Przez stany POPświadomości - Jakub Ćwiek - ebook

Przez stany POPświadomości ebook

Jakub Ćwiek

3,3

Opis

Wyrusz z nami w niezwykłą podróż…

Kuba Ćwiek, pisarz, publicysta, scenarzysta teatralny i filmowy, a nade wszystko ogromny miłośnik popkultury, postanowił odbyć nietypową podróż do najsłynniejszych miejsc znanych z ekranu.

Wraz ze swoim tatą i grupą przyjaciół – między innymi dziennikarzem kulturalnym Bartkiem Czartoryskim, reżyserem Patrykiem Jurkiem, blogerem Radkiem Teklakiem i fotografką Agatą „kreską_” Krajewską – przejechał kamperem przez Wschodnie Wybrzeże Stanów Zjednoczonych.

Zainspirowani dokumentalnym serialem HBO Sonic Highways ruszyli za ocean, by szukać inspiracji i opowieści między innymi w niedostępnym dla fanów biurze Stephena Kinga, na bagnach Luizjany, gdzie powstawały seriale Detektyw i Czysta krew, w kultowym studiu filmowym Troma, na schodach Rocky’ego w Filadelfii czy w Senoi pod Atlantą, gdzie od kilku lat kręcony jest serial The Walking Dead.

Przez stany POPświadomości to z jednej strony pełen zabawnych anegdot, udokumentowany fotograficznie zapis trzytygodniowej podróży opowiedziany na cztery głosy, a z drugiej – pełna wspomnień i ciekawostek opowieść o popkulturze i o tym, jaki ma na nas wpływ, czy tego chcemy, czy nie. To wreszcie historia o opowieściach kryjących się za kulisami. O ludziach przypadkiem żyjących w cieniu filmowych dekoracji i celuloidowych duchów. To opowieść o Ameryce, którą… wydaje wam się, że znacie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 499

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (21 ocen)
3
6
7
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




„Gdy mówisz prawdę, nie potrzebujesz sobie niczego przypominać”.Mark Twain

„Nie pozwól prawdzie zepsuć dobrej historii”.

Nucky Thompson, Zakazane imperium

WSTĘP

To miała być zupełnie inna książka.

A potem jeszcze inna.

Właściwie pomysłów, jak napisać to, co właśnie zaczynacie czytać, miałem ze trzydzieści. Do każdego z nich zebrało się po kilka zeszytów notatek. To wyraźna oznaka tego, że w pewnej chwili zwyczajnie zacząłem panikować.

A przecież powinno być prosto. Historia o tym, jak grupa kumpli wychowana na amerykańskiej popkulturze – najpierw tej przeciekającej przez palce komunistycznej cenzury, a potem już swobodnie zalewającej nasz młody, chłonny rynek – postanawia wyruszyć śladami miejsc, które dostarczały i wciąż dostarczają wzruszeń. Dlaczego? Otóż uważam, że to, jacy jesteśmy dzisiaj, to zasługa w równej mierze naszych rodziców, nauczycieli i otoczenia, co… Patricka Swayze mówiącego, że Baby nie będzie siedzieć w kącie. Albo Bruce’a Willisa posyłającego do diabła Alana Rickmana pamiętnym: „Jupikajej, wydymańcu”.

Pomyślcie sami, w ilu miejscach, które pamiętacie z dzieciństwa… nigdy nie byliście? Ile wspomnień, ile emocji wiąże się z ludźmi, których nie dość, że nie widzieliście na żywo, to jeszcze wiecie, że są tylko kreacją? Czy to nam kiedykolwiek przeszkadzało?

Jakiś czas temu znakomity dziennikarz kulturalny Wojtek Orliński sprawił mi wielką przykrość dwoma swoimi książkami. Żeby nie było wątpliwości, mam na myśli raczej przesłanie, bo jeśli chodzi o wykonanie, to obie pozycje są świetne. Znakomicie napisane, pełne faktów i ciekawostek, poprowadzone konsekwentnie wzdłuż linii wyznaczonej założoną tezą. Mówię tu o pozycjach Droga 66 nie istnieje i jej kontynuacji, rozwinięciu Ameryka nie istnieje, w których Wojtek konsekwentnie udowadnia, że mity założycielskie, którymi do dziś żyje Ameryka i na których jest zbudowana, albo oparte są na fałszywych historiach, albo w najlepszym przypadku już dawno wygasły i są tylko iluzją.

Ta książka nie jest i nie ma być polemiką z publikacjami Wojtka. Tamte są dojrzałe, ta nie będzie. To raczej głos bandy dzieciaków, którym ktoś próbuje wytłumaczyć, że Mikołaj nie istnieje, a one, zamiast przyjąć argumenty, zatykają uszy i krzyczą: „Nananananana, nie słyszę cię! Nie słyszę!”. Nie robimy tego ze złośliwości ani ze szczeniackiej przekory, tylko dlatego, że – niczym Fox Mulder z Archiwum X – chcemy wierzyć.

Stąd nasza podróż. Pojechaliśmy sprawdzić, czy w miejsce tych mitów, które wygasły albo które odbrązowiono, wyrosły może jakieś inne. Jak się mają historie, które nas ukształtowały? Czy miasto Stephena Kinga rzeczywiście jest takie straszne, jak widzi to pisarz? Czy duch Rocky’ego Balboy nadal motywuje ludzi, by przełamywali własne granice? Czy w kierowcach amerykańskich ciężarówek tkwi coś z szalonego buntownika Gumowego Kaczora z Konwoju? I wreszcie, co chyba najważniejsze: czy będziemy umieli spojrzeć na Stany inaczej niż przez pryzmat opowieści, jakie nam wpojono? Czy w ogóle będziemy chcieli?

Wiedziałem, że sam nie podołam ani tej podróży, ani tej książce. Stąd my.

Odbyliśmy tę podróż w ósemkę i każdy odegrał na trasie swoją rolę. A choć może się wydawać, że mówię przede wszystkim ja, to Przez Stany PopŚwiadomości jest wspólnym dziełem pięciu osób. kreska_, Radek, Bartek, Patryk i ja staraliśmy się, by każdy z Was dostał to, czego mu trzeba, czego może się spodziewać i jeszcze trochę więcej. Są więc śliczne zdjęcia. Są porady, ciekawostki i sugestie, co warto zobaczyć, co przeczytać, czego posłuchać. Jest wreszcie relacja z podróży, tworzona na żywo i gorąco, pełna emocji i ogólnego: „Wow, jesteśmy tutaj! W filmie, który trochę jest rzeczywistością!”.

To wszystko staramy się spiąć w całość w ramach momentami nieskładnej i przeładowanej dygresjami gawędy o tym, jak podróż przez Stany stała się przyczynkiem do zupełnie innej eskapady. Jak zaglądanie za kulisy opowieści i poznawanie ludzi żyjących na pograniczu rzeczywistości i fikcji zbiegło się z podróżą przez wspomnienia, wyobrażenia i dawne emocje. Przez Stany POPświadomości.

Dużo tu płaszczyzn, dużo różnych skrawków do pozszywania w jedną kołdrę, więc ostrzegam, że czasem gdzieś wkradnie się chaos i nie wszystko musi do siebie pasować. Ale zrobimy, co w naszej mocy, i będzie dobrze. W końcu jesteśmy zawodowcami…

Tja, jasne[1].

Kuba

I Z RZECZY PO(P)WAŻNYCH BY BARTEK:OPOWIEŚĆ DROGI

„A droga wiedzie w przód i w przód, choć się zaczęła tuż za progiem”, pisał niegdyś Tolkien o bodaj największej literackiej przygodzie, jaką zna (pop)kultura. Czy właściwym jednak ruchem jest przykładać podobny szablon, który wybitny myśliciel Joseph Campbell określił mianem podróży bohatera, do kilkutygodniowego wypadu paru przyjaciół po Stanach Zjednoczonych? Poniekąd.

Przecież takowym zabiegiem nie tylko literatura, lecz także kino posługuje się do opisu niekoniecznie trwającej latami i niekoniecznie mającej na celu ratowanie świata wędrówki. Jego swoistym rdzeniem jest samo umiejscowienie Johna z Iowa (czy też Jasia z Radomia) w kontekstach i miejscach dlań obcych, pośród ludzi i nieludzi odmiennych doświadczeń i kultur. A żeby się tam znaleźć, żeby spojrzeć na świat z perspektywy dotychczas mu nieznanej, ów John/Jaś musi ruszyć tyłek z fotela i przekroczyć ten tolkienowski próg.

Tak jak my.

Można powiedzieć, że przez ten niespełna miesiąc żyliśmy trochę jak w filmie drogi, nie martwiąc się o czekającą gdzieś tam do wykonania pracę, z daleka od domu, nieobecni dla nikogo. Stąd po przeżyciu podobnej podróży, niejako paradoksalnie, jeszcze trudniej opisać, czym jest opowieść drogi. Aby to zrobić, należałoby pewnie sięgnąć do Odysei i koncepcji monomitu autorstwa przywoływanego już Campbella, a potem zahaczyć tak o Swobodnego jeźdźca, jak i o Znikający punkt czy Thelmę i Louise. Nieprzypadkowo za ocean zabraliśmy ze sobą malutką figurkę nabuzowanego kaczora, ów artefakt Krisa Kristoffersona z Konwoju.

Kuba poprosił mnie, żebym swój pierwszy kawałek napisany do tej książki poświęcił opowieści drogi. Za moment prześlę do niego słowa, które teraz czytacie, i powiem, że mi się nie udało.

Bo najlepsza definicja znajduje się na kolejnych stronach.

1PRZED WYRUSZENIEM W DROGĘ NALEŻY ZEBRAĆ DRUŻYNĘ

Zacznijmy tutaj, bo początek dobry jak każdy inny. Stoję w śniegu na parkingu. W trampkach. Jakoś nie przewidziałem przy ostatnich zawirowaniach pogody, że może znowu spaść śnieg. Czuję się jak idiota, zmarznięty bęcwał próbujący jakoś trzymać fason, choć z każdą upływającą sekundą i minutą tracę czucie w palcach. Dobrze, że chociaż kurtkę mam zimową.

Przede mną w bagażniku wypożyczonego samochodu siedzi kreska_ i… zmienia buty, bo nie lubi prowadzić w zimowych. Patrzę na jej małe stópki i zastanawiam się, gdzie ta równość, gdy jej naprawdę potrzeba.

Parking należy do niewielkiego ośrodka agroturystycznego pod Warszawą. Ostatnie trzy dni spędziliśmy tu z ekipą HBO Polska, starając się wypracować wspólny język dla ich komunikacji w mediach społecznościowych. Mówiąc „my”, mam tu na myśli nie tylko siebie i kreskę_, lecz także kilka innych osób z agencji Lubię to, z którą od lat oboje współpracujemy.

To były naprawdę fajne trzy dni, myślę sobie, próbując skierować swoje rozważania na tory inne niż: „Ile palców uda mi się ostatecznie zachować, jeśli kresce_ dłużej zejdzie”. Świetne towarzystwo, dobre żarcie, no i przede wszystkim bardzo rozwijające i owocne spotkania. Od rana do wieczora dyskutowaliśmy o technikach, realizowaliśmy w podgrupach ćwiczenia pobudzające kreatywność i zastanawialiśmy się, jak mówić o marce, której główną siłą są niebanalne opowieści. Wbrew pozorom to wcale nie takie łatwe.

Część fajnych „służbowych” pomysłów objawiła się już wtedy, podczas zajęć. Część musiała dojrzeć; spisywaliśmy je pospiesznie podczas obiadu. Ten jeden, kluczowy dla naszej historii, gdzieś po drodze oderwał się od głównego wątku i niemal natychmiast zdryfował w podświadomość, gdzie od tamtego momentu bujał się niczym boja.

Kołysał się, gdy się pakowałem, gdy znosiliśmy rzeczy do samochodów i gdy zdawałem klucze, życząc uroczej pani w recepcji miłego dnia. Ktoś mnie po drodze zapytał o buty, a ja – zamiast powiedzieć, że nie mam innych – grałem twardziela. Odparłem, że śnieg mi niestraszny, a minę zrobiłem przy tym taką, jakbym już tysiąc razy sprawdzał i wiedział, że akurat moje converse’y są stuprocentowo wodoodporne. I nawet gdy robiłem z siebie idiotę po całości, ten jeden zagubiony pomysł bujał się i bujał z tyłu głowy, pozwalając, by przylegał do niego plankton pomniejszych refleksji.

A gdy był już gotowy, dojrzały albo po prostu za ciężki, by się utrzymać, zaatakował mnie mimo zimna, skostnienia i ogólnego marazmu.

I właśnie wtedy mówię:

– Piramidy.

kreska_ unosi głowę.

– Co z nimi?

– Pieprzyć je.

– Aha.

Wzrusza ramionami, jakby to było najzwyczajniejsze na świecie stwierdzenie, które rzuca się ot tak, gdy zaczyna ci doskwierać cisza. „Pogoda taka, że pieprzyć piramidy, nie?” albo „Ale że na mundial nie wzięli Dudka, to normalnie pieprzyć piramidy”. kreska_ , i to musicie o niej wiedzieć już teraz, to jedna z najbardziej zakręconych osób, jakie znam, właśnie dlatego, że dopuszcza niemal każde dziwactwo jako po prostu nieco inną normę. To czyni z niej wyśmienitego współspiskowca dla wszystkich szalonych pomysłów.

– Ale wiesz, że tę rozmowę odbyłeś w większości w swojej głowie?

Pytanie zadaje, gdy już wsiedliśmy do samochodu, a ja oczywiście z miejsca rzuciłem się do pokręteł, by skierować ciepły podmuch na nogi. Dlaczego po prostu nie wsiadłem wcześniej, tylko czekałem z kreską_ na zewnątrz, tego nikt nie jest mi w stanie wyjaśnić.

– Jaką rozmowę? – pytam zdziwiony.

– No tę o piramidach.

Rozpinam kurtkę, zapinam pas. Ruszamy.

– Właściwie to bardziej adekwatna byłaby tu wieża Eiffla.

– Znaczy pieprzyć wieżę, nie piramidy? – upewnia się.

– No tak! – potwierdzam gorliwie i zupełnie na poważnie.

Czasem tak mam, gdy się podkręcę, że nie dostrzegam czyjejś kpiny. A ta małpa oczywiście nigdy nie przepuszcza okazji. Teraz też nie zauważyłem i niezrażony brnę dalej.

– Bo widzisz: co nas w ogóle obchodzi coś, co wygląda jak cholerny słup telegraficzny? – pytam. – Ani to ładne, ani nic, a ludzie walą tam o każdej porze roku, robią sobie zdjęcia i stoją w kolejkach na trzy godziny, żeby się za ciężkie pieniądze przejechać windą.

– W piramidach nie ma wind – rzuca kreska_ z poważną miną. I to już zauważyłem.

– Nic ci więcej nie powiem – blefuję.

– To nie mów! – sprawdza.

Przez chwilę jedziemy w milczeniu. Wymijamy parę samochodów, słuchamy muzyki. Wjeżdżamy na główną drogę na Warszawę.

– Chodzi mi o to… – W końcu nie wytrzymuję, a potem i tak robię pauzę, by kreska_ mogła się zaśmiać triumfalnie. – Chodzi o to, że samo miejsce nie ma dla turysty takiego znaczenia jak historie, opowieści, jakimi to miejsce jest otoczone. To one są kluczem.

– No tak…? – zgadza się ostrożnie, jakby sprawdzała, czy za tym truizmem stoi coś jeszcze.

– To one nadają prawdziwy wygląd miejscu, obudowują je w znaczenia, sprawiają, że akurat to konkretne miejsce jest ważniejsze niż tysiące innych.

kreska_ odrywa wzrok od drogi, by na mnie spojrzeć.

– Na tym zwykle polega budowanie marki, Kubusiu. Pracujesz w marketingu pięć lat i dopiero to odkryłeś? Brawo!

Drapię się po głowie. Po pierwsze, gdy o tym myślałem, faktycznie brzmiało mi to jakoś mądrzej i bardziej odkrywczo, a po drugie, to jeszcze ciągle nie jest to. Jeszcze kawałek do sedna.

– Chodzi mi raczej o to – próbuję inaczej – że, co chyba dopiero dzisiaj zrozumiałem, robię to źle. Podróżuję znaczy, zwiedzam. Że w głębi ducha jestem takim typowym turystą z aparatem, z których się zwykle nabijam, a różnią mnie od nich tylko odwiedzane miejsca. Pamiętasz Bangor?

kreska_ kiwa głową na znak, że owszem, pamięta. Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej. Niespełna rok wcześniej byliśmy razem na wypadzie w Stanach. Coś, co początkowo miało być ojcowsko-synowską wyprawą z moim tatą, dość szybko przerodziło się w grupowy wypad. Do nas dwóch dołączyli moja siostra Jadzia ze swoim mężem Mariuszem oraz dwie moje przyjaciółki – uroczo stuknięta aktorka Karolina Stefańska oraz właśnie kreska_. Przez trzy tygodnie zwiedziliśmy kilka miejsc, a wśród nich właśnie Bangor w stanie Maine, gdzie na co dzień mieszka i tworzy mój ulubiony pisarz Stephen King.

– Gdy tam byliśmy – mówię – skupiliśmy się na Kingu, jego domu, miejscach z książek. To były nasze piramidy. Popatrzeć, cyknąć fotę, a przy tym wkurwić znajomych na fejsie. Ale czy zastanawialiśmy się choć przez chwilę, jak żyje się ludziom w na pół fikcyjnym mieście? Czy ma to na nich jakiś wpływ? Cholera, kreska_, całe życie spędzam na poznawaniu ludzi, na zbieraniu ich historii, słuchaniu tego, co i jak mówią, a tu jak debil odpuściłem, bo sweet focia. A przecież to skarbnica jest!

Tym razem w spojrzeniu kreski_ nie ma drwiny. Widzę ognik, iskierkę, która zaraz odpali petardę. Serio, czasem myślę, że ta laska ma szafę pełną słów i zdań na każdą okazję. Przychodzisz do niej w swoich pokracznych dżinsach pozszywanych z nietrafionych metafor, a ona: „No przecież tak nie pójdziesz!” i zaraz znajduje ci coś stosownego i adekwatnego. Tak jest i teraz.

– Stories behind the stories – mówi. – Badamy dzikie plemiona żyjące na pograniczu rzeczywistości i fikcji.

– O, no właśnie! – podłapuję. – Chodzi o to, że jeśli przyjeżdżanie pod wieżę Eiffla ma mieć jakiś sens, to nie po to, by zobaczyć na żywo rzecz widzianą już tysiąc razy w filmach i tylko odhaczyć w notesie, ale żeby czasem odwrócić głowę. Przecież tam zawsze ktoś jest w tle i sprzedaje crêpes.

kreska_ znowu przytakuje, po czym wbija kierunkowskaz i skręca na lewy pas. Ciągnie nim ostro, wyprzedza jeden, drugi, trzeci samochód. Zjeżdża oczywiście w porę i bezpiecznie, ale mnie jak zawsze wydaje się, że to była ostatnia chwila mojego życia. Cóż, tak już mam; jako pasażer przeżyłem dwie czołówki i trochę się spinam.

– To co – pyta w końcu kreska_ – jedziemy jeszcze raz?

– No tak właśnie o tym myślę. Jakbyśmy sobie zmontowali solidną ekipę, wiesz, tekst, zdjęcia, może film, tobyśmy mogli zrobić coś naprawdę fajnego.

– Relacja z podróży na żywo – podejmuje kreska_ – sugestie od ludzi, gdzie moglibyśmy pojechać, co jeszcze zobaczyć. Założylibyśmy blog…

– To zabawne, że o tym wspominasz – stwierdzam. – Bo nie zgadniesz, o kim właśnie pomyślałem.

– Nie wiem… Teklak? – pyta.

Kiwam głową.

– Jak ty mnie, cholera, dobrze znasz.

***

Tu mała pauza, bo się później pogubimy, a warto uporządkować sobie kilka faktów, nazwisk i osób. Warto dodać do opowieści to i owo, byście mieli świadomość, jak to się czasami dziwnie plecie i czasem rzeczy pozornie bez związku stają się tymi najistotniejszymi.

Ostrzegałem już we wstępie, ale teraz zrobię to jeszcze raz. Podróżować będziemy na wiele sposobów – w czasie i przestrzeni, jak również tam i z powrotem przez wspomnienia i świadomość – nastawcie się więc na niezliczone dygresje. Nie wszystkie wpasują się w opowieść idealnie, po prostu część, raz wspomniana, nie chciała się odkleić, ale większość będzie jednak dość ważna.

Gotowi? No to szybki skok we wczesne dziewięćdziesiąte. Czas na dygresyjną czteroaktówkę pod tajemniczym tytułem:

BRUCE WILLIS I DZIWNE PRZYPADKI ANNO DOMINI 2010

AKT I: WCZESNE LATA DZIEWIĘĆDZIESIĄTE

Jesteśmy z moim tatą w Jeleniej Górze u mojego stryja Edwarda i jego rodziny: żony Joli i synów Przemka i Michała. Ten pierwszy, o trzy lata starszy, trochę niedostępny dla mnie, wówczas ośmio- czy dziewięciolatka, a ten drugi spoko, bo prawie rówieśnik. Obecnie niewiele stamtąd pamiętam, ale nie przypomina mi się żadna trudna sytuacja, żadna nerwówka – a te zwykle siedzą mi w głowie latami – więc zakładam, że świetnie się tam bawię. Jakieś spacery, parki, sklepy. Jelenia w porównaniu do moich rodzinnych Głuchołaz to duże miasto, zatem atrakcji jest sporo. Poza tym stryj ma magnetowid, a prawie pod domem wypożyczalnię, więc są i VHS-y. I właśnie jeden z nich, przyniesiony któregoś dnia, na zawsze odmienia moje życie. Tytuł nic mi nie mówi, podobnie jak wybuchający wieżowiec czy przyklejone do niego pół gęby jakiegoś brudnego faceta, ale co tam, będziemy oglądać.

Chociaż jednak nie, bo jak zauważa mój tata, w kółeczku na dole widnieje sobie wielka, czerwona osiemnastka – znak, że to film tylko dla dorosłych. Bierze mnie na męską rozmowę i tłumaczy, że no wiesz, Kubuś, nie bardzo możesz to oglądać, skoro wciąż bliżej ci jeszcze do pieluch niż do osiemnastki. Jasne, jesteśmy kumplami, ale są zasady, ten znaczek to tam pewnie nie bez powodu i lepiej będzie, jak sobie w tym czasie pooglądasz Gwiezdne wojny na RTL-u.

Jestem rozczarowany, nie przeczę, ale po chwili bicia się z myślami i po solennej obietnicy taty, że jutro idziemy na lody, stwierdzam wreszcie, że co mi tam! Pobawimy się z Michałem, może rzeczywiście coś z satelity obejrzymy, źle nie będzie!

Tyle że stryj, inaczej niż mój tata, osiemnastką na pudełku nie przejął się wcale. Jak się okazuje, Michał będzie oglądał z dorosłymi film z półczłowiekiem, półwieżowcem. Czyli zdrada, pomyślałem gorzko, zwieszając głowę i ruszając w stronę pokoju dziecięcego. Zostałem sam, z narastającym w sercu uczuciem porażki, o której powiedzieć mogłem tylko niemieckiemu Skywalkerowi.

No więc siedzę. Dostałem przekąski, jak wszyscy, włączam mały telewizor w pokoju chłopaków, zgrzytam wściekle już stałymi zębami w takt reklamowego dżingla, a z drugiego pokoju dochodzą mnie dźwięki reklam z wypożyczonego VHS-a. Jedna reklama, druga… Łzy cisną mi się do oczu i dość mam tego wszystkiego. Świata, wyjazdu, obiecanych lodów. Dość mam Gwiezdnych wojen! Dość zespołu Scorpions, który na MTV śpiewał o wietrze zmian. Tak, to jeszcze były czasy, gdy ta stacja naprawdę puszczała muzykę.

I nagle do pokoju wchodzi mój tata. Minę ma srogą, poważną, a może to tylko światło tak wyostrzyło mu cienie? Patrzę na tę jego zarośniętą twarz, na oczy zmrużone jak u Clinta Eastwooda, i trochę go w tym momencie po dziecięcemu nienawidzę.

A on nagle puszcza do mnie oko i wykonuje ruch głową. Chodź, mówi ten gest. I znowu go kocham. Jest najlepszym ojcem na świecie!

Podrywam się z miejsca, dopadam progu, a on łapie mnie za rękę i mówi:

– Ale umowa, synek. Jak powiem, że masz zasłonić oczy, to zasłaniasz.

– Jasne, tato! – obiecuję.

W tym momencie obiecałbym wszystko. Tak bardzo zależało mi na filmie, o którym nie wiedziałem kompletnie nic, którego okładka nie zrobiła na mnie wrażenia, a który zapragnąłem zobaczyć tak mocno, tylko dlatego, że… nie mogłem.

Przez następne półtorej godziny siedzę na podłodze metr od ekranu i nie mogę oderwać od niego oczu. Z zaciśniętymi pięściami śledzę losy policjanta na świątecznym urlopie, który przyjechał pogodzić się z żoną, a musi ratować cały budynek przed bandą niemieckich terrorystów. W dodatku musi to robić na bosaka! Zniknąłem dla świata, chłonę każdy moment, każdą sekundę i pewnie nawet nie słyszę, gdy tata mówi, że mam nie patrzeć. A może wcale tego nie powiedział? W każdym razie następny raz, gdy osiągnę takie skupienie na seansie, będzie miał miejsce dopiero rok czy dwa lata później, gdy u opiekujących się mną sąsiadów przypadkiem włączy się drugi film na kasecie – komedia erotyczna Lody na patyku.

Film się kończy, a że pora późna, Michał i ja idziemy spać. Posłusznie się myję, przebieram w piżamę i kładę, ale zasnąć nie mogę prawie do rana.

Tak po raz pierwszy obejrzałem Szklaną pułapkę. Film, który od tamtej pory widziałem sto sześćdziesiąt dwa razy. Tak też poznałem Bruce’a Willisa.

AKT II: ROK 2010 (początek)

Choć konto na Facebooku założyłem w 2009 roku, lista moich aktywności na samym początku sprowadza się wyłącznie do dowodów prokrastynacji. Pracowałem wówczas nad Krzyżem Południa – książką o alternatywnym przebiegu wojny secesyjnej, która miała się stać zalążkiem długiego cyklu prowadzącego czytelników przez wszystkie znane mi westernowe ścieżki. Nie wyszło. Do tej pory napisałem tylko jeden tom i wciąż bezskutecznie zbieram się do napisania drugiego.

Pod koniec 2009 roku siedziałem więc a to w materiałach źródłowych o tamtym konflikcie, a to w korespondencji z ludźmi z Gettysburga – wyjątkowo cierpliwymi i wyrozumiałymi, zważywszy mój słaby angielski, a to właśnie na Facebooku, grając w Mafia Wars, Zoo Kingdom i kilka innych zjadaczy czasu. Do dziś zdarza mi się przepraszać ludzi, którym wysyłałem głupie zaproszenia tylko po to, by dostać zdobioną matrioszkę do rosyjskiej kolekcji gangsterskiej.

W naszej opowieści jest już jednak rok 2010 i… się zaczyna.

Wydarzenia przez parę pierwszych miesięcy wydają się nie mieć związku ani z aktem pierwszym tego ciągu dygresji, ani ze sobą nawzajem, ale dajcie im chwilę, a ułożę je we właściwym porządku.

Zacznę od tego, że skończyłem książkę. Krzyż Południa poleciał do wydawcy, ja z piwem i czipsami siadam do nadrabiania seriali, a tu na Facebooku prywatna wiadomość. Zerkam na maleńką profilówkę. Nie znam człowieka. Zerkam jeszcze raz. Wielki jak dąb, łysy skurwiel we flyersie stoi na śniegu i mierzy do obiektywu ze spluwy. Rok czy dwa lata wcześniej od różnych skrajnie prawicowych grup oberwało mi się za książkę Gotuj z papieżem, więc się zastanawiam, czy to jakieś spóźnione echo tamtych wydarzeń, czy coś zupełnie nowego. Zerkam w wiadomość, a tam… pytanie, czy użyczę grafiki z Kłamcy na tatuaż.

Oddycham z ulgą i szybko piszę, że to raczej temat dla Piotrka Cieślińskiego, twórcy okładki, ale mogę szepnąć słowo czy dwa. Olbrzym ze spluwą, niejaki Marcin Juchniewicz, mówi, że super, a tak w ogóle to jestem spoko i jakby co, to żeby do niego jak w dym. Czyżbym właśnie zaskarbił sobie człowieka mafii? Szybkie wyszukiwanie i okazuje się, że Marcin, zwany powszechnie Juchasem, to trener personalny, ale też znany w środowisku hip-hopowiec, aktor charakterystyczny i kaskader. Przeglądam jego zdjęcia na różnych filmowych profilach. Myślę sobie, że fajnie i może się kiedyś odezwę.

Faktycznie to robię, gdy przychodzi mi pomysł, nigdy potem niezrealizowany, by zrobić filmową promocję Krzyża Południa. Dzwonię do Juchasa, przedstawiam się i po trzech godzinach rozmowy wiem już, że zostaniemy ziomami na długo. Motyw przewodni tej rozmowy to, a jakże, Bruce Willis, jego kreacje, jego wpływ na nasze życie. Juchas mówił, jak to, ponieważ nie miał taty, Bruce częściowo przejął tę rolę i słuchał, nieco rozmazany na stopklatce, co tam u Marcinka w szkole i że koledzy są tacy a nie inni. Ja opowiedziałem, jak na podwórku złamałem rękę, ale nie płakałem, bo John McClane ze Szklanej pułapki by nie płakał. Trzy godziny, ucho spocone jak po saunie, a rozłączyło nas, bo rozładował się telefon. Zanim jednak aparat wypikał swój zgon, Juchas nazwał mnie swoim „bratem w Brusie”. I tak zostało.

Kilka miesięcy później znajduję na Facebooku ogłoszenie: „Zostań legendą. Zagraj w reklamie z Bruce’em Willisem” i dosłownie tracę oddech. Okazuje się, że to reklama wódki. Trzeba nakręcić minutowy filmik, a potem wygrać głosowanie. Stoi za tym agencja o nazwie Lubię to oraz koncern produkujący wódkę Sobieski. Minutę później dzwonię do Juchasa podekscytowany i roztrzęsiony.

– Musimy to wygrać! Przyjeżdżam!

O tym, jak powstawał nasz filmik, a potem w ciągu jednego dnia na Facebooku zdeklasował konkurencję za sprawą blisko dwóch tysięcy zaangażowanych w akcję osób – rodziny, przyjaciół, fanów – można by pisać naprawdę długo. Podaruję sobie jednak. Może tego nie widać, ale naprawdę staram się trzymać tylko tego, co przyda nam się w głównej opowieści.

Dość powiedzieć, że wygraliśmy pierwszy etap konkursu. Choć potem przepadliśmy w castingu na reklamę, zagwarantowaliśmy sobie spotkanie z Bruce’em Willisem! Spędziliśmy z nim cały dzień. Towarzyszyliśmy mu, gdy zwiedzał gorzelnie, destylarnie i rozlewnie wódki Sobieski, której wówczas użyczał twarzy, a my snuliśmy się za nim, obserwowaliśmy wszystko z rozdziawionymi gębami lub zagadywaliśmy do jego ochrony. Raz nawet, gdy zaczęło się robić zbyt tłoczno, dwaj ochroniarze Bruce’a poprosili nas, byśmy pomogli go przeprowadzić do samochodu. W zasadzie mógłbym wpisać sobie do CV bycie ochroniarzem Willisa. Jako wielki finał czekał nas jeszcze obiad z Bruce’em w bardzo kameralnym gronie i kilka szotów wódki. Nie mogliśmy być szczęśliwsi!

AKT III: CZERWIEC 2010 (po spotkaniu z Bruce’em)

Tymczasem wyszedł Krzyż Południa. Niejaka Agata Krajewska napisała bardzo pozytywną recenzję w „Nowej Fantastyce”. To wciąż najważniejsze pismo dla fantastów w Polsce, magazyn, na którym się wychowałem i który zbierałem latami, poznając dzięki niemu masę świetnych autorów, czułem się więc mocno podbudowany i dowartościowany.

Z tym ładunkiem pozytywnej energii kilka dni po spotkaniu z Bruce’em jadę w kierunku Wrocławia, bo w uroczym pałacyku pod Leśnicą ma się odbyć konwent zwany Dniami Fantastyki. To świetna cykliczna impreza, w atmosferze mocno piknikowa, rodzinna i otwarta na ludzi na co dzień nieinteresujących się fantastyką. Zwykle można tam nawet przyjść ot tak, z ulicy i bez płacenia za bilet wstępu przejrzeć ofertę ze stoisk wystawców na zamkowym tarasie czy pooglądać występy taneczne i muzyczne w amfiteatrze pod gołym niebem, gdzie za siedziska widowni służy świeżo ścięta trawa. Poza tym powiedzcie, gdzie jeszcze możecie zobaczyć Lorda Vadera pozdrawiającego Was niczym księżniczka z okna wieży?

Od kilku lat jestem na tej imprezie gościem, ale poza swoimi punktami nie interesowałem się wcześniej szczegółami programu. Ot, jadę z założeniem, że będzie fajnie, liczę na dobrą atmosferę, fajną zabawę i spotkanie z przyjaciółmi. Tym razem, gdy tam trafiam, okazuje się, że głównym gościem jest amerykański pisarz, autor horrorów Jack Ketchum. Wówczas znałem jego dwie książki, w tym najsłynniejszą Dziewczynę z sąsiedztwa – opartą na przerażających faktach i napisaną z niesamowitym wyczuciem opowieść o dziewczynce katowanej przez rówieśników. Obie pozycje zrobiły na mnie takie wrażenie, że postanawiam zdobyć autograf. Nie jest to jakieś desperackie pragnienie, bo poziom możliwej ekscytacji wyczerpałem chyba na długo spotkaniem z Bruce’em, ale uważam, że żal byłoby nie skorzystać z takiej okazji, zwłaszcza że nie wiadomo, czy ta kiedyś się jeszcze powtórzy.

Nie mam książki Ketchuma ani gotówki, by jakąś szybko kupić, ale tak się składa, że jeden kumpli z serwisu stephenking.pl ma akurat dwa egzemplarze Dziewczyny. Wymieniam się więc z nim na jeden z moich autorskich egzemplarzy Krzyża Południa, a potem idę pogadać z pisarzem tym moim łamanym angielskim. Wtedy jeszcze problemy językowe stanowią dla mnie prawdziwą barierę, ale myślę sobie, że on jest gościem konwentu, ja jestem gościem konwentu, on wygląda na miłego, ja jestem miły… Jakoś to pójdzie.

Idę, idę i nagle… zawracam w pół kroku. Jackiem opiekuje się bowiem Bartek Czartoryski, tłumacz, dziennikarz kulturalny i tamtego roku współorganizator całej imprezy. Z Bartkiem mieliśmy trochę kosę, bo kiedyś spięliśmy się przy okazji zorganizowanego przeze mnie konkursu horrorowego, gdzie Bartek zajął drugie miejsce, choć jego zdaniem zasługiwał na pierwsze. Rzecz rozbiła się o jakieś źle sformułowane, wprowadzające w błąd pytanie. Ja zacząłem bronić swego i tak się jakoś od słowa do słowa potoczyło, że wyszedłem w jego oczach na aroganckiego gbura, a on w moich – na drętwego sztywniaka. Choć od tamtej pory obaj udawaliśmy dorosłych i mówiliśmy sobie „cześć”, to stosunki mieliśmy raczej chłodne. Nie było mowy, bym zrobił z siebie idiotę na jego oczach!

Swoją drogą, należy to wreszcie powiedzieć wprost. Wtedy, przy okazji konkursu, to Bartek miał rację. I to on pierwszy ustąpił, widząc, że rozmowa do niczego sensownego nie prowadzi.

Ostatecznie, choć nie było to łatwe, łapię wreszcie Ketchuma bez Bartka, gdzieś w przelocie, na tarasie pałacu. Zamieniamy parę słów, Jack podpisuje mi książkę, a ktoś uprzejmy cyka nam fotę. Czyli najpierw Willis, potem Ketchum, w zasadzie tydzień po tygodniu.

Jakby tego wszystkiego było mało, kilka dni później przy okazji nominacji do nagrody imienia Janusza A. Zajdla, najbardziej prestiżowej i najstarszej nagrody dla utworów fantastycznych w Polsce, odwiedzam w Warszawie fanowską knajpę Paradox, a tam…

Tam w pewnej chwili zjawia się przy mnie chudy facet, tak niepozorny, że gdyby nie jedna cecha, zakrawałoby to wręcz na manifestację przeciętności. Ową cechą jest jego spojrzenie, równie inteligentne co smutne, a inteligentne nad wyraz. To Jerzy Rzymowski, zwany JeRZym, obecnie naczelny „Nowej Fantastyki”, wówczas chyba szef działu publicystyki. Zarówno wtedy, jak i obecnie świetny kompan. Jerzy zna mnie, zna też dziewczynę za barem i uznaje, że powinniśmy się poznać.

– To Agata Krajewska, kreska_ – mówi. – A to Kuba Ćwiek.

Podajemy sobie ręce i zaczynamy gadać.

Pół roku później wiedziony impulsem dzwonię do Lubię to z zapytaniem, czy nie potrzebują do pracy kogoś takiego jak ja. Potrzebują i zaczynam z końcem listopada, by pół roku później ściągnąć do firmy kreskę_. To ostatecznie przesądza o naszym losie.

AKT IV: GRUDZIEŃ 2010

Siedzę w barze niewielkiego hoteliku w Jastrzębiej Górze. Na zewnątrz zimno i śnieg. W środku zdrowa atmosfera zakrapianej nasiadówy fantastów – konwent Nordcon. Po drugiej stronie stolika mam tylko jednego człowieka, choć jeszcze pięć minut wcześniej słuchało mnie z piętnaście osób. Ten człowiek to znakomity tłumacz – między innymi książek Terry’ego Pratchetta – i mój wieloletni przyjaciel, Piotr W. Cholewa. Siedzi, patrzy na mnie, ale widzę, że jednym uchem nasłuchuje, co dzieje się dwa stoliki dalej. To tam przeszło całe moje audytorium. Porzucili mnie.

– No i co z tym Bruce’em, Kuba? – pyta mnie Piotr.

– Nieważne, Piotrze – mówię, robiąc dobrą minę do złej gry. – Idź, ja dokończę później.

– Na pewno? – sprawdza jeszcze. – Bo wiesz, to fajna historia i…

– Na pewno, Piotrze. I dzięki.

Zrywa się z miejsca z szybkością, która nieco rani moje serce, i idzie dwa stoliki dalej, posłuchać tamtej historii. Wzdycham.

Nie wiem, czy akurat on słyszał już moją opowieść, ale reszta na pewno jej nie zna. Wiem też, że lubią słuchać, jak mówię, patrzeć, jak się ekscytuję, trochę się potem nabijać. Historia o Brusie też jest szczególna. Opowiedziana ze szczegółami to w zasadzie naszpikowana dygresjami baśń o spełnionych marzeniach, o długiej wędrówce do celu. To epopeja! Cóż więc może się z nią równać?!

Zaciekawiony wstaję i idę do stolika obok, by poznać wroga. Przystaję, patrzę i słucham. A tam za stołem siedzi sobie już wstawiony, wielki, gruby, zarośnięty koleś o ogorzałej twarzy, który opowiada, jak to z bratankiem… kleili model statku.

Tak, znałem ci ja tego gościa już wcześniej, rozmawialiśmy nieraz i nawet pół roku wcześniej powiedział mi, że oczywiście nienawidzi mnie za tego Willisa. Ale tak po bożemu nienawidzi i życzy piekła. Co z ust tego akurat faceta, który w fandomie był i wciąż jest legendą gawędziarstwa, gościem, który swoim blogiem zachęcił mnie do oglądania większości moich obecnie ulubionych seriali, brzmiało prawie jak komplement. Tego dnia na Nordconie ów facet pokazał mi, jak długa droga jeszcze przede mną, i dał lekcję snucia gawęd na całe życie. Nie, nie powiem jaką. Zamiast tego przedstawię owego grubego – podówczas – jegomościa. To Radek „Radkowiecki” Teklak.

***

Teraz, skoro mamy już w tej układance kreskę_, mnie, mojego tatę, agencję Lubię to, Bartka, Radka – a bonusowo też Bruce’a Willisa, Jacka Ketchuma i wojnę secesyjną – możemy wrócić na podwarszawską drogę do prowadzonego przez kreskę_ samochodu. Moje stopy zdążyły już odtajać i nie bolą. Dzięki, że pytacie.

– Widziałaś już Sonic Highways? – pytam kreskę_.

– Mam na liście – odpowiada.

Migacz, przyspieszenie, lewy pas, trzy samochody i zjeżdżamy tuż przed zakrętem. Oddycham z ulgą.

– Wiesz, co myślę o takich listach, prawda? Kiedy ostatni raz widziałaś coś ze swojej listy?

Zerka na mnie, uśmiecha się wrednie.

– Trzy dni temu.

– A co to było?

– Coś z listy.

– Mówisz tak, bo wiesz, że nie mam jak sprawdzić.

– Tak jest – kiwa głową. – Więc o co ci chodziło z tym Sonic Highways?

– Tak mi właśnie przyszło do głowy, że to, co chcemy zrobić, jest trochę podobne do tej idei. Foo Fighters ruszyli przez Stany, by szukać korzeni amerykańskiej muzyki i dać się zainspirować.

– Wiem, o czym…

– Cicho, buduję porównanie! No więc oni słuchali, poznawali miasta, ludzi i na koniec tworzyli coś swojego. Efektem końcowym jest płyta, ale równorzędnym znaczeniowo jest serial dokumentalny, który zrobili dla HBO. To tak jak film i making-offy, które same zyskują wartość artystyczną. Cholera, przecież to genialne jest!

kreska_ znowu się odwraca i tym razem przygląda mi się tak długo, aż nabieram przekonania, że zaraz się rozbijemy. Przechyla głowę jak sroka, a ja już niemal czuję wstrząs, już zdaje mi się, że uderzam głową o deskę, tracę przytomność, płonę we wraku na poboczu.

– Patrz na drogę, co? – proszę cienkim głosem.

Alleluja! kreska_ odwraca głowę, by znowu skupić wzrok na jezdni.

– Masz jakiś pomysł, gdzie chciałbyś jechać?

Wzruszam ramionami.

– Na początek chyba po prostu Wschodnim Wybrzeżem. Zacząłbym od północy, od Bangor…

– Sprawdzimy, czy jest koperta? – pyta kreska_, a ja oczywiście wybucham śmiechem.

Żeby wyjaśnić ten nasz żart, potrzebuję… tak, kolejnej dygresji. Nazwijmy ją:

STEPHEN KING I RÓG ŻÓŁTEJ KOPERTY

Rok wcześniej podczas naszego pobytu do Stanów byliśmy, jak już wiecie, w Bangor. To był obowiązkowy punkt wycieczki, właściwie jedyny, który tak naprawdę zaplanowałem. Chciałem zobaczyć dom Kinga, miasto, w którym tworzył, miejsca, o których wspominał. Nade wszystko jednak, jak przystało na nieco szurniętego fana, chciałem się podzielić z pisarzem szalonym pomysłem, jaki swego czasu przyszedł mi do głowy.

Rzecz wiązała się z moją ulubioną książką Kinga, czyli Wielkim marszem. Ta wydana pierwotnie pod pseudonimem Richard Bachman nowela jest podobno pierwszą napisaną przez Kinga powieścią; jedną z tych, których nie udało mu się sprzedać, zanim odniósł sukces.

Wielki marsz to antyutopijna opowieść o chłopcach biorących udział w najpopularniejszym widowisku Ameryki przyszłości. Tytułowe międzystanowe zawody to najważniejsze wydarzenie każdego roku. Od dnia, gdy stu starannie wyselekcjonowanych młodych mężczyzn staje na starcie, aż do chwili, gdy kilka dni później metę ustanowi przedostatni z zawodników, cały kraj zamiera przed telewizorami. A chłopcy idą. Bez przerw dłuższych niż trzydzieści sekund, bez zbaczania z drogi, bez zwalniania tempa. Gdy już nie mogą, padają i zbierają najpierw ostrzeżenia, a potem kulę w łeb. To samo, gdy próbują ucieczki.

Przerażająca wizja i niesamowita historia, od której nie mogłem się oderwać. Kupiłem tę książkę w 1996 roku na straganie nad morzem i czytałem do bladego świtu – to był obóz harcerski, a ja stałem na warcie. Gdyby nie spostrzegawczość kumpla, King kosztowałby mnie wtedy sztandar, którego pilnowałem.

Wiele lat później, gdy zacząłem już pracować w reklamie i poznałem parę mechanizmów, na których opiera się jej działanie, wpadłem na pomysł, jak obrócić ideę Marszu na coś dobrego. Wymyśliłem, że można by rzeczywiście zrobić taką imprezę, ale bez zabijania, za to ze stałą kontrolą medyczną oraz z przeznaczeniem zysków na cel charytatywny.

Idea była taka, że każdy z zawodników idzie w imieniu jakiejś fundacji bądź zarejestrowanej zbiórki charytatywnej. Sponsor wspiera go, dopinguje, a także zyskuje czas antenowy, by o sobie opowiedzieć. Zawodnicy natomiast idą. Tak jak w oryginale mają prawo do trzech ostrzeżeń wypowiedzianych nie częściej niż co trzydzieści sekund. I tak samo, zgodnie z książką, godzina marszu bez wpadki wymazuje jedno ostrzeżenie. Idą, aż mają dość, złapią o jedno ostrzeżenie za dużo lub lekarz stwierdza, że muszą odpuścić.

Długo dumałem nad tym pomysłem, a gdy okazało się, że jedziemy do Stanów i że zahaczymy o Bangor, podzieliłem się nim z kreską_ i Karoliną, a potem także z resztą ekipy. Wspólnie uradziliśmy, że co nam szkodzi. Napisaliśmy list, zrobiliśmy prezentację, nagraliśmy ją na pendrive z Homerem Simpsonem i wsadziliśmy całość w kopertę, którą tata i Karolina ozdobili artystycznym śladem buta. A potem pognaliśmy pod dom Kinga, by zostawić list w skrzynce.

Brama do posiadłości Kinga jest zawsze otwarta, ale gdy wejdziesz na ganek, powita cię grzeczna prośba, by nie dzwonić, nie dopraszać się o autograf i w ogóle uszanować prywatność państwa Kingów. Uznaliśmy, że to bardzo fair i nietaktem byłoby nie zastosować się do prośby, dlatego też wsunęliśmy kopertę do skrzynki, ale tak, by trochę wystawała. To pozwalało nam nawet zza płotu stwierdzić, czy koperta zniknęła, czy nie.

Nie wiedzieliśmy bowiem, czy King lub ktokolwiek z jego rodziny jest w domu albo w ogóle w Bangor. Pisarz ma drugi dom na Florydzie i właściwie była już taka pora, że mógł siedzieć właśnie tam. No ale nie sprawdzić to się nie dowiedzieć.

Trzy dni. Tyle tam siedzieliśmy i cały ten czas żółty róg naszej koperty wystawał z Kingowej skrzynki. Wiem o tym, bo tak się dziwnie złożyło, że moja trasa biegowa każdego wieczoru prowadziła koło rezydencji pisarza. Nie żebym tam przystawał czy coś. Ot przebiegałem, zerkałem, kląłem pod nosem i biegłem dalej.

Swoją drogą, był to jedyny czas, gdy biegałem bez muzyki, bo… się bałem. Te wszystkie charakterystyczne drewniane domki z werandami, pod którymi czaił się mrok, te pozabijane deskami okna i tabliczki „Na sprzedaż”, lampy zawieszone na przewodach nad drogą, migające i kołyszące się, jakbym był na statku. Na pustych podwórkach porzucone na noc zabawki, rowerki, szum nieustannie dochodzący ze studzienek kanalizacyjnych. I koty. Wszędzie koty. Na gankach, parapetach, płotach. Patrzyły, jakby na coś czekały… W takich okolicznościach wolałem nie przytępiać sobie zmysłów i w razie czego móc puścić się pędem. Chociaż czy w mieście grozy miałbym dokąd uciec?

Ostatniego dnia rano, gdy w hotelu wszyscy szykowali się na śniadanie, biegnę swoją trasą po raz ostatni. Bez wielkich nadziei, może trochę w ramach pożegnania. A tu niespodzianka – na podjeździe stoi samochód, a koperty nie ma. Czyżby King wrócił do domu?!

Gnam do hotelu, wpadam zdyszany, mówię co i jak. Wszyscy się cieszą… do momentu, aż Karolina zauważa przytomnie, że w liście nie zostawiliśmy adresu e-mail. Wprawdzie daliśmy numery kontaktowe, ale amerykańskie, nie polskie. Gdy tylko stąd wyjedziemy, King nie będzie miał już jak się z nami skontaktować. Chwila paniki, aż w końcu postanawiamy – napiszemy kolejny list! Taki, w którym znajdzie się wszystko to, co w poprzednim, łącznie z tymi przeklętymi adresami. Nie będzie to wyglądało profesjonalnie, ale…

I tak zrobiliśmy. Ja już w zasadzie byłem jednym wielkim roztrzęsieniem, więc to Karolina i kreska_ napisały nowy list – potem w kopertę i pod rezydencję Kinga. Jako dodatek wzięliśmy bagienny bukiet, czyli śliczną kwietno-korową kompozycję, którą stworzył mój tata z materiałów znalezionych podczas przechadzki po okolicznych bagnach i rozlewiskach.

Podjechaliśmy i pognaliśmy na ganek. Otworzyliśmy skrzynkę, wrzuciliśmy list do środka, aż tu nagle… otwierają się drzwi domu Kingów.

Jestem pewien, że to, co zrobiłem w tym momencie, ma swoją medyczną nazwę. Na przykład, bo ja wiem, sikanie fantomowe? Jesteś pewien, że właśnie poszczałeś się ze szczęścia, ale to tylko wrażenie, bo tak naprawdę masz zawał i spod domu ulubionego pisarza odwiezie cię karetka. Czyżbym miał właśnie zaraz spotkać Stephena Kinga? I to nie tak w przelocie, jak podczas jego promocyjnych wizyt w Europie, gdzie oczywiście byłem, ale tu, w Bangor?! Pod jego domem?!

Aż tyle szczęścia nie mieliśmy, bo w progu stanęła gospodyni pisarza i poinformowała nas, że gospodarza nie ma ani w domu, ani w ogóle w Maine. Spytała nas, w jakiej sprawie przyszliśmy, a my szybciutko wytłumaczyliśmy, o co chodzi. Powiedziała, że to świetny pomysł – pewnie tak najskuteczniej odpędza się wariatów – i że przekaże wszystko Kingowi, gdy się z nim zobaczy. Podziękowaliśmy jej wylewnie i już nie zawracaliśmy więcej głowy. A potem następne pół roku każde z nas wyglądało maila na swojej skrzynce.

Mówimy na to sprawdzanie koperty.

***

Dojeżdżamy do Warszawy i mamy już zręby planu. Pierwszy wniosek – muszę porozmawiać o tym ze swoim wydawcą. Wiem, że są otwarci na szalone projekty, że interesują ich książki podróżnicze, a ta w pewnym sensie właśnie taka będzie. Parę dobrych kilometrów myślimy z kreską_ nad nazwą projektu, ale nie przychodzi nam do głowy nic sensownego. Odkładamy to więc na później. Drugi wniosek – porozmawiać o tym z HBO. Tkwią w tym tak bardzo, jak tylko mogą bez faktycznego zaangażowania, więc może chcieliby się w to włączyć?

To prowadzi nas do rozmowy o wpływie tej stacji na amerykańską popkulturę w ogóle. Zastanawiamy się też, gdzie dokładnie leży Baltimore, w którym HBO zrealizowało swoje kultowe już Prawo ulicy, oraz czy uda nam się dojechać do Nowego Orleanu i miejsc, gdzie niedawno kręcono pierwszy sezon Detektywa.

– To już nie do końca jest Wschodnie Wybrzeże, wiesz o tym? – pyta kreska_.

– Chrzanić. Dla Nowego Orleanu jestem w stanie nagiąć geografię!

Mamy osiemnaście kilometrów do Warszawy, gdy dzwonię do Radka i pytam, czy będzie miał czas za godzinę, żeby się spotkać. Jestem tajemniczy, ale mówię, że to ważne. Chwilę się zastanawia, trybi mu w głowie logistyka, trasa do lokacji, połączenia MZK. W końcu mówi:

– Jasne, będę.

Rozłączam się i wracamy do rozważań.

Nasz plan wygląda na razie tak, że chcemy wziąć kamper i rzeczywiście trzasnąć miesięczną trasę po ważnych dla popkultury miejscach – od Bangor, przez Boston…

– Święci z Bostonu! – krzyczy kreska_.

– Dennis Lehane… – dopowiadam, ale ona już nuci Blood of Cú Chulainn i robi to tym głośniej, im bardziej chcę coś powiedzieć.

…oczywiście Nowy Jork i Waszyngton, a także wspomniane Baltimore i Nowy Orlean. Rzucamy też masą innych miast i miejsc, ale te musimy dopiero sprawdzić na mapie. Według tego pierwszego planu jedziemy w składzie: ja jako kronikarz projektu, kreska_ jako jego ogarniacz i trochę fotograf, Radzio, czyli nasz reporter na żywo, który mówi, jak jest, i mój tata jako kierowca. Potrzebny nam jest jeszcze operator i tu mamy rozbieżność. Ja myślę o Patryku Jurku, z którym kiedyś pracowałem i którego styl mi się podoba, a kreska_ rozważa Michała Kluska, szefa grafików w Lubię to. Obaj są świetni, współpraca z każdym z nich oznacza nieco inny kierunek, w jakim mogą pójść nasze filmy. Ostatecznie daję się przekonać argumentem, że być może konieczne nam będzie wsparcie agencji, żeby kreska_ w ogóle dostała urlop i mogła pojechać. Jeśli byłoby to zlecenie dla HBO, być może stałoby się to realne.

Dużo gdybania. Dużo szalonych pomysłów po drodze. Dużo przekleństw rzuconych pod adresem sieci Play, że nie ma pod Warszawą zasięgu dość dobrego, by dało się na szybko wyguglać ulubione knajpy Tony’ego Soprano i miejsca, gdzie postrzelono Dona Corleone w Ojcu chrzestnym.

– Ty, a kiedy ty w ogóle chciałbyś jechać? – pyta kreska_.

– Nie wiem, w przyszłym roku.

– A to luz – wzdycha z ulgą. – Bo już myślałam, że porąbało cię do reszty i chcesz jeszcze w tym.

Mogła tego nie mówić.

***

Gdy wchodzę do Paradoxu, Radek już tam jest i czyta coś z kindle’a. Wstaje, gdy podchodzę, podajemy sobie ręce. Potem idę do baru, wracam, siadam naprzeciwko Radka i mówię, że musimy zaczekać na kreskę_.

– Dzwoniła przed chwilą – odpowiada Radek. – Mówiła, że się spóźni i żeby zacząć bez niej.

– Dobra – odpowiadam, wyraźnie usatysfakcjonowany tą odpowiedzią.

Gdy trzeba, dotrzymuję słowa, z książek Puzo wiem też, co znaczy sycylijskie omerta, czyli nakaz bezwzględnego milczenia, ale czasami aż korci, by powiedzieć coś już, natychmiast. No i teraz mogę.

– Co ty na to, gdybym ci powiedział, że jedziemy do Stanów na popkulturową trasę kamperem?

Kojarzycie Kota z Cheshire, prawda? Tego z Alicji w Krainie Czarów, co to się uśmiechał i potrafił znikać? No to teraz wyobraźcie sobie, że jego duch opętał – wybacz, Radku, wiem, że to czytasz i może być ci przez chwilę przykro – rosłego, łysego, ale jednocześnie dziko zarośniętego żula z warszawskiej Pragi. Wyobraźcie sobie, że siedzicie naprzeciw takiego kogoś i jesteście świadkami całej tej pracy, jaka odbywa się pod maską. Jak unoszą się kąciki ust, jak marszczą się nos i czoło, mrużą oczy. Poczujcie wraz ze mną ten moment niepewności – czy spod tych mięsistych warg wystrzelą zaraz kły? A może jednak… tak, oto jest i uśmiech. Trochę pobłażliwy, ale jednak.

Dobra, Radek. Naprawdę wybacz mi ten opis. Serio. To trochę moja zemsta za ten pamiętny Nordcon i Willisa. A teraz już sztama, OK?

W każdym razie Radek się uśmiecha, a ja skądinąd wiem, że to postęp, bo ostatnio rzeczywistość uwzięła się, by go trochę finansowo pogrzebać. I to właśnie mi mówi.

– Musisz mi powiedzieć kiedy, bo nie wiem, czy uda mi się coś odłożyć. Ile to kosztuje?

Więc mu podaję wyliczenia, jakie robiłem sobie przy okazji swoich wypadów za ocean, ale zaraz potem wspominam, że większość kosztów spróbujemy ogarnąć sponsorsko, na przykład odpadnie bilet czy kwestia noclegów. Może też niektóre wejściówki tu i tam. Jak najmniej chaotycznie próbuję mu opowiedzieć, co tam sobie z kreską_ wydumaliśmy po drodze, co chcemy z tym zrobić i jak to widzimy.

Zjawia się kreska_ i dołącza do opowieści.

– Chcemy, żebyś pisał z tego relację na żywo – takie wpisy dzień po dniu, jak kiedyś miałeś ze swojej trasy żeglarskiej. Będziemy to też chcieli sprzedać mediom, śniadaniówkom, radiu, gazetom. Mamy misję, chcemy zrobić wokół tego buzz. Wiesz, trochę jakby tak, opowiadając o naszej miłości do popu, zachęcić ludzi, żeby przestali się go wstydzić. Poza tym, c’mon, wielka podróż, kamper…

Do tego ostatniego nie muszę go przekonywać. Kilka lat wcześniej w ramach promocji moich książek zorganizowaliśmy wraz z wydawnictwem SQN szaloną promocję, łączącą w sobie cechy rockowej trasy koncertowej i książkowej trasy promocyjnej. Jeździliśmy po Polsce oklejonym kamperem (a potem całą kolumną wozów) i w kolejnych miastach robiliśmy literacko-książkowy show. Rzecz nazywała się Rock & Read, miała dwie edycje i poniosła się echem po kraju. Pewnego razu Lambert, który na trasach R&R był kierowcą i szefem logistyki, opowiedział Radkowi, jakie to fajne, a ten spędził w kamperze ostatnie wakacje, jeżdżąc po Europie. Spodobało mu się i tu też zadziałało, jak powinno.

– Mam parę tytułów, gdzie mógłbym to pchnąć – mówi i wymienia. – Może nie będzie z tego dużych pieniędzy, ale zawsze coś.

– Super! – stwierdzam.

– A kiedy chcecie to zrobić? – pyta jeszcze Radek.

– Chcemy – poprawia go kreska_ – bo ty już też. I jakoś pewnie w przyszłym roku.

Kiwam głową, choć już wtedy zupełnie nie jestem tego pewien. Radek też kiwa głową, a potem wzrusza ramionami.

– No cóż, skoro myślicie, że się uda… wchodzę w to.

***

Mniej więcej tydzień później siedzimy sobie z tatą u niego w domu, pijemy piwo i oglądamy jakiś film. A właściwie film leci, ale nieomal wyciszony, bo nam zeszło na gadanie. Chwilę temu byli u rodziców jacyś znajomi i tata pokazywał im zdjęcia ze Stanów.

– To taka podróż życia, co, Jasiu? – zapytała znajoma.

– Spadaj – odpowiedział jej tata ze śmiechem. – Jeszcze się na tamten świat nie wybieram, żeby robić jakieś podsumowania.

Nie było mnie przy tej rozmowie, właśnie mi ją streścił. Śmiejemy się obaj, zapijamy śmiech piwem.

– Ty, tata, à propos…

W kilku słowach streszczam swój pomysł. Tata drapie się po głowie i rusza wąsem jak Wołodyjowski w wykonaniu Łomnickiego. Tak, to koniecznie wymaga podkreślenia, bo tata mówi, że tylko Łomnicki robił to z klasą, a Zamachowski sprawia wrażenie, jakby się właśnie obsmarkał[2].

– Myślisz, że to może się udać?

Mówię, że nie wiem. Mam mega ekipę, pozytywnie zakręconych wydawców, gotowych zaryzykować dla czegoś fajnego, i sporo argumentów w rozmowie z odważną stacją telewizyjną. Szanse są, powiedzmy, pół na pół – dużo większe niż w przypadku moich dotychczasowych popisowych akcji. Gdy pierwszy raz jechałem do Stanów, mieliśmy z kumplem po pięćset dolców na łeb i trzy tygodnie do przeżycia, bez noclegów, żarcia i z perspektywą przejechania całego kontynentu na stopa (co, jak się okazało, w połowie Stanów jest nielegalne). W porównaniu do tego szaleństwa zakończonego sukcesem i wspaniałymi przyjaźniami to, co planowaliśmy teraz, wydawało się kaszką z mleczkiem.

To właśnie powiedziałem, dodając w bonusie dwa swoje życiowe motta. Pierwsze, które dostałem od swojego niegdysiejszego drużynowego, brzmi: „Chcieć to szukać sposobu, nie chcieć to szukać powodu”. Do drugiego doszedłem sam: „Jestem głupi, ale Bóg mnie kocha”.

Ojciec kiwa głową na to wszystko.

– No to kiedy lecimy? – pyta w końcu.

Wtedy po raz pierwszy powiedziałem to, o czym myślałem już od pierwszego dnia:

– Myślę o wrześniu.

– Tego roku? – upewnia się tata.

– A jest jakiś inny?

***

Pierwsze rozmowy zarówno z Przemkiem z Wydawnictwa SQN, jak i z Agnieszką w HBO POLSKA nastroiły nas bardzo pozytywnie. Oczywiście nie padają konkrety, ale my też nic nie mamy, więc na razie wszystko opiera się na deklaracjach. Tak, to fajna idea. Tak, chcemy w to wejść, ale pokażcie nam, co wy tam właściwie kombinujecie. Robię zatem pierwszy szkic całego konceptu na podstawie tego, co z wymyśliliśmy z kreską_. Ustalam ogólnie trasę, liczę mile, zakładam tajną grupę na fejsie.

kreska_ bierze na siebie rozmowę z Michałem – naszym potencjalnym operatorem – i z Lubię to, by spróbować podciągnąć wszystko pod jakąś kampanię. Ona też z mojego szkicu, po uzgodnieniu poprawek, robi stosowną prezentację. Wygląda to całkiem fajnie. Lista miejsc sugeruje, że poopowiadamy zarówno o książkach, jak i filmach oraz serialach, trochę o muzyce. Padają koncepty podcastu i w ogóle okablowania całego kampera, zrobienia komediowego mockumentary, czyli produkcji fikcyjnej w formule dokumentu. Chcemy być jak Pogromcy Duchów, tropiący taki czy inny pop-mit, jakby to były zjawy. A może raczej jak bracia Winchester z popularnego serialu Supernatural, znanego u nas jako Nie z tego świata. To wtedy też wpadamy z kreską_ na pomysł, że może namówimy Radzia, by z właściwą sobie swadą kosztował popowych produktów, których u nas nie ma, i dzielił się z widzami swoimi opiniami.

Przyszło mi to do głowy, gdy podczas którejś z wizyt w Stanach załadowałem do wózka sklepowego wielką pakę Twinkies. Kevin, mój przyjaciel i gospodarz, zapytał, krzywiąc się przy tym:

– Na co ci to?

– Hej, u nas tego nie ma, a to pop wcielony – odpowiedziałem, a jako przykłady przywołałem właśnie Pogromców duchów i Zombieland.

– Ale nie jadłeś tego nigdy, prawda? – drążył temat.

Gdy odpowiedziałem, że nie, wyjął z wózka wielką paczkę i powiedział:

– Przy kasach są małe. Wystarczy.

Faktycznie wystarczyło, co stwierdziłem już po pierwszym kęsie. To było jak… zresztą nie, dojdziemy do tego w stosownym rozdziale. W każdym razie, gdy zaczęliśmy z kreską_ myśleć na ten temat, wyszło nam, że takich produktów jest masa i z Radkiem na pokładzie to może być świetny materiał. Poszło więc do prezentacji jako jeden z przykładów naszego nieskrępowanego szaleństwa.

W tym czasie spotkaliśmy się niemal całym – bez taty – pierwotnym składem gdzieś w Warszawie. O ile dobrze pamiętam, spóźnili się absolutnie wszyscy i każde z nas miało jakąś kapitalną wymówkę. Potem powtórzyliśmy sobie wszystko, co do tej pory wiedzieliśmy, co było pewne, a co mniej.

Przez cały ten czas kreska_ i ja mówimy o wyprawie z taką pewnością, z takim przekonaniem, że powoli w rozmowie zanikają „jeśli” i „gdyby”, zastępowane przez „kiedy już”. I wtedy uznaję, że to właściwy moment, by Radzio zakrztusił się kanapką.

– Aha, zmiana planów – mówię. – Ruszamy w tym roku.

kreska_, uprzedzona wcześniej, już siedzi przy Radku, już wznosi rękę, by go klepnąć. Ale nie ma takiej potrzeby, bo nasz praski olbrzym tylko mruga kilka razy, odkłada kanapkę i marszczy czoło.

– Masz na myśli za rok? – pyta.

– Nie, mam na myśli wrzesień tego roku.

– Aha.

Wraca do kanapki i po kilku kęsach odzywa się ponownie:

– Znaczy to wszystko na poważnie jest, tak?

– O ile może być w tym gronie – odpowiada mu kreska_.

– Ale mamy już jakieś konkrety?

– Tak – kłamię.

Choć wygłaszam pewnie brzmiące deklaracje, to konkret z nich żaden. Ale Radkowi więcej nie trzeba.

– OK – mówi i zaczyna dumać nad urlopem.

***

Nie potrafię się doliczyć, ile wersji prezentacji poszło do naszych partnerów. Po drodze wciągnąłem w to jeszcze Roberta Ziębińskiego i jego portal Dzika Banda, dla którego piszę. Uważam, że to najlepszy portal o popkulturze w tym kraju, nieskupiający się na kopiowaniu newsów i rozsyłaniu ploteczek albo pisaniu nieskładnych recenzji, gdzie najważniejsze jest to, czy w środku jest spoiler, czy go nie ma. Dzika Banda jest jak jej cudowny, nieco neurotyczny szef. Powstaje zrywami, z maksymalnym rozrzutem tematów, ale z jej tekstów bije ogromna wiedza i zaangażowanie pracujących przy portalu ludzi. Uznałem, że jeśli taka szalona ekipa jak my potrzebuje doraźnej tuby, to żadne inne miejsce nie będzie lepsze. Zgrywamy się metodą pracy, poczuciem misji krzewienia wiedzy o dobrym popie, no i przyjaźnimy się z Robertem, tak na śmierć i życie. Serio, nic a nic tu nie przesadzam. Robert lubi film [300] Snydera, oparty na komiksie Franka Millera o spartiatach Leonidasa, a ja uważam, że to najobrzydliwsza masakra dokonana na wybitnym materiale źródłowym, jaką przyszło mi kiedykolwiek oglądać – i to mimo świetnego Gerarda Butlera. Jeśli kłótnie o ten film nas nie poróżniły, to już nikomu i niczemu się nie uda.

To z Robertem chodziliśmy na spotkania do Agnieszki z HBO, a potem snuliśmy wizje – ja o trasie, on o festiwalu, któremu szefuje, a w który trasa miała się wpisać. W przeciwieństwie do rozmów z kreską_, te z Robertem rzadziej stanowią klasyczny dialog. Ot, po prostu każdy z nas mówi, o czym chce, bez zważania na drugiego, aż w pewnym momencie myśli nam się przecinają i wpadamy na coś fajnego.

A u wspomnianej Agnieszki łatwo nie było. Jak przystało na profesjonalistkę, oczekiwała od nas konkretów typu: kto, co, za ile, jakie materiały, jaki impact. No to siedzimy z Robem, patrzymy na nią i dalej każdy o tym, co wcześniej, i tak, jak wcześniej. Że ona to z nami wytrzymała, że do spółki z kreską_ robiącą kolejne wersje prezentacji wydusiły z nas wreszcie to, czego jej było trzeba… Jak sobie przypomnę, to wracają do mnie słowa, którymi wtedy to wszystko skomentowałem:

– Jak będę duży, też zostanę profesjonalistą.

***

Tymczasem za oknami robi się coraz cieplej, trampki na moich nogach już nikogo nie dziwią, do łask wraca skórzana kurtka, a potem z nich wypada, bo za gorąco. Jestem we Wrocławiu, siedzę przy stoliku w kawiarni pod nasypem, a wraz ze mną Paulina, do której owego dnia przyjechałem, i Bartek Czartoryski.

Tak, obecność Bartka może być nieco dziwna, zważywszy na to, jak wcześniej przedstawiłem nasze relacje. Od owego konkursu minęło już jednak parę lat, a w tym czasie połączył nas… Comic-Con w San Diego. Ja byłem tam po raz pierwszy w 2012 roku, Bartek jechał rok później i chciał wiedzieć, czy też się wybieram. Akurat w 2013 musiałem odpuścić, ale dałem mu parę rad i sugestii, on podziękował i tak zaczęliśmy gadać. Rok później jechaliśmy do San Diego obaj, choć osobno. Mignęliśmy tam sobie parę razy, wypiliśmy razem piwo, a potem spędziliśmy trochę czasu z uroczym pijanym dziennikarzem z Meksyku na zorganizowanej przez CINEMAX imprezie promującej serial Banshee.

Moment, w którym jesteśmy teraz, czyli czerwiec 2015, to chwila, kiedy nasze ziomalstwo nie osiągnęło jeszcze apogeum. Nastąpi to dopiero miesiąc później, na kolejnym Comic-Conie, ale już się zdecydowanie lubimy i fajnie się nam ze sobą gada.

No więc knajpka pod nasypem. Czekamy jeszcze na dwójkę znajomych, a Paulina właśnie opowiada Bartkowi historię, jak udało jej się zorganizować dla mnie najbardziej epicki prezent urodzinowy, jaki wtedy dostałem – kasetę VHS z nagranym na niej i stosownie popsutym filmem Niezniszczalni 2. Dla dzieci ery VHS, a obaj z Bartkiem zaliczamy się do tej grupy, to prezent wręcz wymarzony. Zresztą Paulina wpadła na ten pomysł w oparciu o inną moją z Bartkiem rozmowę, podczas której zgodnie stwierdziliśmy, że druga część Niezniszczalnych to film wyśmienicie spełniający wszystkie zadania, które Sylvester Stallone postawił przed serią i którym nie do końca sprostał w części pierwszej. Jeśli ktoś nie wie, to chodzi o film, gdzie zebrała się większość gwiazd kina z lat osiemdziesiątych – w tym Bruce Willis, Arnold Schwarzenegger i Sylvester Stallone – by wspólnie zagrać w fabule rodem z tamtej epoki.

– Ty, Bartek, a w ogóle to jest sprawa – mówię z głupia frant, wiedziony jakimś nagłym impulsem. Miesiąc później, po Comic-Conie, na którym Bartek ostatecznie pokazał, jak wyśmienity z niego kompan, fan i organizator, ta decyzja byłaby przejawem rozsądku. Teraz jej źródłem jest intuicja. – Nie chciałbyś się wybrać w podróż po Stanach?

Zanim odpowie, uderzam tam, gdzie na pewno trafię. Robię to, zanim odezwie się w nim profesjonalista zawalony robotą, pracoholik niemający chwili wytchnienia i wreszcie dziennikarz kulturalny z doświadczeniem, które sprawia, że trudno go czymś zaskoczyć czy nakręcić. Robię to, bo prócz Comic-Conu łączy nas coś jeszcze. Wiem o tym, więc pewnie biję w miękkie.

– Na trasie jest Filadelfia, a pośród atrakcji wbieganie po schodach.

Nie muszę dodawać, o których schodach mówię. Dla fana popkultury, Sylvestra Stallone’a i Rocky’ego w tym mieście są tylko jedne schody.

Patrzę na Bartka i, Bóg mi świadkiem, widzę, jak świecą mu się oczy.

***

Wciąż czerwiec, choć nieco później. Dzwoni kreska_ i ma złe wieści. Po pierwsze, Lubię to nie ma jak wejść w nasz projekt. Przeanalizowali opcje, możliwości i mimo najszczerszych chęci… Mówię, że rozumiem i że się z tym liczyłem. Biznes iz biznes, jak mówił stary dowcip, a my właściwie nie proponowaliśmy niczego wyjątkowo nowatorskiego, co mogłoby się obronić pracą dla idei. Poza tym, co również mówi kreska_, w obecnie zaplanowanym terminie (start w drugiej połowie września) wypada nam z ekipy Michał. kreska_ pyta, czy coś da się z tym jeszcze zrobić.

– Z terminem? Jeśli już, to pchnąć dalej, na później – odpowiadam.

– Cholera, szkoda – mówi kreska_. – Nie mamy operatora.

To nie do końca prawda, myślę, ale na razie jeszcze nic nie mówię. Dzwonię za to, by się dowiedzieć, jak stoimy z finansami. Powoli trzeba by rezerwować bilety lotnicze, kamper też wypadałoby załatwić z wyprzedzeniem. Sprawdzam ceny, by szczegółowo przedstawić zapotrzebowanie na już. Źródeł finansowania jest kilka, ale dwa z nich wymagają coraz więcej papierów, od których uzależnione są przelewy. Zaczynam trochę panikować.

W końcu robię coś, od czego powinienem zacząć. Dzwonię do Przemka z SQN i mówię, że się pokomplikowało i potrzebuję na już większych funduszy. Tłumaczę, co i jak, wyjaśniam, skąd pośpiech. Mówi, że oddzwoni, bo muszą to przedyskutować to ze wspólnikami.

– Jasne – odpowiadam, rozłączam się i nerwowo czekam umówionego z nim wtorku.

Wiecie jak to jest, gdy się czeka. Niby czymś się zajmujesz, ale w zasadzie mógłbyś sobie odpuścić, bo to i tak nic nie warte. Robisz dobrą minę do złej gry, mówisz ludziom, że jest w porządku, ale sprawdzasz wszystkie opcje awaryjne. Śpisz mniej, za to jesz albo więcej, albo wcale. Jeśli palisz, to właśnie bijesz rekordy. Odpowiadasz „mhm” i „w sumie” na każde pytanie. Nawet nie chce ci się kłócić o to, kto był lepszym Conanem – Arnie czy Jason Momoa. Swoją drogą, skoro już przy tym jesteśmy, to ci, co uważają, że Arnie, mogliby się wreszcie nauczyć odróżniać całość filmu od kreacji bohatera. Oczywiście, że film Conan Barbarzyńca Johna Miliusa jest lepszy niż ten nieskładny potworek Marcusa Nispela. Ale Schwarzenegger to tępawy osiłek, podczas gdy Momoa był niemal doskonałym wcieleniem Howardowskiej postaci. Silny, zwinny, dziki, przystojny i z tym błyskiem w oku. Był… No dobra, w tym temacie ponosi mnie niemal zawsze, sami widzicie. Ale wtedy, gdy czekam na telefon od Przemka, nawet to mnie nie rusza.

Aż w końcu nadchodzi wtorek.

– Przyjedź, musimy pogadać – mówi Przemek.

– Ale tak czy nie? – chcę wiedzieć.

– Tak. Tylko dogadamy warunki.

Akurat jestem w McDrive w Chorzowie i podjeżdżam do mikrofonu.

– Co podać? – pyta znudzonym głosem ekspedientka.

– Coś słodkiego – rzucam bezmyślnie.

– Proszę pana, konkretnie.

– Big maca i frytki – uzupełniam.

– To będzie…

– Tak, tak…

Żegnam się z Przemkiem, upewniwszy się jeszcze raz, czy na pewno. Przemek mówi, że odpowiedział mi też w tym samym temacie na maila. I że tak, na bank. Z odebranym zamówieniem na kolanach dzwonię więc do człowieka, do którego chciałem zadzwonić na samym początku. Do Patryka Jurka.

Nie odbiera, ale nim zdążę wyjąć burgera z pudełka, oddzwania.

– Co tam?

– Chcesz polecieć do Stanów, pozwiedzać święte miejsca popu?

– Pewnie. Kiedy? I za ile?

Podaję znane mi na tę chwilę szczegóły: ekipa, kamper, miasta takie i takie.

– Atlanta? – przerywa moją wyliczankę, gdy pada nazwa miasta, które dopisałem do listy po rozmowie z Bartkiem. – To tam, gdzie kręcą Żywe trupy?

– Dokładnie – odpowiadam, wiedząc, że cokolwiek się stanie, mamy i jego.

Jezu Chryste, ale my, nerdy, jesteśmy łatwi!

***

Gdzieś po drodze w całym tym zamieszaniu mam kilka luźniejszych wieczorów. Jeden z nich poświęcam na spotkanie z Agatą Kozłowską w uroczej knajpce na Saskiej Kępie. Z Agatą poznaliśmy się lata wcześniej, gdy kompletnie pijani pokłóciliśmy się o książki Jacka Dukaja. Serio, w jakiś sposób mi wtedy zaimponowała, bo choć w życiu tłukłem się nie raz, nie dwa i obrywałem za miłość, przyjaźń, nieporozumienia, Lecha, Gieksę, gejów, Jezusa czy pieniądze, to nigdy za odmienne poglądy literackie. W sumie tu też się nie udało, ale brakowało naprawdę niewiele. Oto laska prawdziwie zaangażowana w dyskurs o sztuce, pomyślałem wtedy.

Gdy się teraz widzimy, Agata jest korpoludkiem. Ale z tych wysokopiennych. Niemal u szczytu na drabinie sukcesu, z nogą przełożoną przez jej szczeble tak, by w jednej wolnej ręce móc trzymać kieliszek wina, a w drugiej wachlarz z dolarówek.

Uśmiecha się i pyta:

– Co tam?

No to jej mówię.

Agata lubi podróże. Kilka lat wcześniej ze swoim ówczesnym partnerem Łukaszem Orbitowskim zaliczyła solidny trip po Stanach. Opowiada mi o tym wrażeniu, kiedy jedziesz przez pustynię i mila po mili odechciewa ci się wszystkiego – najpierw rozglądać, potem rozmawiać, potem słuchać muzyki. Zostaje jazda w stanie czystym. Esencja Kerouacowej drogi. Odczuwałem coś podobnego, gdy przemierzałem Amerykę autobusem. Cztery doby w fotelu legendarnego greyhounda i nie ma siły, żebyś pod koniec nie gapił się bezmyślnie w okno.

Mówię jej o książce, jaka z tego docelowo powstanie, ale tego też już doświadczyła podczas innej podróży z Łukaszem. Zapiski Nosorożca są swego rodzaju pamiętnikiem z ich czasu spędzonego w Afryce. Nie wspomniałem o tym wcześniej, ale w sumie to, że SQN je wydał, był jednym z powodów, dla których odważyłem się zaproponować ten projekt właśnie temu wydawnictwu.

– Czy to będzie ta książka, która mi się spodoba? – pyta.

– Nie mam pojęcia – odpowiadam.

Wiem, do czego pije. Wtedy, kilka lat wcześniej, Agata zarzuciła mi, że piszę książki pod publikę, że rozmieniam się na drobne i nie mam w tym prawdziwego celu. A mógłbym. Powiedziałem jej wtedy, że kiedyś napiszę książkę, która jej się spodoba[3], a na razie niech odpuści sobie lekturę kolejnych moich pozycji, bo po co się mamy denerwować?

Agata upija łyk wina.

– W sumie może bym pojechała do Stanów? – zastanawia się. – Wynajęłabym mustanga, zdjęła dach. Radzio byłby Luisą do mojej Thelmy… Znajdzie się tam u was kawałek podłogi jakby co?

– Myślę, że nawet z dywanikiem – odpowiadam.

Zerka na mnie, waży coś w myślach, upija kolejny łyk.

– Zobaczymy – stwierdza w końcu.

***

W lipcu do wycieczki dołącza jeszcze jedna osoba. Lambert, o którym wspomniałem już przy okazji Rock & Read, pyta, czy gdyby zorganizował sobie kasę na bilet, to znalazłoby się dla niego miejsce w kamperze. Mówię, że to żaden problem, najwyżej weźmiemy nieco większy. Nie może być przecież dużo drożej.

Potem okaże się, że jednak może, a oprócz tego znalezienie kampera siedmioosobowego, wolnego i sprawnego tuż po sezonie graniczy niemal z cudem. Wraz z Lambertem przegrzebujemy blisko sto stron w Google’u, nim udaje nam się wreszcie trafić na wypożyczalnię pod Nowym Jorkiem. Prowadzi ją William a.k.a. Wladimir, Amerykanin rosyjskiego pochodzenia. Miły, wyluzowany facet, który w mailach sprawia wrażenie, jakby nic nie było go w stanie ruszyć, zdziwić czy zaskoczyć. Oczywiście wyobraźnia posuwa mi natychmiast obraz członka rosyjskiej mafii pracującego w przykrywkowej firmie. Nie da się ukryć, że dla popowej podróży byłby to niezły start. Ale na początek sam gość z rosyjskim akcentem zupełnie mi wystarcza.

Przy okazji dowiadujemy się o wypożyczaniu kamperów (RV) w Stanach kilku rzeczy, które mogą was zainteresować, ot tak, na przyszłość. Bo czy wiedzieliście na przykład, że oprócz opłaty za samo wynajęcie pojazdu uiszcza się też opłatę za… każdą przejechaną milę? Można te mile kupić w specjalnych pakietach po dwieście dolców za każde pięćset albo płacić detalicznie za każdą nawiniętą na licznik. Gdy piszę Wladimirowi, że chcemy przejechać jakieś cztery tysiące mil, jest mocno zaskoczony. Najwyraźniej Amerykanie nie biorą kamperów po to, by nimi jeździć.

Druga ciekawostka dotyczy spalinowego generatora. Nie dość, że pobiera paliwo, to jeszcze ma specjalny licznik i płaci się ekstra za każdą godzinę używania. Trzeba jednak przyznać, że dla ekipy non stop mającej w użyciu cztery komputery (w tym dwa do obróbki zdjęć i filmów) oraz niezliczone ładowarki taki generator to wybawienie warte każdych pieniędzy.

Wreszcie trzecia rzecz, o jakiej warto pamiętać, to święta zasada mówiąca o tym, że nie wolno kamperem wjeżdżać do centrów wielkich miast. Znaczy można, ale wtedy nie obowiązuje ubezpieczenie i wszelkie usterki są na koszt wypożyczającego. Możecie mieć to w pamięci już teraz, choć potem i tak przypomnę ten zapis, by opowiedzieć anegdotę o tym, jak złamaliśmy ten zakaz i nagle zrobiło się straszno-śmiesznie.

Ale to później, bo na razie przesyłamy Wladimirowi pięć stów zaliczki, a on odsyła nam umowę i mówi, że będzie na nas czekał w ustalonym terminie. Ogłaszam na naszej zamkniętej grupie fecebookowej, że oto jest. Wrzucam zdjęcie modelu. Radek komentuje: „Nasz domek na kółkach”.

Minęło osiem miesięcy od powstania pomysłu, który miał być na kiedyś tam. Mamy miesiąc do wyruszenia w wymarzoną trasę śladami opowieści kryjących się za popowymi historiami, jakie nas ukształtowały. Mamy wszystko, czego trzeba, by ruszać. Jesteśmy gotowi…

Jeżeli słyszycie właśnie upiorny śmiech… to kreska_ śmieje się z tego „gotowi”.

Śmieje się jak opętana.

2STANY, STANY, FAJOWA JAZDA

Końcówka poprzedniego rozdziału mogła Wam zasugerować, że oto nastąpił koniec wstępów i opisów przygotowań, a teraz to już podróż. Faktycznie, taki był pierwotny plan, ale gdy zabierałem się do rozdziału drugiego, zdałem sobie sprawę, że o paru ważnych rzeczach w ogóle nie powiedziałem, a o kilku innych – na przykład o wyjściowym programie naszej wycieczki – właściwie ledwie napomknąłem. Zdecydowanie nie może tak zostać.

Z pewnością znacie to uczucie, gdy pakujecie się na jakiś dłuższy wyjazd. W tle przygrywa składanka ulubionych hitów, wy nucicie sobie pod nosem i myślicie, co was czeka w drodze i jak to będzie fajnie. Czas przy tym mija tak szybko, że ani się obejrzycie, a tu hyc, pstryk, macie wszystko, a walizka domyka się ładnie, jak nigdy wcześniej. Siadacie więc na skraju łóżka i dumni z siebie zastanawiacie się, co tu teraz zrobić z czasem, bo może serial, może partyjka w Mortal Kombat, aż tu nagle ktoś, z kim mieszkacie, pyta z kuchni:

– Ej, a szczoteczkę do zębów masz?

Przecież to tylko szczoteczka, zaraz spakuję, no biggie, myślicie sobie. Ale wtedy sami sobie przypominacie, że przecież ma padać, czytaliście o tym w sieci na stronie z pogodą, a nie wzięliście niczego na deszcz. Otwieracie szafę, a tam… o cholera, zapomniany sweter!

I tak od jednej rzeczy do drugiej macie tych zapomnianych drobiazgów stos jak połowa spakowanej już walizki. Myślicie więc, że w walizce pewnie do tej pory były same niepotrzebne pierdoły. Sprawdzacie. Nie, jednak nie, w zasadzie nic do wyrzucenia.

Z cierpiętniczą miną rozglądacie się więc po pokoju i zostaje wam już tylko jedno:

– Chyba wezmę jeszcze mały plecak – mówicie głośno, bo co powiedziane na głos, to postanowione.

Ten rozdział to właśnie taki nasz mały plecak…

***

Cytat z piosenki T. Love, który posłużył mi za tytuł rozdziału, to także nazwa naszej tajnej facebookowej grupy, którą zakładam w lutym, zaraz po naszym pierwszym oficjalnym spotkaniu. Oprócz nazwy grupy można tam, jak wiecie, wstawić krótki opis, a że właśnie w telewizji leci Big Lebowski, układam nawiązujący do niego dwuwiersz:

Dudes, czyli prawdziwi Goście

Nakurwiają po east kołście.

Wiem, nie jest to może poezja najwyższych lotów, ale też to nie tak, że tworzę coś dla przyszłych pokoleń albo szerokiej publiki, której jestem całkowicie obojętny. W chwili powstania wierszyka jest ze mną w grupie pięć osób. Wszyscy w owej chwili obecni. Krótki moment po opublikowaniu wpisu wyświetla się komunikat, że wpis widziany przez wszystkich. Ktoś spróbuje zgadnąć, ile widnieje pod nim lajków? To ja im tu wycieczki wymyślam, organizuję – no dobra, współorganizuję – wiersze piszę, a im się nawet jednego klika, jednego uniesionego kciuka nie chce wrzucić. Dla porównania, gdy niedługo później Michał Klusek wrzuca nam na tło zdjęcie kampera swojego autorstwa, lajki pojawiają się natychmiast. Dwa, ale zawsze!

Potem w tej drętwej, niewdzięcznej grupie robi się trochę lepiej. Informujemy się, rzecz jasna, o postępach w sprawie, dołączamy kolejne osoby. Ktoś pyta, jak załatwić wizę i ile to trwa. Ja na to, że przepis jest prosty – idziesz do fotografa i prosisz o zdjęcie do wizy, a on robi ci najbardziej bandyckie zdjęcie w twoim życiu. Serio! Nawet do tych w kryminale możesz się uśmiechnąć, a tu nic. Ustawiają ci głowę, bo en face, żadne tam widoczne lewe ucho. Skanery do analizy twarzy nie mają pojęcia, jak zinterpretować twoje cholerne ucho! Siedzisz tam więc, patrzysz prosto w obiektyw, czujesz, że zaraz zaczną ci łzawić oczy albo, co gorsza, kichniesz i tyle z tego będzie. Ktoś mówi ci, że masz być poważny, więc na wszelki wypadek zmuszasz kąciki ust do opadnięcia, by nawet jak się przypadkiem podniosą, wróciły tylko do poziomu zero. No i potem wychodzi, jak wychodzi.

Nie każdy fotograf o tym pamięta, więc warto mu przypomnieć, że odbitki to on sobie może wsadzić, bo ważna jest tak naprawdę wersja elektroniczna. To ją zamieszcza się w elektronicznym formularzu na stronie do składania wniosków. Wrzuciłbym tu adres, ale ktoś go potem zmieni i się książka zdezaktualizuje, a przecież ma być dla pokoleń. Będziecie w razie czego wiedzieli, jak go znaleźć w sieci, prawda?

Formularz pełen jest podchwytliwych i zabawnych pytań, więc kto na grupie akurat wypełnia wniosek, ten dzieli się refleksjami. Na przykład takimi: