Promień - Stefan Żeromski - ebook

Promień ebook

Stefan Żeromski

4,7

Opis

Powieść „ Promień ” opisuje stagnację prowincjonalnego polskiego miasteczka. Jej bohater podejmuje samotnie walkę z zacofaniem prowincjonalnego miasta.

Na kształt powieści niewątpliwie miały wpływ kieleckie doświadczenia i obserwacje pisarza.

Stefan Żeromski - polski prozaik, publicysta i dramaturg. Jest autorem kilku powieści oraz licznych nowel i opowiadań. Wielokrotnie, podejmując tematykę historyczną, nawiązywał do problemów współczesności. Wielkim zainteresowaniem cieszyły się jego powieści społeczno-obyczajowe „Syzyfowe prace” i „Ludzie bezdomni” oraz powieść polityczna „Przedwiośnie”. Wydarzeniem stała się też wielka powieść historyczna z okresu wojen napoleońskich „Popioły” oraz „klechda” z czasów powstania styczniowego „Wierna rzeka”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 193

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Stefan Żeromski
Promień
Warszawa 2014
Rozdział I
Zawadzając o każdy przystanek, choćby najmniejszy, pociąg zbliżał się wreszcie do stacji Sapy, centralnego punktu zjednoczenia trzech gałęzi kolejowych. Raduski zaznajomiony ze wszystkimi towarzyszami drogi w przedziale „niepalącym” klasy trzeciej, ilekroć wstrzymywano bieg pociągu, wysiadał dla zwiedzenia bufetów, często zaopatrzonych tylko w piwo i kiełbasy, do złudzenia imitujące postronki z węzłami, które by primo tygodniami moczono w wodzie morskiej, a secundo miesiącami suszono na słońcu afrykańskim. Kupował tam, co się dało, nie dla siebie zresztą, lecz dla dzieci w wagonie, dla damy w wyświechtanej salopce, dla starego jegomości niewiadomej kondycji w baranach, dla dwu chłopów, zdążających do sądu w mieście, dla kucharki wiozącej ryby w ogromnym koszu, a nawet dla Żyda, prawdopodobnie trzy razy starszego od konstytucji rzeszy prusko-niemieckiej, który budził się kiedy niekiedy, stękał i tarł swe pałąkowate plecy o poręcz ruchem do najwyższego stopnia prowincjonalnym.

Głównym interlokutorem Raduskiego był pan w baranach. On to każdorazowo wymawiał imię stacji, do której się zbliżano, wskazywał palcem, uzbrojonym w paznokieć od dawien dawna niepozbawiony ani bystrego wzrostu, ani srogiego zabarwienia i mianował usty, wsie i folwarki, leżące w polu widzenia, przytaczał nazwiska zawiadowców stacyjnych, pełnomocników, starszych i młodszych telegrafistów oraz właścicieli bufetów. Wszystko to czynił z niewątpliwą sumiennością, jak gdyby pragnął nagrodzić towarzysza podróży za przyniesione do wagonu piwo, butersznyty etc. i zwrócić mu co do grosza w formie ładunku erudycji koszt wyłożony na kupno innych przysmaków. Raduski z prawdziwym pietyzmem słuchał tych szczegółów, ale nade wszystko rozpytywał się o przestrzeń z Sapów do Łżawca. Przepowiadał sobie po kilka razy za panem w baranach nazwiska czterech stacyjek, a wymówiwszy każde z nich, dziwacznie odwracał głowę i patrzył na sufit wagonu. Inne osoby w przedziale starały się nie zostawać zbyt daleko za panem wiele mówiącym i każda z nich dorzucała jakiś szczegół już to o samych stacjach, już o przyległej prowincji.

Tymczasem wagon przebywając zwrotnice zakołysał się raptownie i nim z twarzy podróżnych znikła stereotypowa obawa, czy to aby nie następuje wykolejenie, zwolna wsunął się przed peron. Drzwi otwarto z nieuniknionym trzaskiem. Ukazał się w nich konduktor chorowity, z rzadką, czarną brodą i szyją naprzód wyciągniętą. Idąc wzdłuż przedziałów wagonów pod ciężarem swojego niezmiernego szynela z taką forsą, jakby usiłował raz wreszcie wyrwać się z tej szaty i uciec na koniec świata, mizerak ten zawiadamiał pasażerów w sposób przez nos urzędowy, że kto jedzie do Łżawca, to nich wysiada.

– No, moi szanowni państwo – zawołał Raduski głosem wesołym – ja do Łżawca. Szczęśliwej podróży...

Ujął szybko swój mały, skórzany kuferek, skłonił się towarzyszom, wyskoczył i utonął w zbitym tłumie. Pociągi zbliżały się do tej stacji i odchodziły, rozlegał się nieustanny prawie świst, brzęk dzwonków, łoskot kół, gwar ludzki...

Na peronie snuły się osoby ze wszystkich warstw społecznych: od chłopów w żółtych kożuchach i od Żydowinów w zatłuszczonych obficie chałatach i butach najordynarniejszego kalibru, aż po dżentelmenów, z wdziękiem noszących płaszcze, kołnierze i czapki bobrowe. Drzwi klasy drugiej i trzeciej pochłaniały i wydzielały na zewnątrz dwa nurty ludzkie. W poprzek peronu trudno było przecisnąć się między zwartą a ruchomą ciżbą. Raduski ze swym małym pakunkiem w ręce kręcił się to tu, to tam, dawał się pociągać, wprowadzać się do wnętrza i na świat wydobywać. Serce jego przepełniała, niby spienione wino czarę kryształową, błogosławiona szczęśliwość, obezwładniająca ręce i nogi. Wśród masy, która go brała ze sobą, głowę miał co chwila przy czyjejś głowie i kimkolwiek by był ten drugi człowiek, dotykał go ramionami z miłością, słuchał jego mowy i przypatrywał mu się oczami, co niezbyt prawdziwie widzą, a przecie wszystkie szczegóły zgarniają i chłoną. Gdyby w owej minucie ktokolwiek z tych ludzi, bogaty czy biedny, obdarty czy wystrojony, uczciwy czy nikczemny zwrócił się do niego i rzekł: Panie Janie Raduski, jestem w potrzebie, dajno setkę, czy tysiąc rubli... – uczyniłby to niezwłocznie. Ale nikt nań uwagi nie zwracał, chyba ci, do których twarz pochylał zbyt blisko.

– Ani jednej osoby, ani jednego znajomego spojrzenia... – szeptał do siebie.

Czasami w tłumie migał jakiś kontur, jakiś profil znajomy, doskonale znany i przejmował serce dreszczem śmiesznego bólu, trwogi, wstydu. Chwila mocnego skupienia uwagi rozpraszała ułudę: to nie ten człowiek... Z tamtym obcowało się często, znało się go dobrze, albo cierpiało się z jego powodu jeszcze bardzo niedawno, ale w odległości trzystu mil od stacji Sapy. I już tamto wszystko zostało nieskończenie daleko... W innej znowu chwili przesuwało się oblicze bez wątpienia w tych stronach widziane za czasów dzieciństwa, czy nawet wczesnej młodości, ale tak przez długi szereg lat we wspomnieniu zatarte, tak zestarzałe i odmienione, że snuło się w oczach niby dziwaczne jakieś złudzenie, niepokoiło pamięć, jak przykra chimera, wymykająca się z objęć myśli. Zagarnięty prze świeży przypływ osób, Raduski wszedł do poczekalni klasy drugiej i nie oparł się aż w najdalszym jej kącie. Była to hala wielka i bardzo wąska. Szereg kolumn dzielił ją od drugiej, gdzie składano pakunki. Przy drzwiach głównych znajdował się duży szynkwas, zwany także bufetem. Ozdobne sklepienie tej sali pokryte było plamami wieloletniego kopciu naftowego, ściany jej zaczerniały, jakby do ostatniego włókna przejęte dymem z cygar i papierosów, sprzęty umalowane jednostajną olejną farbą, nosiły ślady i znaki czegoś niby pracy i zużycia. Raduski siadł na wyplatanej ławeczce, tobołek umieścił pod nią przy nogach i znowu zapadł w ów stan szczególny, który można by nazwać gorączkowym marzeniem. Gwar publiki, płynącej niewyczerpaną falą skupiał się w tamtym miejscu, zlewał w jednostajne brzmienie i pod zaczerniałym sufitem cicho huczał, jak tony organów wielkiego kościoła. To echo zgiełku wydało się podróżnemu jak gdyby melodią chyżego biegu życia. Brzmiało w niej stanowczo coś, niby sama treść i istota wszystkiego, co się zamyka między pierwszym wzruszeniem miłosnym, a ostatnim dreszczem śmierci. W owej chwili, jak na wyniosłym pograniczu kończył się już kraj, utkany ze wspomnień, miała się przerwać zmyślona, niematerialna rzeczywistość, latami w sercu stwarzana, miała zniknąć tamta ziemia, mieli odejść ludzie, jak widziadła senne, co nie zostawiają śladu stóp swoich ani na pierwszym śniegu zimowym, ani na mokrym piasku wybrzeża. Zadumę jego przerwał donośny głos portiera, który uderzywszy trzykroć w mały, ręczny dzwonek, woła:

– W Morysów, Tarcice, Palenisko, Łżawiec...

– Cha cha cha... Łżawiec... – zaśmiał się Raduski z cicha, patrząc na twarz starego oficjalisty przez smugi sinego dymu, ciągnącego się w poprzek sali ku wyjściu. – Ten sam portier, ten sam głos... Jedenaście lat nie słyszałem cię na jawie, kamracie, ale za to w marzeniu, w marzeniu...

Sala szybko pustoszała. Gdy krzyk odźwiernego zabrzmiał znowu, Raduski wyszedł. Po drodze przyjrzał się twarzy szwajcara i niby we śnie nad wyraz prędkim widział, jak coś obcego, młodość swą i samego siebie podczas oczekiwania w tej sali na schadzkę z pierwszą w życiu kochanką. Zadrżała w sercu dawna rozkosz, otwarła ramiona do uścisku w próżni, jęknęła na podobieństwo tonu muzycznego i znowu stała się nicością. Z całego systemu, z całego świata i tamtego życia nie zostało nic, taka nawet szczypta popiołu, żeby na niej mogła jedna łza spocząć. W głębi serca zdumiewając się nad ową surową różnicą dwu egzystencji tego samego człowieka, stanu młodzieńca i stanu trzydziestokilkuletniego mężczyzny tak odmiennych, jak byt gołębia chyżo lecącego pod chmurami odmienny jest od bytu jaja, z którego się wylągł, a jednocześnie kombinując związek logiczny między bieżącymi zdarzeniami, podróżny nasz stanął przy wagonach. Konduktorowie chodzili z wolna tam i z powrotem, mrucząc od niechcenia:

– W Morysów, Tarcice, Palenisko...

– A gdzie jest wagon dla niepalących – zapytał grzecznie Raduski pierwszego z brzegu.

– Dla niepalących? Ij... Ano niech pan idzie naprzód. Pierwszy wagon...

Ów pierwszy wagon był nie tylko „palący”, ale wszystkimi otworami swymi wydzielał dym z machorki i cygar, wonny, jakby ze spalenia kupy badyli kartoflanych w drugim tygodniu września. Na ławkach, półkach i pod ławkami mieścił się tam lud izraelski, zajęty konwersacją niewymownie ożywioną. Raduski stał we drzwiach przez chwilę i upatrywał dla siebie jakiegokolwiek miejsca, ale go nie znalazł. Zeskoczył tedy na peron i wgramolił się do innego wagonu klasy trzeciej, nie zasięgając już u konduktora informacji. Był tam tłok jeszcze większy, aczkolwiek aryjski. Dym zresztą posiadał ten sam zapach kapuściano-kartoflany.

Panowała tu jeszcze większa swoboda ruchów, niż w przedziale semickim, były zajęte nie tylko miejsca, ale nawet przejścia. Dopiero w trzecim wagonie wędrowiec trafił na wolny brzeżek ławki i tam z ochotą przysiadł. Słychać już było sygnały konduktorskie, gdy do tego samego wagonu obydwoma wejściami wpadła nowa gromada ludzi i zapchała go tak szczelnie, że szpilki już by tam nie wepchnął. W przejściach między ławkami stało po pięć i sześć osób, dróżka wzdłuż wagonu była tak zaludniona, że drzwi wewnętrznych żadną miarą nie można było otworzyć. Pociąg ruszył. Nos i usta Raduskiego znajdowały się wobec rozpiętego surduta i rozpiętej kamizelki, obejmującej pokaźny brzuch jednostki, której korpus chroniła od upadku wysunięta półka. Obok siedziały dwie małe dziewczynki, dawniejsze towarzyszki podróży, siostry prawie tego samego wieku, przytulone do matki, ciotki czy babki w salopie ze staromodnym kołnierzem. Na twarze ich poobwiązywane chustkami padał z okna nikły blask i dał je poznać Raduskiemu.

Siedziały, jak dawniej, uroczyście wyprostowane, o ile na to zezwalały plecy, brzuchy, ręce wspierające się na nich co chwila, jak o martwe zawiniątka i pakunki i wytrzeszczały oczy w podziwie, przechodzącym często w strach rzetelny. Starsza pani usiłowała chronić je od zgniecenia, zasłaniać od uderzeń licznych łokciów, ale sama wkrótce dostała wyraźnie, niby nieumyślne szturchnięcie i apostrofę, poczym dała spokój wszystkiemu. Za plecami dziewcząt, na ławce mającej wspólne oparcie, siedział jakiś pasażer w szopach bardzo wytartych i kapeluszu, tzw. melonie. Żółtawa twarz, której barwa znajdowała się w zależności bezpośredniej od piwa „słomkowego” łączyła się tak samo z rudym kołnierzem futra, jak kształt czaszki z formą przypłaszczonego kapelusza. Odwracając nieco na bok głowę, Raduski widział biust tego sąsiada, którego głos słychać było w całym wagonie. Wśród mnóstwa anegdot starych jak jego futro i nie większą mających wartość, które wygłaszał tonem donośnym, żeby go mogła słyszeć przynajmniej połowa osób w przedziale, rudy obywatel wtrącał od czasu do czasu:

– A ty parchu, bierz chałat w troki, pókim dobry i nie czekaj na moją ostatnią pasję!

– Co pan się wtrącasz w nie swój interes... – krzyczał w odpowiedzi kilkunastoletni Żydek, skromnie siedzący na końcu ławki. – Co pan jesteś fagas od wyrzucania ludzi z tego wagonu?...

Właściciel spłowiałego futerału robił minę, że nie słyszy. Opowiedział z talentem najbliższym sąsiadom nowy „kawał”, a ledwie go skończył wnet szepnął przyduszonym głosem:

– Idź stąd Żydzie starozakonny, bo ci mówię, że z kwitkiem wieprzowym wylecisz. A do żydowskiego wagonu, śmierdzielu.

– Mnie tu wolno, ja mam bilet!

– Choćbyś i miał bilet, to ja ci perswaduję jak tkliwa matka rodzonemu dziecięciu, nie siedź koło mnie, skoro cię stąd wypycham, bo w przeciwnym razie będę zmuszony tak ci dać w oko, że cię wprost z tej ławki w białej trumience wyniosą na kirkut...

– Co pan myśli, czy ja to samo nie mam pięści na oko!

Ledwie izraelita słów tych domówił, rozległ się krzyk jego, cały tłum osób, stojących wokoło ławki, zakołysał się na nogach...

– Gwałt! – wrzasnął Żydek... – Gaspadin konduktorze, co to jest... rozbój, rozbójnik, rabuś!

– Milcz! – wrzasnął pan w szopach, który go przed chwilą zepchnął był z ławki.

– Co to milcz! Ty sam milcz, złodziej! – zaczął na całe gardło krzyczeć pokrzywdzony.

– Nie piszcz mi tu, Żydzie! Czego na mnie włazisz? Prać go w ucho bez gadania! – wołało teraz kilkanaście głosów.

Udzielono mu nadto z tylu stron admonicji pięściami pod boki, ze się całkiem udobruchał i skromnie stanął w tłumie. W samym środku wagonu mieścił się okrągły piec żelazny i właśnie o tej porze bryły węgla, zatlone przy wyjeździe z Sapów rozżarzyły się w nim na dobre. Pasażerowie siedzący i stojący bez ustanku ćmili tytoń. Zaduch, dym i brak powietrza były nie do zniesienia. Bardzo ucierpiały dwie małe sąsiadeczki Raduskiego. Jeden z pasażerów, usadowiony prawie na nich wysunął się był cokolwiek dla zbadania czegoś, co się hałaśliwie działo z tamtej strony pieca i małe panienki odetchnęły, ale wnet wejrzenia ich znowu posępniały.

Na przeciwległej ławce siedzieli, żywo rozprawiając, dwaj kawalerowie, z których młodszy kopcił papierosa za papierosem, a strugi dymu z nadzwyczajną równowagą umysłu puszczał w twarz starszej, zapewne siedmioletniej dziewczynki. Wypalił w ten sposób jedną sztukę, drugą i sięgną właśnie do pudełka, żeby poczęstować towarzysza, gdy starsza z dziewcząt otrząsnęła się szczególnym ruchem i zwiesiła bladą twarzyczkę. Za chwilę dostała mdłości. Raduski szybko rozepchnął gadających sąsiadów, spuścił okno i zwrócił się do wszystkich z grzeczną prośbą, żeby się na czas pewien wstrzymali od papierosów. Młodzi ludzie rzucili na niego wzrokiem zdumionym, jakby przemawiał w języku malajskim i podjęli dalszy ciąg rozmowy. Nim upłynęła chwila czasu, dziecko przyszło do siebie, a okno trzeba było zamknąć, gdyż pewien bladożółty jegomość z szerokim nosem, spiczastą brodą i wyrazem kwaśno-wilgotnego pesymizmu na melancholijnym obliczu wołał z trzeciej ławy, że dostaje zapalenia w prawym płucu. Skoro tylko szyba podniesioną została, sąsiad z przeciwka wydobył swoje niewyczerpane pudełko, częstował towarzysza i wziął się do zapałek.

– Panie – rzekł do niego Raduski – nie palże u licha choć chwilę! Widzisz przecie, że dziecko z tego dymu omdlewa...

Młodzieniec uśmiechnął się w sposób niezdecydowany, wstrzymał w ręce zapałkę, ale i cygaretki z ust nie wyjął.

Właśnie podówczas szedł wzdłuż wagonu nadkonduktor w towarzystwie swego asystenta i obydwaj z chwalebną pieczołowitością zajęli się badaniem czy każda z osób ma prawo korzystać z dymu i zaduchu w pozie, jaką jej wyznaczył srogi los na spółkę z oszczędnością akcjonariuszy.

Raduski zwrócił się do tych urzędników z żądaniem, ażeby wskazali mu przedział dla niepalących i ażeby go tam wraz z małymi sąsiadkami zaprowadzili. Okazało się, że takiego przedziału w pociągu nie ma.

– Publika wszędzie kopci, proszę pana, cóż my na to poradzimy... – rzekł nadkonduktor, badając bilety.

– To mnie pan prowadź do klasy drugiej. Te dzieci są chore...

– W drugiej klasie tłok taki sam, a może i gorszy. Jedna rzecz, co jest, to zrobić z tego wagonu niepalący... Weź pan przekręć tabliczkę – zwrócił się starszy do konduktora. Wkrótce nade drzwiami widniała sentencja zabraniająca palić. Obydwaj konduktorowie powtórzyli przepis ustnie, ale bez skutku. Katolik w szopach, który poróżnił się był niedawno z sąsiadem semitą, wstał ze swego miejsca i ostentacyjnie zapalił cygaro. To samo uczynili natychmiast dwaj młodzieńcy. Pan w szopach, obgryzając koniec swojego kapustosa i naokół wypluwając włókna, rzekł:

– Dopiero był palący, już nie... A co mnie obchodzi? Komu dym kręci w nosie, to niech idzie do pierwszej klasy.

– Ale kiedy pan nie chce zwrócić uwagi... – żołądkował się Raduski – że to nie o starszych mowa, bo starszy wytrzyma, ale dziecko dostaje mdłości. Jakże można? Słyszał pan, że nie ma innego miejsca.

– Dziecko... mdłości. Mnie te mdłości zawsze idą na zdrowie i tej hrabiance nie zaszkodzą...

– Cha cha cha... – zaśmiali się sąsiedzi. Pan Jan skompromitowany zamilkł. Wódz palaczów, pewny teraz sukursu, mierzył go wzrokiem tak wyzywająco-zaczepnym, jakby w górnych, miarodajnych sferach jego czaszki, skrytej w głębi „melona”, rozbrykane piwo chlupotać się poczęło w sposób burzliwy i niebezpieczny. W samej rzeczy zwycięstwo tytoniu było coraz oczywistsze. Obok dwu młodych ludzi palących, a za plecami jegomości w rozpiętym surducie, dał się słyszeć trzask zapałki i nowa fontanna dymu skierowała się ku sufitowi...

Przy samych drzwiach stał krępy człowiek w granatowej czapce i palcie z aksamitnym kołnierzem gorszego gatunku. Twarz jego, ruchy i sposób bycia zdradzały robotnika, czy rzemieślnika. Gawędząc z sąsiadami wtrącał wiele wyrazów fachowych, jaskrawych i malował rzecz nadzwyczaj wyrazistymi gestami. Gdy nowy palacz zaciągnął się dymem i wypuścił go z ust pod nos siedzącym, ów ruchliwy pasażer rzucił okiem na wszystkich i rzekł kategorycznie:

– A też panowie to sobie poczynają nie jak panowie, ale nie przymierzając jak świnie!...

Pan w szopach poczuł się dotkniętym i od razu pchając przed sobą wszystkich z zamiarem, widać, starcia z nowym antypalaczem groźnie mruknął:

– Widzisz go! Drugi kaznodzieja! Właśnie, że będziemy palili i cała rzecz, a pan stój i ujadaj!

– Ale kopć, panie! Każdy będzie trzymał swoje: pan swego cygarusa, ja swoje słowo...

Ryży obywatel łypnął białkami raz i drugi, nie znalazłszy, widać, punktualnie w umyśle swym repliki. Nawet i w parę chwil później mruczał tylko przez zęby i wąsy grubiańskie wymysły, ale dowcipnego słowa nie urodził. Młódź paląca za jego inicjatywą przeszywała wprawdzie kaszkietowego złowrogimi oczyma, ale również zatopiła swe wzburzone odczucia w pomruku nieparlamentarnym. Jan Raduski był aż nadto przyzwyczajony do wszelkiego rodzaju scen wagonowych. Zdarzało mu się widzieć, jak podochocona publika, wskutek jakiegoś przewinienia względem kasjera stacji, szturmem brała dworzec, bufet, wagony i odbywała wojaż według swej chęci. Toteż wystąpienie obywatela w kaszkiecie bardzo przypadło do smaku, było mu tak miłe, że tego słowem opisać nie można. Zza ramienia pasażera stojącego patrzył ciągle na swego adherenta i postanowił zaznajomić się z nim niezwłocznie. Tymczasem tamten, wciąż ciskając śmiałe wejrzenia między gremium palące, przedostał się ku środkowi wagonu za piec, gdzie już od dawna umiejscowiona była jakaś heca. Dawały się stamtąd słyszeć ciągłe okrzyki, sprzeczki, groźby, przyduszone szepty i chóralne śmiechy.

Raduski wstał ze swego miejsca, ustąpił je otyłemu sąsiadowi, a sam przecisnął się na środek i wyjrzał zza pleców mężczyzn pochylonych. Bawiono się tam hazardownie w szczególną grę. Wysoki i chudy młodzieniec z miną kryminalisty trzymał w ręku długi, cienki i wąski rzemyk skórzany. W oczach wszystkich ujmował palcami prawej ręki jego dwa końce, lewą miejsce, gdzie przypadał środek i od tego środka zwijał rzemień w ścisły rulon. Gdy zeń utworzył płaski krążek, kładł go na ławie i proponował komukolwiek, żeby cienkim drutem trafił w środek.

– Stawiasz pan fajgla, ja stawiam fajgla i granie idzie... – mówił tonem tak andrusowskim, że Raduski zaśmiał się mimo woli. – Widzisz pan przecie, że biorę za końce paseczka, widzisz pan, że ciągnę... – gadał dalej wysmukły. Jeśli drucik zostanie panu, skoro cały rozkręcę, między dwiema połówkami paska, rubelians pański, jeśli zaś będzie „na polu”, rubelians mój. Rozumiesz pan przecie?...

Drucik zawsze zostawał „na polu” i rzadko kiedy trafiał w „opłotki”. Czasami, gdy rozwścieczony gracz domyślał się jakiegoś złodziejstwa po przepuszczeniu kilku „rubeliansów”, drucik trafiał w „opłotki” i ochota do próbowania szczęścia wzmagała się znowu. Jegomość w kaszkiecie przez czas pewien ognistym wzrokiem przypatrywał się tej grze, przekrzywiając głowę z ramienia na ramię. W pewnej chwili, gdy ostatni z ryzykujących szukał po kieszeniach „fajgla” i w żadnej go znaleźć nie mógł, stronnik Raduskiego zawołał:

– Stawiam dwadzieścia kop!

– Idzie granie... – powiedział właściciel paska, wznosząc ku górze białą źrenicę. Okazało się, że nowy gracz trafił w środek i zabrał czterdzieści groszy. Nie zwlekając, postawił obydwie czterdziestki i wygrał. Wówczas puścił w kurs tylko jedną i zwyciężył.

To jego szczęśliwe prowadzenie druta powitano ze wszystkich stron cichym szmerem.

Błyszczące oczy wpijały się w ruch palców, rozchylone usta pchały je, zdawało się namiętnym oddechem. Żywy robotnik wygrał jeszcze kilka razy, ale niespodziewanie szczęście go zdradziło. Poczytywał to za chwilowy lapsus oka, gorączkował się, stawiał coraz więcej i brnął w przegraną. Śmiech, rozlegający się dookoła jego uszu, nękał go i prowadził w pasję coraz większą. Strugi potu lały się z jego czoła...

Raduski schylony nad tą ławką, patrzał w twarze grających, jedną po drugiej badał ciekawym wzrokiem. Dopiero świst lokomotywy zmącił jego myśli.

– Morysów... – wymówił ktoś od niechcenia.

W istocie pociąg zatrzymał się i znaczna ilość pasażerów wysiadła z wagonu. Przez otwarte drzwi wleciały kłęby zimowego powietrza i sprawiły ulgę dziewczętom, do których Raduski wrócił znowu. Starsza z nich wciąż była żółta i miała oczy zamglone, to też pan Jan, uzyskawszy zezwolenie damy w salopie, wyprowadził omdlewającą na peron i przeszedł z nią tam i na powrót. Dookoła stacyjki czerniał las sosnowy. Wrony z krzykiem przelatywały z drzewa na drzewo; daleko wśród lasu słyszeć się dawał łoskot siekiery. Żelazne szyny drogi za lokomotywą biegły z początku prosto, a następnie zginały się nieznacznym łukiem i niknęły między drzewami.

– Tam pojedziemy... – szepnął Raduski niby to do dziewczynki, czując, jak się w nim szarpie rozdrażniona, nie cierpiąca zwłoki żądza ujrzenia skrytego za lasem widoku. Wkrótce uderzył drugi dzwonek. Trzeba było wracać do wagonu. Miejsca tam już było nieco więcej, ale zawsze kilka osób stało pośrodku. Zaledwie pan Jan z towarzyszką zdobył na nowo jej miejsce, zjawił się w drzwiach duży tobół w kraciastej chustce, a za nim staruszka, pchająca go po schodkach i we drzwi. Głowę miała owiniętą w chustki tak szczelnie, że widać było tylko twarz pomarszczoną, wargę wysuniętą i rzadkie zęby. Za pierwszą szła druga kobiecina w wieku, chuda i równie opatulona. Skoro tylko ta dźwigająca tobołek stanęła przy drzwiach, zaczęła mówić nie wiadomo do kogo w sposób uroczysty, jak w chwili przesłuchania w sądzie:

– Jechalimy – woła, głośno ciapiąc długimi wargami – z panią Pisarkiewiczową do dom i bzdurzyliśmy se gadu-gadu... Aż tu stacja. Pani Pisarkiewiczowa powiada: Palenisko. A boś pani najpierwsza powiedziała!... No, jak Palenisko – my za toboły i szast z kolei na ziemię. My do miasta, niby na Palenisko, a tu nie ma. Stoi jakiś cudaczny budynek, przy nim obora, a dalej las, jak sądzę. Jezu! Zawołałam ja pierwsza, cóż to jest takiego... Stanęlimy, patrzymy się, a tu kolej pychu pychu, pychu pychu... poszła! Wczoraj się to zdarzyło, przed północkiem. Święta Domicelo, powiedzieliśmy z panią Pisarkiewiczową, a to my, widać nie w Palenisku wysiedli... Dwa kuferki, jeden mężusiów, drugi pani Pisarkiewiczowej na bagaż nam zdać kazali w Sapach. Cóż to będzie teraz, ludzie kochające?...

– A cóż ma być, trza się było pilnować – mruknął ktoś z kąta – mąż pogrzebaczem plecy wyłoi, to i po bólu.

Pani Pisarkiewiczowa strzeliła okiem w tamtym kierunku, a staruszce mówiącej przez ten czas długa warga ruszała się mechanicznie i szybko, jak sprężyna silnie przyciśnięta, a później wolno puszczona.

– My do naczelnika – zaczęła, skoro tylko nastręczył się czas przemawiania – opowiadamy, jak, co, pytamy się, upraszamy – nic. Ręce rozłożył – do jutra, mówi, drogie panie zaczekajcie, do popołudnia, a dopiero, mówi, bilety na nic, a rzeczom, mówi, nic złego się nie stanie. Rzeczom nic złego się nie stanie, a tam mężuś miał z kobyłką uproszoną od Zielińskiego, bo do nas, niby do kuźni, dziewięć, a no tak, albo osiem albo dziewięć wiorst... Zdębiały my z panią Pisarkiewiczową. Tu funduszu mamy na kupie nie całą czterdziestkę, a tu mówi, bilet nowy kup – i jeszcze weź i nocuj! Zafrasowaliśmy się...

– Ale mężuś pogrzebaczem wypierze, to nie ma o czym gadać. Sprawa skończona...

Starowina przerwała opowiadanie i zawstydziła się. Blade rumieńczyki ubarwiły jej zmarszczone jagody. Wkrótce jednak przyszła do siebie i pytlowała dalej, wszelako cichszym głosem i zwracając się do najbliższych sąsiadów:

– Kupili my na noc u bufeciarzy dwa kubki herbaty i po bułce, po kajzerce. Te bułki my wdrobili do herbaty i była wieczerza, a zapłaciło się za toto osiemnaście groszy. Spać nam kazał portier na sali między chłopiskami. Tak my leżeli na drewnianych ławach z tobołami pod głową. Stękania było więcej, jak czego. Teraz my do wagonu, ale co ta może być z tego, to już nic nie wiem. Chyba, ze wyrzucą... My bez biletów jedziemy! – krzyknęła raptem z tak rozpaczliwą determinacją, jak gdyby wyznawała publicznie, że jest morderczynią. Pewien pasażer usunął się nieco i zrobił jej miejsce. Zaraz, wdzięcznie dygając, przysiadła, tobołek umieściła na kolanach i, splótłszy dłonie, objęła go rękami. Wypadek ten rozbił znowu fale jej elokwencji. Wargi tylko pracowały bezdźwięcznie. Czasami padał z nich projekt jakiegoś zdania:

– Nie wiem nawet, co tu z nami może być takiego...

Ruch wagonu, atmosfera ciepło-duszna i spoczynek w trakcie wzruszeń – wnet uśpiły babinę. Oczy jej coraz bardziej zasłaniało bielmo, wargi ruszały się coraz wolniej, głowa szła w różne strony. Towarzyszka niedoli, pani Pisarkiewiczowa, stała niedaleko w grupie mężczyzn głośno rozprawiających i wpatrzona w okno posępnie, ze ściśniętymi ustami milczała. Gdy bezładnie opadnięta dolna warga wskazała, że jejmość wymowna śpi na dobre, Raduski wszczął tajemnicze konszachty ze starszą panienką, którą przedtem oprowadzał po peronie stacji Morysów. Dziewczynka rzucała pytające wejrzenia to na swą opiekunkę, to na Raduskiego, na śpiącą obok pasażerkę, wreszcie na prawą dłoń swoją, w której coś trzymała.

Twarz jej na przemian płonęła i bladła, szeroko rozwarte oczy wyrażały głęboki niepokój. Za chwilę wszystko to w niej jakby przycichło. Zsunąwszy się na ziemię dziewczynka ta zbliżyła się nieznacznie do śpiącej, stanęła bokiem i, nie podnosząc rąk, wsunęła jej między splecione dłonie papierową trzyrublówkę. Wykonała to tak zręcznie, że nikt z obecnych nie zauważył tej operacji, a staruszka w dalszym ciągu spała bez odmawiania sobie nawet kowalsko-mazowieckich melodii chrapickiego. Obydwie siostry przytuliły się teraz do siebie i strzygły oczyma, śledząc każdy oddech, każdy ruch śpiącej. Kiedy niekiedy jedna z nich trzęsła się na znak, że „ta pani” już się budzi. Wtedy druga uciszała ją nakazującym podnoszeniem brwi i mową oczu...

Raduski wyszedł cichaczem z wagonu, stanął na jego platformie, wsparł się łokciami o gruby pręt żelaznej balustrady i patrzał w krajobraz. Naokół stały otwarte, płaskie pola. Śniegi leżały tam jeszcze głębokie, ale już zestarzałe i jakby zniszczone. Zaspy porozrzucane przez dawne burze, zmiękłe do głębi w odwilżach, wystygłe w mrozach, jak daleko wzrok sięgał zasmucały widok nieruchomymi formami. Ostre grzbiety skib roli, jesienią uprawionej, widać już było gdzieniegdzie. Dzikie wichry lutego zdarły z nich nie tylko śnieg, ale i zdmuchnęły i rozbiły grudy piachu. Na całym obszarze skorupy śniegowej leżały po wierzchu żółtawo-bure płaty i smugi, z kształtu przypominające jakby ułamane zardzewiałe groty dzid tytanicznych, którymi by w ciągu nocy zimowych walczyły ze sobą płanetniki wichrem porwane. W dali, w dali szarej, bez cienia błękitu tkwiły topole, ze mgły ledwo wydzielone, jak obdarte pióra, idące alejami dokądś, na kraj świata. Bliżej, stały w polach tu i ówdzie małe zagajniki brzozowe, albo samotne i na wpół uschnięte gruszki.

Czarnosine, wystrzępione, pierzaste, kłębiące się chmury mknęły na niebie w poświstach ostrego wiatru. Niekiedy przelatywał obłok czarniejszy niż inne wlokąc za sobą przez martwe pola cień swój żałobny. Kiedy indziej licho wie skąd leciały krople deszczu nieliczne, rzadkie, dziwnie chłodne. Krople te cięły w twarz, niby grad, a do szyb wagonu przystawały w formie ostrych kryształków i długo się na nich szkliły. Czasami wśród zawałów chmur odsłaniał się nieforemny strzępek śmiertelnie bladego błękitu i prędko ginął sprzed oczu. Raz tylko wyłamał się z pomiędzy obłoków i spadł na ziemię jasny promień słońca. W postaci wielkiej, białej plamy gnał wśród równin, ścigany przez gęste cienie, roztrącał matowe, przygasłe, zatrzymane w chmurach, jakby chorowite światło dzienne. Leciał po śniegach, po martwych skibach, po przeziębłych i zeschłych szkieletach krzewin, po badylach i źdźbłach, śpiących w letargu, nie znajdując miejsca, niby gołębica Noego, gdzie by wytchnąć i żywej ziemi, którą by mógł ogarnąć i ukochać miłosnym światłem swoim, z niczego rodzącym wiekuiste życie. W ślad za tymi promieniami szły oczy Raduskiego w kraj, w poprzek onej dalekiej, dalekiej strony, a spragniona dusza nasycała się żywiącym blaskiem, jak pierwsza lepsza obumarła bylina wśród wygonu...

Pociąg minął Tarcice i zatrzymał się w Palenisku. Była to najbliższa stacja od Niemrawego, wioski, gdzie Jan Raduski urodził się, chował, gdzie żyli długie lata i gdzie pomarli jego rodzice. Za biedną, brudną, pełną Żydów mieściną, która leżała z drugiej strony plantu na pochyłym zboczu wzgórka widać było drogę wysadzaną wielkimi drzewami. Daleko, pod pierwszym lasem od tego traktu zbaczała „polska”, jednotorowa droga, prowadząca ku Niemrawemu. Raduski stanął wśród peronu i wytężył wzrok w swoją stronę. Tamtędy właśnie jechały ze wzgórza sanie chłopskie, zaprzężone w jedną szkapinę, truchtem biegnącą z prawej strony dyszla. Chłop w kożuchu i „wściekłej”, baraniej czapie siedział na przodku między kłonicami.

– A choćbym też zabrał się i pojechał, albo i poszedł... Może to chłop z Niemrawego... – myślał Raduski. Dzieło się z nim coś dziwnego. Wyraźnie jak tylko można czuł w płucach swoje powietrze, a w sercu ból owej nierozerwalnej żyły, jaką człowiek zarośnięty jest z mogiłami. Oczy jego poznawały zarysy mgłą przesłoniętych lasów jak się poznaje i wita dawno niewidziane twarze osób kochanych. Bardzo daleko, już jakby w chmurach deszczowych wzrok jego dosięgnął jednej smugi wysuniętej, którą zdawał się wciągać w szarą próżnię tuman zalewający widnokrąg. Gdy pociąg ruszył, Raduski stanął przy drzwiach między rozmawiającymi. Słyszał, że obudzona babka znowu prawi głośno, chwytał uchem ton, nawet sens jej mowy, ale nie był w stanie zająć tym myśli, w której, jak dźwięk najczarowniejszy słaniało się przezwisko dopiero co widzianego lasu: Bukowa knieja, Bukowa knieja...

– Państwo kochające – wołała stara, piastując w ręce trzyrublowy – a i cóż toto może oznaczać. Zdrzemnęłam się. Widziałam we śnie barana z czarnymi rogami, a leciał na mnie tak jakby z góry Widuchowej, czy co... Budzę ja się, ruszam palcami: cosi chrupi w palcach... Ja spojrzę... Święta Domicelo z Pałąków, a i cóż by toto mogło znaczyć?...

Nikt nie zwracał uwagi na monolog starej, gdyż wszyscy prawie zbierali się do wysiadania w Łżawcu. Wstawano z ławek, ściągano z półek węzełki, pakunki, wdziewano zwierzchnie okrycia i prostowano kości.

– A więc kochany Karolku, wesołego alleluja! – Zawołał ktoś na końcu przedziału.

– Prawda – pomyślał Raduski – toż to jutro Wielkanoc. Czuł, że za uczuciami jego, niby cień za człowiekiem w słoneczne popołudnie, idzie i uwija się nieuchwytny zabobon: czy też to szczęście powrotu, to zupełne, bezwyjątkowe, zdecydowane ziszczenie marzeń lat tylu nie kryje w sobie jakiejś zemsty i kary straszliwej?...

Długi świst lokomotywy wszystko przerwał. Raduski wyjrzał przez szybę i daleko, u końca płaszczyzny zobaczył stare, znane dachy, mury, chałupy i wieże, królujące nad nimi. Pociąg rznął teraz przez puste obszary, mijał drogi, wysadzone wielkimi drzewami, podmiejskie chaty, cegielnie, nowe budy i dawne rudery. Stanął wreszcie u celu. Jakiś posługacz wziął z rąk wędrowca tłumoczek, kartę na odbiór bagażów i wyprowadził go przed dworzec. Dorożki z hałasem zajeżdżały i ruszały z miejsca, naokół snuli się tragarze w bluzach, Żydzi coś proponujący... Raduski wsiadł do pierwszego z brzegu powozu i, zanim przyniesiono rzeczy, patrzał na miasto. Wzruszenia jego ustały nareszcie, czuł w sobie spokój. Dzień się miał ku zachodowi. Wiatr ucichł, a raczej odwrócił się i wiał teraz od strony południowej, wolno dźwigając stamtąd na barkach gromadę chmur, które kryły czyste niebo. Wielkie słońce płynęło ku ziemi, tonąc w wylewie krwawego światła. Dwie, trzy zgubione przez wiatr chmurki, stały w tym przestworze ognistym, jak same barwy, z niczego złożone, podobne do cudownych, niedbałych marzeń, błądzących nad otchłanią bytu, który się walką karmi, a płodzi boleść.

Blask zachodu oświetlał wieżę największego z kościołów łżawieckich. Zbudowano ją, jak wieść niosła w wieku trzynastym. Nawa i prezbiterium, do których niegdyś przypierała, uległy były pożarowi, runęły w gruzy, a na ich miejscu wzniesiono inne; i te kilkakroć przebudowano, a stara wieża nienaruszona długie wieki wytrwała. Rudo-zielone mchy ją oblazły, czerwona dachówka, nakrywająca szczyt urwany raptownie, spłowiała, jak stara, sponiewierana czerwona czapka. Już z dala widać było ogromne głazy, tworzące nierówne boki tej wieży, z jednej strony ścięte pod kątem nadzwyczaj ostrym, z drugiej prawie okrągłe. Małe okienka-strzelnice w rozmaitych punktach czerniały na jej powierzchni. Raduski nie mógł oderwać wzroku i duszy od tego budynku. Myślał o murarzach, którzy nosili i stawiali jedne na drugich owe szare kamienie przed tyloma wiekami. Myślał o długotrwałym ich trudzie, o wysiłkach rąk, nóg, grzbietów; w prędkim zachwyceniu widział zmordowane twarze, potem krwawym ociekające, wejrzenia ich omdlałe pod ciężarem kamienia i naczyń rzadkiego wapna, słyszał stękanie, ciche westchnienie zamknięte w piersiach, zdołał się nawet wmyśleć w ich wiarę prostą ledwie otłuczoną, jak tamte kamienie, a tak surowo mocną, jak one. Dla wiecznego Boga dźwigali bryły na tylą wysokość, dla Niego złożyli nędzę swego bytu, krzywdę położenia, mękę ciała i ducha. To też w tych bulwach spał zaklęty talizman potu i łez owej trzody roboczej dawnego świata... Walizę ustawiono wreszcie na przednim siedzeniu i „drynda” ruszyła ku miastu. Pierwsza ulica wjazdowa posiadała te same jamy w bruku, te same do cna zdeptane chodniki, wygięte i spróchniałe parkany. W pewnym miejscu czerwienił się nowy dom piętrowy, jeszcze nieukończony. Dorożkarz odwiózł Raduskiego przez bramę hotelu Imperial, zaspany lokaj wprowadził go do stancji zimnej, jak psiarnia, a ponurej i złowrogiej niby jaskinia zbójów. Numer ten miał jeden tylko cenny przymiot: zachlapanym swoim oknem spoglądał na basztę. Widać ją było całą w promieniach gasnącego słońca. Raduski stanął przy oknie i począł snuć ciąg dalszy swoich rozmyślań, a raczej fantastycznych marzeń o dawnym murze. Stał tam długo w przedziwnym zapomnieniu o wszystkim innym na świecie. Oczy jego patrzyły na „Starą” przez pryzmat uczuć dzieciństwa, przez perspektywę wszystkich smutków i radości, których ta ruina była świadkiem i jak gdyby sędzią. Dusza wchodziła na nowo w jakieś niewysłowione z nią powinowactwo, w zakon braterski, którego istotne znaczenie, sens i wartość schowane były w ślepej skrytce serca, zamkniętej nawet dla niespracowanej badaczki, dla owego Żyda wiecznego tułacza, dla świadomości. Blaski słoneczne gasły na wyniosłych murach i znikały, jakby zstępując do grobów, w czarnej ziemi wykopanych. Dzień z wolna wlewać się począł w noc szarą.

Raduski wdział prędko swój lekki paltocik i ruszył na miasto. Ulice były puste, sklepy zamykano. Ciepłe przeciągi wiatru szły wzdłuż i w poprzek Łżawca, topiąc do reszty śnieg zmokły, czarny, obracając bruki w topiele i bagna. Na dachach, szczytach murów, między drewnianymi budowlami, w okolicy śmietników i stajen wałęsała się para. Zewsząd leciały i płynęły strugi nie tyle wody, ile brudnej cieczy. Tam rynna, przed laty pęknięta, darzyła obfitą wilgocią ścianę przylegającą i brzydka plama z odcieniem zielonkowatym, niby głębokie rozranienie gnoiła się na froncie starego domu. Gdzieniegdzie spod urwanego tynku wyzierał znaczny plac rdzawych cegieł, jak żebra i wnętrzności awanturnika, uszkodzone w nocnej bijatyce. Raduski zaglądał w pewne dziedzińce i sionki, które wydawało się, noc ogarnęła na wieczne władanie. Ze szczególnym pietyzmem zwiedził podwórze, gdzie onego czasu grywał w ekstrę. Brakowało tam aż do tej minuty kamieni, które wówczas wyrwano w celu oznaczenia met dla matki, rewizora i pitaków. Gdy stał na tym miejscu, zdało mu się, że w mury, okalające z trzech stron podwórze, bije dziecięcy krzyk towarzyszów i jego własny, że z drewnianej galerii, biegnącej w okrąg dziedzińca, słychać prędkie kroki uczennic, które tam mieszkały, dwunastoletnich boginek o długich, jedwabnych, płowych włosach, o cudownych lazurowych oczach, przeczystych, jak toń krynicy... Dopiero co wypełniła serce po brzegi radość na widok tych miejsc, a oto już samej rzeczywistości było mu nie dosyć – szło dalej, w kraje wspomnienia, a stamtąd znowu dalej i dalej...

Zmrok padał i ukrył w sobie cały Łżawiec od przedmieścia do przedmieścia. W krzywych ulicach i po rynkach płonęła gdzieniegdzie latarnia, kopcąc bez ustanku, jakby to stanowiło jedyną jej rozrywkę w trakcie nudnej misji oświetlania dziur łżawieckich.

Wszystkie sklepiki, nie wyłączając żydowskich, szczelnie zamknięto, wskutek czego ulice były podobne do korytarzy w katakumbach. Świeciło się jedynie w oknach mieszkań i Raduski, wędrując w ciemności z zaułka w zaułek widział czasem jakiś profil, albo cień kobiecy, rysujący się na szybie. Każda z tych sylwetek przykuwała jego uwagę, ciągnęła myśli do mieszkań, przejmowała serce mazgajskim pragnieniem czułości. W mrocznych kątach włóczęga nasz potrącał od czasu do czasu jakiegoś człowieka, błagał o wybaczenie tej winy i szedł dalej. Z miejsc pryncypialnych odpłynął na przedmieście, zwane Placem Targowym. Za czasów uczniowskich, przed piętnastoma laty mieszkał był w tej okolicy. Znał tam każdą ruderę, każdą dziurę, każdy rów, znał przyległe pola, krzaki i las w sąsiedztwie. Pewien wyniosły punkt w tej stronie dawał widzieć „knieje” niemrawskie, oraz na dużej przestrzeni białą smugą szosy do domu idącą. Raduski minął ostatni budynek i wlókł się noga za nogą. Wiedział przecie, że ani lasu, ani odległej drogi nie zobaczy, chciało mu się jednak patrzeć z owego wzniesienia ku swej ojcowiźnie, w swoją własną noc... Drzewa wiekowej, miejskiej alei skończyły się. Błotnista szosa ciągnęła stamtąd między głębokimi rowami w martwe grunta, nieozdobiona ani jedną krzewiną. Strupieszały lód stał jeszcze na kałużach, ale już rozłaził się pod stopą. W bruzdach i kanałach szeptały cicho drobne ścieki wody. Z południowej strony tchnął ciepłem dobry wietrzyk, ogrzewający nie tylko ziemię, ale i biedne serce ludzkie.

Raduski przeżywał istotnie rozkoszną chwilę. Wybaczył życiu wszystkie zniesione cierpienia, nie lękał się przyszłych, czuł jak mocno spojony jest z owym dawnym uczniakiem, o którym tegoż dnia sądził, że nic z nim samym nie ma wspólnego. Rozpychała mu piersi fizyczna i duchowa satysfakcja wędrowania w ciemną noc przez głuche pola. Ileż to razy chodził tą drogą latem i zimą, niosąc w sobie zupełnie tą samą uciechę! Obecna była tylko daleko głębsza i większa. Jak nigdy czuł się na siłach do zaczęcia nowego życia, do pracy podwójnej, potrójnej, z czterykroć mocniejszym uporem miłości. Plany, dawno, całymi okresami czasu roztrząsane, w tym momencie staliły się, przeistaczały prawie w czyny jak żelazo młotem obrobione, skoro je nareszcie cisnąć w wodę. Gdy tak szedł głęboko w sobie zatopiony, usłyszał raptem na drodze i obok wśród pola chyże kroki. Stanął i patrzał w ciemność. Wtem prędzej uczuł, niż dostrzegł przed sobą wysokiego człowieka.

– Panie – rzekł ten człowiek – gdzież to pan idzie?

Raduski, przywykły do napaści nocnych i obrony, z brzmienia głosu poznał, że to jest mężczyzna z wielką siłą fizyczną. To też niezwłocznie prawą ręką dobył z kieszeni rewolwer z futerału, wyjął go i odwiedziony trzymał przy piersiach. Usłyszał również, że ma za plecami ludzi, którzy się cicho skradają ku niemu.

– Gdzie idę? – rzekł spokojnie, tyłem zwracając się do rowu, żeby zapewnić sobie sytuację obronną – a tak ta idę... Ty, człowieku dlaczego się pytasz?

– Masz panie jakie pieniądze, to daj z dobrej woli – rzekł tamten cicho, zbliżając się o krok i zniżając głowę.

– A tego chcesz! Nie podchodźże bliżej ani o cal, bo ci w łeb strzelę.

– Wicek – ozwał się inny głos z boku – weź no ino!...

W tej chwili Raduski posłyszał koło swej głowy świst pałki i uczuł w karku ból okropny. Ręka mu na chwilę tak zdrętwiała, jakby jej wcale nie miał. Drugie uderzenie wbiło mu kapelusz na czoło. Grube, skrzywione paluchy chwyciły go za gardziel. Gdy się szarpnął z całej mocy i wyrwał, złapały aksamitny kołnierz i udarły go z paltota. Wówczas całym wysiłkiem podniósł rewolwer i, celując w głowę człowieka, którego już dojrzał w ciemności, strzelił raz, potem drugi. Sylwetki napastników zginęły w dymie. Wnet dał się słyszeć odgłos skoków uciekających. Wszyscy przesadzili rów i, rozbijając butami miękkie zagony, rwali w pola. Nim upłynęła minuta, wszystko ucichło. Pan Jan stał na miejscu, dźwigając w górę i opuszczając prawą rękę dla zbadania, czy mu jej w ramieniu nie strzaskano. Ból czuł duży, ale mógł wykonywać ruchy wszelakie. Zimne dreszcze latały mu teraz po krzyżu i straszne uniesienie zaciskało w ręce kolbę rewolweru. Szybkimi krokami, spoglądając naokół, ruszył ku miastu i prędko stanął w alei. Wiatr smutnie huczał między konarami. Idącemu wydawało się wtedy, że to był chyba sen, ale rwanie w obojczyku i zdrętwiałość w palcach mówiły o rzeczywistości aż nadto dobitnie.

Zatrzymał się pod jednym z drzew, wsparł o pień plecami... Ręce jego zwisały bezwładnie, głowa upadła na piersi. Niewymowne jakieś osłupienie, sąsiadujące z głupotą cisnęło mu gardło, jak przed chwilą ręka złodzieja, wydusiło z piersi jęk, a z głowy myśl płonącą mimo wiedzy i woli, podobnie jak płynie łza z oka:

– Tak żeś mię to przywitała?...

Wkrótce szedł dalej i znalazł się w ulicy przedmieścia. Nie spotkał nikogo, ale w domach czuwano jeszcze. Za parkami i okiennicami tu i ówdzie płonęły światła. Na krzywą uliczkę, prowadzącą do miasta, padały smugi blasku, oświetlając liczne koleje, wyżłobione w niemałym błocie. Obok prawej połaci domów tulił się przy murach wąziutki chodniczek z kamieni drobnych i rozkruszonych. W pewnych miejscach, nad pewnymi rynsztokami, u stóp wiadomych parkanów, wśród najtragiczniejszego bajora trotuarek ginął, jakby ulegając grozie przemagającej siły złego na jednego. W tych miejscach były przecież niejakie szlaki, zwykle gzygzakowate, ale tworzące zawiłe kombinacje skoków, znajomość których ogromnie ułatwiała podróż i chroniła nogi od przemoczenia. Wspominając sobie owe środki komunikacyjne, Raduski trafił na ulicę pryncypalną. Pierwszy urok, jaki wyrwało nań miasto rodzinne, już zgasł. Z ciemnych przecznic, z placów odległych, uśpionych w mroku pod strażą trzech, czterech latarni wiały teraz dawne uczucia. Przypadki z czasów dzieciństwa, w ślad których szły troski, obawy, rozczarowania i zawody, wyłaziły z bram, z czarnych nor, z szyldów, napisów, kształtów domów, rysujących się w nędznym świetle. Rzeczy, które w ciągu tylu lat nie bytności w Łżawcu ulegały zapomnieniu tak całkowitemu, jak męki przecierpiane podczas wyrzynania się pierwszych zębów, ożyły w imaginacji i nakrywały sobą wszelkie nowe sprawy i wrażenia. Całe miasto otwierało się przed Raduskim nie w tej szacie uroczej, w jaką je oblekło szczęście powrotu, nie w rzeczywistej nawet swej formie, lecz jako suma dawno startych w pamięci wyobrażeń. Szedł pustymi ulicami, czując w ramieniu dotkliwy ból, a w uszach dwa strzały rewolwerowe. Przed oczami jego rozsnuwała się w mrocznej nocy zgniła kanwa uczuć zdechłych, dawno wyrzuconych z serca i jakby cudzych. Nie wiedzieć kiedy znalazł się na drugim końcu miasta, położonym trochę wyżej. Do dwu długich ulic przyczepione tam było obszerne przedmieście Kamionka. Stanowiło ono jak gdyby małą mieścinę, mechanicznie zrośniętą z Łżawcem. Ostatnie chaty Kamionki łączyły się z wioską bez nazwy, pośrodku której sterczał folwark, wyróżniający się z grona innych folwarków tym, że właściciel jego swój własny dwór odnajmował urzędnikom łżawieckim, a gnojówkę z przed owczarni spuszczał na szosę spacerowo-wyjazdową. Kamionkę zamieszkiwali przeważnie rzemieślnicy najbiedniejszego stopnia, Żydzi z minimalnymi funduszami, a wreszcie wszelaka bezimienna i bezklasowa hołota. Z drugiej swej przyfolwarcznej części Kamionka reprezentowała maleńki White-Chapel i słusznie była wyklinana przez osoby posiadające rzeczy do skradzenia, w szczególności zaś przez folwark, ozdobiony strumieniem gnojówki. Od szosy, przecinającej to siedlisko biedy, szły na prawo i na lewo małe, zwykle ślepe zaułki między starymi parkanami, w tyle domostw drewnianych, albo i samych chlewików. Nad gromadą rozrzuconych budowli wznosiły się dwie kamienice z czerwonej cegły i oknami swych dumnych pięter z góry oświetlały sąsiednie dachy. Tę część miasta Raduski pamiętał słabiej, niż inne, to też chętnie skierował tu kroki. Ogólną figurę miejsca, sporą liczbę szewców znał niegdyś osobiście z widzenia i słyszenia, ale rzadko tu bywał, mieszkając na drugim biegunie Łżawca. Teraz szedł środkiem drogi, zatrzymywał się, myślał, wspominał i znowu kroczył dalej. Oto miał przed sobą jeden z błotnistych kątów, przy końcu którego stał dom drewniany z ganeczkiem, rodzaj starego dworu na niewielkim folwarku. Obok tego czerniał drugi, pogrążony w zupełnej ciemności. W pierwszym z prawej i lewej strony ganku okna błyszczały. Dwa z nich nieco większe ledwo, ledwo zabarwiała lampka nocna.

– Tu mieszkała onego czasu pani Wątracka... – myślał Raduski.

Utrzymywała się z lekcji muzyki po złotemu godzinka... I mieszka zapewne aż do tej chwili poczciwina w dziurawych rękawiczkach, chlubiąca się tym, że raz na własne oczy widziała Moniuszkę...

Z okienka lewej strony domu kuchenna lampa, rzucała w dziedzińczyk kilka kroków blasku. Raduski zbliżył się, cicho stąpając po błocie, i zajrzał do wnętrza. Tuż przy oknie stała nad balią młoda dziewczyna, a jak się podglądaczowi w pierwszej chwili wydało, młody chłopiec. W głębi ciemnej kuchni mieścił się duży, odpowiednio brudny komin i trochę statków. Jeden kąt stancji zajmowało sosnowe łożysko, przykryte jakimś czerwonym gałganem. W sąsiedztwie pieca wiaderko dnem wykręcone do góry podtrzymywało deskę do prasowania. Rozciągnięta serwetka czy ręcznik, służyła za obrus, na którym leżały: upieczona strucla bardzo skromnych wymiarów, zawinięta kiełbasa, kilka jaj i mały serek. Wszystko to ozdobione było trzema, tu i tam wetkniętymi gałązkami borówek. Dziewczyna przy balii miała może szesnaście, może siedemnaście lat, oblicze brzydkie z zadartym nosem i paskudnymi ustami, na głowie włosy nieczesane pewnie ze dwa miesiące. Korpus jej ciała suchy, jak piszczel, bez piersi, z wydatnymi gnatami obojczyka przykryty był tylko utłuszczonym lejbikiem w jaskrawe kwiaty. Ten strój pozbawiony rękawów, głęboko wycięty na piersiach i plecach był odsznurowany i ukazywał nagi, zapadnięty brzuch, płaską dekę piersiową, brudną szyję i długie, żylaste ręce, chude jak u mężczyzny. Ogromne w stosunku do przedramion dłonie pracowicie mydliły i nurzały w czarnej wodzie brudny łachman ze zgrzebnego płótna. Raduski przybliżył się jeszcze bardziej i patrzył na tę prace. Stara zgryzota, ze wściekłości co chwila przechodząca w szyderstwo, ruszyła się w jego piersiach.

– Kaliban z Burzy Szekspira... – szeptał bezdźwięcznie. – Półzwierzę, półczłowiek, a właściwie daleko bardziej zwierzę, niż człowiek. Marysia, czy Kasia, nasz kulturalny Hausthier, przedmiot do posądzeń o kradzież, na którym robactwo ma wiekuisty serwitut. Patrzajcież! Koszulę sobie pierze, na Wielkanoc koszulę pierze... Nie ma drugiej, z pewnością nie ma drugiej, a na wielkanocne gody któżby śmiał w czarnej koszuli? A tam leży święcone. Po siedmiu tygodniach ścisłego jejunium z solą i z olejem, dla oczyszczenia duszy z grzechów, a ciała z pokus diabelskich...

Dziewczyna zlała tymczasem z balii brudną wodę, wchlusnęła z wiadra czystej i jeszcze raz namydliła swoją koszulę. Raduski przypatrując się jej nieruchomym okiem, rozmyślał:

– Wejdę do tej sionki, uchylę drzwi, cisnę na środek sto rubli... Albo może zastukam w okno, wywołam ją na dwór i, stojąc w ciemności, dam w rękę. Niech sobie wierzy, że to Pan Jezus zmartwychwstały, idąc po ziemi w ciemną noc tymi stronami, zmiłował się nad nią... Wyjął z kieszeni pugilares, otworzył jedną ze skrytek i szukał w niej palcami przez chwilę. Potem zamknął go prędko i odszedł z tego miejsca. W myśli jego przesunęło się w ostatniej chwili zdanie: „Jako woda gasi pragnienie, tak jałmużna wysusza grzech” – i dziki śmiech, niby echo zabrzmiał po nim w duszy.

– Więc to i w tej sprawie o mnie chodzi, o moje grzechy, nie o tamtego człowieka...

Wstrzymał się na chwilę i załzawionymi oczami patrzył w jaśniejące okno. Postąpił krok w tamtą stronę i znowu się cofnął.

– Na cóż się zdało?... Uczyniłbym ją tylko winną kradzieży, tym razem znacznej. Jakże nędznym uczuciem jest litość!... Matka jałmużny, która usuwa z drogi naszej widok dręczący czułość, a zarazem silnie podnieca subtelny egoizm ambrozją pewności swych cnót... Tak myśląc, szedł dalej uliczką i zbliżył się wprost do innego budynku na drugiej stronie szosy. Była to chałupa zapadnięta w ziemię. Okno jej stało na równi z błotem, do sieni zstępowało się po schodach, wyżłobionych w tymże błocie. Duża izba mieściła widać kilka rodzin. W jednym kącie ktoś, mężczyzna czy kobieta, odgrodzony koniecznym przepierzeniem z desek, leżał na drewnianym szlabanie. W drugim, obok pieca, za parawanikiem z plecionych prętów, na wspólnym sienniku chrapało zapewne małżeństwo pod obdartą kołdrą watową. Przy tym ich łożu sterczała komoda z szufladami, widocznie mebel rodzinny... Pod samym oknem na stole, okrytym serwetą w różowe kwiaty, stały dwie „baby”, dużo kiełbas, kiszka, salceson, butelki z wódką, chleb i placki. W głębi siedział człowiek zgrzybiały i, trzymając w lewej ręce dłutko, w prawej młotek, wykuwał litery na marmurowej tablicy pomnika. Wielką jego czaszkę, łysą jak kolano z czoła oświetlał płomień lampki, ustawionej w środku samym płyty. Napis był długi, początkowe litery duże i grube. Raduski nie mógł odczytać tytułów zmarłego do nieśmiertelności, gdyż cały monument wierzchołkiem swoim zwrócony był w stronę okna. Starzec kuł pracowicie. Palce jego lewej ręki były mocno wytężone, jak gdyby grał na jakimś instrumencie, prawica wznosiła się i opadała stałym, równym, istotnie maszynowym ruchem. W ciszy nocnej słychać było szczęk uderzeń żelaznego młota w stalowe dłutko i ciągły, jakby płaczliwy zgrzyt kamienia. Głowa pracownika tkwiła nad płytą zupełnie bez ruchu, oczu, warg i brody jego wcale nie było widać.

Stojąc za oknem i słuchając szczęku, który zdawał się być podwójnie wrzaskliwym wobec bezwładności osób śpiących, Raduski myślał, jak bardzo biednym jest ten, kogo przyciśnie ów nagrobek. Śmiał się w duszy z tego świadectwa o wyniosłości między łzami, ale i współczucie zdejmowało go na same wyobrażenie bólu, jaki cierpieć musi duch tego nędzarza, jeśli wszystko czuje i wie za światem istotną prawdę rzeczy ziemskich... Piersi jego ciała przywalają tym kamieniem, który nie jest taki ciężki, jak krople potu onego starca, jak jego przekleństwa i niezmierny ciężar wyzysku pracy jego rąk zgrzybiałych. To będzie dowód miłości synowskiej, ojcowskiej, małżeńskiej... Gdy się stamtąd odsunął i szedł środkiem drogi, uderzyły słuch jego wrzaskliwe tony harmonijki, głośne śpiewy męskie i piski kobiece. Jedna z chałup, której okna zakryto szczelnie czerwonymi firankami, położona na samym końcu przedmieścia, była siedliskiem owej gwarnej wesołości. Raduski rozejrzał się naokół i dostrzegł jedno tylko świecące okienko tuż przy drodze. Był to bardzo mały sklepik żydowski z żelazem.

Prawie przy samych drzwiach stała tam szafka z desek, a na niej leżały gwoździe, poowijane w papier, kilkanaście kluczów, kłódek i trochę starego żelastwa. Pod oknem, na niskim, szerokim stołku garbił się mały chłopiec w barankowej czapie, reperując but z urwaną przyszwą i skoślawionym obcasem. Naprzeciwko niego, z drugiej strony maleńkiego stolika siedział chłopak nieco starszy od szewca, w kaszkiecie i szarym, zniszczonym kubraku. Bosą lewą nogę wyciągnął i oparł na stosie zdartego rzemienia, brodę podparł pięściami i patrzył na robotę szewca, który śpiesznie dźgał zmurszałą skórę szydłem i zawlekał dratwę.

– I brandzole całkiem wygniło... – rzekł mały Żydziak – i przyszwa się rozłazi. Kiedy ja taki obcas mogę sprostować?

– Ale ty rób, nie gadaj! – rzekł chłopiec w kubraku.

– Żeby majster był, onby może zrobił prędzej, a co ja mogę poradzić? Ty, Szymek, dlaczego nie przyszedłeś wcześniej z tym krypciem?

– Ale wcześniej! Łatwo tobie gębą powiedzieć. Dał nam to pieniądze? O dziesiątej godzinie kazał przyjść do kantoru i to my jeszcze z pół godziny czekali.

– Ty, Szymek, dużo masz roboty w tej fabryce?

– Czy dużo roboty? A żebyś ta spróbował chociaż z dzień, z jeden, to byś się dowiedział. Tych kuldów to mówię ci, nawet nie czuję od walenia. W ślepie się kamyczki sypią tyle, jak mąka.

Mały szewc westchnął i rzekł po chwili, bijąc młotkiem w obcas:

– Ja bym bardzo chciał tam robić, dlaczego nie. Już nie wiem, kiedy ja chodziłem po świecie...

– Ciągiem siedzisz na tym stołku? A jużci prawda, że kiedy idę, to cię widzę. Skądże ty, Mosiek, skąd, niby ze Łżawca, czy nie?

– Nie, ja jestem ze wsi.

– Z daleka?

– Ona się nazywa, ta wieś, Niemrawe.

Raduski przytknął twarz do szyby i usiłował zobaczyć twarz szewca, ale jej pod wielką czapką nie dojrzał.

– To się ta i ładnie nazywa, Jezus ci Maria. No, a cóż ty ojca, matki nie masz?

– Ojca mam, ale mój ojciec... on głupi jest.

– Jakże to głupi?

– On ma głupią głowę. Lata ciągle bez koszuli, a czasem to i bez portek od wsi do wsi, na pole...

– Ehe... wariat!

– Może być wariat. Czemu nie?

– No a matka cóż robi?

– Co ona może taka matka? Trochę handluje, trochę idzie na robotę, trochę na żebry. W chałupie całkiem paskudna bieda. Tam tych dzieci, moje siostry i braty jest, albo ja wiem, z dziesięć...

– A ten twój majster cóż to jest twój krewny?

– Trochę krewny z moją matką. Ona jemu poprosiła bardzo ładnie, to on mnie wziął do terminu. Ja już cztery lata siedzę na ten stołek: Aj, Szymek, Szymek...

– Cóż on, para, szewc jest choć i ten twój majster, a nigdy go tu nie ma, tylko ty, widzę, zawsze łatasz te buciory. Gdzież on się obraca na ten przykład teraz?

– Cicho, nie gadaj! Co tobie do tego, gdzie on chodzi, co tobie diabli do tego! Ty chodzisz do swojej fabryki, on chodzi do swojego interesu...

– Yhy – ty głupiemu powiedz, do jakiego on interesu chodzi. Ja niby nie wiem! Przecież wszyscy gadają, że to niby sklepik trzyma, buty łata, a czym innym się trudni.

– Cicho, durniu! Ja ciebie proszę, nie gadaj... Jakby on usłyszał, on by mi łeb obdarł ze skóry!

– Musi on cię prać tęgo, skoro się tak boisz.

Malec nie odpowiedział i w milczeniu nakładał obcas. Po chwili rzekł:

– Biednemu człowiekowi to każdy bije...

– A choćbyś i poszedł do matki, to cię tylko złoi i wygoni?

– Aj, Szymek, Szymek... – cicho westchnął Żydziak i przerwał robotę. Ręce jego upadły na maleńki, wklęsły stolik, zawalony szydłami i nożami oraz brudnym, starym rzemieniem. Zsunął nieco czapkę na tył głowy. Wtedy Raduski zobaczył jego twarz piegowatą, z wargami niezmiernej grubości, jakby spuchniętymi, wybladłe policzki i oczy przedwcześnie zapadłe.

– Ale cóż to Mosiek, nie robisz? Przecież nie śpisz!

– Mnie się spać chce, ja już nie mogę.

– Ale... będziesz mi ta bajał!

– Szymek, ja już nie będę robił. Ja już nie widzę nic. Mnie w oczach takie czerwone kawałki chodzą... Dla ciebie na moje sumienie ja bym zrobił, ale nie mogę...

– Masz ci teraz! Jutro godne święto, a ten but rozpoczął i kończyć nie chce. Uu... jucho jeden, bo bym cię tak strzelił w zęby, żebyś dopiero wytrzeźwiał!

– Szymek, ja tobie co powiem. Moje buty są całkiem dobre, ja ci ich na święto pożyczę. Ty majstrowi nic nie mów, to on nie zobaczy, bo ja będę siedział w chodakach.

– Ba! A wlezą?

– Co nie mają wleźć! Oni będą trochę za ciasne, ale wlezą na twoje nogi. Ale ty oddasz, na sumienie oddasz?

– Cóż ci to nie mam oddać? Pokaż ino te buty.

– Ty w nich możesz iść do samego kościoła.

– Ale, prawda była! Pójdę do kościoła... To mi psiatreść na amen wyszło z głowy...

– Co takiego?

– No jakże ja mam iść do kościoła w twoich butach? Przecież ty, widzisz, Żyd.

– No to co z tego, że ja Żyd?

– Nie pasuje, rozumiesz? W żydowskich butach do kościoła nie pasuje. Jeszcze bym oślepł w samo podniesienie, albo ta co...

– Bez co tak? Przecie nie kradzione.

– E... nie kradzione, ale jeszcze gorsze, bo żydowskie. U nas, widzisz, tak: katolik to katolik – nie ma gadania. Kupiłeś – to insza stacja, to już twoje, katolickie. A w żydowskich butach do kościoła... nie ma, nie ma!

– No, co to szkodzi. Na to jest sposób, ty masz teraz pieniądze, daj mi czterdzieści groszy i weź buty. My sobie powiemy, że kupione. Po świętach ty mi buty odniesiesz, a ja ci oddam pieniądze. Tylko ja się boję, czy ty oddasz te buty... Szymek, ty wiesz on by mi ze łbem obdarł...

Raduski zaśmiał się prawie na głos, gdy stamtąd odchodził. Posunął się jeszcze o kilkanaście kroków dalej. Były tam już tylko place i płoty. Z folwarku dolatywało ujadanie psów. Ból w ramieniu zbudził się znowu, niby sygnał ostrzegający. Raduski zwrócił się ku miastu i szedł teraz środkiem drogi, prędko mijając sceny dopiero widziane. Na duszę jego wionęło jakby zgniłe powietrze, śmierć w sobie niosące. Przed nieruchomą źrenicą wszystko teraz rozsypywało się w znikomy proch na podobieństwo kształtów ludzkich, wykopanych w izbach Herkulanum, gdy je wzrok człowieka żywego wraz z żywym powietrzem ogarnie. W umyśle tkwiło jedno jedyne słowo przemierzłe i bolesne, mieszczące w sobie cały prawie rezultat myślenia: motłoch. Olbrzymie tłumy żydostwa, zanurzone w niezbadanej nocy ciemnoty, na którą nigdzie nie ma lekarstwa, tłumy chłopstwa, nie tknięte ani jednym powiewem kultury. Przemysł fabryczny, stopudowym młotem druzgocący rzemiosło w tym celu, żeby płodami trudu obdartych tłumów zalać „rynki” bez najmniejszego pożytku dla cywilizacji miejsca, z którego się począł... Motłoch jak był, tak jest sobą...

– Pókiż się będziesz tym zajmował, pókiż będziesz niweczył wiek swój? – ozwał się w Raduskim mięsożerny instynkt życia.

Zebrawszy do kupy wszystkie swe siły, chwycił się z nim za bary, ażeby mu z piersi raz wyrwać starą zgryzotę, która w niej tkwiła, jak grot włóczni Epaminondasa. Ale od razu serce się ścisnęło, jakby nadchodził moment śmierci, a wędrowiec poczuł, że z chwilą wyrwania onego żelaza skonałby, jak Epaminondas. A nie było to przecie po Mantynei... Stanął wśród ulicy, wyciągną leniwie ramiona i czuł, że teraz wsiąka weń ze wszech stron taedium vitae.

Odejść dokądś, uciec, nie wiedzieć nic a nic, rozpłynąć się w jakiejś bezmiernej ciepłej kąpieli, spocząć w nicości na wieki, na wieki.

Szedł z wolna, noga za nogą, utykając na dziurach trotuaru. Naokół stała głucha, zupełna cisza. Wtem za murami domów, gdzieś w głębi miasta odezwał się dziwny dźwięk, przeszył powietrze i zginął aż na łonie obłoków. Po nim wyleciał drugi, trzeci... Raduski stanął jak wryty i słuchał. Samotny, wielki, odwieczny dzwon na starej wieży uderzał. O, jakże głos jego cudownym się wydawał! Nie był to sam dźwięk. Było to słowo. Raduski słyszał je uszyma i w dygocącym sercu swym, jak w cieniach nocy wołało:

– Jam jest, jam jest, jam jest...

Niby czarodziejski klucz dźwięk ten otworzył bramy dziedzińców, niby ogień niewidzialny zatlił światła w mieszkaniach. Chodniki zaroiły się od postaci śpieszących co żywo. Słyszeć się dawał wesoły gwar rozmów. Biegły przeważnie służące w chustkach, wlokły się stare babiny, szli mężczyźni, głośno uderzając w kamienie wielkimi butami. Był to właśnie motłoch. White-Chapel łżawiecki. Jedna z gromadek zabrała Raduskiego ze sobą. Szedł pospołu z innymi, prędko minął ulice przedmieścia i znalazł się przed oświetlonym kościołem.

Wejście główne było rozwarte. W pobliżu wielkiego ołtarza płonęły światła, a wgłębienia łuków, boczne kaplice i zakątki pełne były mroku. Zimno szło z murów i posadzki, wilgoć szkliła się na płytach i zaczerniałym tynku. Gromady wiernych wciąż się zwiększały. Wszyscy prawie od samych drzwi aż do środka kościoła szli na klęczkach ku krzyżowi, który tam jeszcze leżał. Raduski usiadł w jednej z pierwszych ławek i przypatrywał się twarzom, a właściwie ich niewypowiedzianym wyrazom... Na wieży huczały dzwony. Potężna pieśń ich zwiastowała, że Chrystus zmartwychwstał. Raduski opuścił swe miejsce, wcisnął się między tłum i stanął w szeregu. Objął wzrokiem głowę, konającą dlatego, że była upojona świętymi myślami, najczystsze ręce, gwoździami przybite do drzewa za to, że się wyciągnęły przeciwko mocy żelaza, z błogosławieniem tych, którzy płaczą. Dusza dźwignęła się w nim. Prędka minuta skupienia, która była także chwilą głębokiej boleści, dała mu poznać ów zakon, że czuć znużenie i odpoczywać będzie miał prawo dopiero w takim momencie...

Rozdział II
Nazajutrz Raduski przebudził się bardzo późno. Gdy skierował wzrok na szyby okien, dostrzegł, że je zmywają cienkie smugi deszczu. Zwlókł się z łóżka, ubrał i zadzwonił raz, drugi, trzeci... Dopiero po upływie kilkunastu minut ukazał się we drzwiach młody chłopiec z głową wysmarowaną sadłem czy słoniną, umyty, obleczony w czystą koszulę i strój świąteczny.

– Macie tu na dole restaurację – rzekł do niego Raduski.

– A jakże, mamy.

– Przynieśże mi herbaty, jaki kawałeczek mięsa, bułek, odrobinę masła...

Chłopiec patrzał na niego wyłupiastymi oczyma.

– Cóż się tak martwisz, obywatelu?

– A bo, proszę łaski pana, jakże ja przyniosę herbaty i kawałeczek mięsa, kiedy restauracja zamknięta?

– I czemuż to?

– No, przecie święto...

– Prawda... święto. Ale gdybyś tak spróbował, może tam będzie samowar nastawiony, to byś i mnie po starej znajomości... Szklaneczkę herbaty – o więcej nie będę się napierał.

„Numerowy” wykręcił się i z wolna przymknął drzwi za sobą w sposób, który świetnego rezultatu nie obiecywał. Raduski dokończył ubierania się, siadł na małej kanapce i czekał. Upłynął kwadrans jeden i drugi, a chłopca nie było widać. Dopiero na odgłos dzwonka zjawił się z miną zafrasowaną i oświadczył, że ze śniadania nic nie będzie.

– Pan w kościele, pani to samo, ani kucharza, ani Franciszkowej, lokaje się porozłaziły. W kuchni ognia całkiem nie ma. Proszę łaski pana – święto.

– Prawda i to jest. No a może ty wiesz, gdzie by tu na mieście można coś zjeść, bo jak w tym sposobie ze trzy dni u was będę świętował, to, uważasz radca, kopyta wyciągnę. Nie wiesz o takim?

– W mieście?... E... w mieście to ja nie wiem... Ja tu dopiero dwa miesiące.

– Dwa miesiące. No a starszego numerowego nie ma tutaj u was?

– Jest starszy, Walenty, ale poszedł to samo do kościoła.

– A może jest kto inny, kto by mi objaśnił?

– Chyba by pan portier, co jeździ na kolej, ale to nie jego dzieło.

– A on tutejszy, dawno już tu mieszka?

– Chyba że dawno.

– Stary, młody?

– O, już o latach.

– A to go proś do mnie. Powiedz, że mam pilny interes. Nie będzie żałował fatygi. Idźże i powiedz, że go sobie proszę na momencik.

Służący wyszedł, a po upływie chwili czasu stukano we drzwi. Wsunął się do numeru człowiek stary, szeroki w ramionach, suchy, zwiędły, z twarzą i czaszką obrosłą mocno szpakowatym i krótko przyciętym włosem.

– Pan dobrodziej sobie życzył?... – rzekł mierząc Raduskiego iście hotelowym wejrzeniem, niby to schlebiającym, a w gruncie rzeczy tylko badawczym i taksatorskim. Ręką trzymał się klamki, jakby na znak, że konferencja długo trwać nie powinna. Z warg jego nie schodziło zamglone oskarżenie: nawet dziś nie możesz mi dać chwili odpoczynku.

Raduski bystro i uparcie przypatrywał się twarzy starego, a wreszcie rzekł:

– Nie wiem, czy mi się zdaje, ale ty jakby pan Żopołowicz...

– Tak, jestem Hipolit Żopołowicz... do usług... – mruknął szwajcar, błyskając okiem spod brwi nasępionej.

– Cóż pan u stu diabłów robisz w liberii hotelowej?

– Służę, proszę pana, za portiera.

– Bój się pan Boga, cóż to ja słyszę? Przecież pan miał w rynku ogromny sklep, jeden z największych sklepów korzennych w Łżawcu. Jak dziś pamiętam!

– Miałem sklep – rzekł Hipolit Żołopowicz – ale go już nie mam.

– Cóż to się stało?

– Zwykła rzecz w naszym kupieckim stanie: zbankrutowałem.

– Jakże i tak zupełnie, żeś pan musiał wziąć miejsce portiera?...

– Ale... żeby tyle... Proszę pana, to miejsce ledwo, ledwo udało mi się dostać. Co się zaś tyczy bankructwa, to nie wyszedłem jeszcze na czysto. Jeszczem ludziom winien. Nie dużo tego, a przecie jest to temu, to owemu...

– Szczerze panu współczuję... – rzekł Raduski, wyciągając rękę.

Żołopowicz schylił się i nie podawał swojej, mamrocząc: