Nic na pokaz. Fenomen Brata Alberta - Małgorzata Bilska - ebook

Nic na pokaz. Fenomen Brata Alberta ebook

Małgorzata Bilska

4,6

Opis

Książka „Nic na pokaz. Fenomen Brata Alberta” pokazuje artystę, który po okresie poszukiwań, zwątpienia i utraty nadziei doświadczył bezwarunkowej miłości Boga. W efekcie zrezygnował ze sławy i kariery, poświęcając całe swe późniejsze życie ludziom potrzebującym. Poszedł tam, gdzie nikt nie chciał iść – nie dlatego, że pomaganie danej grupie osób wykluczonych społecznie było „modne”, tylko z miłości do Boga-Człowieka, który objawił mu się w obrazie Ecce Homo. Dzięki temu umarł dla świata malarz, a narodził się wielki święty…

Autorka o bohaterze swojej książki pisze z pasją i przekonaniem. Maluje wizerunek Brata Alberta z pomocą ludzi, którzy, choć nigdy się z nim nie spotkali, znają go najlepiej. Krzysztof Zanussi, Anna Dymna, Jan Mela, bp Grzegorz Ryś, Marek Piekarczyk, br. Paweł Flis, Julia Wygnańska, s. Agnieszka Koteja, Dariusz Kiesz, ks. Mirosław Tosza, Maria Dobrowolska, dr hab. Hubert Kaszyński w rozmowach z Małgorzatą Bilską odkrywają przed czytelnikami kolejne fragmenty portretu niezwykłego świętego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 196

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (5 ocen)
3
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright for the text by Małgorzata Bilska, 2017

© Copyright for this edition by Wydawnictwo W drodze, 2017

Redaktor prowadzący

KAROLINA LISEK

Redakcja

PAULINA JESKE-CHOIŃSKA

Korekta

AGNIESZKA CZAPCZYK, PAULINA JESKE-CHOIŃSKA

Redakcja techniczna, projekt okładki

JUSTYNA NOWACZYK

Fotografia obrazu na okładce

JANUSZ KOZINA

Wykorzystane w książce fotografie obrazów Adama Chmielowskiego pochodzą ze zbiorów: Muzeum Narodowego w Krakowie (Zachód słońca,Cmentarz włoski o zmroku,Szara godzina– Pracownia Fotograficzna Muzeum Narodowego w Krakowie;Park krakowski– fot. Paweł Czernicki;Zawale– fot. Karol Kowalik); Muzeum Narodowego w Warszawie (Opuszczona plebania– fot. Piotr Ligier,Ogród miłości– fot. Krzysztof Wilczyński); Zgromadzenia Braci Albertynów w Krakowie (Wizja św. Małgorzaty, Kameduła w celi,Amazonka,Dama z listem– fot. Janusz Kozina); Zgromadzenia Sióstr Albertynek (Ecce Homo,Niepokalana); Krzysztofa Górskiego (Dziewczynka– fot. Wacław Laba).

Zdjęcie Adama Chmielowskiego wykorzystano za zgodą Zgromadzenia SióstrAlbertynek w Krakowie.

ISBN 978-83-7906-156-3

Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów W drodze sp. z o.o.

Wydanie I, 2017

ul. Kościuszki 99, 61-716 Poznań

tel. 61 852 39 62, faks 61 850 17 82

[email protected] www.wdrodze.pl

I gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność moją, a ciało wystawił na spalenie, lecz miłości bym nie miał, nic bym nie zyskał. Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. Miłość nie zazdrości,nie szuka poklasku, nie unosi się pychą.

Wstęp

Pod koniec sierpnia 2016 roku kolega zobaczył mnie w jednej ze stacji telewizyjnych, kiedy komentowałam na żywo toczący się we Francji spór o prawo muzułmanek do noszenia na plaży specjalnego, zasłaniającego ciało stroju. Nie pamiętam nawet dokładnie tego, co mówiłam. Medialny szum wokół prawa do burkini wygasł tak szybko, jak się zaczął. Program miał natomiast inne, nieprzewidziane konsekwencje. Kolega zadzwonił do mnie po emisji i odbyliśmy dłuższą rozmowę, po dwóch, trzech latach mijania się gdzieś na ulicach Krakowa. W pewnym momencie rzucił: – Jak ja mam dość tej rutyny w pracy, ciągle to samo, nie mogę już wytrzymać! Albertynki założyły fundację i prowadzą jadłodajnię dla bezdomnych. Idę pomagać. Od razu wypytałam, co, jak i gdzie, bo sama od dłuższego czasu szukałam pomysłu na wartościowy wolontariat. Gdyby nie splot okoliczności, książka o Bracie Albercie chyba by nie powstała. Zarzekałam się bowiem, że nigdy więcej nie napiszę książki o świętym. Po dwóch solidnych poznawczo i objętościowo pozycjach wydanych na przestrzeni trzech lat (2013–2016) autentycznie byłam zmęczona odkłamywaniem hagiograficznych mitów. Hagiografia jest nurtem literatury, który zajmuje się żywotami świętych – przez stulecia były one jednak kształtowane głównie przez przekaz ustny, co doprowadziło do wymieszania pobożnych legend dla potrzeb ludu z naukowymi faktami historycznymi.

To zarazem pierwsza książka, która została napisana z wewnętrznej potrzeby. Poprzednie propozycje tematów pochodziły od zainteresowanego masowym targetem wydawcy. Skorzystałam wtedy z danej mi szansy, podchodząc do zadania z naukową wręcz rzetelnością, przekraczając niekiedy zastane i wygodne standardy. W tym przypadku o wyborze tematu zadecydowało osobiste doświadczenie zetknięcia z miłosierdziem albertyńskim, praktyka wolontaryjna i zachwyt nad… obrazami Adama Chmielowskiego, św. Brata Alberta. Przy czym z początku sugerowałam się powielanymi w łatwo dostępnych źródłach opiniami, że był on prekursorem impresjonizmu w polskim malarstwie. Uwielbiam od lat francuski impresjonizm. Tymczasem Adam Chmielowski był – według historyków sztuki – symbolistą. Brat Albert założył habit tercjarski w Krakowie w 1887 roku, z malarstwem rozstawał się stopniowo. Potrzebował środków dla swoich ubogich, więc (jak miał czas) malował płótna i szybko je sprzedawał, co pokazuje zmianę hierarchii wartości. Malowanie, granie, pisanie dla pieniędzy dziś nazwalibyśmy komercją, a on sztuki nie traktował użytkowo. Należał do artystycznej cyganerii, pochodził ze zubożałej szlachty. Jego postawa może dziś wydawać się niezrozumiała osobom nastawionym na zysk i karierę w kapitalizmie, pracownikom korporacji, walczącym raczej o „mieć” niż o „być”. Był jednym z ludzi wielkiego formatu, a jego świętość ma smak poszukiwań, przygody i niebanalności.

Wracając do początków: ucieszona wzięłam od kolegi numer telefonu siostry Samueli, czyli Ilony Samueli Wal, albertynki szefującej wolontariuszom. Kilka dni później, w niedzielę wieczorem 4 września, poszłam z kolegą na spotkanie wolontariuszy Fundacji „Po pierwsze CZŁOWIEK” inaugurujące nowy rok wolontaryjny. Od początku „chwyciło” dzięki ciepłu i prostocie siostry Samueli. Na spotkaniu usłyszałam między innymi, że 25 grudnia minie setna rocznica śmierci świętego. I to niestety „chwyciło” równie mocno, bo jak tu minąć obojętnie postać świetnego artysty, patrioty, który bez powodu rzuca sławę, towarzystwo i karierę?

Fundacja mieści się przy ulicy Woronicza w Krakowie, obok sanktuarium Ecce Homo, w którego ołtarzu głównym wisi obraz Ecce Homo (Oto Człowiek) Adama Chmielowskiego. Została założona w marcu 2015 roku przez Zgromadzenie Sióstr Albertynek Posługujących Ubogim, w odpowiedzi na posługę i wezwanie papieża Franciszka. Siostry prowadzą wiele dzieł pomocy w Polsce i za granicą. Tym razem przebudowały duży dom rekolekcyjny dla potrzeb osób ubogich. Remont zakończył się w czerwcu 2016 roku, choć jadłodajnia ruszyła wcześniej. Wolontariat opiera się na wyznaczonych na dany miesiąc dyżurach w stołówce, ale jest też wydawana żywność, ubrania, na święta pakuje się paczki; są grille, wycieczki. Wolontariuszki prowadzą warsztaty manualne. Dzięki nim nauczyłam się ozdabiać szkło techniką zwaną decoupage. Albertynki oferują też mieszkania treningowe dla bezdomnych kobiet – przeznaczyły na nie pomieszczenia służące wcześniej siostrom spoza klasztoru, które przyjeżdżały na rekolekcje. Ofiara godna naśladowania przez inne zgromadzenia. Fundacja ma skromną stronę internetową, nie rywalizuje w mediach o zainteresowanie, choć mogłaby. Co nie znaczy, że nie przychodzi tam młodzież. Pomagają ludzie w różnym wieku.

Temat „Brat Albert” pojawił się z zaskoczenia, chociaż chodził za mną jak cień od trzech lat. Najpierw pisałam książkę o libańskim pustelniku i szukając w Polsce pustelni franciszkańskich, odkryłam tę Brata Alberta w Tatrach, na Kalatówkach. Wtedy poznałam brata Pawła Flisa. Z okazji Roku Jana Pawła II (2015) zajmowałam się twórczością poetycką Karola Wojtyły, w tym dramatem Brat naszego Boga o Bracie Albercie. W roku 2016, kiedy pracowałam nad życiorysem krakowskiego filantropa, Erazma Jerzmanowskiego, znów wpadłam na Alberta. Chodzili do dwóch tych samych szkół, obaj byli w powstaniu styczniowym itd. Jerzmanowski po okresie emigracji osiadł pod Krakowem we wsi Prokocim, dziś to dzielnica Krakowa. Szukając dowodów na ich przyjaźń (wspomina o niej kilku autorów, ale bez sprawdzania źródeł), udałam się po pomoc do brata Flisa – i za jego radą do archiwum albertynek. Prawdopodobnie wielcy Polacy się znali, nie ma jednak śladów bliskich więzi. Brat podarował mi ważne Pisma Adama Chmielowskiego, św. Brata Alberta. Do książki udzielił mi wywiadu w 2017 roku już jako przełożony generalny zgromadzenia albertynów.

Ogłoszony w Polsce Rok Świętego Brata Alberta stanowi kontynuację Roku Miłosierdzia w Kościele powszechnym. Jeśli świat katolicki zna Chmielowskiego słabo, to tylko dlatego, że – jak to ujął Brat Starszy – niczego nie robił na pokaz, nie dbają też o to jego duchowe dzieci. Lans był mu z gruntu obcy, co widać między innymi w zachowanych listach. Analiza życiowych wyborów mówi to samo. Taka jest tradycja albertyńskiej szkoły miłosierdzia, duchowej i czynnego działania. W 1880 roku próbował ratować duszę przed ułudą sławy ziemskiej, jakiej ulegali koledzy artyści. Na pieniądzach mu nie zależało, na sławie jednak – do pewnego momentu na pewno. Wielu z nich było bardzo sławnych już za życia, czytelnicy znają ich nazwiska: bracia Gierymscy, Chełmoński, Witkiewicz, Wyczółkowski; aktorka Helena Modrzejewska itd. Wstąpił do zakonu jezuitów. Szybko popadł w depresję, trafił do szpitala psychiatrycznego. Pamiętajmy, że medycyna, a zwłaszcza psychiatria, były na zupełnie innym poziomie niż teraz. Uzdrowiło go Miłosierdzie i tercjarstwo św. Franciszka z Asyżu. Kwestia choroby budzi pewną konsternację u osób lękowo podchodzących do prawdy o człowieku; w tym przypadku została dokładnie zbadana – między innymi na potrzeby procesu kanonizacyjnego. Być może książka da nadzieję osobom zmagającym się współcześnie z depresją. Choroba ta znajduje się na czwartym miejscu, po bólach kręgosłupa, anemii i chorobach płuc, wśród najbardziej powszechnych dolegliwości na Ziemi, a liczba chorych stale rośnie! Według Światowej Organizacji Zdrowia w 2013 roku na świecie z depresją zmagało się 350 mln ludzi, w Polsce – aż 1,5 mln1. Wiele osób wciąż się nie leczy, gdyż wstydzi się szukać pomocy.

Brat Albert był niepełnosprawny od osiemnastego roku życia, leczył się przez półtora roku psychiatrycznie, poniekąd był bezdomny, nałogowo palił papierosy i nosił okulary (wtedy zwane binoklami). Był zwyczajnym człowiekiem. Równocześnie jest to bohater powstania styczniowego, wielki patriota, znakomity artysta malarz, założyciel dwóch zgromadzeń zakonnych i – jak twierdzą socjologowie – mądry prekursor współczesnej pracy socjalnej. Artystą ludzkich serc nigdy być nie przestał. Tworzył przytuliska, kwestował na ulicach, a znakomite domy poczytywały sobie za honor obdarowywać go datkami dla ubogich. Co ciekawe, siostrom albertynkom zabraniał kwestować – uważał, że kobietom „nie uchodzi”.

Rok Brata Alberta wypadł w czasie pontyfikatu jezuity, pierwszego w historii papieża Franciszka, co pokazuje, jak zaskakujące potrafią być zwroty akcji Ducha Świętego. Kościół staje się dzięki temu bliższy albertyńskiej wrażliwości. Bardziej miłosierny na co dzień.

Na książkę składają się głównie wywiady z ludźmi, którzy autentycznością, pokorą, odwagą, niebanalnością i (sic!) odpornością na presję otoczenia przybliżają współczesnemu odbiorcy serce i elementy życiorysu Brata Alberta. Wizerunek świętego jakby zdominowała zgrzebność. Kojarzy się on ze starszym, siwym panem w brązowej pelerynie, przytulającym smutne dziecko. Leon Wyczółkowski, jego przyjaciel malarz, tak oddał postać już po nieformalnym rozpoczęciu starań o beatyfikację – na podstawie wspomnień sprzed dwóch dekad lub więcej, a przede wszystkim… fotografii. Według Elżbiety Cherezińskiej, historyczki sztuki, ten najbardziej znany portret nosi tytuł Brat Albert jako opiekun opuszczonych dzieci (Miłosierdzie). Słowo „opiekun” łączy Alberta ze św. Józefem. Może w epoce „rewolucji czułości” papieża Franciszka powinno się bardziej eksponować obraz męża Maryi czule tulącego Jezusa? Takich wizerunków jest dużo, a mężczyznom byłoby raźniej, bo męska czułość w niektórych środowiskach nadal pozostaje tabu – i to nie mniejszym od chorób psychicznych. Adam Chmielowski był żołnierzem, patriotą, ale i wzorem czułości.

Jeszcze jedno. Chciałabym bardzo, aby książka trafiła do ludzi młodych, spragnionych motywacji po Światowych Dniach Młodzieży w Krakowie. Adam Chmielowski, zanim przybrał imię Brat Albert, był młodym, przystojnym i utalentowanym chłopakiem, gwiazdą towarzystwa i salonów. Malarzem kolorystą, który słynął z nastrojowych, zupełnie świeckich, a nie sakralnych obrazów. Nie znając jego sztuki, nie doceniamy tego, z czego zrezygnował. Obraz Ecce Homo jest uważany za najbardziej wybitny w całej twórczości świętego. Czy byłoby tak jednak, gdyby artysta nie został wyniesiony na ołtarze? To obraz częściowo mistyczny, świadek i towarzysz jego duchowej przemiany. Niezwykły, wielokrotnie już jednak opisany, począwszy od historyków sztuki po bp. Grzegorza Rysia, autora książki-medytacji Ecce Homo. Do moich ulubionych obrazów Chmielowskiego należą: Opuszczona plebania, Dziewczynka i Wizja św. Małgorzaty. Ten ostatni ma chłodny, nietypowy klimat, był stylizowany na dzieła malarza dominikanina Fra Angelico, dlatego z początku uważałam go za mało autentyczny. Jest jednak genialnym świadectwem ludzkiego wymiaru świętego, bo ukazuje jego największy życiowy błąd! Gdyby nie chęć naśladowania Fra Angelico za wszelką cenę, potrzeba stania się równie doskonałym, nie poszedłby do jezuitów (aż dziwne, że nie został dominikaninem). Obraz powstał dla nich, ukazuje wizję św. Małgorzaty Alacoque, której prywatne objawienie zapoczątkowało kult Najświętszego Serca Jezusa w Kościele katolickim. Chmielowski namalował go we Lwowie w 1879 roku. W tym samym roku i miejscu zaczął malować Ecce Homo. Zestawienie obrazów pokazuje, jak bardzo urosło serce Jezusa (jest na obu) w oczach Brata Alberta przez kilkanaście lat – tyle pracował nad swoim arcydziełem. Jestem przekonana, że w tym samym rytmie rosło bijące, realne serce artysty. To odtrutka na legendy hagiografii. Do miłosierdzia, a tym bardziej do świętości, człowiek dojrzewa nie tylko dzięki łasce, ale poprzez pracę nad sobą. Sursum corda, jak mówił św. Jan Paweł II. Zwykły śmiertelnik może spotkać Boga, pokochać bliźnich i trafić do nieba. Tylko trzeba się trochę napracować, nie czekać, aż gwiazdka spadnie stamtąd sama.

Bóg jest nam tkliwym Ojcem, ale znamy z Ewangelii również metaforę królestwa niebieskiego – pracodawcy w winnicy (Mt 20,1–16). Zanim uznamy Brata Alberta za kolejnego świętego pełnego cnót, jak ludzie pobożni, lub damy sobie spokój z wiarą, bo „z Kościołem i księżmi trudno wytrzymać”, spróbujmy może przemyśleć, co możemy wpisać na już, a co dodamy w tym roku, w swoim własnym curriculum vitae Miłosierdzia? Odnieść historię Chmielowskiego do siebie. Nieważne, „co ludzie powiedzą”. Liczy się Boski Pracodawca i jakaś relacja z Nim. Osoby wierzące mogą nagle dojść do wniosku, że w rubrykach mają głównie odmawianie koronki do Miłosierdzia Bożego lub raz w życiu wizytę w sanktuarium w Łagiewnikach. Osoby niewierzące – że mają dużo uczynków miłosierdzia wobec bliźniego, choć się nie modlą… Nawrócenie jest procesem, codziennym otwieraniem i wzrastaniem serca. Katolicy też wciąż się nawracają… Mam nadzieję, że książka posłuży za nasercowe drożdże.

Jeśli Brat Albert wyda się komuś niedościgłym wzorem bohatera, to już wspomniany św. Józef był prosty, skromny i niepozorny. Patron robotników.

Na fotografii Adam Chmielowski – student (ok. 1862 r., miał wtedy 17 lat)2

Bardzo żałuję, że Adam Chmielowski nie stworzył autobiografii. Czytając jego listy, zwłaszcza z okresu mniej pobożnego, zanim został tercjarzem franciszkańskim w zgrzebnym, workowatym habicie, widać poczucie humoru, ironię i dystans wobec świata. W czasie studiów w Monachium pisał do Lucjana Siemieńskiego, mecenasa swego talentu: „na czas malowania obrazka wyprowadziłem się do najętego na ten cel mieszkania i tam się morduję. Już się – chwała Bogu – kończy i za jakie 10 dni mam nadzieję wysłać, a zacznie się strach, jak się i czy się Panu spodoba, bo co do gustów szanownej publiczności, to te mnie bardzo mało obchodzą” (6 marca 1870)3.

Autoportret zachował się jeden, choć może stworzył ich więcej. Dzieła niszczył, gdy nie był z nich zadowolony. Jest to rysunek, prawie w ogóle nieznany4, ma charakter satyryczny. A wręcz karykaturalny – nie przystaje do kultu postaci ze sfery sacrum. Brat Albert był otoczony czcią już pod koniec życia, czcigodne są oczywiście przedstawiające go pobożne wizerunki. Tymczasem według pamiętającej Alberta z (jej) dzieciństwa hrabianki Celiny Dębickiej, mawiał: „Wszystkiego można wymagać od człowieka dla zbawienia duszy, oprócz nudzenia się”. Nie chciałby, by ktoś odczuwał nudę, obcując z jego świętą osobą. Sam zrobił wszystko, by się w życiu nie nudzić. Wypełnił je przygodą, sztuką, pasją poznawczą, miłością i pracą.

Przypomina ono trochę chleb przełamany w połowie, z jakim Brat Albert występuje na obrazach w kościołach. Jego biografia przełamała się podobnie, w wieku trzydziestu pięciu lat, kiedy doświadczył kryzysu. Potem całego siebie, zgromadzenia i wszystkie sprawy ubogich zawierzył Bożej Opatrzności. Taka postawa wyklucza nudę z definicji, ponieważ wierność deklaracji „nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie” jest dość ryzykowna. Trudno nie czuć podziwu – nie dał się złamać najtrudniejszym okolicznościom, a do świętości miał „pod górkę”. Facet z żelaznym wręcz charakterem.

Wolny od hipokryzji…

Chmielowski był romantykiem. Chciał dokonać wielkich rzeczy i wysoko stawiał sobie poprzeczkę. Nie uznawał półśrodków, kompromisów… Kierował się zasadą „wszystko albo nic”, „zwyciężaj albo giń”, a nawet poniekąd „Bóg albo diabeł”. Kiedy Pia Górska5 zapytała go oburzona, jak mógł przestać malować, odpowiedział z prostotą, że gdyby miał dwie dusze, mógłby robić to i to, ponieważ ma jedną, wybrał przytuliska. Z racjonalnego punktu widzenia nie da się jego fenomenu wytłumaczyć. Tak się bowiem składa, że dokonał rzeczy niemożliwej. Prawdziwe sukcesy osiągnął w dziedzinie, na której z początku w ogóle się nie znał, nie zajmował się nią przez większość życia. Wyobraźmy sobie dzisiejszego czterdziestolatka, który szuka pomysłu na siebie, nie ma pracy i rodziny. Próbuje napisać curriculum vitae. Wpisuje do rubryki aż sześć szkół – żadnej nie ukończył6, podobnie jak części obrazów. Namalował ich przez piętnaście lat sporo (zachowało się kilkadziesiąt). Jedne przyjęto na wystawy, niektóre sprzedał, część podarował lub zniszczył. Jest ubogi, szlachetnie urodzony, cieszy się dobrą opinią w tak zwanym towarzystwie. Z punktu widzenia pracodawcy jest… za stary, niepełnosprawny, brak mu dyplomu, nie ma stałego miejsca zamieszkania. Gdzie miał szukać nadziei?

Dużo w życiu przeszedł, były upadki i wzloty. Załamał się po ostatniej porażce, w zakonie. Ale potem z dnia na dzień nabrał tyle energii i wiary w siebie, że mógłby Himalaje przenosić. W pewnym sensie rzeczywiście je przeniósł, wbrew rachubom i zdrowemu rozsądkowi, co jest jawnym dowodem na działanie Boga Miłosiernego.

Był konsekwentny i uparty. Brał Ewangelię dosłownie. Skoro jest napisane: „Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam. Albowiem każdy, kto prosi, otrzymuje; kto szuka, znajduje; a kołaczącemu otworzą. Gdy którego z was syn prosi o chleb, czy jest taki, który poda mu kamień? Albo gdy prosi o rybę, czy poda mu węża? Jeśli więc wy, choć źli jesteście, umiecie dawać dobre dary swoim dzieciom, o ileż bardziej Ojciec wasz, który jest w niebie, da to, co dobre, tym, którzy Go proszą”7 (Mt 7,7–11) – to szukał. Musiał przeraźliwie głośno kołatać, skoro Bóg przeprowadził go bezpiecznie na drugą stronę ciemnej doliny, w którą wpadł jak w studnię przez splot wypadków i bezkompromisowość. Miał wielką wiarę. Był odważny aż do przesady. Za brawurę na polu powstańczej walki zapłacił utratą nogi.

Tego, co przeżywał, nigdy się w pełni nie dowiemy. Wesoły i koleżeński Adam bywał do bólu skryty. Ze wspomnień wynika, że się nie skarżył, nie żalił. Prawie nic nie mówił o uczuciach do kobiet. Pozostały domysły na temat miłości do Lucyny Siemieńskiej i niezgody jej ojca na ślub z ubogim malarzem, grożący brakiem stabilizacji. To więc człowiek pełen sprzeczności – zahartowany twardziel, bohater powstania, arbiter sztuki, aktywny mistyk, założyciel zgromadzeń, a zarazem mężczyzna wrażliwy, artysta, brat ubogich. Wcielenie czułego serca Jezusa, które namalował na obrazie Ecce Homo. To być może najlepszy niedokończony obraz świata. Znajduje się na nim dokładnie to, co jest najważniejsze.

Arcybiskup Andrzej Szeptycki8, który pierwszy wpadł w zachwyt nad Ecce Homo i wyprosił go u autora, postrzegał go następująco: „Ta dusza dziwnie była daleką od wszystkiego tego, co można nazwać wykrętem, udawaniem, hipokryzją, fałszem czy nieprawdą, była dziwnie szczerą – jak – jak szczere złoto. Prawie bym powiedział przezroczystą. Można było w nim wszystko zobaczyć. On nic nie krył, nic nie zasłaniał; chyba cnoty swoje”9. Skrywał zalety, ale i wiele emocji. Może nie chciał sprawiać innym kłopotu? Wcześnie stracił rodziców, był najstarszy z rodzeństwa, mógł się czuć osamotniony. Z kolei po przemianie w wieku trzydziestu ośmiu lat szybko dojrzał do odpowiedzialnego ojcostwa. Ojcowie nie okazują słabości, jeśli wokół mają samych potrzebujących i duchowe dzieci. Był bratem tercjarzem, synem Boga, ale i ojcem.

Lektura jego listów do bł. Bernardyny Jabłońskiej (Marii), przełożonej generalnej Zgromadzenia Albertynek (od 1902), robi wrażenie czułej troski Tatki – jak siebie sam określał. Spotkał ją pierwszy raz, gdy miała lat osiemnaście. Po dwóch miesiącach od spotkania z nim uciekła z domu na wsi do Krakowa (przez pustelnię albertyńską w Bruśnie), żeby mu pomagać. Siostrą Starszą została po sześciu latach. Ich bardzo szczególne relacje oddaje choćby fragment z jego Notatnika rekolekcyjnego: „Bernardyna źle się chowa, a to jest kara za moje nieposłuszeństwo, umysł i sumienie zamieszane”10.

Pomagał jej przezwyciężać straszliwe męki skrupulanctwa. Rozumiał ją, bo skrupuły wpędziły go kiedyś w kłopoty. Uformował mądrą kobietę, która miała rozum i serce w równowadze. Ku zdumieniu współbraci sam często zasięgał jej rady, nawet jak nie musiał.

Rys ojcowski jest wart uwagi. Po pierwsze dlatego, że dla niektórych duchowych córek do dziś pozostaje „Tatką”. Ma to swoje lepsze i gorsze strony. Dzieło „Tatki” ciężko chyba modyfikować do potrzeb dynamicznej współczesności. To zrozumiałe, skoro my Polacy nie potrafimy krytycznie (konstruktywnie) dyskutować na przykład o sukcesji Jana Pawła II. Tak go kochaliśmy. Dziedzictwo obu świętych jest jednak ponadczasowe, uniwersalne i nawet ze względu na ich twórczy stosunek do rzeczywistości (obaj byli artystami) winno stać się obszarem pełnej szacunku, lecz nie bezkrytycznej, pracy twórczej oraz intelektualnej. Po drugie, w przypadku Alberta dominuje raczej motyw braterski, a był intrygującym przykładem ojcostwa duchowego. W epoce kryzysu ojcostwa to temat bardziej aktualny niż kiedykolwiek. Po trzecie, Karol Wojtyła wiele zawdzięczał Bratu Albertowi jeśli chodzi o wybór powołania. Poświęcił mu dramat Brat naszego Boga. Rodzi się pytanie: Czy model ojcostwa księdza, biskupa, a potem papieża, bliskiego zwykłemu wiernemu, był jakoś zainspirowany „stylem”11 Brata Alberta? Mają cechy wspólne… Siła autorytetu została oparta na autentyczności i trosce, a nie na instytucjonalnej władzy. Miłość do konkretnego człowieka – stopiona z wymaganiami, choć stawiali je przede wszystkim sobie, co czyniło ich wiarygodnymi. Obaj uważali wolność osoby i samostanowienie za warunek godności dziecka Bożego, jednostki stworzonej na obraz i podobieństwo Boga. Byli ojcami duchowymi według serca, w duchu miłosierdzia.

Pamiętając o papieżu występującym publicznie mimo objawów choroby Parkinsona, na wózku inwalidzkim, mam przed oczami Brata Alberta utykającego na protezie. On ponad sto lat temu udowodnił światu, że niepełnosprawni są równie wartościowi jak zdrowi, nie muszą się wstydzić słabości. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, czym było jego kalectwo pod koniec XIX wieku! On sam zakładał Domy Kalek, taka nazwa normalnie funkcjonowała. Nie istniało słowo niepełnosprawność czy „bariera architektoniczna”.

Mnie Brat Albert kojarzy się z przypowieścią o trzcinie nadłamanej i dogasającym knotku (Mt 12,18–20). Jego radykalizm nie miał nic wspólnego z używaniem siły fizycznej, narzucaniem woli. Nie osądzał, nie oceniał, nie potępiał. Był delikatny, choć współbraci czasem rugał. Wydarzenia życiowe zginały go wiele razy jak trzcinę. Kiedy już wszystkim się wydawało, że został przyparty do ziemi, zadziałał Bóg. Z wyczuciem postawił do pionu.

Po doświadczeniu i odkryciu daru Miłosierdzia Boga postanowił być sługą najbardziej niewidzialnych i „niedotykalnych” w swoim otoczeniu. Tworzył dla nich przytuliska, chciał ich dotknąć, przytulić… To jest najbardziej szokujące do dziś. Stawia go obok św. Franciszka z Asyżu dotykającego trędowatych czy św. Matki Teresy w Kalkuty. Nie zawsze taki był. Zmieniał się przez lata, między innymi wraz z pracą nad Ecce Homo. Jezus na tym obrazie jest bardziej Człowiekiem niż Bogiem. Bogowie nie chodzą drogą krzyżową, nigdy tak nie wyglądają. Ma nie tylko krwawe rany, szyderczą koronę z cierni wokół skroni, lecz i trzcinę zamiast berła. Może dzięki niej nadłamane trzciny nie upadają na duchu. Szkarłatny płaszcz artysta zmienił w serce. Po czym sam zaczął się umniejszać, by serce mogło rosnąć i w nim.

Adam Chmielowski nie zapowiadał się wcale na kogoś świętego. Co prawda hagiografowie zadbali o to, żeby „do chrztu trzymali go zaproszeni żebracy”, a zakonny habit ubrał po raz pierwszy w wieku lat sześciu, doznawszy cudownego uzdrowienia… Ale to urok hagiografii. Jego świętość jest konsekwencją przyjęcia miłości Stwórcy, choć na nią – w swoim mniemaniu – nie zasługiwał, a potem dzielenia się z innymi. Naharował się i namęczył, żeby osiągnąć cel. Pracował ciężko nad obrazami, potrzebującymi, przytuliskami, zgromadzeniami i… sobą. Nie możemy skopiować jego życia, jego CV, bo każdy z nas jest wyjątkowy. Zupełnie wystarczy, jeśli jego przykład poruszy tu i teraz wyobraźnię miłosierdzia. Jemu nie zależało przecież na podziwie dla heroizmu Adama Chmielowskiego, ale na codziennych miłosiernych czynach. Skoro „ubogich zawsze mieć będziemy”, to w każdym czasie i pokoleniu potrzebujemy braci Albertów – a i sióstr Jabłońskich.

Oto jego podstawowa biografia. Czytelnikom, którzy poczują niedosyt, polecam szeroki wybór lektur z bibliografii na końcu książki.

Rodzina i szkoła

Adam Hilary Bernard Chmielowski urodził się 20 sierpnia 1845 roku w Igołomi. Obecnie jest to wieś pod Krakowem, w tamtym czasie znajdowała się na granicy Królestwa Polskiego (Kongresówka, zabór rosyjski) i Rzeczpospolitej Krakowskiej (zabór austriacki od jesieni 1846 roku). Rodzicami byli Wojciech i Józefa z Borzysławskich. Ojciec pracował jako urzędnik, był naczelnikiem rosyjskiej komory celnej w Igołomi, co po utracie majątku ziemskiego przez rodzinę było uważane za posadę zapewniającą byt materialny. Chłopiec został ochrzczony „z wody” 26 sierpnia w miejscowym kościele, co stanowiło powszechną praktykę i miało związek z obawą o życie dziecka przy dużej – nieporównywalnej z dzisiejszą – śmiertelności niemowląt. Chrzest uroczysty odbył się w Warszawie 17 czerwca 1847 roku. Data ta wyznacza wspomnienie Brata Alberta w kalendarzu liturgicznym (została przeniesiona z 25 grudnia, zmarł w pierwszy dzień Bożego Narodzenia). W Roku Brata Alberta wypada więc okrągła, 170. rocznica chrztu.

W ciągu pierwszych ośmiu lat życia Adama rodzina przeprowadzała się cztery razy: do Słupcy, Szczypiorna, Czernic i Warszawy. Urodzili się jeszcze synowie Stanisław i Marian oraz córka Jadwiga. Kiedy pierworodny skończył osiem lat, zmarł Wojciech Chmielowski. W opiece nad dziećmi pomagała matce siostra ojca, Petronela. W 1859 roku zmarła mama, Józefa (dwa miesiące wcześniej – babcia ze strony mamy). Mieszkająca w Warszawie niezamężna ciocia stała się głównym opiekunem.

W 1855 roku, w wieku dziesięciu lat, chłopiec został wysłany do korpusu kadetów w Petersburgu. Jako syn rosyjskiego urzędnika był zwolniony z czesnego. Spędził tam dziesięć miesięcy, płacząc za domem, narażony na szybką rusyfikację. Po wakacjach, na mocy decyzji matki, już tam nie wrócił. Rozpoczął naukę w Gimnazjum Realnym (mieściło się w Pałacu Kazimierzowskim, dziś siedziba Uniwersytetu Warszawskiego). Po likwidacji szkoły przez carskie władze w czerwcu 1862 roku, na jesieni – jak wielu innych uczniów – rozpoczął studia w Instytucie Politechnicznym i Rolniczo-Leśnym w Puławach. Tam zastał go wybuch powstania styczniowego. Poszedł walczyć razem z innymi. Powstańcami byli Maksymilian Gierymski, znakomity malarz, a także Erazm Jerzmanowski, człowiek sukcesu w biznesie, wynalazca i filantrop nazwany „polskim Noblem” (z Maksymilianem Adam przyjaźnił się aż do przedwczesnej śmierci malarza w 1874 roku, która była kolejną utratą dla trzydziestoletniego człowieka, Maks był o rok młodszy). Instytut został oczywiście zamknięty.

Powstanie styczniowe