wyrosły, który ze swego naturalnego kultu swobody zachował tylko nieokreślone marzenia i bierną tęsknotę; dama ekscentryczna robiła wrażenie burczącej frygi, puszczonej dłonią złośliwego chochlika na posadzkę kościoła; a księżna Idalia, zda się, była jedną z malowanych syren czy nimf, która znudzona zaklętą na ścianie pozycją, zstąpiła między żyjących, ubrała się modnie i rozłożyła rozkosznie, z mocnym postanowieniem zamiany swej roli widza na daleko dla niej stosowniejszą – aktora.

Panowie się spóźniali.

W gabinecie tureckim, wśród dymu wirginii i odurzających wonnych cygaret, zrzucili też na krótką chwilkę przymus towarzyski, zdjęli maski słodkiej galanterii i o ile umieli, byli sobą.

Najstarszy towarzysz przy obiedzie matrony – jej brat, a wuj księcia Lwa, mężczyzna jeszcze piękny pomimo siwiejących włosów (były wyśmienicie uczernione) i okazały pomimo sztywnego chodu i nóg ociężałych, rozparł się w fotelu i usadowiwszy obok siebie siostrzeńca, ściągał z niego kawalerski egzamin.

Baron Amadeusz, brat księżny Idalii, założywszy monokl w oko, z rękoma w kieszeniach spodni, słuchał rozmowy dorzucając niekiedy pieprzny dwuznacznik.

Hrabia Maszkowski usiadł konno na krześle, łokieć wsparł na poręczy i ściskając kolanami drewnianego wierzchowca, używał sportowej „iluzji”, pokrzykując czasem po angielsku.

Kilku nieodzownych lokajów czatowało u drzwi.

Oczy ich bystre spoczywały ciągle na delikatnej i szczupłej postaci księcia Lwa, który narkotyzując się nadzwyczaj aromatycznym, damskim papierosem, wytrzymywał szermierkę z wujem ze zwykłą sobie, trochę smutną powagą.

Przed pięciu laty, po dziale z bratem, opuścił był kraj rodzinny.

Z odpowiedzi, które teraz dawał, łatwy był wniosek, że czasu nie tracił, użył wszelkich rozkoszy, doznał wszystkich wrażeń, skosztował wszelkich zakazanych owoców. Miał milionowe środki i używał życia szalenie.

Wuj nerwowym, niespokojnym ruchem zacierał ręce, doznawał zda się opowiadanych rozkoszy, przypominał je w dobrze zachowanej pamięci podstarzałego sybaryty. I stanowczo z tych dwóch ludzi on wyglądał młodszy. Ożywiony, z rumieńcem podniecenia na gładkiej twarzy, stanowił dziwaczną anomalię z siostrzeńcem, którego blade, kobieco delikatne oblicze, zaostrzone i zmizerowane wszelakim nadużyciem, nie miało na sobie ani śladu życia, zajęcia, jakiegokolwiek wrażenia.

Przeżyty był zapewne, ale to przeżycie było tak wielkie, że nawet cynizm po nim nie pozostał – nic zgoła.

Byłaby trupia ta twarz, byłaby okropną moralną nicością, gdyby nie ów smutek szczególny, który czasem jak odrętwienie wyzierał ze zmęczonych oczu, i gdyby nie bardzo wprawdzie rzadkie, ale wyraźne zmarszczenie czoła w rys dojmującej boleści.

Wówczas znać było, że w tym człowieku coś czuje, a raczej że go coś boli – i w takich chwilach dziwnie bywał wyszlachetniony.

– Gdzież dogoniła księcia wieść o katastrofie Alfreda? – zagadnął go nagle baron Amadeusz, przerywając bardzo drastyczną anegdotę, której wątek, cedzony powoli i obojętnie, pożerał wuj książę łakomie.

– Dogoniła, zdaje mi się, w Palermo.

– I przeraziła zapewne?

– Przerazić, nie; ale był to cios tak nagły, żem przez chwilę sądził się ofiarą zmory. Ostatni list od brata był pełen dobrego humoru, otrzymałem go na tydzień przed wypadkiem.

– Ba! Jam go widział dniem przedtem na tej szelmie kobyle i byłem pewien, że się źle skończy! – zawołał Maszkowski, zaprzestając na chwilę sportowych skoków na krześle. – Potrójny wyciąg głupstwa. Wyobraź sobie, klacz bez kropli krwi szlacheckiej, bez tresury, bez tradycji! Szlachcianka wyhodowana samopas na zaścianku, apetyczna, nie przeczę, felowna bestia, ale pod holszańskiego masztalerza, a nie pod pana. Alfred się w niej zakochał.

– Wyobraź sobie: kniaź w szlachciance! – wtrącił ze śmiechem wuj, zapominając w ferworze, o czym była mowa.

Oczy księcia Lwa, utkwione w hrabiego, przeniosły się na wuja, a ów szczególny skurcz brwi i szczęk przemknął po obliczu. Nie rzekł nic, a Maszkowski perorował dalej, gestykulując gwałtownie.

– Zakochał się i kupił! Klacz, przyprowadzona do Holszy, tratowała i gryzła ludzi, nie dała nikomu do siebie przystąpić, nie chciała jeść i pić, rżała bez ustanku dzikim głosem – szatan w kobylej skórze. Ja bym jej za te fochy i chimery w łeb wypalił.

– Chimery i fochy mają bardzo cenny, drażniący wdzięk – zaśmiał się wuj dwuznacznie.

– Hrabia widocznie lubi potulne owieczki – dodał baron.

– Wcale nie, ale tresura, moi panowie, to grunt, to pierwsze i ostatnie przykazanie. Kto tego nie posiada, do stada z nim – na matkę. W krzyżowaniu wady by zginęły powoli, a naturalne przymioty nabrałyby rzeczywistej wartości. Czy książę dotąd tej klaczy nie zastrzelił? – zwrócił się do wuja, który widocznie nudził się i ziewał.

– Nie, hrabio. Zostawiłem tę sprawę w zawieszeniu do woli Lwa.

– Szczególna cierpliwość! Ale przyszło mi do głowy, że ja bym ją kupił, przed egzekucją naturalnie.

– Szlachciankę... bez tresury! – zaśmiał się baron.

– Do stada tylko, do krzyżowania.

Książę Holszański poruszył się na krześle.

– Myślałem, że opowiesz mi, hrabio, przebieg owej tragicznej katastrofy – rzekł z cicha.

– Właśnie to czynię. Byłem obecny przy początku. Alfredowi zamarzyło się pojechać na klaczy tej do waszego Czartomla. Masztalerz przejechał parę razy na niej; dla poskromienia wparto ją w bagna za Holszą i spienioną, z dymiącymi bokami przyprowadzono przed ganek.

„Człowieku, krzyczę, żaden dżokej Anglik na niej nie siedział, i ty chcesz jej dosiadać?”

Ale Alfred był jak pijany.

„Nie widziałeś nigdy żywcem Holszańskiego Centaura”, powiada, „no, to patrz!” I skoczył na siodło.

Zakryłem oczy ze zgrozy! Jaką ta klacz miała złą manierę, moi panowie, to nie koń, ale zwierzę.

– Więc zabiła go? – spytał książę Lew głucho.

– Zmiażdżyła formalnie – rzekł wuj krzywiąc się ze wstrętem. – Masztalerz widział wypadek. Za groblą, koło znajomych ci z tradycji dwóch krzyżów, u zawrotu, uniosła biednego Alfreda w stronę równie ci dobrze znanej enklawy szlachcica Sumoroka. Enfin – cela vous porte malheur, ce nom! Alfred spadł z klaczy i wlókł się za nią, nie mogąc wydobyć nogi ze strzemienia. Gdy go wyratowano, literalnie nie miał głowy, tylko korpus skrwawiony.

Książę Lew bardzo nisko pochylił głowę i milczał. Pozostali nie przerywali ciszy i dopiero po długim milczeniu baron Amadeusz drwiąco się uśmiechnął i powstając złożył przed nowym dziedzicem głęboki ukłon.

– Enfin – le roi est mort, vive le roi – rzekł.

To powiedziawszy, skierował się do drzwi.

Damy w salonie nie zmieniły pozycji. Księżna matka siedząca na tronie, zatopiona w kontemplacji brązowego Centaura w przeciwległej niszy, zdawała się upajać chwałą swego rodu i stanowiska. Księżna Idalia szarpała koronki wachlarza. Księżniczka Iza, zaplótłszy na kolanach liliowe rączki, wyzierała na taras. Księżniczka ciotka podziwiała z najzimniejszą krwią najmniej odzianą grupę nimf na ścianie.

Baron Amadeusz jednym rzutem oka objął kobiety i ślizgając się bez szelestu po szklistej posadzce, dotarł do kanapki zajętej przez siostrę i usiadł obok niej.

– Więc? – spytała go żywo.

– Więc? – powtórzył.

– Proszę cię, nie dowcipkuj! Wiesz, o co mi chodzi! – rzuciła niecierpliwie.

Barona niecierpliwość ta podniecała do złośliwego wyskoku.

– Ani trochę – odparł obojętnie, skubiąc swój mizerny, nieokreślonego koloru zarost.

– Wybadałeś księcia Leona?

– Względem czego?

– No, względem jego zamiarów co do mnie.

– Czyli, kiedy cię myśli pojąć za żonę?... Moja piękna pani siostro – niepotrzebny trud. Holszańscy tak wiele mają na sobie pleśni nazbieranej przez wieki, że w podobnych kwestiach nie kierują się swoją wolą. – Potem wycedził powoli: – W statutach ich państwa i dynastii są zapewne wymienione rody, z którymi im wolno się łączyć. Przywdziej żałobę. Dostąpiłaś raz tego szczęścia – i musisz na tym poprzestać. Na Lwa czeka inna księżniczka.

– Mais je veux l’avoir – te dis-je! – syknęła.

– Aby ci przypominał tego idiotę Alfreda!

– Jakiś ty teraz dowcipny! Obywałeś się bez przymiotników, gdyś u tego idioty czerpał pełną garścią dla swoich metres.

– Bardzo byłem i jestem logiczny, jak widzisz. Teraz, gdy mi się sprzykrzyły kobiety, a Alfred się zabił, mogę o jednych i drugim wyrazić swój sąd. Wiesz przecie, że nekrologi piszą się po śmierci.

– Free, point de plaisanterie! Pytam cię stanowczo, co będzie ze mną teraz?

– Z tobą? Zrobisz, co ci się podoba. Ponieważ zaś uważam, że ci mocno podobał się Lew, będziesz się z nim bałamuciła. Ostrzegam cię tylko przed argusowym wzrokiem regentki księżny. Jak uważałem z rozmowy przy cygarach, twój brat mężowski zna się na galanterii i użył wielkiej wprawy. Potrafi grę urozmaicać i to ci rozpędzi forsowane nudy żałoby.

– Tu es imbecyle! – syknęła tupiąc nóżką. – Ja chcę go za męża, a nie dla zabawy. Ja chcę, rozumiesz?

– Że chcesz go za męża, bardzo wierzę i zgadzam się w zupełności, a raczej nic mi na tym nie zależy i moje błogosławieństwo daję ci z góry! Staraj się tylko, aby w konieczność twej chęci uwierzył Lew, co łatwiej, i księżna matka, co będzie, jak sądzę, trudniej.

Księżna Idalia zagryzła wargi i zdawała się chwilę namyślać.

– Chcę przede wszystkim wyjechać stąd – powtórzyła powoli. – Mnie ta Holsza zabija, mnie potrzeba naszego świata i powietrza, wiesz Amadee – Wiednia, salonów, dworu!

– Kladderadatsch! – zaśmiał się baron.

– Ach ten Alfred! Pomieszał mi wszystkie szyki. Było rzeczą postanowioną, że przeniesiemy się do dóbr galicyjskich. Mieliśmy zimować w Wiedniu i Paryżu na przemian. Ach, że ten człowiek nawet w porę umrzeć nie potrafił! A teraz trzeba znów cierpieć.

– Per aspera ad astra! – rzekł sentencjonalnie baron. – Właściwie dotąd nie rozumiem, po co mnie sprowadziłaś tutaj i po co trzymasz tak długo?

– Czemu się nie starasz o Izę? – szepnęła niecierpliwie.

– Czemuż mi tego wcześniej nie powiedziałaś! Ileż ona ma posagu, ta nimfa holszańska?

– Dwakroć!

– Phi – cette misere! Moja droga, mam czterykroć lichwiarskich długów, nie licząc przyjacielskich.

– Co ty robisz z pieniędzmi?

– To samo, co ty, ma belle! Rzucam je w błoto. Na nieszczęście, idiota Alfred nie dawał mi dziesiątej części tego, co tobie! Hm!... kosztowałaś go pewnie z parę milionów. No i proszę! Powiadają, że kochanki rujnują!

– To nie ma nic do rzeczy! Robisz się wprost niemożliwy ze swym cynizmem. Siedzisz tu trzy tygodnie i nie wyrozumiałeś, co myśli księżna i wuj Proński!

– Owszem, wyrozumiałem. Regentka myśli o trzech rzeczach: o swym kapelanie, który haniebnie się starzeje, o niebotycznej chwale swej dynastii i o zjedzonym obiedzie. A wuj Proński także o trzech: o sposobie dostrojenia swych starych sił do młodych chęci, o wypchnięciu za umitrowanych paniczów swych starzejących się cór i o jak najszerszej sławie jego czortowieckiej obory.

– Imbecyle! Pytam o mnie!

– O tobie, moja piękna siostro – nikt nie myśli. Odegrałaś już w Holszy swoją rolę.

Tu baron pochylił się do ucha siostry i bardzo cicho zaśpiewał:

Otez vos habits roses et vos jolis souliers,

Monsieur Malbrouck est mort, est mort et enterree.

– Zastosuj się do tej rady – dodał. – Ładnie ci w żałobie, dostrój do niej twarz i fryzurę. Za parę lat tron regentki śmierć dla ciebie opróżni. Czy ten tron cię nie nęci? Bardzo będziesz efektownie wyglądała!

Księżna wstała gwałtownie, odrzuciła tren żałobnej sukni i majestatyczna, rozdrażniona skierowała się w stronę tarasu.

W tejże chwili stara księżna skinęła na pokojowca.

– Poproś tu księcia! – rzekła.

Jakiego – nie dodała, a sługa nie spytał. W Holszy był jeden tylko książę dla całego dworu.

Po chwili wezwany się ukazał i przystąpił do tronu matki, pozdrawiając ją bardzo etykietalnym i głębokim ukłonem.

Nikt by nie zgadł, że ten młodszy syn, lubo z winy swego spóźnionego urodzenia mało uważany w rodzinie, od sześciu lat, po raz pierwszy dzisiaj, wracał pod dach ojcowskiego domu, przed kilku godzinami zaledwie powitał matkę dotkniętą okropną stratą.

Nie przemówili do siebie ani jednego serdecznego i poufnego słowa, nie dali znać po sobie, czy cierpią, czy się cieszą z widoku najbliższych. Byli księstwem na Holszy i Czartomlu – nie matką i synem.

Księżna skinęła nań, by się zbliżył, i wskazała miejsce obok siebie, na małym taburecie, gdzie zwykle siadywała jej lektorka.

– Zapominasz się, Leonie – rzekła sucho.

– W czym, księżna matko? – zapytał spokojnie.

– W formach, mój drogi. Od godziny nie widzę cię na sali.

– Proszę darować. Istotnie zapomniałem.

– Książę na Holszy powinien zawsze o swym stanowisku pamiętać.

– Tak niedawno otrzymałem tytuł, że moje roztargnienie dziś proszę wybaczyć. Jutro będę na swoim miejscu.

– To konieczne i liczę, że choć nie masz rutyny, tradycja z krwią odziedziczona zastąpi ci brak wprawy. Jutro też goście się rozjadą i pomówię z tobą o ważnych sprawach. Dziś chcę się tylko spytać, czy spotykały cię po drodze deputacje?

– Tak. Na przeprzęgach prezentowała mi się nasza służba i urzędnicy, a przed miasteczkiem przyjmowałem delegację mieszczan, Żydów i chłopów.

– Z mowami?

– Tak. Mówił burmistrz i rabin.

– Ufam, żeś im nie odpowiadał.

– Nie, zmęczony byłem drogą, zresztą to mnie nudzi.

– Bardzo słusznie zrobiłeś. Zapewne zanosili do ciebie skargi i prośby?

– Doprawdy nie wiem. Nie słuchałem.

– Rozumiem cię doskonale. Dzień taki jak dziś każdy nowy kniaź Holszański razy kilka w życiu odbyć musi. Okoliczności po temu są, gdy zjeżdża, tak jak ty dzisiaj, do Holszy lub gdy przywozi sobie żonę. Dawniej witano go podobnież, gdy wracał z dalekiej podróży, ale obecnie podobne wypadki zbyt spospolitowały się. Zatem ty odbyłeś ów ważny dzień jeden. Zostaje ci tylko do odbycia jeszcze drugi – ostatni. Mam nadzieję, że prędko nastąpi.

Książę milczał nieporuszony. Maska apatii i chłodu nie zdradzała najmniejszego wrażenia. Siedział wyprostowany, elegancki i ręką kobieco białą o arystokratycznych kształtach gładził delikatne, płowe wąsiki. Księżna matka doszedłszy w swej perorze do punktu, skąd wyjść chciała, pochyliła się trochę i łagodząc ostry głos mówiła dalej:

– Jesteś ostatnim męskim przedstawicielem swego rodu. To wkłada na ciebie wielkie i ważne obowiązki. Wierzę, że im sprostać potrafisz.

Książę, nie zmieniając pozycji i nie przestając gładzenia wąsów, potakująco skinął głową.

– Wierzę w to również – potwierdził ze słabym odbłyskiem dumy w głosie.

– To tylko miałam ci dzisiaj powiedzieć. Jutro pomówimy obszerniej. Tymczasem dłużej cię zatrzymywać nie będę. Masz gości. Możesz odejść. Przyślij mi tutaj Izę.

Wyciągnęła do niego rękę ruchem biskupa, gdy do ust wiernych podaje swój pasterski ametyst.

Książę pochylony głęboko, dłoń tę ucałował. Audiencja była skończona.

Sala tymczasem zaludniła się. Baron Amadeusz, pomimo pogardy dla marnego posagu księżniczki Izy, rozmawiał z nią żywo, modyfikując grymasy twarzy i swawolę języka. Maszkowski, kiwając się na cienkich i pałąkowatych nogach, zabawiał piękną Idalię genealogią swych ulubionych koni – naturalnie po angielsku.

Wuj Proński i panna Lawinia Holszańska oglądali marmurową grupę Amora i Psyche komentując, dowcipkując, rzucając sobie na przemian francuskie kalambury.

– Jesteś! – zawołała stara panna, klepiąc synowca poufale po ramieniu. – Wiesz co? Wyjdźmy trochę na świeże powietrze. Bardzo tu ciasno w tej sali.

Podał jej ramię i wyprowadził na taras, reszta towarzystwa podążyła za nimi.

Na tarasie biła fontanna, obryzgując mgłą wonne pomarańcze w kwieciu i masę cieplarnianych roślin. Rozpoczęto przechadzkę po żwirowanej ścieżce.

– Papierosa mi nie ofiarujesz? – zawołała księżniczka Lawinia i obracając się dodała: – Messieur! on fume ici!

Panowie spiesznie skorzystali z pozwolenia; tylko książę Lew podał ciotce swą papierośnicę i sam nie zapalił.

– Nie żenuj się. Mama nie widzi, a ja – wiesz, tyle dbam o wasze ceremonie, co o stary pantofel.

– Dziękuję, ciotko. Nawyknienia pewne form są silniejsze niż nałóg. Nie zwykłem palić przy damach.

– Więc i tyś Chińczyk z parawanu! W takim razie pakuję się i zmykam. Chciałam u was zabawić do września, ale cóż będę robiła?

– Każda chęć ciotki będzie spełniona.

– Ja nie mam chęci, mój drogi, tylko fantazje.

– Będą zatem spełnione ciotki fantazje.

– A więc przede wszystkim zapal papierosa.

– To już nie fantazja, ciotko, ale przywodzenie bliźniego do grzechu.

– Phi, phi! Jakiś ty święty! Przypomnij no sobie, czy nie masz na sumieniu ani jednego grzechu przeciw tradycjom książęcych form i zabobonów?

Utkwiła weń żywe, drwiące oczy, oczy łobuza na twarzy czterdziestoletniej kobiety.

Na lice księcia wybiegł nieznaczny rumieniec i ów skurcz dojmującego bólu.

– Nie podaję się za świętego tej religii, ale za wyznawcę o tyle, o ile sumiennego – odparł.

– Brawo, odpowiedź ściśle salonowa. Lwie Holszański, podobasz mi się. Jesteś ładny chłopiec, elegancki kawaler i masz coś pociągającego dla kobiet. Padaj na kolana, pasuję cię na mego rycerza!

Spełnił rozkaz z całą galanterią, a stara panna uderzyła go parasolką po ramieniu i przypięła do ramienia odjętą od stanika ciemną kokardę.

– C’est fait! Bądź mi wierny, bo trzeba ci wiedzieć, żem zazdrosną jak tygrysica.

– Dziękuję za ostrzeżenie – odparł swobodnie – będę odtąd niewierności popełniał tylko za ciotki plecami.

– Ach ty cyniku! Mówię ci, zemsta moja będzie okrutną.

– A miłość jaką? – zagadnął.

– Co, co, miłość? – zawołał książę Proński podbiegając.

– Jak to! Książę nie wie, co to miłość? – zaśmiała się stara panna.

– Czekam od pani objaśnienia.

– A zatem po kolei. Niech każdy powie swe zdanie.

Tu księżniczka Lawinia wskoczyła bardzo zręcznie na ławkę i stentorowym głosem oznajmiła:

– Panowie i panie! Ogłasza się konkurs na najdokładniejsze określenie miłości w dziesięciu najwyżej, a w trzech najmniej słowach. Nagrodą kwiat pomarańczy, sąd na głosy, większość rozstrzyga. Namysł nie dłuższy od trzech minut. Skończyłam.

W tej chwili książę Lew poczuł, że ktoś mu wsuwa rękę pod ramię. Obejrzał się i spotkał utkwione w siebie oczy siostry z wyrazem nieśmiałego błagania.

Zdziwiony pochylił się do niej i spytał:

– Czym ci mogę służyć, Izo?

– Daruj, że cię utrudzam. Wracam właśnie od matki. Chcę cię prosić o coś.

– I owszem, Izo, ale nie w tej chwili przecie! Mamy gości, nie rozporządzamy swym czasem – upominał z cicha.

Księżniczka opamiętała się widocznie. Cofnęła się nieco i dziwnie roztargniona odpowiadała na zapytania Maszkowskiego.

Panna Lawinia nie schodząc ze swej trybuny perorowała dalej:

– Panowie i panie, termin namysłu upłynął. Książę Proński jest proszony o głos.

Wuj zatarł ręce i składając półokrągły ukłon całemu towarzystwu wygłosił:

– Miłość jest to wieczna młodość i piękno!

– Komunał! – mruknęła księżniczka Lawinia.

– Proszę o głos! – zawołała księżna Idalia. – Miłość to największa pamięć i największe zapomnienie! – wymówiły karminowe usta, gdy wzrok szukał uparcie oczu Leona.

Czy to wskutek magnetycznego wpływu, czy wypowiedzianego aforyzmu książę spojrzał na bratową.

– Księżna będzie miała mój głos przy sądzie – rzekł z uśmiechem przymuszonym.

– Hrabia Edwin Zymbram Maszkowski, herbu Słońce – wołała zupełnie swą rolą przejęta panna Lawinia.

– Co takiego? – odparł zagadnięty, przerywając półgłosem prowadzoną rozmowę z Izą.

– Co jest miłość? pytam pana.

– Miłość, słowo daję, nie wiem. Tak mnie to nagle zaskoczyło.

– Uczucie czy zapytanie? – wtrącił baron domyślnie.

– Wszystko, słowo daję. No cóż... Miłość to dobra rzecz – dodał po namyśle.

– Mogę panu zaręczyć, że za to określenie nie dostaniesz pan pomarańczowego kwiatu. Baronie, słuchamy!

Baron to nawijał, to rozwijał sznurek od szkiełka na palec. Przymrużył oczy i kołysząc się wdzięcznie, rzekł ze zwykłym, złośliwym uśmiechem:

– Miłość jest to szyld sklepu, w którym sprzedają cnotę na grosze, zasady na fenigi, honor na szelągi.

– Należysz pan widocznie w tym sklepie do stałych kundmanów! – zaśmiała się stara panna. – Księżniczko Izo, proszę o słówko w tej kwestii. Znasz miłość przecie, w twoim wieku kochałam na zabój.

Dziewczyna cofnęła się wylękła.

– Ach, nie, ciotko, nic nie wiem i nic powiedzieć nie potrafię.

– Niezawodnie – wtrącił książę Lew – wolimy posłyszeć zdanie samej projektodawczyni.

– Właśnie! Właśnie! – zawołano chórem.

– Chcecie, słuchajcie – strojąc komiczny grymas odparła zagadnięta. – Miłość to wodewil, który mógłby robić furorę, gdyby nie posiadał czwartego aktu. Znam trzy i oklaskuję i zachęcam was, młodzi państwo: idźcie na to widowisko, wystawiajcie tę sztukę na wszystkich amatorskich scenach – ale tylko, tylko trzy akty!

– Ciotko – zaśmiał się dyskretnie książę Lew – czy ten wstręt i odradzanie nie jest czasem natury żółciowej?

– Co? Jak to rozumiesz?

– Czy ciotka sama w tej chwili nie bierze na siebie roli owego legendarnego lisa i...

– Kwaśnych winogron? Ba, ba, ba! Jesteś nie lada impertynent i monstrualnie naiwny. Czwartego aktu nie widziałam dlatego tylko, żem za wiele słyszała o nim od mężatek. N’est ce pas, księżno Idalio?

– Głos mój już dałam w obecnym konkursie – odparła piękna pani. – Odbiegamy od przedmiotu.

– Bardzo dobrze, ma belle, odpowiedziałaś mi. Mowa o małżeństwie jest odbieganiem od przedmiotu miłości. – Oto masz, Lwie Holszański, oto masz zdanie jedynej mężatki w naszym gronie. Czyś przekonany?

– Najzupełniej – ja! – odparł za księcia baron, zakładając monokl w oko.

– O pana mi bynajmniej nie chodzi.

– Ale ja ginę z niecierpliwości otrzymania od pani pomarańczowego kwiecia. Głosy zebrane. Ja głosuję za sobą.

– Nikt pana o zdanie nie pyta. Cierpliwości. Nie słyszeliśmy jeszcze jednego głosu. Lwie Centaurze Holszański, prosimy o twe prześwietne, bogate doświadczeniem zdanie.

– Czy mam odpowiadać jako Lew, czy jako Centaur, ciotko? – zagadnął książę żartobliwie.

– Wybierz sobie stosownie do upodobań i gustu.

– Dziękuję, mam w takim razie odpowiedź gotową, bez utrudzania myśli: jako Centaur nazywam miłość palącą szatą Dejaniry.

– Nieznośny! – zaburczała ciotka, która jego zdania właśnie czekała ciekawie. – Poczkaj, odpłacę ci za ten zawód. A teraz, panie i panowie, prędko, piszcie na kartce imię autora najlepszego wedle was określenia i składajcie wota w moje ręce. Papieru, służba!

Kartki welinowe znalazły się po chwili w pogotowiu.

Śmiejąc się, dowcipkując rozbawione grono poczęło gryzmolić na nich. Przed kniaziem swoim kozak Siła przyklęknął, na jego szerokich plecach oparł Leon swą kartkę i bez namysłu nakreślił imię bratowej.

Księżniczka Lawinia czytała powoli zdania, śmiejąc się jak szalona.

– Raz, dwa, trzy, cztery – rachowała ubawiona.

– Czekamy wyroku! – wołano.

– Słuchajcie: jeden głos ma Iza, która nic nie powiedziała, cha, cha, cha! Jeden głos ma księżna Idalia. Jeden głos mam ja – bardzo dobrze! Małoletnia Iza nikogo nie wybrała – ślicznie, a trzy, trzy całe głosy ma...

Tu panna Lawinia zeskoczyła nader zwinnie ze swojej trybuny, zerwała cały pęk pomarańczowych kwiatów i ostentacyjnie podała je na wachlarzu najmniej się tego honoru spodziewającemu hrabiemu Maszkowskiemu.

– What’s? – wrzasnął tenże, nagle zaskoczony, głosem, jakim chyba musztrował swoich dżokejów.

– That’s! – odparła naśladując jak mogła jego ton księżniczka Lawinia.

– Słowo daję, awantura! – wołał laureat biorąc wonną nagrodę i oglądając się wokoło, jakby pytał o radę, co ma z tym fantem zrobić. – Moją siwą hunterkę nazwę na pamiątkę Fleur d’orange. Słowo daję!

– Ten wyrok się nazywa: honneur à la simplicité! – wtrącił baron w ucho Lwa.

Panna Lawinia bawiła się wyśmienicie.

– Cóż pan teraz zrobisz ze swym bukietem? Czy także dostanie się klaczy?

Hrabia oprzytomniał, zamrugał oczyma i począł składać porządnie kwiaty.

Miał już cel dla swego fantu, wyglądał uszczęśliwiony.

Noc tymczasem otuliła mrokiem gąszcze parku, puszyste murawy, a fontannę przeczuć tylko można było po monotonnym srebrnym szeleście.

Pałac i taras, gdzie się bawiło świetne grono, królowały nad łagodnymi stokami góry. W dzień roztaczał się stąd bardzo daleki widok; teraz mrok wszystko pokrył i tylko na tle owym szarym występowała od niejakiego czasu dziwna jasność, zabarwiając wysoko niebiosa.

Księżniczka Iza pierwsza ją spostrzegła.

– O, jak pięknie księżyc wschodzi! – zawołała.

– Ach, prawda! – potwierdziła księżna Idalia. – Votre bras, książę Leonie. Nudzi mię to długie stanie. Przejdziemy się trochę i przyjrzymy tej nowej dekoracji.

– Kiedym była raz ostatni w Hiszpanii... – zaczęła panna Lawinia.

Nagle potknęła się o kogoś i urwała.

Był to kozak Siła. Pochylony naprzód, ręką przysłaniając oczy, wpatrywał się w tę jasność okiem rozszerzonym bezmierną trwogą i zgrozą. Był jak pijany i na nic niepomny. Z cienia i ubocza, gdzie stał dotąd, wyglądając rozkazów pańskich, wyszedł aż na środek tarasu, a trącony przez pannę Lawinię ani się poruszył, ani usunął, ani opamiętał.

Szczególnie bo też wschodził dziś księżyc.

Jasność owa stała wysoko nad ziemią i zalewała szybko cały widnokrąg. Pod nią było jeszcze bardzo ciemno, ciemniej niżeli gdzie indziej.

Panna Lawinia spojrzała na pokojowca i zwracając się do idącego za nią barona Amadeusza zauważyła:

– Ten człowiek cierpi widocznie na lunatyzm. Patrz pan, ani słyszy, ani rozumie.

Baron końcem laseczki dotknął ramienia pokojowca.

– Cóż, drabie, może dasz nam przejście! – zawołał.

Siła, zwykle tak żywy i uprzejmy, teraz zaledwie o krok się usunął i nie zmienił postawy.

W tejże chwili zatrzymał się książę Leon.

– Zdaje mi się, żeśmy się zawiedli – rzekł. – To widowisko przechodzi w coś niecodziennego. To pożar!

– Pożar! tym lepiej! – zawołano chórem. – Ce sera plus grand rose!

– Ale co się pali, Lwie? – zawołała księżniczka Iza.

– Tego nie wiem, ale możemy posłać na zwiady, jeśli cię to zajmuje. Siła!

Kozak na dźwięk głosu pana oprzytomniał.

Zbliżył się, lecz ani giął się w ukłonie, ani w oczy patrzył. W jasność tę wbił wzrok i myśl.

– To pożar? – zagadnął Lew.

– Pożar – odparł głucho.

– Gdzie?

– W Krasnych Sadybach, miłościwy kniaziu.

– Skądże wiesz?

– Bo tam moja chata.

– Więc to wieś?

– Wieś, miłościwy kniaziu; wieś wasza, na drodze do Czartomla.

– Nie będziemy zatem mieli żadnego osobliwego widoku – zauważyła księżna Idalia. – Te lepianki ich palą się prędko i nisko.

– Wieś się pali! – zawołał baron. – Ja bym je wszystkie popalił, bo są szpetne, brudne i psują najpiękniejszy krajobraz.

– Masz słuszność, baronie. Chłopi zresztą tak przywykli do życia na powietrzu, że im strata tych dymnych nor wyjdzie chyba na pożytek – dodała panna Lawinia.

– To tak poetycznie być musi zasypiać pod cieniem drzew, przy śpiewie słowików – rzekła księżniczka Iza.

– Czy pani raczy przyjąć ode mnie ten bukiecik? – szepnął jej Maszkowski podając wiązankę pomarańczowych kwiatów. – Niech pani mnie uszczęśliwi.

Panna zarumieniła się nieco i zawahała.

– Nie chcę pana pozbawiać konkursowej nagrody.

– Słowo daję, nic mi ona nie znaczy – zawołał.

– Ach, w takim razie mogę uwolnić pana od niepotrzebnego fantu – odparła z uśmiechem.

– Palnąłem głupstwo, co? Bardzo być może! Daruje pani. Chciałem powiedzieć, że teraz te kwiaty nic nie są warte, ale skoro je pani weźmie, staną się naprawdę cenne. Słowo daję.

– Ale ciotka Lawinia nierada będzie, widząc swój dar w drugim już ręku.

– Obrazi się? Et, co tam! Przecie księżniczka Lawinia nie może myśleć, że się z nią ożenię! Co?...

– Chut! – szepnęła Iza. – Któż mówi podobne rzeczy?

– Znowu palnąłem głupstwo. Tam do diaska! A prawda, tak mi się wypsnęło. Ale panna Lawinia nie słyszała. Głupstow!

– Nie słyszała, ale widząc kwiaty u mnie pewnie by się obraziła. Zachowaj więc je pan.

– Doprawdy? Szkoda! Ułożyłem sobie, że je pani ofiaruję. Hm, teraz doprawdy nie wiem, co robić.

– Przyłączyć się do reszty towarzystwa i admirować pożar.

– Kiedyż ja pani powiem pewną rzecz... – westchnął zakłopotany.

– Może jutro? – szepnęła z przymusem.

– Ba! Jutro rano muszę wyjeżdżać, bo widzi pani, miałem depeszę właśnie co do wyścigów wrześniowych. Biegać bądą trzy moje konie: kary wałach Ring of Poetry; gniada klacz po Michiganie i Red Maid, Simple; mój faworyt i największa nadzieja, ogier trzyletni po Roder-Fife’ie i Gypsy, Kasztelan Maszkowski... To ja sam go tak nazwałem – czy dobrze?

– Bardzo dobrze – odparła księżniczka machinalnie.

– Doprawdy? Dziękuję pani! Hurtle, mój dżokej, krzywi się na tę nazwę, bo nie angielska, ale ja przeprowadziłem Kasztelana. To wprawdzie trochę commun, ale z rzadka – bywa oryginalne. Słowo daję.

– Zapewne – potwierdziła Iza zapatrzona w łunę.

Złączyli się z towarzystwem.

Pożar ogarnął już niebo i ziemię. Z dymu potworzyły się bure obłoki i wzbijały słupami nad pogodny horyzont. Na ziemi ogień, jak morze spienione, rzucał wściekłe bałwany, fale, bicze płomieni.

Książęcy goście uzbroili się w lornetki i zabawiali przepyszną grą światła i cieni, dowcipkując po francusku.

– Królewski fajerwerk!

– Na cześć nowego pana!

– Wolałbym inne zakończenie dnia – wtrącił baron tłumiąc ziewanie.

– Na przykład? – wtrąciła szyderczo księżniczka Lawinia.

– Z kim? – dopowiedział książę Proński.

– Et, pewnie z aktorkami – objaśnił Maszkowski.

Damy zakryły uśmiechnięte usta wachlarzami, zgorszone. Proński zaklaskał w dłonie, uszczęśliwiony, Maszkowski, rad z konceptu, śmiał się głośno.

Leon wzdrygnął się i oczy pełne przerażenia i zgrozy podniósł na sportsmena.

On, człowiek form wyrafinowanych, wyznawca konwenansów i manier wielkoświatowych, wyskok Maszkowskiego odczuł jak policzek.

Poczerwieniał i zbladł, ręką powiódł po czole i zająknął się w gładkim frazesie skierowanym do bratowej.

– Mylisz się hrabio – odparł baron. – Resztę wieczoru chciałbym spędzić na zielonej łące, w towarzystwie czterech królów, ich małżonek i paziów.

– Baccarat! Niech żyje! Miewasz kapitalne projekta, baronie! – krzyknęła panna Lawinia. – Izo, idź zobacz, czy księżna już odeszła do swych apartamentów. Siła, stoły i karty! Książę, proszę o ramię. Będziemy grali do białego rana. To mi przypomni Wiesbaden i Hamburg.

– All right! – dodał Maszkowski.

– A księżna zechce nam towarzyszyć? – spytał Leon bratowej.

– Jeżeli jako partenaire dla pana, to i owszem.

– Księżna jest uosobieniem łaskawości.

Panna Lawinia upewniona przez siostrzenicę, że pani domu od dawna udała się na spoczynek, objęła energicznie komendę.

Ujrzawszy karty w wielkiej sali, oburzyła się na służbę.

– Do tureckiego gabinetu z tym! – rozkazała.

Leon poskoczył przerażony.

– Ciotko – szepnął – w gabinecie męskim? Niepodobna.

– Dlaczego, proszę?

– Ależ ciotko, przecież damy nie mogą tam być! Przy kartach. Chyba ciotka nie zna Maszkowskiego i wuja, gdy się rozbawią?

– Cha, cha! Jakiś ty naiwny! Właśnie to mnie nęci. Znam takie noce przy kartach. Mężczyźni są wyśmienici, gdy zaczną bredzić. Cóż to, nie grywałeś tak w baccarata za granicą?

– Owszem, ale nie było tam ani mojej ciotki, ani bratowej, ani siostry.

– Ale były ciotki i bratowe innych. Zresztą Izę wyprawimy spać. Milcz, Lwie, i słuchaj mojej dobrej rady.

Zostawiła go na środku sali i pobiegła.

– Stoczyłem na próżno walkę z ciotką o miejsce turnieju – wytłumaczył bratowej zakłopotany. – Lękam się, żeby paniom nie było przykro w otoczeniu rozbawionych panów.

– Pozostaje nam przecie swoboda opuszczenia zabawy – uśmiechnęła się księżna Idalia – a ponieważ nie lubię samotności, zabiorę z sobą księcia na przechadzkę.

– Lwie! Lwie! – wołała z daleka panna Lawinia. – Czeka na ciebie krzesło prezydującego. Ciągnij!

Posłuszny, nie zdradzając żadnego wyrazu i chęci, książę zajął miejsce i gra się rozpoczęła.

Okazałe stosy złota i asygnat zjawiły się na stole.

Leon i księżna grali najobojętniej, panna Lawinia i Maszkowski hałaśliwie; książę kłócił się z losem i wykonywał mnóstwo zabobonnych formułek, baron po kwadransie miał na policzkach wypieki, a w oczach nieprzyjemny blask namiętnego gracza. Szczęście, dość nierówno, ale sprzyjało wszystkim. Leon tylko co chwila sięgał do kieszeni.

Po godzinie zabrakło mu pieniędzy.

Sięgnął do bocznej kieszeni i wyciągnął pugilares. Gdy wyjmował zeń zwitek banknotów, wysunął się przypadkiem błyszczący przedmiot i potoczył się pod stopy księżniczki Lawinii.

Schylił się poń szybko, ale ciotka go ubiegła i triumfująco podniosła do światła nowiutki, srebrny, czarno emaliowany medalionik.

– Co to takiego? Spowiadaj się zaraz! – wołała.

– Jest to, ciotko, moja własność – odparł wyciągając rękę.

– Z powodu której przegrywasz tak haniebnie. Życzę ci dobrze, więc dlatego zatrzymam go u siebie. Lubię takie żałobne breloki. Naturalnie darujesz mi go.

– I owszem. Nic nie mam ciotce do odmówienia. Tylko, ponieważ mamy gust w tym razie wspólny, pozwoli mi ciotka ten drobiazg na parę dni, abym mógł kazać dla siebie zrobić podobny.

– Dowcipnyś! Zatrzymam go od dziś na zawsze, razem z tym, co zawiera... boć pewnie coś tam jest w środku. Chyba mi powiesz, skąd pochodzi?

– Od jubilera, ciotko.

– Przecie nie wmówisz we mnie, że od jubilera przeszedł wprost do ciebie. Książę Holszański nie kupuje podobnych rzeczy. Dostałeś to od kogoś.

– Księżniczko! – zawołał baron Amadeusz – nim książę opowie nam, gdzie i jak doszedł do posiadania tej blaszki, stracimy dużo drogiego czasu.

Leon podniósł oczy na mówiącego.

– Mylisz się, baronie – odparł – ja opowiadać nic nie będę.

– Zdaje mi się, że się ośmielasz mnie opierać – zawołała panna Lawinia. – Ustąpisz, gdy zajrzę do środka tej pamiątki.

Książę już usiadł na powrót. Gruby pęk asygnat położył przed sobą i pochylając głowę przeprosił towarzystwo za zwłokę.

Na ostatnią zaczepkę ciotki podniósł oczy.

Pomimo panowania nad sobą w źrenicach jego błysnęło złowieszcze światełko, chociaż ton i odpowiedź były niezachwianie uprzejme.

– Daruje ciotka, ale nie mam nic do opowiedzenia, tym mniej pod naciskiem groźby, której ciotka nie spełni.

– Dlaczego?

– Bo ciotka nie potrafi popełnić niedyskrecji.

– Radzę ci zbytnio w to nie wierzyć. Jestem kobietą. No, pełń swój obowiązek. Grajmy o medalion.

– Gdy mi zabraknie pieniędzy, to i owszem.

Rzucał spokojnie karty. Ale siedząca obok niego księżna Idalia widziała, jak przez maskę światowej uprzejmości i swobody delikatne jego rysy kurczyły się i drgały. Przegrywał ciągle.

– On vous adore! – zaśmiała się zalotnie.

– Żałuję, że nie wiem kto – odparł.

– Dama z medalionem, naturalnie.

– Mała pociecha.

– Dlaczego? Książę przecie musi ją kochać.

– Ja, księżno, kocham wszystkie kobiety – zakończył skłaniając się ku niej.

Pannę Lawinię gra pochłonęła zupełnie. Na stole przed nią ubożuchny klejnocik żałobny dziwnie odbijał od pogiętych kart, kreślonych kredą rachunków, resztek papierosów i damskich rękawiczek.

Nie otworzyła go pomimo groźby. Malutki i skromny, krył w sobie może kwiat pierwszego szczęścia dwojga serc, a może ostatnie ogniwko dawno potarganego łańcucha uczuć. Szczelnie był zamknięty, brzydki i niemy. Cały świat mógł nań patrzeć i nic nie zobaczyć, i nic nie posłyszeć. I tylko z całego świata dwojgu ludziom powiedziałby, czym był, co zawiera, co znaczy i jakim sposobem dostał się – tak ubogi – do wytwornego pugilaresa milionowego pana.

Zapomniano o nim. Pannie Lawinii zaczęło szczęście nie dopisywać; książę ani razu nie spojrzał w jej stronę; świece się dopalały w kandelabrach; księżna elektryzując sąsiada spojrzeniami i przyciszonym głosem, wiodła go na śliskie ścieżki salonowej kokieterii; Maszkowski klął po angielsku; baron uśmiechał się spazmatycznie, ilekroć przegrał.

Na stole stosy papierów i srebra rosły a rosły, przechodząc z rąk do rąk. Lecz przed panną Lawinią zapas malał.

Ostatnią sumę postawiła i – przegrała.

Wówczas oczy jej napotkały medalion samotny.

Trąciła go wachlarzem, aż się potoczył w stronę księcia.

– Cette horreur! – zawołała. – Zabierz go sobie. Jestem pewna, że to mi nieszczęście przyniosło. Za nic nie dotknęłabym go teraz!

Leon Holszański wyciągnął dłoń i własność swą szybko wsadził do kieszeni kamizelki.

– Ach, jakże księciu ręka zadrżała! – zaśmiała się szyderczo bratowa. – Chodzi wam bardzo o tę blaszkę!

– Istotnie, księżno. Należę do ludzi, którzy o mało co się starają i dbają, ale raz czegoś zapragnąwszy lub posiadłszy, zachowują...

– Czy książę sentymentalny?

– Jestem takim, jakim mnie księżna zechce mieć...

Nad zielonymi gąszczami parków poczynało ostrzej i wyraźniej rysować się niebo.

Pożar przy tym oświetleniu budzącego się poranku bladł i opadał – może strawił już wszystko. Pokojowiec Siła sam jeden tylko przyglądał mu się jeszcze, rozgorączkowany i ponury.

Gdy panowie siedli do kart, on poskoczył do marszałka dworu, a swego zwierzchnika, i prosił, by go uwolniono na parę godzin, ale marszałek spojrzał na niego jak na wariata.

– A nie wiesz ty, że książę ciebie jednego zapamiętał z dawnych czasów, a gdy woła, to tylko ciebie? Ani mi się ruszaj od progu!

Siła został, ale niepokój wyganiał go co chwila na krużganek, skąd ku tej łunie biegły jego myśli, jego trwoga i głuche stękanie.

Nie zauważył dopalających się świec u stołu grających, nie zauważyli ich też gracze. Dopiero gdy połowa zgasła, panna Lawinia, zdziwiona pomroką, spojrzała w okno.

– Wszak to już dzień! – zawołała. – Zmykajmy, księżno! Do czego będziemy dzisiaj podobne po takiej nocy!

– Et, pobielą się panie – zauważył Maszkowski.

Ale książę Leon złożył karty, a baron zgarnął pieniądze. Otrzeźwili się widokiem perłowego świtu. Zaczęto się żegnać. Gospodarz podał ramię bratowej i podprowadził do progu jej apartamentów.

Panowie pod eskortą służby zmierzali do swych pokojów; w tureckim gabinecie gaszono resztki świateł i sprzątano ślady szulerki.

Książę Leon pozostał sam, dopełniwszy sumiennie obowiązków, i skierował się ku lewemu skrzydłu pałacu, gdzie na długim korytarzu miał mieszkanie.

Był bardzo blady i wyczerpany. Maska salonowa nagle znikła, ustępując teraz miejsca śmiertelnej nudzie i martwocie. Zdawało się, że to trup zagalwanizowany kroczy automatycznie za złocistym sługą, świecącym mu na ciemnych przejściach.

Gdy wszedł do sypialni, zbliżył się do okna i otworzył je. Kłąb balsamicznego powietrza ogarnął go i otrzeźwił. Pozostał oparty o ramę, patrząc zamglonym okiem przed siebie na dziedziniec.

Dniało coraz wyraźniej.

Z przeciwległego skrzydła wyszedł właśnie profesor. Spojrzał na niebo i uśmiechnął się dobrotliwie, jakby za światło i ranek dziękował.

Miał na sobie wyszarzały surdut i rude buty, na łysej głowie dziwaczną czapkę, a w ręku trzymał puszkę zieloną, rydelek, parę starych ksiąg i dzbanek gliniany.

Zbliżył się do trytona, który w środku dziedzińca bezustannie zionął wodą, napełnił dzbanek i tak obładowany wyruszył za bramę.

Widział go jeszcze książę, jak u domku odźwiernego dziecko małe pogładził po głowie i coś do niego z uśmiechem przemówił; potem utonął w zieleni wysady. Książę rękę przesunął po czole i usiadł ciężko na fotelu. Dopiero wtedy spostrzegł Siłę.

– Zawołaj mi Bernarda! – rozkazał. – Ciebie w tej chwili nie potrzebuję.

Po dość długim oczekiwaniu kamerdyner się ukazał i zabrał się w milczeniu do rozbierania pana.

Książę ziewał nerwowo, a chwilami dreszcz nim wstrząsał. Kamerdyner zapuścił firanki i podał wody sodowej z szampanem, ale książę zaledwie umoczywszy usta odsunął szklankę. Położył się nareszcie i zdawał się drzemać, blady, z zamkniętymi oczyma, bez śladu życia na twarzy.

Po chwili skrzywił się i poruszył.

– Daj mi, Bernardzie, chloralu – rzekł z cicha – zapomniałeś!

– Nie, książę panie, ale myślałem, że po dzisiejszym zmęczeniu...

– Myślałeś, że wyzdrowieję i zasnę normalnie. Byłaby to osobliwość nie znana od trzech lat.

– Dlaczego książę pan nie spróbuje morfiny? – zagadnął sługa z cicha.

– Może kiedyś... potem – odparł biorąc z rąk lokaja przyrządzony proszek.

Cisza zaległa sypialnię.

Słońce podniosło się zupełnie i obejrzało ciekawie pałac. Głuchy był, niemy i jakby zaklęty. Okna pozasłaniane, dziedziniec pusty, spało wszystko ani troszcząc się o boży dzień.

Rozdział II
Zadudniał most pod cudacznym amerykanem Maszkowskiego, opadł kurz spod kół faetonu księcia Prońskiego, znikły nareszcie siwosze holszańskie, uwożąc do dalekiej stacji barona Amadeusza. W pałacu zostali sami domowi.

Książę Leon korzystając z chwili samotności zapalił papierosa i przechadzał się po tarasie; damy odeszły dla zmiany stroju do obiadu.

Pierwsza ukazała się Iza, spostrzegając brata podeszła spiesznie ku niemu.

– Nie przerywam ci myśli? – zagadnęła.

– O, bynajmniej – odparł rzucając papierosa i podając jej ramię.

Rodzeństwo mówiło do siebie tylko po francusku i nie nazywało się nigdy po imieniu. Znało się tylko w salonie, nie obcowało nigdy bliżej, nie bawiło się razem.

Iza wzrastała za granicą w klasztorze i przed rokiem zaledwie wystąpiła jako dorosła osoba. Młodszego brata widywała chwilowo tylko na wakacjach; nie zamienili z sobą nigdy trzech słów poza koniecznością towarzyskich stosunków.

Teraz wsunęła mu rękę pod ramię i zaczęła nieśmiało:

– Chciałabym ciebie spytać o coś.

– Słucham.

– Wiesz? Matka miała wczoraj list od hrabiny Maszkowskiej.

– Nie, nie wiem.

– W liście tym prosi o moją rękę dla syna.

– Ach, tak! Trés correct! – rzekł spokojnie.

– Chciałam cię spytać, co mi radzisz w tym razie?

– Jak to? Matka zostawiła ci wybór odpowiedzi?

– Matka mi przeczytała ten list tylko.

– Zdanie ma zapewne gotowe. Wedle niego się stanie.

– A ja?

– Ty się poddasz!

– Kiedy ja nie chcę! Nie kocham go. Gdy na mnie patrzy, zdaje mi się, że on mnie ogląda jak swego wyścigowca. Uczono nas, że małżeństwo to związek dwojga dusz miłości.

– Bardzo cię źle uczono. Małżeństwo, u nas – tu położył nacisk – jest związkiem imion sobie równych lub dwojga fortun. Miłość jest prerogatywą plebsu.

– Ja bym tak chciała kochać! – szepnęła księżniczka.

Spazm nerwowy, właściwy księciu, skrzywił jego rysy.

– Zachcianki co najmniej niestosowne. Radzę ci o nich przed matką nie wspominać – rzekł chłodno.

– Więc ja nie mogę nawet swoją osobą, swym życiem rozporządzić! Dlaczego? Czy brat i matka żałują mi holszańskiego powietrza? Pozwólcie mi zatem do klasztoru powrócić. Gdziekolwiek, bylebym nie widziała Maszkowskiego. Ja go nienawidzę!

– I nienawiść jest prerogatywą plebsu. Zresztą mnie do niczego nie mieszaj. Trzy rzeczy są nam dozwolone: nie czuć, nie myśleć, nie pracować. Chcę tego używać. Znajduję, że Maszkowski jest dla ciebie partią zupełnie stosowną; zresztą zależy osoba twoja od matki, a ode mnie tylko posag, który wypłacę w chwili zawierania kontraktu. Z kim, to rzecz najmniejsza.

– Więc ty mi nie pomożesz? Nie wstawisz się do matki? W klasztorze mówiono mi, że brat to najlepszy opiekun i obrońca...

– Twój klasztor musiał być bardzo demokratyczny.

– O! Alfred był lepszy od ciebie! – zawołała ze łzami, wysuwając mu rękę spod ramienia.

– Zapewne, słyszałem to bardzo często w mym życiu – odparł z jednakowym spokojem, idąc dalej obok niej.

– Więc mnie zmuszą do małżeństwa? Powiedz – spytała żałośnie.

– Nie zmuszą, ale zmusisz się sama. Noblesse oblige, moja droga. Bez śmieszności nikt nie zbacza od utartych prawideł. Nie zmienisz porządku świata, ale się poddasz jak wszyscy!

– Więc noblesse oblige do nikczemności!

– Tylko do szanowania tradycji konwenansów. Moja droga, nie bądź tragiczna. Maszkowski nie jest gorszym od innych, a posiada wszelkie wymagane warunki na dobrego męża. Mogłabyś trafić daleko niefortunniej.

– Ale ja go nie kocham! Jest mi wstrętnym! – powtarzała płacząc. – Ja mu to powiem!

– Mam nadzieję, że w czas wspomnisz, kim jesteś, skąd pochodzisz i wstydzisz się bezowocnego skandalu. Jeśli matka odpisze zezwalająco, uszanujesz jej powagę, jej wolę i domowe tradycje.

Iza spojrzała w twarz brata chłodną i nieporuszoną. Mróz jej przeszedł po kościach, bezmierna żałość ścisnęła serce. Poczuła się zgubioną, osądzoną, skazaną – umarłą już.

W tej chwili ciotka Lawinia ukazała się z bocznej alei.

– Co robicie? Iza płacze, mój rycerz ma minę kaznodziei metodystów. Co się stało?

– Ach ciociu, chcą mnie wydać za Maszkowskiego! – szepnęła księżniczka rozpacznie.

– Nie może być! Co? Oświadczył ci się? Sam? Jakże to było? Opowiedz. Quelle farce!

– Matka jego pisała do mamy.

– Tak! – zawiedziona rzekła ciotka – przez rodziców! Oh! que c’est juif!

– Ależ ciotko! U nas podobne sprawy nigdy się inaczej nie załatwiają – wtrącił książę Leon. – Niegdyś w starych dokumentach znalazłem kilkanaście listów podobnej treści.

– Tiens! Czytywałeś stare szpargały?... Czy to były rekolekcje dla pokrzepienia w wierze?

Książę poprzestał na milczącym ukłonie.

– Ciociu, ale ja nie cierpię Maszkowskiego! – wtrąciła Iza.

– Czemu? Zakochałaś się może w baronie Amadeuszu?

– Ach nie! Ja nikogo nie kocham...

– W tym wieku! O młodzieży! – patetycznie westchnęła księżniczka Lawinia.

– Ale bym chciała pójść za mąż z miłości – zakończyła Iza.

– Jakże? A tylko co mówiłaś, że nikogo nie kochasz.

– Ale może kiedyś pokocham.

– No to Maszkowski ci nie przeszkodzi.

– Jak to?

Stara panna mrugnęła w stronę Leona, drwiąco i cynicznie wykrzywiła się jej twarz.

– Zobaczysz, moja droga, zobaczysz! Tymczasem idź za Maszkowskiego. Im głupszy mąż, tym lepiej.

Oszołomiona biedna dziewczyna spoglądała pytająco to na ciotkę, to na brata, ale oni mówili już o czymś innym: o Włoszech, skąd książę wracał, o Szkocji, gdzie zimą polował, o Egipcie, który zwiedzał. Znała to wszystko, bo jej życie było ciągłą włóczęgą, wagony domem, hotele ojczyzną.

Po chwili zapomnieli o Izie strapionej i smutnej. Nie rozumieli zapewne jej pragnień dziwacznych; uważali ją za dziecko.

W sali jadalnej rozmowa toczyła się dalej o zamorskich cudach i osobliwościach, tylko że pieprzne uwagi ciotki Lawinii i obosieczne dwuznaczniki francuskie księżny Idalii hamowała obecność księżny matki.

Nikt oprócz Leona nie spostrzegł nie zajętego miejsca na szarym końcu stołu.

Zrazu sądził, że profesor zjawi się jak zwykle nie w porę, ale gdy wniesiono czarną kawę, a starego wciąż nie było, zwrócił się do Siły.

– Profesor nie przyjdzie? – spytał.

– Prosiłem trzy razy, miłościwy kniaziu, ale nie porzucił robaków.

– Podać mu obiad w mieszkaniu.

– Natychmiast!

Po skończonej uczcie księżna Idalia pociągnęła szwagra na przechadzkę i wymykali się właśnie na taras, gdy uroczysty głos księżny matki przykuł syna na miejscu.

– Księcia Leona proszę z sobą do gabinetu.

Przeprosił bratową ukłonem i poszedł na wezwanie. Iza na skinienie matki, blada jak śmierć, szła także.

W gabinecie usiedli wszyscy i panowała chwila milczenia.

Matka przy biurku, w fotelu, przyglądała się swoim alabastrowobiałym rękom ociągniętym do połowy w koronkowe futeraliki. Iza trzęsła się i mieniła na twarzy. Książę skubiąc wąsiki czekał, co nastąpi.

Na biurze wreszcie zaszeleściały papiery.

– Odebrałam wczoraj list od hrabiny Zymbram-Maszkowskiej, proszący o rękę mojej córki dla jej syna. Wezwałam was dla podzielenia się z treścią odpowiedzi... Sądzę – zwróciła się do syna – że przeciw tej propozycji i zgodzie na nią nic nie masz.

– Nic. Znajduję tylko, że i propozycja, i zgoda nie wypadły w stosownej po temu chwili, po tak świeżym i bolesnym ciosie.

Księżnie widocznie nie podobała się uwaga. Była zupełnie trafną – a nie wychodziła od niej. Spostrzegła w tej chwili, że popełniła błąd, ale w takich razach stawała się jeszcze despotyczniejszą i wynioślejszą.

Spojrzała na syna ostro i niechętnie.

– Ja tego nie znajduję i nie o to pytałam. Przeciw Maszkowskiemu nic nie masz?

– Nic – odparł sztywniejąc jeszcze bardziej.

– Ród wprawdzie niższy od naszego, ale kobietom często należy zstępować. Iza wychodzi z Holszy.

– Mamo, ja bym tak chciała jeszcze w domu pozostać – szepnęła dziewczyna.

Matka spojrzała tylko na nią bez słowa i dalej mówiła do syna:

– Fundusz zupełnie dostateczny. Przy posagu Izy wystarczy na życie porządne. Wskutek tego daję na związek ten w swoim i twoim imieniu zezwolenie, naznaczając ślub na dzień drugi lutego, w Paryżu, dokąd dla wyprawy udamy się niebawem. Z powodu żałoby uroczystość odbędzie się w najściślejszym kółku krewnych... Oto jest to pismo.

Sięgnęła po wielki herbowy arkusz i odczytała uroczyście, w wielkiej ciszy.

Nawet Iza łkać głośno nie śmiała.

Skończywszy, księżna wyrok ten wsunęła do koperty i zadzwoniła.

– Oddasz to masztalerzowi – rzekła do wchodzącego pokojowca – z rozkazem natychmiastowego dostarczenia hrabinie Maszkowskiej w Zabużu.

Oczy Izy przeprowadziły kopertę. Złamana była, bezradna, znękana.

– Moja córko, możesz mnie uścisnąć – odezwała się księżna, z daleka wyciągając rękę.

Iza milcząc podeszła i wargi jej zimne spoczęły na tej dłoni, której pieszczoty nie znała, a teraz poznała bezwzględność.

I było po wszystkim.

Książę, nie mając za co dziękować, czekał tylko uwolnienia z gabinetu. Nie lubił, gdy mu przeszkadzano po obiedzie wypalić parę papierosów.

Ale matka tylko Izie pozwoliła odejść, wiadomość o związku zanieść ciotce i bratowej. Leon pozostał na miejscu.

Księżna dobyła z biurka dwa klucze i podała synowi.

– Jeden otwiera pokoje Alfreda, drugi jego biuro w głębi korytarza. Weź je – i władzę. Alfred zostawił wszystko w porządku i chwale. Och! on był z krwi i kości Holszański! Bez skazy i zarzutu.

Leon tę uwagę kryjącą ostrze przyjął, jak wszystko, czym go częstowano.

– Ja rychło stąd wyjadę. Potrzebuję trzech tysięcy miesięcznie za granicą, a dwóch w kraju. Księżna Idalia otrzyma połowę tego i swobodę wyboru miejsca zamieszkania. Księżniczka ciotka resztę swoją ma ulokowaną w bankach zagranicznych. Posag Izy ma być kompletnie wypłacony w dzień ślubu. To wszystko, czego wymagam od ciebie w sprawach pieniężnych.

– Stanie się – rzekł Leon.

– W Paryżu zawiążemy mało stosunków. Czy znasz księżnę Caraman-Capet d’Orléans?

– Nie.

– Trzeba, żebyś poznał – rzekła z naciskiem.

– Uboga krewna koronowanych głów.

– Właśnie.

Syn nie wyraził swej zgody, a ona więcej nie nalegała.

Rozmawiali o interesach i stosunkach swego świata. Wyliczała mu domy, gdzie miał złożyć wizyty, ludzi, których miał poznać i zaszczycać swą obecnością, urządzenia prastare, które miał utrzymywać.

On, wstrząsany nieznacznym dreszczem, tłumiąc nerwowe ziewanie, rozdrażniony brakiem tytoniu, odpowiadał monosylabami.

Znać było, że męczyło go to bezmiernie. Nareszcie wniesiono światło do gabinetu i kapelan księżny wsunął się na codzienne wieczorne czytanie nabożne.

Wówczas księżna uwolniła go łaskawie.

Gdy się sam znalazł, był blady, wyczerpany, niezdolny do dłuższych obowiązków towarzyskich.

– Damy są w ogrodzie – objaśnił go sługa.

Nie poszedł do nich, ale zapaliwszy nareszcie papierosa wyszedł na ganek i wsparty o grzywę kamiennego lwa przy schodach, pozostał sam, ziewając bez ceremonii i narkotyzując się dymem.

W pałacu rzęsiście oświetlonym, gwarnym od służby, tylko cztery okna były szczelnie zamknięte, pajęczynami osnute, nieme.

W jednym z nich słabe tylko błyskało światełko – reszta była ciemna.

Książę Leon patrzał w tę stronę tak zamyślony, że nie posłyszał szelestu sukni za sobą.

– Tak samotny? – rozległ się przyciszony głos księżny Idalii, gdy łabędzi puch wachlarza musnął go po policzku. – O czym pan marzy? – dodała siadając na kamiennej, niskiej balustradzie. – O, proszę palić, bo odejdę, nie chcąc być natrętną.

– Skończyłem już. Dziękuję. Przerwano nam zamierzony spacer, ale już teraz jestem na rozkazy.

– A więc zostańmy tutaj, proszę, jest miejsce na dwoje między tymi kolumnami.

Ukłonił się, ale pozostał przed nią.

– Czy pan się boi tego miejsca tak bliskiego przez wzgląd na mnie czy na siebie? – spytała drwiąco.

– Nie chcę korzystać z łask, aby ich potem nie stracić.

– Ach, pan taki przewidujący! O, nie ma czego! Łaski raz dane – pozostawiam.

Usiadł. Dotykali się prawie ramieniem.

– Czy los mój już zdecydowany? – spytała nagle.

– Jak to?

– Ano, odbyła się przecie rada gabinetowa. Musiała w niej być mowa i o mnie, po Izie. Zapewne mam opuścić Holszę?

– Ależ księżno! To przecie najzupełniej od księżnej zależy.

– Taak. Jakże wspaniałomyślnie! A panu czy już wybrano bogdankę?

– Wcale nie. O losach naszych nie było mowy.

– Do czasu, do czasu! – zaśmiała się nerwowo. – Parions, że nim rok minie, na świecie przybędzie trzecia księżna Holszańska.

– Parions – à discrétion!

– Zgoda! Wzajemnie.

Teraz dotknęły się ich dłonie i tak pozostały.

– Więc gdy wyjedzie matka z Izą do Paryża, któż w Holszy zostanie gospodynią? Może ciotka Lawinia?