Trzej muszkieterowie - Aleksander Dumas ojciec - ebook

Trzej muszkieterowie ebook

Aleksander Dumas ojciec

0,0

Opis

Najsłynniejsza powieść płaszcza i szpady, której bohaterami są muszkieterowie Atos, Portos i Aramis oraz pretendent do służby królowi d’Artagnan. W wyniku nieporozumienia najpierw walczą między sobą. Łączy ich odwaga, męstwo i prawość. Mając wspólny cel i walcząc o słuszną sprawę, stają się braćmi broni. Razem przeżywają wiele emocjonujących przygód i bronią słabszych przed chciwym kardynałem Richelieu. Wspaniała opowieść o przyjaźni i odwadze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 984

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Aleksander Dumas ojciec

Trzej muszkieterowie

Tłumaczenie Stanisław Sierosławski

Warszawa 2016

Przedmowa

w której się uzasadnia, iż pomimo nazwisk na -os oraz -is bohaterowie historii niniejszej, jaką właśnie mamy zaszczyt opowiedzieć naszym czytelnikom, nie mają nic wspólnego z mitologią

Upływa rok niespełna, gdy czyniąc poszukiwania w bibliotece królewskiej do mojej historii Ludwika XIII, wpadłem przypadkowo na wspomnienia pana d’Artagnana drukowane jak zresztą przeważna część utworów z tej epoki, kiedy autorowie pragnący powiedzieć prawdę woleli nie narażać się na odbycie dłuższej czy krótszej drogi do Bastylii – w Amsterdamie u Piotra Rouge. Tytuł pociągnął mię: zabrałem książkę do siebie, oczywiście za zezwoleniem pana kustosza i zacząłem ją pochłaniać.

Nie jest zamiarem moim badanie na tym miejscu tej ciekawej pracy. Zadowoliłbym się skierowaniem do niej tych z moich czytelników, którzy oceniają ważność obrazu danej epoki; ci odnajdą tam wizerunki kreślone ręką mistrza. A jakkolwiek wizerunki te, co jest charakterystyczne dla owych czasów, naszkicowane są na tle bram koszarowych oraz ścian kabaretów, czytelnicy pamiętników ujrzą tam równie dobrze i z równym podobieństwem uchwycone, jak w historii pana Anquetila, Portrety Ludwika XIII, Anny Austriaczki, kardynałów Richelieugo i Mazariniego oraz większości kurtyzan owego czasu.

Wszelako, jak wiadomo, to, co zajmuje wrażliwy umysł poety, niekoniecznie znajduje oddźwięk w szerszych kołach czytelników. Otóż, pomimo iż na równi z innymi bardzo wysoko cenimy szczegóły, o których podaliśmy wiadomość, sprawa jednak, która nas przede wszystkim zajęła, jest sprawą, na którą z pewnością nikt dotychczas nie zwrócił uwagi.

D’Artagnan powiada, iż podczas swych pierwszych odwiedzin u pana de Tréville’a, kapitana muszkieterów królewskich, spotkał w jego przedsionku trzech młodych ludzi, pełniących służbę w słynnym oddziale, w którym i on sam pragnął służyć wojskowo. Ludzie ci nazywali się Atos, Portos i Aramis.

Musimy przyznać, iż zastanowiły nas te cudzoziemskie nazwiska. Przyszło nam od razu na myśl, iż są to jedynie przezwiska, którymi d’Artagnan pokrył nazwiska właściwe, być może, znamienite. Zresztą posiadacze tych nazwisk przybranych nie mieli może innego wyboru w owych czasach, kiedy to, wskutek jakiegoś wybryku, znudzenia życiem bezbarwnym lub też niezamożności niejeden znakomity szlachcic zmuszony był przywdziać pospolity płaszcz muszkieterski.

Od chwili naszego przypadkowego odkrycia nie przerywaliśmy dalszych skrzętnych poszukiwań, aż udało się nam odnaleźć w pracach współczesnych pewne wskazówki, odnoszące się do tych dziwacznych nazwisk, które tak bardzo zaostrzyły naszą ciekawość.

Sam tylko wykaz książek, jakie przeczytaliśmy w tym celu, wypełniłby cały rozdział. Byłoby to może nader pouczające, lecz z pewnością nazbyt mało ciekawe dla naszych czytelników, więc poprzestajemy na udzieleniu im wyjaśnienia, iż wynikiem bezowocnych naszych przez długi czas poszukiwań, których już mieliśmy, zniechęceni, zaniechać, było odnalezienie dzięki wskazówkom naszego znakomitego i uczonego przyjaciela, Paulina Parisa, rękopisu in folio, oznaczonego liczbą 4772 czy też 4773 (nie przypominamy już sobie tego dokładnie), a noszącego tytuł:

Pamiętnik pana hrabiego de La Fère, zawierający niektóre zdarzenia, jakie zaszły we Francji pod koniec panowania króla Ludwika XIII i w początkach panowania króla Ludwika XIV

Łatwo sobie wyobrazić, jak wielka była nasza radość, gdy w rękopisie owym, będącym naszą ostatnią nadzieją, natrafiliśmy na stronicy dwudziestej na nazwisko Atosa, na dwudziestej siódmej Portosa, na trzydziestej pierwszej zaś Aramisa.

Odkrycie zgoła nieznanego rękopisu w czasach, kiedy wiedza historyczna stanęła na tak wysokim poziomie, wydało się nam czymś niemal cudownym. Toteż postaraliśmy się spiesznie o pozwolenie ogłoszenia go drukiem, by stanąć przed Akademią Francuską choćby z cudzym dorobkiem, gdybyśmy nie mieli szczęścia, co zresztą bardzo jest prawdopodobne, wejść do tego przybytku nauki dzięki dorobkowi własnemu. Pozwolenie na druk, winniśmy tu dodać, zostało nam łaskawie udzielone; stwierdzamy to, aby publicznie zadać kłam tym nieżyczliwym osobistościom, które by rade były widzieć nas pod kuratelą rządu dość nieprzychylnie usposobionego dla ludzi pióra.

Tak tedy oddajemy w ręce naszych czytelników pierwszą część tego cennego rękopisu, opatrując ją najbardziej odpowiednim tytułem i zobowiązując się natychmiast do wydania części drugiej, o ile, o czym nie wątpimy, pierwsza osiągnie powodzenie, na jakie zasługuje.

W tej nadziei i w myśl utartego zdania, że ojciec chrzestny jest drugim rodzicem, prosimy czytelnika o wyrażenie nam, nie zaś hrabiemu de La Fère, swego zadowolenia lub nagany.

Rozdział 1

Trzy dary pana d’Artagnana ojca

W pierwszy poniedziałek miesiąca kwietnia 1625 roku, w miasteczku Meung, gdzie przyszedł na świat autor Romansu róży – panował ruch tak niezwykły, że mogło się, na przykład, wydawać, iż wtargnęli tu hugenoci, aby powtórzyć wypadki z Rochelle. Wielu obywateli, widząc kobiety, uciekające z przerażeniem w stronę ulicy Wielkiej, słysząc płacz dzieci na progach domów, z pośpiechem przywdziewało pancerze i skrzepiwszy swą niezbyt pewną odwagę wzięciem w rękę muszkietu lub halabardy, dążyło ku oberży Wolnego Młynarza, przed którą, rosnąc z minuty na minutę, skupiały się coraz większe tłumy, hałaśliwe i zaciekawione.

W owych czasach często wybuchała panika i nie było niemal dnia, aby to lub owo miasteczko nie zapisywało w swoich kronikach jakichś wypadków tego rodzaju. To panowie toczyli spory pomiędzy sobą to król wojował z kardynałem, to wreszcie Hiszpan prowadził wojnę z królem. A poza tymi walkami, głuchymi lub głośnymi, tajemnymi lub jawnymi, nie brakowało także jeszcze złodziei, potwarców, hugenotów i wilków wiodących wojnę z całym światem. Mieszczanie zbroili się ustawicznie przeciwko złodziejom i przeciwko wilkom – niejednokrotnie przeciwko panom i hugenotom – czasami nawet przeciw królowi – ale nigdy nie występowali przeciwko kardynałowi i Hiszpanowi. Tak się działo zwyczajnie i dlatego to w ten wspomniany poniedziałek miesiąca kwietnia 1625 roku mieszczanie, słysząc krzyki, a nie widząc ani sztandarów żółto-czerwonych, ani barw księcia Richelieu, pośpiesznie podążali ku oberży Wolnego Młynarza.

Tam, na miejscu, każdy mógł naocznie zobaczyć i poznać przyczynę zamieszania.

Był to młody człowiek. Nakreślmy jego wizerunek jednym pociągnięciem pióra. Wyobraźcie sobie Don Kichota w osiemnastym roku życia. Don Kichota rozebranego, bez pancerza i nabiodrników. Don Kichota odzianego w wełniany kaftan, którego niebieska barwa przyjęła nie dający się określić odcień koloru wina i lazuru nieba. Oblicze ściągłe i śniade; wystające kości policzkowe, świadczące o chytrości; szczęki nadmiernie rozwinięte, co, ponad wszelką wątpliwość, dowodziło pochodzenia z Gaskonii, nawet gdyby nie miał tamtejszej czapki – a nasz młody człowiek posiadał czapkę ozdobioną rodzajem piórka; oko jasne i rozumnie patrzące; nos zagięty, lecz o szlachetnym rysunku, nieco za duży dla młodzika, a za mały dla człowieka dojrzałego. Człowiekowi mniej biegłemu w obserwacji wydawałby się podróżującym synem zagrodnika, gdyby nie długa szpada zawieszona na pasie i uderzająca właściciela po nogach, gdy stał na ziemi, oraz gdyby nie koń o najeżonej sierści, którego dosiadał.

Albowiem młodzieniec nasz posiadał rumaka, i to tak niezwykłego, że zwracano na niego powszechną uwagę; był to konik béarneński, mający już lat dwanaście do czternastu, żółtej maści, bez jednego włoska na ogonie, noszący podczas jazdy głowę znacznie niżej od kolan, wobec czego boczne popręgi wydawały się całkiem niepotrzebne, lecz mogący bądź co bądź przebywać około dziesięciu mil dziennie. Na nieszczęście wszystkie zalety tego rumaka były tak dobrze ukryte pod niezwykłą sierścią, a jego zachowanie się tak niesamowite, że w owym czasie, kiedy świat cały znał się na koniach, pojawienie się tego wspomnianego wyżej rumaka w Meung, dokąd wjechał mniej więcej na kwadrans przedtem bramą od strony Beaugency, wywołało sensację, której skutki źle usposobiły obecnych i dla samego młodzieńca.

A sensacja ta była tym przykrzejsza jeszcze dla młodego d’Artagnana (tak nazywał się nasz don Kichot dosiadający tego nowego Rosynanta), ponieważ sam rozumiał dobrze, że podobna szkapa musi okrywać śmiesznością nawet najdzielniejszego kawalera. Toteż z głębokim westchnieniem przyjmował dar, otrzymany od pana d’Artagnana ojca; wiedział, że takie bydlę nie jest warte więcej ponad dwadzieścia liwrów. Natomiast słowa towarzyszące darowi były wprost bezcenne.

– Synu mój – mówił szlachcic gaskoński tą czysto béarneńską gwarą, której nigdy nie zdołał się wyzbyć nawet Henryk IV – synu mój, rumak ten urodził się w domu twego ojca, będzie temu lat około trzynastu, i przez cały przeciąg czasu pozostawał na służbie tego domu, wobec czego powinieneś go kochać. Nie sprzedawaj go nigdy, niechaj spokojnie i zaszczytnie umrze ze starości, a jeżeli towarzyszyć ci będzie na wojennych wyprawach, oszczędzaj go tak, jakbyś oszczędzał starego sługę. Na dworze królewskim – prawił dalej stary pan d’Artagnan – jeżeli będziesz miał zaszczyt tam się dostać, a do zaszczytu tego daje ci zresztą prawo nasze starodawne szlachectwo, podtrzymuj godnie honor swego szlacheckiego nazwiska, które zacnie nosili twoi przodkowie od pół wieku z górą; czuwaj nad honorem swoim i twoich. Mówiąc o twoich, mam na myśli twych rodziców i twych przyjaciół. Jedynie własną odwagą, pamiętaj o tym dobrze, jedynie własną odwagą szlachcic toruje sobie dzisiaj drogę. Nikomu nie puszczaj nic płazem, oprócz pana kardynała i króla! Ktokolwiek się zawaha na chwilę, wypuszcza może przynętę, którą właśnie w tej chwili los mu nastręcza. Jesteś młody i dla dwóch przyczyn powinieneś być dzielnym człowiekiem: raz dlatego, że jesteś Gaskończykiem, po wtóre dlatego, że jesteś moim synem. Nie omijaj sposobności i szukaj przygód. Nauczyłem cię władać szpadą; masz przeguby z żelaza i pięści stalowe; stawaj do walki z byle powodu; stawaj do walki tym bardziej, że pojedynki są zabronione, z czego wynika, że, aby się bić, trzeba mieć podwójną odwagę. Nie mogę ci nic więcej dać na drogę, prócz piętnastu talarów, mojego konia i tych rad, których wysłuchałeś. Twoja matka doda ci jeszcze przepis na pewien balsam, który otrzymała od jednej Cyganki; balsam ten posiada cudowną zdolność leczenia wszelakich ran, które nie dosięgły serca. Korzystaj ze wszystkiego i żyj szczęśliwie przez długie lata. Dodam chyba jedno słowo jeszcze; przytoczę ci mianowicie pewien przykład, nie swój co prawda, bo ja nigdy nie byłem na królewskim dworze, ani nie uczestniczyłem jako ochotnik w walkach religijnych. Chcę mówić o panu de Tréville’u, który był niegdyś moim sąsiadem, a który jako dziecko miał zaszczyt dzielić zabawy naszego monarchy, Ludwika XIII, oby go nam Bóg jak najdłużej zachował. Niejednokrotnie zabawy ich przemieniały się w walki, a w walkach tych król nie zawsze bywał silniejszy. Uderzenia jednak, jakie otrzymywał, zwiększały tylko jego szacunek i przyjaźń dla pana de Tréville’a. Później, podczas swej pierwszej podróży do Paryża, pan de Tréville pojedynkował się z pięć razy; od czasu śmierci starego króla aż do pełnoletności młodego bił się siedem razy, nie licząc wojen i oblężeń; a od czasu tej pełnoletności aż do dnia dzisiejszego może ze sto razy! I dlatego, mimo wszelkich edyktów, rozporządzeń i kar na pojedynkujących się, jest on dzisiaj kapitanem muszkieterów, jest, można powiedzieć, wodzem legionu cezarów, którego król ma w wielkiej estymie i którego lęka się sam pan kardynał nie będący, jak powszechnie wiadomo, lękliwego usposobienia. Poza tym pan de Tréville ma dziesięć tysięcy talarów rocznego dochodu, jest więc panem w całym tego słowa znaczeniu. Zaczynał tak samo jak ty dzisiaj. A więc udaj się do niego z tym oto listem i wzoruj się na nim, abyś tak jak on, zdobył powodzenie.

Po czym pan d’Artagnan przypasał synowi własną szpadę, ucałował go tkliwie w oba policzki i dał mu swe błogosławieństwo.

Opuszczając komnatę ojcowską, młodzieniec spotkał matkę oczekującą go z ową bajeczną receptą, której przepisy – jak się w dalszym ciągu dowiemy – często z konieczności miał stosować. Pożegnanie było tym razem dłuższe i czulsze aniżeli poprzednio z ojcem, nie dlatego, aby pan d’Artagnan nie kochał syna, który był jedynym jego potomkiem, ale ponieważ uważał za niegodne mężczyzny poddawać się zbytnio wzruszeniu. Natomiast pani d’Artagnan była kobietą i, co więcej, matką. Wylewała więc łzy obficie. Na pochwałę zaś pana d’Artagnana syna powiedzmy, że, chociaż usiłował pozostać niewzruszonym, jak na przyszłego muszkietera przystało, przecież natura wzięła górę i wypłakał również wiele łez, z których tylko połowę udało mu się ukryć.

Jeszcze tego samego dnia młodzieniec wyruszył w drogę, wyposażony trzema ojcowskimi darami, na które składały się: piętnaście talarów, koń i list do pana de Tréville’a; rady ojcowskie, jak się łatwo można domyślić, nie były uwzględnione w rachunku darów.

Zaopatrzony w tego rodzaju „vademecum”, d’Artagnan stał się zarówno duchowo, jak fizycznie, dokładną podobizną bohatera Cervantesa, z którym też tak trafnie go porównaliśmy, gdy obowiązek historyka nakazywał nam szkicować jego portret. Don Kichot uważał wiatraki za olbrzymów, a stado owiec za armię; d’Artagnan poczytywał każdy uśmiech za obelgę, a każde spojrzenie za zaczepkę. Wynikło stąd, że w ciągu całej podróży z Tarbes do Meung ustawicznie zaciskał pięści i dziesięć razy przez dzień chwytał za rękojeść swej szpady; mimo to pięść nie spadła na niczyją szczękę, a szpada nie opuściła pochwy. Nie znaczy to bynajmniej, aby widok nieszczęsnego żółtego konika nie wzbudzał śmiechu na twarzach przechodniów; ale, ponieważ koło nóg konia pobrzękiwała szpada o nakazujących szacunek rozmiarach i ponieważ powyżej tej szpady błyszczało oko raczej dzikie niż dumne, przechodnie starali się poskramiać swoją wesołość albo też, gdy śmiech brał już górę nad roztropnością, uśmiechali się tylko półgębkiem, na podobieństwo masek starożytnych. D’Artagnan, mimo swej drażliwości, dotarł majestatycznie bez żadnej przygody aż do tego nieszczęsnego miasteczka Meung.

Gdy jednak tutaj zsiadł z konia przed bramą Wolnego Młynarza, nie podszedł nikt, ani gospodarz, ani chłopiec, ani masztalerz, aby przytrzymać mu strzemię. Natomiast w otwartym parterowym oknie ujrzał d’Artagnan jakiegoś szlachcica o pięknej postawie i z wyniosłą miną, aczkolwiek o twarzy nieco pomarszczonej, który rozmawiał z dwiema osobami słuchającymi, jak się mogło wydawać, słów jego z szacunkiem. Tak, jak zwyczajnie, d’Artagnan przypuścił, oczywiście, przede wszystkim, że on właśnie jest tematem rozmowy i zaczął nadsłuchiwać. Tym razem jednak mylił się częściowo; rozmawiano nie o nim, lecz o jego koniu. Szlachcic wyłuszczał swoim słuchaczom zalety konia, oni zaś, mimo widocznie okazywanego mu szacunku, co chwila wybuchali śmiechem. A że nawet najlżejszy uśmieszek wystarczał, aby obudzić gniew młodego człowieka, łatwo pojąć, jakie wrażenie wywarła na nim la głośna rozmowa.

D’Artagnan pragnął jednak przede wszystkim zdać sobie sprawę z fizjonomii impertynenta strojącego sobie z niego drwinki. Hardym spojrzeniem zmierzył nieznajomego i skonstatował, że był to człowiek w wieku lat czterdziestu do czterdziestu pięciu, o czarnych przenikliwych oczach, bladej cerze, wydatnym nosie i czarnych wąsach. Wytwornie ubrany, miał fioletowy kaftan i spodnie z naszyciami tejże samej barwy, bez żadnych ozdób, z wyjątkiem wycięć, przez które przeglądała koszula. Kaftan ten i spodnie, acz zupełnie nowe, wydawały się zmięte jak suknie podróżne spoczywające przez czas dłuższy w walizie. D’Artagnan zaobserwował te wszystkie szczegóły z niezwykłą szybkością kierowany niewątpliwie jakimś instynktem, który powiadał mu, że ten nieznajomy będzie miał w przyszłości duży wpływ na jego życie.

W chwili kiedy d’Artagnan utkwił swój wzrok w szlachcicu w fioletowym kaftanie, tenże wypowiadał właśnie niezmiernie mądre i głębokie uwagi o béarneńskim wierzchowcu; obaj jego słuchacze zanosili się od śmiechu, a i na jego ustach, wbrew zwyczajowi, można było zauważyć – jeżeli wolno tak powiedzieć – ledwie dostrzegalny uśmieszek. Tym razem nie było już wątpliwości, że d’Artagnan został istotnie zelżony. Przeświadczony o tym w zupełności, nacisnął czapkę na oczy i, starając się naśladować dworskie ruchy, jakie widywał w Gaskonii u przejeżdżających panów, postąpił naprzód, opierając jedną rękę na rękojeści szpady, a drugą na biodrze. Na nieszczęście, w miarę, jak się zbliżał, wściekłość zaślepiała go coraz bardziej, skutkiem czego, zamiast pełnej godności przemowy, jaką zamierzał wyrazić swoje wyzwanie, nie znalazł w danej chwili nic innego na końcu języka, prócz osobistej obelgi, popartej wściekłym gestem.

– Hej! panie! – wołał – nie kryj no się pan za okiennicą, lecz powiedz i mnie także, z czego się śmiejesz, abyśmy się pośmiali razem!

Szlachcic przeniósł powoli spojrzenie z konia na jeźdźca, jak gdyby potrzebował pewnego czasu, aby pojąć, że to do niego były zwrócone te dziwnie brzmiące słowa; potem zaś, gdy już nie mógł mieć żadnej wątpliwości, brwi jego zmarszczyły się lekko i po dość długiej chwili odpowiedział d’Artagnanowi z akcentem ironii i lekceważenia trudnym do opisania.

– Nie mówię do ciebie, mój panie.

– Ale ja mówię do pana! – zakrzyknął młody człowiek, wyprowadzony z równowagi tym połączeniem zuchwałości i dobrych manier, konwenansu i pogardy.

Nieznajomy przez chwilę jeszcze spoglądał na niego z ledwo dostrzegalnym uśmieszkiem, a potem, cofając się od okna, wyszedł powolnym krokiem z oberży i stanął o dwa kroki od d’Artagnana, naprzeciwko jego konia. Jego spokój, panowanie nad sobą i szyderczy wyraz twarzy spotęgowały jeszcze wesołość tych, z którymi rozmawiał, a którzy pozostali przy oknie.

D’Artagnan, widząc zbliżającego się, wydobył częściowo szpadę z pochwy.

– Koń ten jest zdecydowanie, a raczej był w czasach swojej młodości, barwy złotego pąka – mówił nieznajomy, ciągnąc dalej swe wywody i zwracając się do swych słuchaczy przy oknie, a nie bacząc wcale na podniecenie d’Artagnana, który tymczasem skierował się ku niemu. – Jest to barwa znana dobrze w botanice, ale, jak dotąd, dziwnie rzadka u koni.

– Ten śmieje się z konia, kto nie śmie kpić z jeźdźca – zakrzyknął z wściekłością współzawodnik Treville’a.

– Nie mam zwyczaju śmiać się często, mój panie – odpowiedział nieznajomy – o czym łatwo przekonać się pan może z wyglądu mojej twarzy; ale natomiast sądzę, że mam prawo śmiać się wtedy, kiedy mi się podoba.

– A ja znowu bardzo nie lubię, kiedy ktoś śmieje się wtedy, gdy mnie się to nie podoba – odkrzyknął d’Artagnan.

– Doprawdy, mój panie? – ciągnął dalej nieznajomy z większym jeszcze niż poprzednio spokojem. – Doskonale! To najzupełniej słusznie! – I obróciwszy się na pięcie, chciał wejść do oberży przez główną bramę, przed którą d’Artagnan pozostawił swego konia w pełnym rynsztunku.

Ale d’Artagnan, bardzo zadzierzysty młodzieniec, nie mógł pozwolić, aby w ten sposób oddalił się człowiek, który miał czelność kpić z niego. Wydobył tedy szpadę z pochwy i podążył za uchodzącym krzycząc:

– Odwróć no się pan, odwróć się pan, panie kpiarzu, abym nie był zmuszony wypłazować pana z tyłu!

– Wypłazować? mnie? – odezwał się tamten, odwracając się i spoglądając na młodego człowieka z równym zdziwieniem jak pogardą. – Proszę, proszę, mój drogi; zwariowałeś widocznie.

Po czym dodał półgłosem, jak gdyby mówił sam do siebie:

– Przykra sprawa... Jakiż nabytek byłby to dla Jego Królewskiej Mości, który poszukuje na wszystkie strony takich zuchów, aby ich zaciągnąć w szeregi swoich muszkieterów!

Zaledwie skończył mówić, gdy d’Artagnan natarł na niego z taką wściekłością, że gdyby nie był uskoczył w tył, byłby prawdopodobnie żartował ostatni raz w życiu. Nieznajomy zrozumiał, że sprawa przekroczyła granice żartów, dobył oręża, skłonił się przeciwnikowi i stanął w pogotowiu do walki. Ale w tej samej chwili obaj słuchacze z pomocą gospodarza wpadli na d’Artagnana, zadając mu gwałtowne ciosy kijami, łopatami i kuchennymi szczypcami. Stało się to tak nagłą i zupełną przeszkodą w ataku, że podczas gdy d’Artagnan odwrócił się, aby stawić czoło temu gradowi ciosów, przeciwnik jego z tą samą precyzją schował szpadę do pochwy i z aktora, którym omal nie został, zmienił się w obserwatora walki. W roli tej zachował zwyczajną swoją obojętność, aczkolwiek pomrukiwał:

– Niech zaraza pochłonie tych Gaskończyków! Wsadźcie go na konia i niech zmyka z Bogiem.

– Nie pierwej, aż cię zabiję tchórzu! – wołał d’Artagnan, przyjmując możliwie najkorzystniejszą postawę i nie ustępując ani na krok przed trzema przeciwnikami, którzy nie szczędzili ciosów.

– Jeszcze dalej ta gaskonada – mruknął szlachcic. – Na honor, ci Gaskończycy są niepoprawni! Więc potańczcie jeszcze, skoro kawaler chce tego koniecznie. Gdy się zmęczy, powie sam, że ma dosyć.

Ale nie wiedział jeszcze, z jakim zapaleńcem ma do czynienia; d’Artagnan nie należał do ludzi, którzy proszą o pardon. Walka trwała zatem jeszcze kilka minut, aż wreszcie wyczerpany zupełnie z sił d’Artagnan wypuścił szpadę, która pękła na dwoje wskutek uderzenia kijem. Prawie równocześnie inny cios ugodził go w czoło tak, że padł na ziemię zakrwawiony i prawie nieprzytomny.

W tej samej niemal chwili ze wszystkich stron zaczęto się zbiegać na miejsce zajścia. Oberżysta, obawiając się skandalu, przeniósł ranionego z pomocą swych służących do kuchni, gdzie zajęto się opatrzeniem ran jego.

Tymczasem szlachcic powrócił na swoje dawne miejsce przy oknie i z pewnym zniecierpliwieniem spoglądał na pospólstwo, które nie rozpraszało się, lecz widocznie okazywało mu swe niezadowolenie.

– I cóż, jakże się miewa ten szaleniec? – zapytał, odwracając się na szmer otwierających się drzwi i spostrzegając oberżystę, który przychodził zapytać się o jego zdrowie.

– Wasza Ekscelencja nie poniosła żadnego szwanku? – wypytywał oberżysta.

– Jestem zupełnie zdrowy i nietknięty, mój drogi gospodarzu; natomiast pragnąłbym się dowiedzieć, co się dzieje z naszym młodym człowiekiem.

– Ma się już lepiej – odparł oberżysta – chociaż zemdlał.

– Doprawdy? – wtrącił szlachcic.

– Lecz, zanim zemdlał, zebrał wszystkie siły i wołał pana, wygrażając mu się przy tym.

– Ależ to diabeł wcielony ten śmiałek – zawołał nieznajomy.

– Och, nie, Wasza Ekscelencjo, wcale nie diabeł – odparł oberżysta z pogardliwym skrzywieniem ust. – Podczas zemdlenia zrewidowaliśmy jego tobołek i znaleźliśmy w nim tylko jedną koszulę, w sakiewce zaś zaledwie jedenaście talarów. Nie przeszkodziło mu to oświadczyć jeszcze przed zemdleniem, że, gdyby podobny wypadek wydarzył się w Paryżu, pożałowałbyś pan tego natychmiast, podczas gdy obecnie będziesz żałował dopiero później.

– A zatem jest to zapewne jakiś przebrany książę – rzekł chłodno nieznajomy.

– I ja tak sądzę, proszę pana – odparł oberżysta. – Bądź co bądź, powinieneś pan mieć się na baczności.

– A czy w uniesieniu wymienił może jakie nazwisko?

– Tak jest; uderzając ręką w kieszeń oświadczył: Zobaczymy, co powie pan de Tréville o tej zniewadze wyrządzonej jego protegowanemu!

– Pan de Tréville? – powtórzył nieznajomy z nagłym zainteresowaniem. – Więc wymieniał nazwisko pana de Tréville’a, uderzając ręką po kieszeni?... Słuchaj no pan, panie gospodarzu; jestem przekonany, że, podczas gdy ów młody człowiek leżał zemdlony, nie omieszkałeś pan przetrząsnąć również tej kieszeni. Cóż się w niej znajdowało?

– List, zaadresowany do pana de Tréville’a, kapitana muszkieterów.

– Doprawdy?

– Tak jak miałem zaszczyt powiedzieć Waszej Ekscelencji.

Oberżysta, który nie odznaczał się zbytnią bystrością, nie zauważył wcale, jak wielkie wrażenie wywołały te słowa wrażenie, które bardzo widocznie odmalowało się na twarzy nieznajomego. Odszedł od okna, o którego framugę ciągle się dotąd opierał końcem ręki i zmarszczył brwi z zaniepokojeniem.

– Tam do diabła! – mruknął przez zęby – więc to Tréville nasłał na mnie tego Gaskończyka? Straszny jeszcze młokos! Ale pchnięcie szpadą nie przestaje być pchnięciem szpadą, bez względu na wiek człowieka, który je zadaje. A na dzieciaka zwraca się nawet mniej uwagi aniżeli na kogo innego; czasami zaś wystarcza drobna przeszkoda, aby pokrzyżować wielkie plany.

Nieznajomy zamyślił się przez kilka minut.

– Słuchaj no pan, panie gospodarzu – rzekł – czy nie mógłby pan uwolnić mnie od tego szaleńca? Zdaję sobie z tego sprawę, że teraz nie mogę go zabić, a jednak – dodał te słowa z godnym spokojem – a jednakże zawadza mi on. Gdzież jest umieszczony?

– W pokoju mojej żony, na pierwszym piętrze, gdzie go opatrzono.

– Czy manatki jego i zawiniątko znajdują się tam także? Czy zdjął kaftan?

– Przeciwnie, wszystko to zostało w kuchni na dole. A jeżeli ten młody człowiek zawadza Waszej Ekscelencji...

– Oczywiście. Wywołuje w pańskiej oberży awantury, wobec których przyzwoici ludzie nie mają obrony. Proszę pójść do siebie na górę, przygotować dla mnie rachunek i uprzedzić mojego służącego.

– Jak to? Pan nas już opuszcza?

– Wie pan chyba o tym, skoro poleciłem osiodłać konia. Czy rozkaz mój jeszcze niewykonany?

– I owszem; jak to Wasza Ekscelencja może sprawdzić, koń stoi obok głównej bramy, gotowy do odjazdu.

– Więc idź pan teraz zrobić, co mówiłem.

– Cóż to? – rzekł oberżysta sam do siebie – miałżeby on istotnie obawiać się tego chłopaka?

Lecz rozkazujące spojrzenie nieznajomego nie pozwoliło mu się ociągać. Skłonił się pokornie i wyszedł.

– Nie trzeba, aby ten młokos zobaczył milady – mówił dalej już do siebie nieznajomy. – Nie powinna zwlekać z przybyciem, tym bardziej, że i tak już się spóźnia. Niewątpliwie będzie lepiej, jeżeli dosiądę konia i pośpieszę na jej spotkanie... I gdybym tylko mógł się dowiedzieć, jaka jest treść tego listu, zaadresowanego do Tréville’a!

I mówiąc te słowa nieznajomy skierował kroki ku kuchni.

Tymczasem oberżysta, który nie wątpił wcale, że to tylko obecność młodego chłopaka wypędza nieznajomego z jego oberży, poszedł na piętro do mieszkania swej żony i przekonał się tamże, że d’Artagnan odzyskał już przytomność. Więc, tłumacząc mu, że mógłby mieć nieprzyjemności z policją za to, że szukał zaczepki z wielkim panem – a zdaniem oberżysty nieznajomy musiał być magnatem – nakłonił go, pomimo osłabienia, do powstania z łóżka i puszczenia się w dalszą drogę. D’Artagnan na pół ogłuszony, bez kaftana, z głową owiniętą szmatami, zdecydował się wstać i popychany przez oberżystę zaczął schodzić ze schodów. Gdy jednak stanął w kuchni, pierwszą osobą, jaką zobaczył, był wróg jego, który w tej chwili stał spokojnie obok drzwiczek wielkiej karocy podróżnej zaprzężonej w dwa duże konie normandzkie, rozmawiając z kimś znajdującym się w karecie.

Kobieta, z którą rozmawiał, a która wychyliła głowę przez drzwiczki, mogła mieć dwadzieścia lub dwadzieścia dwa lata. Mówiliśmy już, z jak szybką spostrzegawczością d’Artagnan umiał zaobserwować każdą fizjonomię; na pierwszy rzut oka zauważył, że kobieta była młoda i piękna. Tym więcej zaś piękność ta zwróciła jego uwagę, że różniła się od twarzy, widywanych w południowych prowincjach, gdzie dotąd d’Artagnan przemieszkiwał. Była to osoba o twarzy bladej, o jasnych włosach, które w lokach spadały na ramiona, o smętnych, błękitnych oczach, z rękami alabastrowej białości, z różanymi ustami. Rozmawiała z nieznajomym z wielkim ożywieniem.

– A zatem Jego Eminencja rozkazuje... – mówiła dama.

– Powrócić niezwłocznie do Anglii i donieść mi bezpośrednio, czy książę wyjeżdżał z Londynu.

– A jakie inne zlecenia jeszcze? – pytała piękna podróżniczka.

– Są one zawarte w tej szkatułce, którą jednak otworzy pani dopiero na tamtym brzegu kanału La Manche.

– Dobrze; a pan co zamierza czynić?

– Ja powracam do Paryża.

– Nie ukarawszy tego zuchwałego młokosa?

Nieznajomy zamierzał właśnie odpowiedzieć na to pytanie, Ale w chwili, gdy otwierał usta, d’Artagnan, który wysłuchał całej rozmowy, zbliżył się ku progowi drzwi.

– Oto jest ten zuchwały młokos, który sam karze innych – zawołał. – I spodziewam się, że tym razem ten, który powinien być ukarany, nie wymknie mu się jak poprzednio.

– Nie wymknie mu się – odparł nieznajomy, marszcząc brwi.

– Tak; nie przypuszczam, abyś się pan odważył uciekać w obliczu kobiety.

– Zastanów się pan – zawołała milady, widząc, że szlachcic chwyta za szpadę. – Zastanów się pan, że najmniejsze opóźnienie może wszystko narazić na zgubę.

– Ma pani słuszność; jedźmy zatem każde w swoją stronę – zawołał.

I pozdrowiwszy damę skinieniem głowy, wskoczył na konia, podczas gdy równocześnie powożący karocą zaciął potężnym ruchem bicza swój zaprzęg. Oboje rozmawiający ruszyli galopem oddalając się w dwie przeciwne strony drogi.

– Hej, panie! a pańska należność! – krzyczał oberżysta, którego względy dla podróżnika przemieniły się teraz w głęboką wzgardę, gdy ujrzał, że odjeżdża nie uregulowawszy rachunku.

– Zapłać, gamoniu! – zawołał podróżny, nie wstrzymując konia, na swego służącego, który rzuciwszy oberżyście pod nogi dwa czy trzy srebrniki, popędził galopem za swoim panem.

– Ach, tchórzu! ach, nikczemniku! ach, fałszywy panku! – wołał d’Artagnan, usiłując gonić za uciekającym i sługą.

Ale z powodu ran był jeszcze nazbyt słaby, aby znieść podobne wstrząśnienie. Zaledwie przebiegł z dziesięć kroków, zaczęło mu szumieć w uszach, uczuł, że słabnie, krwawa chmura zasłoniła mu oczy i runął na środku ulicy, wołając jeszcze ciągle:

– Podły! podły! podły!

– Istotnie, podły człowiek – przytakiwał oberżysta, zbliżając się ku d’Artagnanowi i usiłując tym pochlebstwem zjednać sobie biednego chłopca, podobnie jak owa czapla z bajki chwaliła ślimaka.

– Tak, podły – mruczał d’Artagnan. – Ale ona... jakże była piękna!

– Jaka ona? – pytał oberżysta.

– Milady – wybełkotał d’Artagnan.

I zemdlał po raz wtóry.

– Wszystko jedno! – mówił oberżysta sam do siebie – tamtych dwoje utraciłem bezpowrotnie. Na szczęście zostaje mi ten jeszcze, a on będzie musiał zatrzymać się tutaj kilka dni co najmniej. W każdym razie można będzie zarobić jedenaście talarów.

Jak wiadomo, właśnie jedenaście talarów znajdowało się w kiesce d’Artagnana.

Oberżysta liczył na jedenaście dni choroby, po talarze za dzień. Ale nie wziął wcale w rachubę tężyzny gościa. Nazajutrz o godzinie piątej rano d’Artagnan zwlókł się z łóżka, zeszedł sam do kuchni, zażądał, oprócz kilku rozmaitych ingrediencji, których spis nie przeszedł do naszej wiadomości, wina, oliwy, rozmarynu – i wziąwszy do ręki receptę otrzymaną od matki, sporządził sobie balsam, namaścił nim rany i sam własnoręcznie odświeżał okłady, nie chcąc korzystać z jakiejkolwiek pomocy lekarskiej. I zapewne dzięki skuteczności balsamu Cyganki, a może także dzięki nieobecności jakiegokolwiek medyka, d’Artagnan tego samego jeszcze wieczora stanął już na nogach, a następnego dnia rany jego były prawie zupełnie wygojone.

W chwili jednak uiszczania zapłaty za ten rozmaryn, oliwę i wino (co było jedynym jego osobistym wydatkiem, ponieważ zachowywał najściślejszą dietę, podczas gdy, przeciwnie, żółty rumak, jak przynajmniej twierdził oberżysta, zjadał trzy razy tyle, aniżeli ktoś, patrząc na jego tuszę, mógłby logicznie przypuścić) d’Artagnan znalazł w kieszeni tylko swoją małą podartą sakiewkę aksamitną i znajdujące się w niej jedenaście talarów; natomiast list, zaadresowany do pana de Tréville’a, znikł bez śladu.

Młody człowiek począł szukać listu z niezwykłą cierpliwością; po dwadzieścia razy przewracał kieszenie i kieszonki swego ubrania na wszystkie strony, grzebał nieznużenie w swym tobołku podróżnym, otwierał i zamykał sakiewkę. Ale, kiedy wreszcie musiał nabrać przekonania, że nie zdoła odnaleźć listu, po raz trzeci wpadł w szał, co omal nie spowodowało powtórnego użycia wina i oliwy z aromatami. Albowiem, gdy młody zapaleniec uniósł się gniewem i począł grozić, że, jeżeli list się nie odnajdzie, potłucze w drobne kawałki wszystko w oberży – oberżysta uzbroił się w oszczep, żona jego chwyciła obsadę miotły, a parobki te same kije, które poprzedniego dnia były w użyciu.

– Mój list polecający! – krzyczał d’Artagnan – oddajcie mi mój list polecający, bo inaczej, przysięgam na wszystko, ponadziewam was na szpadę jak jarząbki.

Na nieszczęście jednak pewna okoliczność uniemożliwiała młodemu człowiekowi wykonanie tej groźby. Mianowicie, jak wiemy, podczas poprzedniej walki szpada jego pękła na dwie części, o czym najzupełniej zapomniał. Stąd wynikło, że, gdy d’Artagnan zamierzył istotnie dobyć szpady, przekonał się, że jest uzbrojony jedynie odłamkiem klingi, długości ośmiu czy dziesięciu cali, który to odłamek oberżysta schował poprzednio skrupulatnie do pochwy, a resztę złamanej klingi zabrał, aby z niej zrobić dla siebie szpikulec.

Jednakże ten zawód nie byłby prawdopodobnie powstrzymał naszego młodego zapaleńca, gdyby oberżysta nie zauważył sam, że pretensja, jaką podniósł jego gość, jest najzupełniej uzasadniona.

– To prawda – rzekł, opuszczając oszczep – gdzie mógł się podziać ten list?

– Tak, panie! gdzie się podział ten list? – krzyczał d’Artagnan. – Przede wszystkim uprzedzam pana, że list jest przeznaczony dla pana de Tréville’a i musi się znaleźć; jeżeliby się bowiem nie odnalazł, to sam pan de Tréville potrafi już na to zaradzić.

Groźba ta ostatecznie zaniepokoiła oberżystę. Po królu i panu kardynale pan de Tréville był człowiekiem, którego nazwisko może najczęściej wspominali zarówno żołnierze jak mieszczanie. Wprawdzie był jeszcze ojciec Józef, ale imię jego wymawiano tylko przyciszonym głosem, tak wielkim bowiem postrachem przejmowała wszystkich „szara Eminencja”, jak poufale nazywano zausznika kardynała.

Toteż, odrzuciwszy oszczep daleko od siebie i nakazawszy żonie odrzucić kij od miotły, a parobkom drągi, oberżysta dał sam przykład innym, zabierając się gorliwie do szukania zaginionego listu.

– Czyżby list ten zawierał istotnie coś bardzo ważnego? – zapytał oberżysta po chwili nadaremnych poszukiwań.

– Oczywiście, spodziewam się! – krzyczał Gaskończyk mający nadzieję, że list ten utoruje mu drogę na dwór królewski. – Znajdowała się w nim cała moja fortuna.

– Czy były w nim może obligi hiszpańskie? – pytał oberżysta z zaniepokojeniem.

– Zlecenia do prywatnej szkatuły Jego Królewskiej Mości – odpowiedział d’Artagnan, który, licząc na to, że dzięki tej rekomendacji dostanie się do służby królewskiej, sądził, że nie popełniając kłamstwa może dać tę odpowiedź, nieco ryzykowną.

– Tam do diabła! – jęknął gospodarz, zupełnie zrozpaczony.

– Ale nie o to chodzi – mówił dalej d’Artagnan z pewnością siebie, cechującą południowców – nie chodzi mi o pieniądze; stokroć ważniejszy był sam list. Wolałbym doprawdy stracić tysiąc pistolów aniżeli ten list.

Tak samo dobrze mógł był powiedzieć o dwudziestu tysiącach, ale wstrzymała go od tego pewna młodzieńcza skromność.

Nagła myśl zaświtała w mózgu oberżysty, który w duchu klął od wszystkich diabłów, nie mogąc nic znaleźć.

– Ten list nie zginął! – zawołał nagle.

– Aaa! – wykrzyknął d’Artagnan.

– Nie; list został panu zabrany.

– Zabrany!? Ale przez kogo?

– Przez tego szlachcica, który tu był wczoraj. Schodził do kuchni, gdzie znajdował się pański kaftan; był tam sam jeden. Założyłbym się, że to on go ukradł.

– Tak pan sądzi? – spytał d’Artagnan, niezupełnie przekonany, gdyż wiedział sam lepiej niż ktokolwiek inny, że list miał wartość wyłącznie dla niego samego i że nie mógł wskutek tego obudzić niczyjej pożądliwości. W rzeczywistości nikt z pachołków ani nikt z przejezdnych nie mógł osiągnąć z posiadania listu żadnej zgoła korzyści.

– Twierdzi pan zatem – ciągnął dalej d’Artagnan – że posądzasz o kradzież tego bezczelnego szlachcica?

– Mówię to, ponieważ jestem tego najzupełniej pewny – dowodził w dalszym ciągu oberżysta. – Skoro tylko powiedziałem mu, że wasza dostojność jest protegowanym pana de Tréville’a i że posiada list do tego znakomitego męża, zaniepokoił się widocznie, zaczął wypytywać, gdzie się ten list znajduje, i niezwłocznie zeszedł sam do kuchni, wiedząc, że tam leży pański kaftan.

– A zatem on jest tym złodziejem – odparł d’Artagnan. – Poskarżę się panu de Tréville’owi, a on zaniesie skargę do króla.

Potem wyjął majestatycznie z kieszeni dwa talary i wręczył je oberżyście, który, trzymając czapkę w ręku, towarzyszył mu aż do drzwi.

Wsiadłszy na swego żółtego konika, młody Gaskończyk dojechał na nim bez żadnej przygody do bramy świętego Antoniego w Paryżu. Tutaj sprzedał konia za trzy talary, co było ceną wcale wysoką, zważywszy, że d’Artagnan pędził go niemiłosiernie podczas ostatniego etapu drogi. Toteż handlarz koni, któremu d’Artagnan odstąpił konia za wspomniane dziewięć liwrów, nie ukrywał wcale, że daje taką cenę tylko z powodu niezwykłej maści rumaka.

D’Artagnan wszedł więc pieszo do Paryża, niosąc pod pachą swój tobołek, i póty chodził po ulicach, aż znalazł pokoik do wynajęcia, odpowiadający szczupłości posiadanych przez niego środków. Pokoik sprawiał wrażenie poddasza, a znajdował się przy ulicy Grabarzy, niedaleko Luksemburga.

Zaraz po uiszczeniu zadatku d’Artagnan objął izbę w posiadanie; resztę dnia poświęcił łataniu kaftana i przyszyciu do spodni galonów, które matka odpruła od prawie nowego kaftana pana d’Artagnana ojca i które wręczyła mu po kryjomu. Następnie udał się na ulicę Żelazną, aby kupić nową klingę do szpady, po czym wrócił do Luwru, by od pierwszego lepszego muszkietera spotkanego po drodze, zasięgnąć języka, gdzie znajduje się pałac pana de Tréville’a. Pałac ten stał przy ulicy Starego Gołębnika, a zatem w bezpośrednim sąsiedztwie kwatery wynajętej przez d’Artagnana; okoliczność tę uważał za dobrą wróżbę dla wyniku swej podróży.

Załatwiwszy to wszystko, zadowolony ze sposobu, w jaki zachował się w Meung, nie doznając wyrzutów sumienia z powodu przeszłości, ufny w chwilę bieżącą i pełen nadziei na przyszłość, położył się do łóżka i zasnął snem sprawiedliwego.

Sen ten, jeszcze o charakterze całkiem parafiańskim, trwał aż do godziny dziewiątej rano, kiedy wreszcie d’Artagnan wstał, aby podążyć do tego sławnego pana de Tréville’a, który, wedle ojcowskiej oceny, był trzecią z rzędu osobistością w państwie.

Rozdział 2

Przedpokój pana de Tréville’a

Pan de Troisville, jak nazywała się jeszcze jego rodzina w Gaskonii, albo pan de Tréville, jak wreszcie sam zaczął się nazywać w Paryżu, rozpoczynał istotnie karierę tak samo jak d’Artagnan, to znaczy bez grosza w kieszeni, lecz z tym zapasem odwagi, pomysłowości i rozumu, które sprawiają, że najuboższy szlachetka gaskoński otrzymuje często dzięki tym szansom więcej w puściźnie po przodkach, aniżeli najbogatszy szlachcic z Périgordu lub Berry, biorący spadek w rzeczywistości. Jego zuchwałe męstwo, jego szczęście, jeszcze zuchwalsze na owe czasy, kiedy ciosy sypały się jak grad na człowieka, wyniosły go na szczyt tej stromej drabiny, która nazywa się łaską u dworu, a po której szczeblach wstępował od razu po cztery stopnie.

Był przyjacielem króla, który czcił bardzo, jak powszechnie wiadomo, pamięć swego ojca, Henryka IV. Ojciec pana de Tréville’a służył mu tak wiernie podczas wojen przeciwko Lidze, że król, w braku gotówki – wiadomo, że tej brakowało zawsze Béarneńczykowi, który zwykł był wypłacać wszystkie długi jedyną monetą, jakiej nie potrzebował pożyczać, mianowicie dowcipem – że zatem król, w braku gotówki, upoważnił go, po odzyskaniu Paryża, do wzięcia sobie za herb złotego lwa, kroczącego z dewizą: fidelis et fortis! Był to wielki zaszczyt, lecz średnia dosyć korzyść materialna. Toteż, gdy znakomity towarzysz wielkiego Henryka IV wyzionął ducha, pozostawił swemu synowi, jako jedyną puściznę, swoją szpadę i swoją dewizę. Dzięki tej podwójnej puściźnie i dzięki nazwisku bez skazy, które jej towarzyszyło, pan de Tréville dostał się na dwór młodego księcia, gdzie służył tak dzielnie swą szpadą i gdzie był tak wierny swej dewizie, że Ludwik XIII, jeden z doskonałych szermierzy w państwie, zwykł był mawiać, iż gdyby ktoś z jego przyjaciół miał mieć rozprawę z bronią w ręku, to doradziłby mu wzięcie na świadka przede wszystkim siebie samego, a potem Tréville’a, a może nawet Treville’a w pierwszym rzędzie.

Tak więc Ludwik XIII żywił rzeczywiste przywiązanie do Tréville’a, przywiązanie królewskie, przywiązanie samolubne, to prawda, lecz mimo to było ono przywiązaniem istotnym. W owe nieszczęśliwe czasy starano się otaczać ludźmi o charakterze Tréville’a. Niejeden człowiek mógł otrzymać przydomek: dzielny, co było drugą częścią dewizy panów de Tréville’ów; ale niewiele tylko szlachty mogło sobie było rościć prawo do przydomku: wierny, który w tej dewizie stał na pierwszym miejscu. Tréville należał do tych ostatnich; była to wyjątkowa organizacja, z inteligencją posłuszną jak u wiernego psa, z odwagą ślepą, okiem bystrym, ręką skorą do czynu; mogło się wydawać, że posiada wzrok tylko po to, aby baczyć, czy król nie jest niezadowolony z kogokolwiek, a rękę na to, aby ugodzić tego sprawiającego niezadowolenie, choćby nim był Besme czy Maurevers, czy Poltrot de Méré, czy Vitry. Zresztą nigdy aż do tej chwili nie brakowało Tréville’owi sposobności; czyhał na nią i zawsze obiecywał sobie pochwycić ją, choćby za trzy włoski, gdyby tylko nawinęła się pod rękę. Więc Ludwik XIII zamianował z tego powodu pana de Tréville’a kapitanem muszkieterów, którzy, dzięki swemu oddaniu, a raczej nawet fanatyzmowi, stali się dla Ludwika XIII tym samym, czym przyboczna straż dla Henryka III, a gwardia szkocka dla Ludwika XI.

Ze swej strony kardynał nie chciał pod tym względem ustępować królowi. Gdy ujrzał groźny, doborowy orszak, jakim król się otoczył, zapragnął również i on także, drugi, a może nawet i pierwszy władca Francji, mieć swoją gwardię. Utworzył więc swój własny zastęp muszkieterów, podobnie jak Ludwik XIII, i odtąd dwie te potęgi rywalizowały z sobą, aby zaciągnąć do swojej służby wszystkich ludzi sławnych dzielnością szabli, zarówno z prowincji francuskich, jak z państw zagranicznych. Kardynał Richelieu i Ludwik XIII rozprawiali też często wieczorami, grając partię szachów, o zaletach swoich żołnierzyków. Każdy z nich wychwalał postawę i dzielność swoich podwładnych, a chociaż obaj potępiali głośno pojedynki i burdy, po cichu sami podniecali do starć i odczuwali prawdziwy żal lub nieposkromioną radość wobec porażki lub zwycięstwa swoich żołnierzy. Tak przynajmniej głoszą nam pamiętniki człowieka, który sam uczestniczył w kilku z tych porażek i w wielu bardzo z tych zwycięstw.

Tréville poznał słabostkę swego władcy i temu to właśnie zawdzięczał, że cieszył się tak długo niezmienną łaską króla, który nie zapisał się w pamięci ludzkiej jako zbyt wierny w swych przyjaźniach. Z chytrą miną przeprowadzał w paradzie swoich muszkieterów przed oczyma kardynała Armanda Duplessisa, co powodowało zawsze gniewne nastroszenie się szarych wąsów Jego Eminencji. Tréville pojmował doskonale ducha tej epoki, kiedy, o ile nie żyło się kosztem wroga, to żyło się kosztem własnych rodaków; żołnierze jego tworzyli legion diabłów, niekarnych i nieposłusznych nikomu, prócz niego samego.

Potargani, podpici, pokiereszowani muszkieterowie królewscy, a raczej muszkieterowie pana de Tréville’a, włóczyli się po szynkowniach, po miejscach przechadzki, po zabawach publicznych, hałasując głośno, podkręcając z fantazją wąsa, pobrzękując szpadą, potrącając z przyjemnością żołnierzy z gwardii pana kardynała, skoro tylko napotkali gdzie któregoś z nich. Niejednokrotnie dobywali szpady na środku ulicy, nie szczędząc przy tym tysiącznych żarcików; niekiedy padali trupem w walkach, mając jednakże pewność, że w takim wypadku będą opłakiwani i pomszczeni; często sami kładli trupem przeciwników, mając i w takim razie pewność, że nie zgniją w więziennym lochu, bo istniał przecież jeszcze pan de Tréville, który zawsze upominał się o swoich zuchów. Toteż na wszystkie tony wychwalali pana de Tréville’a jego podwładni, uwielbiali go i, chociaż w istocie byli skończonymi hultajami, drżeli przed nim, jak żaki przed nauczycielem, byli posłuszni każdemu jego słowu i każdy z nich był gotów na śmierć, byleby się oczyścić w jego oczach z najmniejszego choćby zarzutu.

Pan de Tréville posługiwał się tą potężną dźwignią przede wszystkim w interesie króla i jego stronników – następnie w interesie swoim własnym i swoich przyjaciół. Zresztą w żadnym z pamiętników pochodzących z owej epoki, z której pozostało tyle wspomnień, nie znajdujemy ani jednej skargi przeciwko temu zacnemu szlachcicowi, ani jednego zarzutu, nawet ze strony jego wrogów; miał ich zaś pan de Tréville niemało, zarówno wśród ludzi pióra jak szpady. Nikt z tych pamiętnikarzy – powtarzamy – nie podniósł nigdy zarzutu, aby ten zacny szlachcic nadużył kiedyś ślepego przywiązania swoich podwładnych muszkieterów. Mimo że posiadał genialną zdolność do intrygowania, nie ustępując pod tym względem największym owoczesnym intrygantom, pozostał uczciwym człowiekiem. Co więcej, mimo odniesionych ran, które szpecą, mimo nużących ćwiczeń fizycznych, był jednym z największych donżuanów, jednym z najwytworniejszych strojnisiów, jednym z najbardziej odznaczających się wyszukaną rozmową bawidamków owej epoki; mówiono o tryumfach miłosnych pana de Tréville’a w ten sam sposób, jak na dwadzieścia lat przedtem o powodzeniach Bassompierre’a, co chyba niemałym było uznaniem. Podziwiano więc dowódcę muszkieterów, lękano się go i kochano; słowem – posiadł wszystko, co jest szczytem powodzenia ludzkiego.

Ludwik XIV gasił wszystkie drobne gwiazdy swego dworu promieniami własnej jasności; natomiast ojciec jego, słońce pluribus impar, pozostawiał blask osobisty każdemu ze swych ulubieńców, nie krępował osobistego znaczenia nikogo ze swoich dworaków. Oprócz przyjęć u króla i kardynała, istniało na owe czasy w Paryżu około dwustu małych kółek, bardzo przez szlachtę poszukiwanych. Spośród nich najbardziej ubiegano się o zaproszenie na przyjęcie u pana de Tréville’a.

Dziedziniec jego pałacu, znajdującego się przy ulicy Starego Gołębnika, sprawiał wrażenie obozu, i to latem już od godziny szóstej rano, a zimą od godziny ósmej. Pięćdziesięciu do sześćdziesięciu muszkieterów, luzujących się ciągle, jakby dlatego, by zawsze prezentować się w imponującej liczbie, kręciło się bez przerwy po dziedzińcu w pełnym uzbrojeniu, gotowych na wszystko. Po wielkich schodach, na których miejscu nasza cywilizacja zbudowałaby dom cały, wchodzili i schodzili petenci z Paryża, przybywający z prośbą o jakąś łaskę, szła szlachta z prowincji, pragnąca zaciągnąć się do szeregów, kręcili się lokaje w najrozmaitszych liberiach, przynoszący panu de Tréville’owi listy od swoich panów. W przedpokoju na ławach umieszczonych wzdłuż ścian, zasiadali wybrani, to znaczy ci, którzy zostali wezwani. Od rana do wieczora panował tam gwar, podczas gdy równocześnie pan de Tréville w swym gabinecie, przylegającym do przedpokoju, przyjmował przybywających w odwiedziny, wysłuchiwał skarg, wydawał rozkazy; i wystarczało mu podejść do okna, by stamtąd, podobnie jak król z balkonu w Luwrze, odbyć przegląd ludzi i broni.

W dniu, kiedy przybył tam d’Artagnan, liczba zebranych była imponująca, zwłaszcza dla człowieka przyjeżdżającego z prowincji. Chociaż, co prawda, nie można zapominać, że ten mieszkaniec prowincji był Gaskończykiem i że w owe czasy zwłaszcza rodacy d’Artagnana cieszyli się opinią, iż nie łatwo przy byle czym tracą fantazję – lecz tutaj istotnie zaraz po przejściu przez ciężką bramę, całą nabijaną wielkimi gwoździami o kwadratowych głowach, wpadało się w sam środek zastępu zbrojnych, którzy uwijali się po dziedzińcu, rozmawiając z sobą, sprzeczając się i zabawiając wzajemnie. Aby utorować sobie przejście przez środek tych wirujących, ruchliwych fal, trzeba było być bądź oficerem, bądź wielkim panem, bądź wreszcie piękną kobietą.

Otóż przez środek tej ciżby i chaosu przedzierał się nasz młody człowiek, z drżeniem serca przyciskając swą długą szpadę do chudych nóg, podniósłszy rękę do czapki, uśmiechając się uśmiechem człowieka z prowincji, który jest zakłopotany, lecz pragnie okazać pewność siebie. Skoro przecisnął się przez jakąś gromadkę, oddychał swobodniej, lecz czuł, że odwracano się, aby go obejrzeć. I po raz pierwszy w życiu d’Artagnan, który aż dotąd dobre miał o sobie mniemanie, począł sam sobie wydawać się śmiesznym.

Jeszcze gorzej było, gdy doszedł do schodów. Na pierwszych stopniach stało czterech muszkieterów, zabawiając się ćwiczeniem niżej opisanym; dziesięciu czy dwunastu ich towarzyszy oczekiwało na spoczniku między schodami na chwilę, kiedy na nich przyjdzie kolej wziąć udział w spotkaniu.

Jeden z nich, stojący na wyższym stopniu z obnażoną szpadą w ręku, przeszkadzał, a raczej usiłował przeszkodzić trzem innym wejść na schody.

Tamci trzej nacierali na niego bardzo energicznie. D’Artagnan sądził zrazu, że walka odbywa się na florety, zaopatrzone w gałki; niebawem jednak spostrzegłszy kilka zadanych ran przekonał się, że jest to broń szpiczasta i doskonale wyostrzona; na widok każdej rany nie tylko przyglądający się, ale i sami biorący udział w starciu wybuchali szalonym śmiechem.

Muszkieter, stojący na wyższym stopniu, z zadziwiającą zręcznością trzymał w szachu swych przeciwników. Otoczono ich kołem; warunkiem gry było, że po każdym zadanym ciosie zraniony ustępował z gry, tracąc swoje prawo udziału na korzyść tego, kto go zadrasnął. W ciągu pięciu minut obrońca schodów drasnął trzech towarzyszy: jednego w palec, drugiego w podbródek, ostatniego w ucho, sam natomiast nie odniósł wcale szwanku; dzięki temu, zgodnie z przyjętymi warunkami, zyskał prawo do nowych trzech starć.

Jakkolwiek nie chciał się dziwić byle czemu, młody nasz podróżnik nie mógł powstrzymać zdumienia na widok tych zapasów; widywał wprawdzie na prowincji, w tym kraju, gdzie głowy zapalają się tak łatwo, niejedne ćwiczenia szermiercze, ale gaskonada tych czterech zapaśników wydała mu się najdoskonalszą ze wszystkiego, o czym dotychczas słyszał, nawet w Gaskonii. Zdawało mu się, że znalazł się w owym bajecznym kraju olbrzymów, gdzie dostał się Guliwer w swych wędrówkach i który przejmował go tak wielkim strachem. A jednak nie stanął jeszcze u kresu – musiał przejść jeszcze przez podest schodowy i przez przedpokój.

Na podeście nie walczono wcale, natomiast opowiadano sobie anegdoty o kobietach, w przedpokoju zaś historyjki dworskie. Gdy d’Artagnan stanął na podeście, twarz jego pokryła się rumieńcem; w przedpokoju dreszcz wstrząsnął jego ciałem. Wyobraźnia jego, podjudzona i nieokiełznana, dzięki której bywał w Gaskonii postrachem dla młodych pokojowych, a niekiedy i dla młodych ich pań, nawet w tych chwilach szału nie śniła ani o połowie podobnych nadzwyczajnych miłostek i ani o czwartej części tego rodzaju przygód miłosnych, których efekt potęgowało tu jeszcze wymienianie najbardziej znanych nazwisk i nieosłanianie szczegółów żadną tajemnicą. Lecz, o ile na podeście została zadraśnięta jego miłość obyczajności, o tyle w przedpokoju szacunek jego dla kardynała został wprost wstrząśnięty w posadach. Tam bowiem, ku niesłychanemu zdumieniu, d’Artagnan usłyszał całkiem głośną krytykę polityki, która trzęsła całą Europą – usłyszał, jak krytykowano prywatne życie kardynała, za roztrząsanie którego tylu wielkich i możnych panów poniosło kary; sławny ten człowiek, czczony tak przez pana d’Artagnana ojca, był przedmiotem pośmiewiska dla muszkieterów pana de Tréville’a, którzy wyszydzali jego pałąkowate nogi i przygarbione plecy, z których jedni śpiewali piosenki o pani d’Aiguillon, jego kochance, i o pani de Combalet, jego siostrzenicy, podczas gdy inni zmawiali się przeciwko paziom i gwardzistom księcia kardynała. Wszystko to razem wydawało się d’Artagnanowi wprost niemożliwą potwornością.

Jednakże, gdy niekiedy imię króla padło niespodzianie wśród gadań o kardynale, jakby knebel jakiś krępował na chwilę wszystkie te drwiące usta: rozmawiający z wahaniem rozglądali się dokoła; można było sądzić, że obawiają się niedyskrecji ściany dzielącej ich od gabinetu pana de Tréville’a; ale niebawem jakaś aluzja znowu kierowała rozmowę na Jego Eminencję i znowu rozbrzmiewały śmiechy, jak poprzednio; nie szczędzono oświetlenia żadnemu z jego uczynków.

Niezawodnie wszyscy ci ludzie dostaną się do więzienia i będą powieszeni – myślał d’Artagnan z przerażeniom – a nie ma wątpliwości, że i ja podzielę ich los, będę bowiem uważany za ich wspólnika od chwili, kiedy zacząłem się przysłuchiwać ich rozmowie. Cóż by powiedział ojciec jegomość, który zalecał mi tak wielki szacunek dla kardynała, gdyby usłyszał, że znajduję się w takiej pogańskiej kompanii.

Nie trzeba oczywiście mówić, że d’Artagnan nie ośmielał się mieszać do rozmowy; natomiast otwierał jak najszerzej oczy, nastawiał uszy, jak mógł najlepiej, wytężał chciwie wszystkie pięć zmysłów, aby nic nie utracić. I pomimo ufności w porady, ojcowskie, czuł, że zamiłowania i instynkty pociągają go raczej, by pochwalał niż ganił te niesłychane rzeczy, które się działy koło niego.

Tymczasem, ponieważ osoba jego była zupełnie obca tłumowi dworzan pana de Trévill’a i ponieważ dopiero pierwszy raz widziano go w tym miejscu, ktoś podszedł ku niemu, zapytując, czego sobie życzy. Usłyszawszy to zapytanie, d’Artagnan wymienił pokornie swoje nazwisko, powołał się na tytuł współrodaka i poprosił pokojowca, który właśnie go zagadnął, aby wystarał się dla niego o krótkie posłuchanie u pana de Tréville’a, co pokojowiec przyrzekł uczynić w stosownym czasie, odpowiadając d’Artagnanowi protektorskim tonem.

D’Artagnan ochłonąwszy nieco z pierwszego oszołomienia, skorzystał teraz z wolnego czasu, aby obserwować po trosze ubiory i otaczające go twarze.

Punktem środkowym gromadki najbardziej ożywionej był tęgi muszkieter, o wyniosłej postawie i w stroju tak dziwacznym, że zwracał nim na siebie powszechną uwagę. Nie miał na sobie w tej chwili mundurowego płaszcza, którego używanie nie było zresztą bezwarunkowo obowiązujące w tej epoce, nacechowanej nie tyle wolnością, ile bardzo wielką niezależnością. Był ubrany w kaftanik błękitny, nieco wyblakły i wytarty; na szacie tej wisiała wspaniała szarfa, haftowana złotem, które rozbłyskiwało jak łuski kładące się na falach wody w promieniach słonecznych. Długi płaszcz z purpurowego aksamitu spadał mu z wdziękiem z ramion, odsłaniając z przodu błyszczącą szarfę, przy której zwisał rapier olbrzymich rozmiarów.

Muszkieter ten powracał właśnie z warty; skarżył się, że jest zaziębiony i od czasu do czasu pokaszliwał z przesadą, dlatego też okrył się płaszczem, jak rozgłaszał dokoła. Kiedy zaś opowiadał to z wyniosłą miną, dumnie podkręcając wąsa, otaczający go podziwiali z zachwytem haftowaną szarfę. D’Artagnan podziwiał ją bardziej aniżeli inni.

– Cóż chcecie – mówił muszkieter – taka moda nastaje. Wiem dobrze, że to głupstwo, ale moda tak nakazuje. Zresztą trzeba przecież wydać na coś pieniądze otrzymane z rodzinnej schedy.

– Ach, Portosie! – zawołał jeden z towarzyszy. – Nie będziesz chyba usiłował wmówić w nas, że zawdzięczasz tę szarfę wspaniałomyślności rodzicielskiej. Otrzymałeś ją od tej zawoalowanej damy, z którą widziałem cię ubiegłej niedzieli w pobliżu bramy świętego Honoriusza.

– Nie, na honor! daję słowo szlacheckie, że kupiłem ją sam, za moje własne pieniądze – odpowiedział tamten, którego określono imieniem Portosa.

– Tak samo, jak ja kupiłem tę nową kieskę – odezwał się inny z muszkieterów – za pieniądze, jakie kochanka włożyła mi do starej sakiewki.

– Mówię prawdę – odparł Portos – a dowodem tego niech będzie, że zapłaciłem za nią dwanaście pistolów.

Podziw podwoił się, jakkolwiek wątpliwości nie zostały bynajmniej usunięte.

– Czyż nieprawda, Aramisie? – pytał Portos, zwracając się do innego z muszkieterów.

Muszkieter ten był zupełnym przeciwieństwem tego, który go zagadnął i który ozwał się do niego imieniem Aramisa. Był to młody człowiek mogący liczyć zaledwie dwadzieścia dwa lub dwadzieścia trzy lata życia, postawy naiwnej i łagodnej, o oczach czarnych, słodko spoglądających, o twarzy różowej, pokrytej puszkiem, jak brzoskwinia w jesieni. Drobny wąsik, pokrywający górną wargę, tworzył linię najzupełniej regularną; wydawało się, że obawia się opuszczać ręce, aby żyły na nich nie nabrzmiały; kiedy niekiedy szczypał się w koniuszek uszu, aby utrzymać ich przejrzystą i łagodną karnację. Z przyzwyczajenia mówił mało i powoli, kłaniał się często, śmiał się cicho, pokazując przy tym zęby, które były bardzo ładne, a o które dbał, jak się zdawało, tak samo troskliwie, jak i o całą swoją osobę.

Na zapytanie przyjaciela odpowiedział potakującym skinieniem głowy.

Potwierdzenie to jednak – można by sądzić – jeszcze bardziej umocniło wszystkie powątpiewania co do szarfy; nie zaprzestano jej podziwiać, natomiast nie mówiono o niej więcej. Rozmowa przeszła niebawem na inny temat.

– Cóż sądzicie o opowiadaniu koniuszego pana de Chalais’go? – zapytał jeden z muszkieterów, nie zwracając się bezpośrednio do nikogo, lecz zadając pytanie wszystkim obecnym.

– A o czymże to on opowiada? – pytał Portos zarozumiałym tonem.

– Mówi, że spotkał w Brukseli Rocheforta, to indywiduum, zaprzedane duszą kardynałowi, i że spotkał go w przebraniu kapucyna. Dzięki temu przebraniu niegodziwy Rochefort miał wyprowadzić w pole pana de Laigues’go jak głupca, którym też jest w istocie.

– Jak prawdziwego głupca – wtrącił Portos. – Ale czy to pewna wiadomość?

– Dowiedziałem się o tym od Aramisa – odparł muszkieter.

– Doprawdy?

– Ech, wiesz o tym bardzo dobrze – rzekł Aramis. – Wszakże sam opowiadałem ci to wczoraj, Portosie. Nie ma o czym mówić.

– Nie ma o czym mówić, oto twoje przekonanie – odezwał się Portos. – Nie ma o czym mówić! Tam do diabła, jak ty się szybko załatwiasz ze wszystkim. Jak to?! Więc kardynał każe szpiegować jakiegoś szlachcica, każe temu zdrajcy, brygantowi, wisielcowi ukraść jego korespondencję, z pomocą tego zdrajcy i dzięki tej przejętej korespondencji każe ściąć głowę panu de Chalais’mu pod głupim pretekstem, że zamierzał zamordować króla i ożenić królową z bratem królewskim! Nikt nie rozumiał ani trochę tej zagadki; ty odkrywasz nam wczoraj tajemnicę, ku wielkiemu zadowoleniu wszystkich, a gdy nie możemy jeszcze ochłonąć ze zdumienia z powodu tej nowiny, powiadasz nam dzisiaj: nie ma o czym mówić.

– Mówmy zatem, dopóki będziesz sobie życzył – odpowiedział Aramis z cierpliwością.

– O, gdybym był koniuszym tego biednego pana de Chalais’go – krzyczał Portos – ten Rochefort miałby ze mną ciężką chwilę do przebycia.

– I naraziłbyś się na przebycie smutnej chwili z Czerwonym Księciem – odparł Aramis.

– Ach! Czerwony Książę! Świetnie, świetnie, Czerwony Książę – zawołał Portos, klaszcząc w ręce i potakując głową. – Pyszny jest ten Czerwony Książe. Puszczę w bieg to wyrażenie, mój drogi; bądź o to spokojny. Ten Aramis miewa doskonałe koncepty. Prawdziwe nieszczęście, że nie słuchałeś głosu powołania, mój drogi! Jakim rozkosznym byłbyś klechą!

– Och! jest to tylko chwilowe odwleczenie urzeczywistnienia moich projektów – odparł Aramis. – Pewnego dnia zostanę wyświęcony na księdza; wiesz o tym dobrze, Portosie, że nie przerywam studiów teologicznych.

– Zostanie księdzem, jak twierdzi – przerwał Portos. – Zostanie wcześniej czy później.

– Wcześniej niż sądzisz – rzekł Aramis.

– Czeka tylko na jedno, aby ostatecznie zdecydować się na obleczenie sutanny, która wisi pod jego płaszczem żołnierskim – odezwał się jeden z muszkieterów.

– Na cóż więc czeka? – pytał inny.

– Na to, by królowa obdarzyła spadkobiercą koronę francuską.

– Nie żartujmy na ten temat, moi panowie – oświadczył Portos. – Dzięki Bogu, królowa jest jeszcze w tym wieku, że może dać Francji potomka.

– Mówią, że książę Buckingham bawi we Francji – odezwał się Aramis z chytrym uśmiechem, który nadał tym słowom, tak prostym na pozór, znaczenie niewątpliwie skandaliczne.

– Aramisie, mój przyjacielu, tym razem się mylisz – przerwał mu Portos. – Żyłka dowcipkowania unosi cię zawsze poza dozwolone granice. I gdyby pan de Tréville usłyszał twoje słowa, pożałowałbyś bardzo tego, co mówisz.

– Cóż to, Portosie! chcesz mi dawać nauki? – zakrzyknął Aramis, w którego łagodnym spojrzeniu przemknęła jakby błyskawica.

– Mój drogi, bądź muszkieterem albo księdzem. Bądź jednym albo drugim, ale nigdy jednym i drugim – odpowiedział Portos. – Powtórzę ci to, co ci jeszcze kiedyś powiedział Atos: chcesz jeść ze wszystkich żłobów! Ach! nie gniewaj się, proszę cię bardzo; byłoby to bezcelowe, bo wiesz przecie dobrze, jaka jest umowa między tobą, Atosem i mną. Chodzisz zatem do pani d’Aiguillon i umizgasz się do niej; chodzisz do pani de Bois-Tracy, krewnej pani de Chevreuse, i starasz się podobno bardzo pozyskać względy tej pani. Och! na Boga, nie przyznawaj się do swego szczęścia; nie pragniemy poznać twoich tajemnic, znamy dobrze twoją dyskrecję. Ale skoro posiadasz tę zaletę, tam do diabła, to powinieneś także robić z niej użytek i w stosunku od Jej Królewskiej Mości. Królem i kardynałem zajmuje się, kto chce, i gada o nich, jak mu się podoba; ale królowa jest święta i jeżeli się mówi o niej, to wolno mówić tylko dobrze.

– Portosie, jesteś zarozumiały jak Narcyz; ostrzegam cię – odpowiedział Aramis. – Wiesz, że nienawidzę morałów, chyba że mówi mi je Atos. Co zaś ciebie się tyczy, masz zbyt wspaniałą szarfę, abyś mógł być dość tęgi w moralizatorstwie. Będę księdzem, jeżeli mi się tak spodoba; w oczekiwaniu na to jestem muszkieterem i w tej roli mówię wszystko, co się podoba, a obecnie podoba mi się oświadczyć ci, że mnie niecierpliwisz.

– Aramisie!

– Portosie!

– Panowie! panowie! – zaczęto wołać z wszystkich stron.

– Pan de Tréville oczekuje pana d’Artagnana – przerwał pokojowiec, otwierając drzwi od gabinetu.

Na dźwięk tego wezwania wszyscy zamilkli i wśród ogólnego milczenia młody Gaskończyk przeszedł przez przedpokój w całej jego długości i wkroczył do gabinetu kapitana muszkieterów, radując się z całego serca, że w samą porę uniknął końca tej tak osobliwej sprzeczki.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.