Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ukochany marnotrawny. Kiedy bliscy porzucają wiarę - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 października 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
33,99

Ukochany marnotrawny. Kiedy bliscy porzucają wiarę - ebook

Niemal każdy dorosły praktykujący katolik spotkał w swoim życiu przynajmniej jedną osobę, która odeszła od Kościoła i od sakramentów, zagubioną owcę, która oddalała się powoli lub marnotrawnego syna, który uciekł z pogardą. Jak możemy im pomóc? Jak ich przyciągnąć z powrotem?

Theresa Aletheia Noble FSP opierając się na własnych doświadczeniach, podpowiada jak z miłością przywracać ludzi do wspólnoty wiary.

„To mozolna praca bez fanfar i natychmiastowych efektów. Działamy ze świadomością, że nie musi się ona zakończyć sukcesem. Jezusowi też nie udało się przyciągnąć do siebie wszystkich, których kochał. Możemy mieć jednak pewność, że zarówno dla naszych bliskich, jak i dla nas samych zawsze lepiej jest podjąć próbę, niż tego nie zrobić.”

Kategoria: Wiara i religia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7906-246-1
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przypowieść
o synu marnotrawnym

Powiedział też: „Pewien człowiek miał dwóch synów. Młodszy z nich rzekł do ojca: »Ojcze, daj mi część majątku, która na mnie przypada«. Podzielił więc majątek między nich. Niedługo potem młodszy syn, zabrawszy wszystko, odjechał w dalekie strony i tam roztrwonił swój majątek, żyjąc rozrzutnie. A gdy wszystko wydał, nastał ciężki głód w owej krainie i on sam zaczął cierpieć niedostatek. Poszedł i przystał do jednego z obywateli owej krainy, a ten posłał go na swoje pola, żeby pasł świnie. Pragnął on napełnić swój żołądek strąkami, którymi żywiły się świnie, lecz nikt mu ich nie dawał. Wtedy zastanowił się i rzekł: Iluż to najemników mojego ojca ma pod dostatkiem chleba, a ja tu z głodu ginę. Zabiorę się i pójdę do mego ojca, i powiem mu: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie; już nie jestem godzien nazywać się twoim synem: uczyń mię choćby jednym z najemników. Wybrał się więc i poszedł do swojego ojca. A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go. A syn rzekł do niego: »Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem«. Lecz ojciec rzekł do swoich sług: »Przynieście szybko najlepszą szatę i ubierzcie go; dajcie mu też pierścień na rękę i sandały na nogi! Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i bawić się, ponieważ ten mój syn był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się«. I zaczęli się bawić.
Tymczasem starszy jego syn przebywał na polu. Gdy wracał i był blisko domu, usłyszał muzykę i tańce. Przywołał jednego ze sług i pytał go, co to ma znaczyć. Ten mu rzekł: »Twój brat powrócił, a ojciec twój kazał zabić utuczone cielę, ponieważ odzyskał go zdrowego«. Na to rozgniewał się i nie chciał wejść; wtedy ojciec jego wyszedł i tłumaczył mu. Lecz on odpowiedział ojcu: »Oto tyle lat ci służę i nigdy nie przekroczyłem twojego rozkazu; ale mnie nie dałeś nigdy koźlęcia, żebym się zabawił z przyjaciółmi. Skoro jednak wrócił ten syn twój, który roztrwonił twój majątek z nierządnicami, kazałeś zabić dla niego utuczone cielę«. Lecz on mu odpowiedział: »Moje dziecko, ty zawsze jesteś przy mnie i wszystko moje do ciebie należy. A trzeba się weselić i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył, zaginął, a odnalazł się«”.

Łk 15,11–32Przedmowa

Stojąc po mszy przy wyjściu z kościoła, ściskam dłonie dobrych ludzi, którzy z niego wychodzą. Większość z nich zwalnia kroku na tyle, bym mógł im udzielić szybkiego błogosławieństwa na nadchodzący tydzień, ponieważ próbuję przekazać im coś więcej niż krótkie „do zobaczenia”. Lubię myśleć, że działam w zespole łaski.

Ale jedna osoba spośród wychodzących ma inny plan. Zatrzymuje się przy mnie i chwyta moją dłoń, podczas gdy reszta parafian omija nas, jak roboty drogowe w godzinie szczytu. Z cierpieniem, które maluje się na jej twarzy, błaga: „Ojcze, proszę mi pomóc… Mam złamane serce. Proszę, ojcze, powiedz mi, co mogę zrobić, by mój syn wrócił na łono Kościoła”. Mój wzrok wyraża współczucie, moje i Kościoła, i prawdziwy niepokój o zaginioną owcę. Po krótkiej wymianie zdań sugeruję modlitwę i wytrwałość, choć nawet w moich uszach brzmi to jak frazes. Kobieta, jak można było przewidzieć, odchodzi nieusatysfakcjonowana, gdyż nie przedstawiłem jej rozwiązania problemu, mogę więc tylko pomyśleć: „Chciałbym, żeby w sklepiku za mną była książka, którą mógłbym jej polecić – książka, która dobrze przedstawia ten duszpasterski problem i analizuje proces powrotu bliskiej komuś osoby na łono Kościoła”.

Zła wiadomość jest taka, że nie zdarzyło się to w jedną konkretną niedzielę. Ta scena powtarza się w życiu księdza zbyt często. Wystarczy zastąpić twarz tej kobiety jakąkolwiek inną, zamienić słowo „syn” na „córka / wnuk / siostrzenica / mąż / przyjaciel / bliski”. Zmaganie się z takimi sytuacjami dotyczy też kleru. Nie jest przesadą stwierdzenie, że każdy dorosły praktykujący katolik spotkał w swoim życiu przynajmniej jedną osobę, która oddaliła się od Kościoła i od sakramentów, zagubioną owcę, która oddalała się powoli, lub marnotrawnego syna, który uciekł z pogardą. Z badań wynika, że gdybyśmy policzyli wszystkich tzw. byłych katolików, stanowiliby oni drugą co do wielkości grupę wyznaniową w Stanach Zjednoczonych, przewyższającą liczebnie nawet Południową Konwencję Baptystów. To mnóstwo ludzi! Jak możemy ich przyciągnąć z powrotem? Jak to zrobić, byśmy wszyscy byli pośrednikami tej zmiany?

Dobra wiadomość jest taka, że trzymasz właśnie w ręku książkę, na którą ja i tak wiele innych osób czekało. W końcu znam odpowiedź na pytanie: „Ojcze, co mam zrobić?”. Dużo teraz słyszymy w Kościele o czymś, co ostatni papieże nazywają nową ewangelizacją. Czasem bywają to bardzo „kościelne” przedsięwzięcia w rodzaju diecezjalnych programów działania lub teologicznych sympozjów na katolickich uniwersytetach. Nieco bardziej „w stylu Jezusa” byłoby jednak w tym wypadku spotkanie jeden na jeden, twarzą w twarz, serce przy sercu. Dlatego właśnie Ukochany marnotrawny. Kiedy twoi bliscy porzucają wiarę jest nową ewangelizacją w pełnym tego słowa znaczeniu. Theresa Aletheia Noble FSP dała każdemu dorosłemu katolikowi duchowy podręcznik poświęcony temu, jak z miłością (a nie przez umoralniające kazania) przywracać ludzi do wspólnoty wiary. Przypomina nam ona, że nie tylko zostaliśmy powołani przez Chrystusa do pełnienia tej ważnej misji, ale także, że – my wszyscy – potrafimy z nią sobie poradzić.

Dla mnie jako paulina zapraszanie katolików do powrotu na łono Kościoła, od którego się oddalili, to sprawa bliska sercu, ponieważ jest to w nas głęboko zakorzenione, nawet jeszcze nim podjęliśmy studia w seminarium. Mój współbrat paulin zlecił mi ostatnio zadanie (www.BustedHalo.com) polegające na znalezieniu nowych sposobów dotarcia do młodych, ale już dorosłych katolików. To trudna do zdefiniowania grupa osób w wieku 18–39 lat, które podpisują się pod hasłem: „wierzący niepraktykujący”. Większość z nich należy do pokolenia milenialsów, którzy – jak twierdzą zarówno świeccy, jak i duchowni socjologowie – unikają identyfikowania się z jakimikolwiek wielkimi instytucjami, a zwłaszcza z Kościołem. Wraz z każdym publikowanym badaniem statystyki są coraz bardziej zniechęcające. Obecnie co trzeci Amerykanin poniżej trzydziestego roku życia deklaruje, że nie przynależy do żadnej organizacji religijnej – ta liczba potroiła się w kilku ostatnich dekadach. Przez ostatnie dziesięć lat mojej posługi stało się dla mnie jasne, że stworzyliśmy niewielką grupę, dla której docieranie do odchodzących jest życiowym zadaniem (oczywiście, to nasze powołanie), ale ta grupa nie jest w stanie zaprosić do powrotu na łono Kościoła milionów ludzi, którzy nie praktykują swojej wiary. Potrzebujemy waszej pomocy! Z czysto egoistycznego punktu widzenia postrzegam tę książkę jako sposób zmobilizowania globalnych oddziałów specjalnych nowych ewangelizatorów. I jeśli czytasz ją teraz, jesteś jednym z nich! Nie przerażaj się jednak: to całkiem proste.

Czy wiesz, kto sprawia, że jest to łatwe? Nasz Ojciec Święty. W bardzo krótkim czasie papież Franciszek pokazał nam, że my, katolicy, możemy być – a w rzeczy samej powinniśmy być – bardziej życzliwi, pełni miłości i wykazujący więcej zrozumienia w kontaktach z ludźmi, z którymi się nie zgadzamy. Sam jeden zmienił podejście Kościoła na takie, w którym wychodzi się z Ewangelią na ulice, spotyka ludzi i mówi: „Naprawdę chciałbym usłyszeć, skąd przychodzisz”. Podobnie jak papież, siostra Theresa w wyraźny, ale delikatny sposób przypomina nam, że w procesie rozpalania płomienia wiary w naszych bliskich nie chodzi o to, że z nimi jest coś nie tak; trzeba zacząć od każdego z nas, od ciebie i ode mnie.

Na wypadek, gdyby to, co piszę, zabrzmiało zbytnio jako wypowiedź zawodowego duchownego, pozwólcie, że jasno powiem: muszę przeczytać tę książkę i rozważyć to, co w niej napisano, tak samo jak każdy inny człowiek. Szczerze przyznaję, że bardzo cierpię w związku z tym, że wielu moich przyjaciół i członków rodziny odeszło od Kościoła. Podobnie jak wy jestem zraniony, kiedy ludzie, na których mi zależy, odwracają się od tego pięknego daru, którym jest wiara katolicka. Choć jestem księdzem, czuję się zupełnie bezradny w pewnych sytuacjach, nie wiedząc, jak najlepiej nad nimi „popracować”, by wrócili. Mnie też trzeba przypominać, że muszę stawać się bardziej podobny do Chrystusa, by przyciągnąć swoich bliskich do wspólnoty gromadzącej się wokół Jego stołu.

Pomódlcie się ze mną przez chwilę: „Panie, w swej mądrości i miłości przemień moje serce, odnów mój sposób działania, spraw, by moje słowa były delikatne, a czyniąc to, weź swoje dzieci z powrotem w objęcia i przyjmij do wspólnoty Kościoła”.

Teraz nie muszę już czekać, aż znowu ktoś podejdzie do mnie po mszy św. i poprosi o pomoc w związku z bliskim marnotrawnym, którego kocha. Pomoc nadeszła!

o. Dave Dwyer CSPPodziękowania

Na wstępie chcę podziękować moim rodzicom, którzy patrzyli na mnie z miłością Ojca i nieustannie się za mnie modlili, gdy byłam poza Kościołem. Dziękuję Kelly, Michaelowi, Javierowi, Anthony’emu, Kate i Joanne za to, że mi zaufali i podzielili się ze mną swoimi historiami. To dla mnie błogosławieństwo, że was wszystkich poznałam. Dziękuję o. Anselmowi, o. Anthony’emu, Michaelowi, Lucie, Danowi, Ami, Monice i s. Marriane Lorraine Trouvé FSP za pomoc podczas przygotowywania książki do wydania, za wasze niezmiernie cenne uwagi i poprawki. Dziękuję
s. Jacqueline Jean-Marie Gitondze FSP, s. Khristinie Galemie FSP, s. Carmen Christi Pompei i Erin Nolan za płynące prosto z serca modlitwy, które zostały umieszczone w aneksie. Dziękuję siostrom z mojej wspólnoty i mojemu rodzeństwu: Davidowi, Sarah, Elisabeth i Mary Margaret, wszystkim moim przyjaciołom i każdemu, kto modlił się w intencji powstania tej książki i kto nadal się modli za jej czytelników, a także za wszystkich naszych bliskich, którzy są z dala od Kościoła i od Boga. Oby Bóg przyciągnął ich do swego miłosiernego serca i wykorzystał nasze życie jako instrument swego pokoju i miłości.Wstęp

Jeśli to czytasz, prawdopodobnie kochasz kogoś, kto się oddalił od Kościoła, lub pragniesz, by ktoś, kogo kochasz, został katolikiem. Być może często się nad tym zastanawiasz, a może w ogóle o tym nie myślisz. Sięgnąłeś jednak po tę książkę, bo serce ci podpowiada, że możesz się w tej sytuacji zachować lepiej.

Nawet Jezusowi trudno było dotrzeć do swoich przyjaciół i rodziny. W Ewangelii według św. Marka czytamy, jak ubolewał nad tym: „Tylko w swojej ojczyźnie, wśród swoich krewnych i w swoim domu może być prorok tak lekceważony” (Mt 6,4). Kiedy Jezus przebywał z przyjaciółmi, krewnymi i ludźmi, których znał przez całe życie, wśród tych, którzy powinni znać Go najlepiej: „nie mógł (…) zdziałać żadnego cudu” (Mt 6,5), „Dziwił się też ich niedowiarstwu” (Mt 6,6). Być może to samo odczuwamy w stosunku do osób, które darzymy największą miłością. Nie rozumiemy, dlaczego nie potrafią docenić daru Jezusa w Kościele. Nie mamy siły na nie wpłynąć, poruszyć ich serc.

Niektórzy mogą nawet twierdzić, że ewangelizowanie bliskich, głoszenie im po raz pierwszy lub na nowo Dobrej Nowiny, jest zadaniem niemal niemożliwym do wykonania. To dobrze. Czasami musimy stanąć twarzą w twarz z trudnym zadaniem, byśmy sobie uświadomili, że całe dobro pochodzi od Boga, nie od nas. Jeśli coś osiągamy, to nie czynimy tego sami, lecz „w Tym, który umacnia” (Flp 4,13). Dokładnie rzecz ujmując, ponieważ ewangelizacja bliskich jest trudna i wymaga świętości, stanowi podstawową drogę do tejże świętości. Zadania ewangelizacji przyjaciół i rodziny nie powinny się podejmować osoby małego ducha lub ci, których wiara osłabła. To mozolna praca bez fanfar i natychmiastowych efektów. Działamy ze świadomością, że nie musi się ona zakończyć sukcesem. Jezusowi też nie udało się przyciągnąć do siebie wszystkich, których kochał. Możemy mieć jednak pewność, że zarówno dla naszych bliskich, jak i dla nas samych zawsze lepiej jest podjąć próbę, niż tego nie zrobić.

W Księdze Izajasza znajdujemy profetyczne słowa, zwiastujące osobę Jezusa: „Nie złamie trzciny nadłamanej, nie zagasi knotka o nikłym płomyku” (Iz 42,3). Nasi bliscy mogą być „nadłamani” przez własne postępowanie, postępowanie innych lub przez jedno i drugie. Światło ich wiary może być „knotkiem o nikłym płomyku” lub może w ogóle nie płonąć. Wszyscy jesteśmy jednak wezwani, by być jak Jezus, by delikatnie i z wyczuciem prowadzić bliskich ku uzdrawiającemu spojrzeniu Ojca i ku płomykowi, którym jest Jego miłość.

Papież Franciszek przytoczył zdarzenie, które zwraca uwagę na jeden z najważniejszych aspektów ewangelizacji rodziny lub bliskich:

Opowiem historię młodego, 22-letniego człowieka, który cierpiał na poważną depresję. Mieszkał ze swoją mamą, która była wdową i prała bieliznę bogatym rodzinom. Ów młody człowiek nie pracował i żył stale w alkoholowym zamroczeniu. Jego matka nie była w stanie mu pomóc: każdego ranka, nim wyszła do pracy, mogła tylko na niego patrzeć z wielką czułością. Dziś ów młody człowiek ma odpowiedzialną pracę: przezwyciężył problem, bo wstrząsnęło nim w końcu czułe spojrzenie jego matki. Musimy odtwarzać tę matczyną czułość.

Wyobraź sobie bliskie osoby, o których myślałeś, gdy sięgałeś po tę książkę. Przywołaj w pamięci ich uśmiech, chwile, gdy się śmieją w głos, i dobro, które mają w sercu, dobro, o którym ty wiesz. Być może pamiętasz czasy, gdy ich wiara była głęboka. Może masz jakieś świeże wspomnienia, chwile nadziei, gdy zdawało ci się, że owe osoby myślą o powrocie na łono Kościoła. Wyobraź je sobie na nowo w kościele, siedzące w ławkach, przyjmujące sakramenty, modlące się, mające silną więź z Bogiem.

Wyobraź sobie, kim twoi bliscy mogą być, kim byli, gdy znajdowali się tylko w umyśle Boga na początku stworzenia. Obdarz tych, których kochasz, czułym spojrzeniem dostrzegającym nie ich wady, grzechy czy upadki, lecz to, co w nich najlepsze, to, jacy są w głębi siebie. Spójrz na nich z wielką miłością i zrozumieniem, zobacz osobę, którą stworzył Bóg. Takie spojrzenie może zmienić naszych bliskich, bo to jest spojrzenie Boga. Za sprawą tego czułego spojrzenia, którym Ojciec obdarza swoje niesforne dzieci, możemy sprowadzić naszych bliskich z powrotem na łono Kościo-
ła. To jest możliwe. Podążcie wraz ze mną drogą, która wskaże, jak to uczynić.Rozdział 1

Historia nadziei

Wiatr wieje tam, gdzie chce, i szum jego słyszysz, lecz nie wiesz, skąd przychodzi i dokąd podąża. Tak jest z każdym, który narodził się z Ducha.

(J 3,8)

Moja historia – tak jak historie innych ludzi, którzy oddalili się od Kościoła – jest historią zranienia, buntu i rozczarowania. Jednakże opowiada ona też o nigdy niekończącej się cierpliwości Boga i Jego nieprzemijającej miłości. Tak jak ojciec w przypowieści o synu marnotrawnym czekał cierpliwie na powrót swego syna, tak Bóg zawsze stoi w oknie, czekając na znak, że wracam. Jak syn marnotrawny wstąpiłam na drogę powrotną i Bóg wybiegł mi na powitanie, gdy zaczęłam pokonywać zakręt. Mój Ojciec wybiegł mi na powitanie i otoczył mnie swymi ramionami. Nie pytał, czy jestem naprawdę skruszona i czy nie opuszczę Go ponownie. Nie zadawał żadnych pytań. Zamiast tego przywitał mnie, ofiarował mi wspaniałą szatę i włożył pierścień na mój palec. Ta historia powrotu do Ojca jest historią każdego z nas, twoją, moją i twych bliskich. Opowiem wam o moim nawróceniu, byście mogli zobaczyć w tej historii nadzieję dla waszych bliskich. Może się to różnić w szczegółach, ale modlę się, by wasi bliscy podobnie jak ja zdecydowali się wybrać drogę powrotu do domu Ojca, domu, w którym Bóg czeka, by wybiec im na powitanie.

Moja historia

Gdy byłam dzieckiem, kochałam Boga całym sercem. Moi pobożni rodzice robili wszystko, by życie rodziny skupiało się wokół wiary katolickiej. Rytm kościelnego roku liturgicznego łączył się z rytmem życia naszej rodziny. Mój ojciec był profesorem na katolickim uniwersytecie. Od najmłodszych lat podzielałam jego entuzjastyczne podejście do ewangelizacji. Kiedy miałam zaledwie osiem lat, namówiłam go, by pozwolił mi uczestniczyć w prowadzonych przez niego zajęciach na temat ewangelizacji. Ku rozbawieniu jego studentów z zapałem wypełniałam zeszyt ćwiczeń. Towarzyszyłam ojcu w ewangelizacyjnych wędrówkach po mieście. Moje zainteresowanie cieszyło ojca, ale nikt nie wywierał na mnie wpływu – w moim sercu płonął prawdziwy ogień. Moja płomienna wiara była autentyczna, jednak nie na tyle silna, by wytrzymać podwójne działanie: cierpienia i zimnej
logiki.

Mimo młodzieńczego zapału zawsze towarzyszyły mi naturalne wątpliwości. Po raz pierwszy zwątpiłam w istnienie Boga, gdy miałam około pięciu lat. Kiedy weszłam na drugie piętro rodzinnego domu, nagle, podstępnie jak wąż, wślizgnęła się do mojej głowy myśl: „A jeśli Bóg nie istnieje?”. Poczułam się, jakby ściany mojego bezpiecznego, ciepłego domu runęły, znalazłam się w białej pustej przestrzeni, a w uszach świdrowała przenikliwa cisza. Natychmiast odsunęłam od siebie tę myśl, ale wątpliwość pozostała, uśpiona, jak drzemiący wulkan pod wydawałoby się spokojną powierzchnią mojej duszy.

Z czasem moje wątpliwości co do tego, czy Bóg istnieje, pojawiły się na nowo, ponieważ cierpienia, które przyniosło z sobą życie, niczym ulewny deszcz stopniowo podmywały moją silną wiarę. Większość wyzwań stojących przed moją rodziną łączyła się z ludźmi i organizacjami związanymi z Kościołem. Praca zawodowa mojego ojca teologa oznaczała przede wszystkim ewangelizację i służenie Kościołowi. Na skutek problemów na uniwersytecie, a później w pracy na stanowisku kierownika edukacji religijnej w innej diecezji, ojciec ostatecznie zatrudnił się na świeckiej uczelni. Nie chciał przestać służyć Kościołowi, ale powszechne podziały polityczne go do tego zmusiły. W tym samym czasie ja z kolei spotkałam niestety katolików, w tym księży i zakonników, postępujących zgoła nie po chrześcijańsku. Byłam wrażliwym i podatnym na wpływy dzieckiem i wszystkie te wydarzenia zgorszyły mnie i spowodowały odsunięcie się od wiary.

Wszystko to, w połączeniu z innymi problemami rodzinnymi, na które nałożył się okres młodzieńczego buntu, stanowiło prawdziwą mieszankę wybuchową. W efekcie jako czternastolatka, pogroziwszy Panu Bogu pięścią, odeszłam z Kościoła katolickiego. Rodzice, sądząc, że to tylko przejściowy okres, zmuszali mnie do chodzenia na mszę św. w niedzielę. Ale to był koniec. W sercu opuściłam Kościół. Kategorycznie odmówiłam przystąpienia do bierzmowania, a kiedy rodzice napomykali o tym, ze złością pytałam ich, czy rzeczywiście chcą mnie zmusić do przyjęcia tego sakramentu. Powiedziałam, że jeśli chcą, bym była bierzmowana, będą musieli siłą zaciągnąć mnie do kościoła. Byłam wściekła i nie ufałam nikomu. Hipokryzja, którą dostrzegłam wśród chrześcijan, przekonała mnie do tego, że i bez Boga można być dobrym człowiekiem. Postanowiłam radzić sobie sama.

Wiara, którą rodzice starannie i systematycznie wpajali mi od dzieciństwa, się rozwiała. Z powodów, które jaśniej przedstawię później na łamach tej książki, moja wcześniejsza silna dziecięca więź z Bogiem osłabła, a w końcu została ostatecznie zerwana. Stałam się ateistką. Jako pełna złości idealistka i nonkonformistka szybko związałam się z młodzieżową subkulturą, z którą najłatwiej było mi się zidentyfikować: zostałam punkiem. Za sprawą koleżanki ze szkoły zaczęłam chodzić na imprezy punkowe i znikać na całe noce. Ścięłam moje długie włosy i zaczęłam je far-
bować: na różowo, ciemnoczerwono, na platynowy blond – cokolwiek, byleby nie było to coś normalnego. Porzuciłam wielkie kapelusze z opadającym rondem i kwiatowe wzory na rzecz agrafek, łańcuchów i anarchistycznych symboli. Wciąż należałam do najlepszych uczniów, co sprawiało, że mojego złego zachowania nie zauważano, ale równocześnie zaczął mnie wciągać mroczny świat. Nim moi rodzice to zauważyli, z cichego mola książkowego zmieniłam się w ponurą, złą nastolatkę.

Po skończeniu szkoły średniej zostałam przyjęta do elitarnego żeńskiego college’u na Wschodnim Wybrzeżu. Byłam zachwycona. Pasowało to do wyobrażenia, jakie o sobie miałam: inteligentnej, dobrze wychowanej ateistki, która pokaże światu, że do tego, by być dobrym człowiekiem, nie potrzeba jakichś wyimaginowanych bogów. Świat punków zostawiłam za sobą, stwierdziłam, że branie narkotyków i inne ryzykowne zachowania przeszkodzą mi w rozwoju. Oczywiście robiłam wciąż niektóre niebezpieczne rzeczy, ale już mnie one nie pochłaniały. Nadal jednak buntowałam się przeciwko zasadom, podkreślając swoją odmienność. Słuchałam mrocznej niezależnej muzyki, czytałam książki poświęcone filozofii egzystencjalnej, angażowałam się w różne działania i jadłam tylko wegańskie potrawy.

Był to dziwny okres w moim życiu, gdy zbuntowane serce zaczęło na nowo szukać Boga, z czego nie zdawałam sobie nawet sprawy. A wszystko zaczęło się od rozmowy o cudach. Pewnego dnia siedziałyśmy z przyjaciółką na murku, machałyśmy nogami i gadałyśmy o transcendencji. Mimochodem wspomniałam, że wierzę w cuda. Moja przyjaciółka powiedziała: „Chodzi ci o dziwne sprawy, które wyjaśnia nauka?”. „No nie”, odrzekłam. „Jeśli coś da się wytłumaczyć, nie jest to cud”. Moja przyjaciółka trafnie zauważyła, że ateiści zwykle nie wierzą w cuda. „Wiem”, mruknęłam. Gdybym wierzyła w cuda, musiałyby one mieć logiczną przyczynę. „Skąd się biorą cuda?”, zastanawiałam się. Od dawna nie wierzyłam w istnienie Boga, więc przez myśl mi nawet nie przeszło, iż to On może być ich przyczyną.

Moje naturalne zainteresowania zjawiskami nadprzyrodzonymi skłoniły mnie do poszukiwania odpowiedzi. Jak wielu poszukujących, wybrałam religię najdalszą od tej, w której zostałam wychowana. Zaczęłam czytać buddyjskie teksty i chodzić na wykłady poświęcone filozofii Wschodu. Zafascynowało mnie to. Zgłębianie buddyzmu pomogło mi zaakceptować tajemnicę i paradoks. Kiedyś poszłam na zorganizowany dla studentów wykład buddyjskiego mnicha. W pewnym sensie jego słowa sprawiły, że poczułam, jakbym wyszła poza codzienność. „Pożądanie jest źródłem cierpienia” – wydawało się to takie proste, a zarazem tak trudne! Zaczęłam się otwierać na głębszą rzeczywistość, kryjącą się za tym, co łatwo dostępne.

Moją uczelnię założyli kwakrzy, a w pobliżu znajdował się ich dom modlitwy, zatem z czystej ciekawości zaczęłam zgłębiać zasady ich wiary. Od czasu do czasu chodziłam na ich zgromadzenia (cotygodniowe nabożeństwa). Kwakrzy mieli niedogmatyczne nastawienie (innego bym nie zaakceptowała), co pozwoliło mi zacząć na nowo odkrywać duchowość. Ludzie zbierali się w prostym drewnianym budynku, by spędzić godzinę w ciszy. Podczas spotkania każdy mógł wstać i podzielić się jakimś przesłaniem, jeśli odczuwał potrzebę. W tym spokojnym i pełnym znaczeń klimacie, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, zaczęłam analizować długie milczenie, które zbudowało mur między mną a Bogiem.

Skończywszy uczelnię – w ramach osobistych poszukiwań sposobu na to, by być dobrym człowiekiem i pomagać innym – wstąpiłam do organizacji Teach for America, która kierowała absolwentów do pracy w szkołach znajdujących się w biednych dzielnicach miast i na wsi. Latem po zrobieniu dyplomu przeszłam szkolenie i dostałam pracę jako nauczycielka trzeciej klasy w Miami. Pierwszego dnia w szkole, mając tylko 21 lat, siedziałam przy moim biurku z szeroko otwartymi oczami, podniecona, czekając na uczniów. Myśl o wielkiej odpowiedzialności, która na mnie spoczywa, napełniła moje serce lękiem. Bałam się, że jeśli sobie nie poradzę, jeszcze bardziej skrzywdzę moich podopiecznych. Większość z nich miała kłopoty w nauce. Po raz pierwszy w życiu pomyślałam, że mogę nie dać sobie rady.

Przez pierwszy miesiąc po powrocie do domu kładłam się na łóżku i płakałam. Żaden z uczniów nie czytał na wymaganym poziomie, a niektórzy w ogóle nie umieli czytać. Na koniec roku musieli zdać test z umiejętności czytania, by przejść do następnej klasy. Wiele dzieci miało problemy z zachowaniem. Ich kłopoty domowe, przemoc, której doświadczali, oraz trudne sytuacje rodzinne nie przestawały mnie szokować i smucić. Rozpaczliwie szukałam czegoś, co pozwoliłoby mi przetrwać. Doszłam do wniosku, że aby pomóc moim uczniom, sama muszę dojrzeć i dorosnąć.

Poszukując spokoju, zaczęłam medytować. Zupełnie mi się to nie udawało. Siedziałam na poduszce ze skrzyżowanymi nogami, przysypiając i zastanawiając się, czy to jest takie nudne, czy to ja robię coś nie tak. Każdego ranka praktykowałam jogę, starając się skoncentrować. Podczas przerw obiadowych siedziałam przed szkołą, patrzyłam na białe obłoki, oddychałam głęboko i odliczałam godziny do końca dnia. Zaczęłam też co niedzielę chodzić na nabożeństwa do kwakrów. Znalazłam tam wsparcie ze strony dobrych i wykształconych ludzi. Niektórzy z nich, podobnie jak ja, wydawali się wątpić w istnienie Boga. Czułam się tam jak w domu. Ciągle jeszcze nie wyznawałam wiary w Boga, ale te duchowe praktyki uspakajały mojego ducha, a wspólnota wspierała mnie i pomogła mi utrzymać się na powierzchni.

Kiedy przestałam uczyć, wzięłam trochę wolnego i przeniosłam się ze swoim chłopakiem, który pisał doktorat, do Kalifornii. Złożyłam papiery na prawo i wyobrażałam sobie, że uczę w najlepszych szkołach i zmieniam świat. Mieszkałam w kampusie uniwersytetu, na którym studiował mój chłopak. Otaczali mnie ludzie sukcesu, wierzyłam we własny sukces, jednak wiedziałam, że coś jest nie tak. W mej duszy stopniowo tworzyła się głęboka rozpadlina – tak to czuło moje wrażliwe serce. Było źle, bardzo źle. Czułam się zdezorientowana, bo wszystko dookoła wydawało się w porządku. Wielu ludzi chciałoby żyć tak jak ja.

Ja jednak nie byłam szczęśliwa. Pewnego dnia siedziałam przed domem pod drzewem i łzy spływały mi po policzkach. Było mi strasznie smutno, ale nie wiedziałam dlaczego. Pocierałam wierzch dłoni w tę i z powrotem o szorstką korę drzewa, aż moja skóra stała się czerwona i starta do krwi. Chciałam, żeby mój wewnętrzny ból się uzewnętrznił. Czułam, że zwariuję. Ktoś mógłby powiedzieć, że świetnie sobie żyję. Ale doświadczałam pustki, której nic nie było w stanie zapełnić. Dlaczego byłam taka nieszczęśliwa? Co to był za ból, który zdawał się rozrywać mnie od środka? Cóż to była za straszna pustka?

Miałam trochę wolnego przed rozpoczęciem jesienią studiów na prawie, więc postanowiłam wybrać się w podróż do Kostaryki. Mieszkałam u pewnej rodziny i pracowałam w pobliskim gospodarstwie: pieliłam ogródek, nosiłam drewno na opał i gotowałam. Wiejskie życie mi odpowiadało. Spartańskie warunki mieszkaniowe i praca fizyczna przynosiły mi wielką ulgę. Nic mnie nie krępowało, czułam się wolna od wszystkich życiowych komplikacji, których doświadczałam w Stanach Zjednoczonych. Zdałam sobie sprawę, jak bardzo życie w większości krajów różni się od tego, co się dzieje w zasobnym świecie, w którym miałam szczęście się urodzić. Ubezpieczenie zdrowotne, zapasy, emerytura, oszczędności, wszystkie te rzeczy, którymi interesuje się absolwent studiów, nie miały znaczenia w tej wiejskiej okolicy. Jednak ludzie byli zadowoleni z tego, co mieli, i byli szczęśliwi. W rzeczywistości byli szczęśliwsi, mając dużo mniej niż większość osób, które znałam. Niepokój, który czułam niemal każdego dnia w moim normalnym życiu, zniknął. Pracując fizycznie i żyjąc z dnia na dzień, doświadczałam spokoju.

Szybko się zorientowałam, że niemal każda osoba spotkana przeze mnie w małym miasteczku, w którym mieszkałam, wierzy w Boga. Nawet jeśli nie chodzili do kościoła, obecność Boga była dla nich czymś oczywistym. Na początku próbowałam przekonać samą siebie, że są po prostu za mało wykształceni, by zrozumieć, że Bóg to idea, którą inteligentni ludzie w sposób naturalny odrzucają. Jednak ta psychologiczna taktyka na dłuższą metę się nie sprawdzała. Uświadomiłam sobie, że ci ludzie na wiele sposobów byli dużo bardziej dojrzali i inteligentni niż ja. Być może nie czytali Kanta czy Hegla, ale znali życie. Kiedy próbowałam wygłaszać wolnomyślicielskie opinie zepsutej Amerykanki, moi nowi przyjaciele obrzucali mnie rozbawionymi, ale cierpliwymi spojrzeniami. Początkowo ich reakcje wprawiały mnie w oburzenie i zakłopotanie, ale stopniowo zaczęłam sobie zdawać sprawę z mojej niedojrzałości. Ci ludzie, którzy pracowali ciężko każdego dnia i tak łatwo wierzyli w Boga, wiedzieli o życiu więcej, niż ja dowiedziałam się o nim przez wiele lat kosztownej edukacji.

Arabela, matka rodziny, u której mieszkałam, była głęboko wierzącą katoliczką. Co tydzień chodziła ze swoimi dwiema córkami sprzątać kościół. Był to biedny betonowy budynek z sypiącymi się ścianami, jednak mieszkańcy miasteczka dbali o niego pedantycznie. Msza była odprawiana raz na dwa tygodnie ze względu na brak księży i usytuowanie kościoła w wiejskiej okolicy. W co drugi czwartek małe grupki starszych kobiet szły na mszę. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam je zdążające do kościoła w rześkim powietrzu poranka, ku memu zdziwieniu coś ciągnęło mnie, by przyłączyć się do nich. Zignorowałam to, zastanawiając się, czy przypadkiem nie zwariowałam.

Pewnego dnia, gdy pracowałam w ogrodzie, tak bardzo mnie korciło, by pójść, że zacisnęłam zęby, próbując oprzeć się temu pragnieniu z całych sił. Ale z jakiegoś powodu coś się we mnie przełamało i się poddałam. Rzuciłam motykę i poszłam do kościoła. Inni wolontariusze pracujący ze mną w gospodarstwie patrzyli na mnie dziwnie. Czułam ich wzrok na swoich plecach. Gdy zbliżałam się do drzwi świątyni, wszystkie rozmowy nagle ucichły. Kobiety czekające na rozpoczęcie mszy patrzyły na mnie podejrzliwie i z lekkim obrzydzeniem. Nie byłam tu mile widziana. Byłam obca i nie zachowywałam się właściwie. Ale w tym momencie pojawiła się Arabela. Gdy mnie zobaczyła, wyglądała na zszokowaną, ale szybko na jej twarzy pojawił się uśmiech i pomachała do mnie.

Mszę odprawiał ksiądz z San José, stolicy Kostaryki. Doskonale mówił po angielsku i był zadowolony, że we mszy bierze udział obcokrajowiec. Podczas liturgii mówił wolno, bym mogła zrozumieć, a w homilię wplatał historyjki i dowcipy. Zaczęłam chodzić do kościoła zawsze, gdy była odprawiana msza. Za każdym razem inne kobiety obdarzały mnie zimnymi spojrzeniami. Ale ksiądz, widząc mnie, był zadowolony, niezależnie od tego, że większość wiernych patrzyła na mnie z dezaprobatą. Z ciepłym uśmiechem wyciągał rękę na powitanie, a Arabela wskazywała miejsce obok siebie.

Pewnego dnia poszłam po mszy do miejscowego sklepiku spożywczego, który służył też miasteczku jako bar. Rozmawiałam z kimś z miejscowych, gdy do sklepiku wkroczył z jasnym uśmiechem na twarzy ksiądz. Wszyscy siedzący na trzech grubo ciosanych drewnianych ławach odwrócili się i spojrzeli na niego z zakłopotaniem. Część spojrzeń przypominała te, którymi obdarzano mnie, gdy przychodziłam na mszę. Według mnie było to starcie dwóch światów. Zastanawiałam się, czy ksiądz wie, że jestem oszustką, że spędzam w barze więcej czasu, niż kiedykolwiek poświęciłam go na modlitwę. Czy poprosi mnie, bym przestała przychodzić na mszę?

Głośno poprosił o wodę gazowaną i pożartował z barmanem. Potem usiadł obok mnie i zagadał. Byłam pod wrażeniem tego, jak bardzo szczęśliwy się wydawał. Rozmawialiśmy o różnych sprawach, podczas gdy osoby przebywające w barze, a niechodzące do kościoła, przyglądały się nam nieufnie. W pewnym momencie zapytałam go, dlaczego został księdzem. „Byłem bardzo zdolnym prawnikiem pracującym dla wielkiej korporacji”, powiedział. „Miałem piękną narzeczoną”, kontynuował, a jego oczy przez chwilę zdawały się błądzić gdzieś daleko. „Wiodłem wspaniałe życie, ale czułem coś w moim sercu, czułem, że coś jest nie tak. Potem zacząłem się więcej modlić i uświadomiłem sobie, że Bóg powołuje mnie do kapłaństwa. Jak mógłbym odpowiedzieć: nie?”, rzekł z błyskiem w oku, patrząc na mnie tak, jakby wiedział, że go zrozumiem.

Nie rozumiałam. Brzmiało to jak jakieś szaleństwo. Jednak coś poruszyło moje serce i przez chwilę pomyślałam, że moje życie – choć nie byłam osobą praktykującą – było dość podobne. Planowałam zacząć jesienią studia na prawie. Przypuszczałam, że w końcu poślubię mojego wspaniałego chłopaka. Jednak coś było nie tak. W kontekście osoby księdza nie mogłam zrozumieć, jak można być tak pogodnym, zrezygnowawszy ze szczęścia osobistego. Wydawało się to niezdrowe, jednak nie mogłam zaprzeczyć, że ten mężczyzna emanował radością. Skończyłam rozmowę, czując niepokój. Patrzyłam z góry na katolicyzm, a ten ksiądz – wykształcony, inteligentny, człowiek sukcesu – porzucił wszystko to, co ja sama planowałam, ze względu na Boga. Zastanawiałam się, jak może mieć on pewność, że Bóg istnieje. Nie zdawałam sobie sprawy, że za kilka dni zacznę to rozumieć.

Pewnego dnia, wcześnie rano, szłam z domu, w którym mieszkałam, do gospodarstwa, gdzie pracowałam. Patrzyłam na otaczające mnie góry i podziwiałam piękną zieleń na ich zboczach. Słuchałam radosnego śpiewu ptaków. Wypełniała mnie wdzięczność za ten dzień, za góry, za ptaki i za drzewa, których liście lekko szeleściły na wietrze. Wszystko wydawało się na swoim miejscu w przeciwieństwie do tego, jak to było w moim domu. Moja dusza nagle nabrzmiała, jakby nie była w stanie pomieścić wdzięczności. W tej chwili silny podmuch wiatru poruszył drzewami, pośród których szłam. Przestraszyłam się jego intensywnością, a drzewa wydawały się trząść ze strachu wraz ze mną.

Nagle wypełniło mnie przekonanie: Bóg istnieje! Czułam Jego obecność tak, jak nie zdarzyło się to nigdy od czasu, gdy byłam dzieckiem. Przy czym Bóg, który mi się teraz przedstawiał, nie był jakimś uniwersalnym duchem czy istotą z literatury science fiction bezosobowo zarządzającą wszechświatem (takie idee brałam pod uwagę). Moje serce czuło, że Bóg jest Osobą, że czuje i pragnie, i że kocha mnie głęboko i szczerze. Jego obecność była większa ode mnie, Jego wszechogarniający bezmiar wręcz pozbawił mnie oddechu. Jednak ta miłość czekała, by mnie sobą objąć, czekała na moje przyzwolenie. Wiedziałam, że nie mogę Mu się dłużej opierać, poddałam się.

Od razu wiedziałam, że moje życie się zmieni. W czasie lotu z Kostaryki do domu postanowiłam zrezygnować ze studiowania prawa, a także zdecydowałam się zerwać z moim chłopakiem. To był czas na nowy początek. Nie wiedziałam dokładnie, dlaczego. Czułam jednak, że tak będzie lepiej dla mnie i dla wszystkich. Bóg wiedział, dlaczego, i to mi wystarczało. Wciąż nie uważałam się za katoliczkę. Prowadziłam takie życie jak dotąd. Na pozór niewiele się zmieniło. Minął rok, nim na nowo zaczęłam regularnie uczestniczyć w mszach, i kolejny, nim przystąpiłam do bierzmowania. Większość osób z mojego otoczenia nawet nie wiedziała, że coś się zmieniło. Ziarna łaski pączkowały po cichu, nim rozkwitły.

Kilka miesięcy po powrocie z Kostaryki wciąż wiodłam beztroskie życie. Mówiłam sobie, że muszę poczekać, aż Bóg jasno wskaże, czego ode mnie oczekuje, ale ponieważ nie wiedziałam dokładnie, jak to się ma stać, robiłam też swoje własne plany. Podjęłam tymczasową pracę, by oszczędzić na kolejną podróż do Ameryki Łacińskiej. Chodziłam na randki z różnymi mężczyznami, aż w końcu zaangażowałam się w związek z człowiekiem, który odebrał katolickie wychowanie. Od czasu do czasu chodził na msze, ale nie traktował swej wiary poważnie. Jednakże po raz pierwszy ktoś mi bliski – niebędący członkiem mojej rodziny – postrzegał katolicyzm jako coś dobrego. I choć nie przeżywał go dobrze, mogłam powiedzieć, że w głębi duszy chciał tego. Pewnego dnia, gdy rozmawialiśmy na temat religii, powiedziałam coś, co mogło sugerować, że uważam się za katoliczkę. Spojrzał na mnie rozbawiony i wykrzyknął: „Ty nie jesteś katoliczką!”. Zamilkłam na chwilę i głosem, który z trudem można było uznać za mój własny, wypowiedziałam niespodziewanie takie słowa: „Tak, jestem katoliczką”.

Należę do osób typu: „wszystko albo nic”. W chwili, gdy te słowa wypłynęły z moich ust, wszystko się zmieniło. Proces oczyszczania zajął Panu Bogu trochę czasu – musiał usunąć wiele zewnętrznych niekonsekwencji (tak naprawdę Bóg będzie wciąż pracował nad tymi niekonsekwencjami). Jednak wewnętrznie słowa, które wypowiedziałam tego dnia, stały się podstawą nowego pragnienia, by zmienić swoje życie. Ku zdziwieniu mojego chłopaka wkrótce zaczęłam traktować wiarę dużo poważniej, niż on to czynił. Nasz związek szybko się skończył. Bóg zazdrośnie strzegł mnie i prowadził. Nawet jeśli zbaczałam z wyznaczonej przez Niego ścieżki, wykorzystywał to dla mojego dobra i cierpliwie popychał mnie do przodu tak długo, jak długo chciałam za Nim podążać.

Zaczęłam regularnie chodzić do pobliskiego kościoła. Wspólnota parafialna była różnorodna i bardzo żywa. Znalazłam tam przyjaciół, którzy pomogli mi uporządkować moje życie i skupić się na Bogu oraz Jego planach bardziej niż na sobie samej. Nig-
dy się nie spodziewałam, że wrócę na łono Kościoła katolickiego, teraz jednak wiedziałam, że Bóg bezbłędnie poprowadził mnie do miejsca, w którym się znajdowałam. Nie mogłam temu zaprzeczyć. Choć wciąż miałam wiele wątpliwości i kwestii spornych w odniesieniu do Kościoła, świadomość, że Bóg mnie tu przywiódł, sprawiała, iż mimo wahań czułam się bezpiecznie. Wkrótce zaczęłam się przygotowywać do bierzmowania. I gdy tylko się to stało, podjęłam na nowo coś, co z taką pogardą odrzuciłam, kiedy jako czternastolatka odmówiłam przyjęcia sakramentu.

Podczas przygotowań do bierzmowania walczyłam ze swoimi wątpliwościami i wszystkim tym, co przez wiele lat trzymało mnie z dala od Kościoła. Czułam, jak Duch Święty wkracza do mojego życia, pomagając zrozumieć i zaakceptować wiarę. Nie stało się tak, że nagle znalazłam odpowiedzi na wszystkie swoje pytania, ale dojrzałam na tyle, żeby poczuć się swobodnie w obliczu tajemnicy. Zaczęłam bardziej ufać Bogu i akceptować zarówno radości, jak i nieład chrześcijańskiej wspólnoty. W dniu bierzmowania poczułam, że moja dusza ponownie znalazła swoje miejsce, a pustka, której tak długo doświadczałam, zaczęła się zapełniać.

Ten wiersz napisałam, by oddać to, co czułam, gdy podczas bierzmowania moje czoło zostało namaszczone świętymi olejami:

Czuję, jak Duch Święty wlewa się do mojej duszy,
Oddycham głęboko
Pory mojej skóry się rozszerzają
Duch Święty, jak oleje, wlewa się do mej istoty, czyniąc
Siebie domem
Odnajduje ogień mojego Chrztu,
On płonie.
Zanurza Siebie w nim,
Łącząc się ze mną,
Odciskając swe imię jak pieczęć na moim sercu.
Dla czasu to chwila,
Ale poza czasem się to rozciąga.
Jestem w domu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: