Kobe Bryant. Showman - Roland Lazenby - ebook

Kobe Bryant. Showman ebook

Roland Lazenby

4,6

Opis

„Tylko jeden chłopiec na milion trafia do NBA” – zwrócił mu uwagę wychowawca. „Ale ja właśnie będę tym jednym z miliona” – odparł spokojnie 11-letni Kobe.

Do najlepszej koszykarskiej ligi świata wdarł się niczym błyskawica w wieku zaledwie 17 lat. Chicago Bulls zdobyli właśnie czwarte mistrzostwo, kończąc sezon zasadniczy z rekordowym bilansem 72-10, a on mówił o Jordanie: „Zamierzam być lepszy od niego. – I dodawał: – Rodman by mnie nie zatrzymał!”.

Jeszcze zanim trafił do NBA, podpisał z Adidasem kontrakt na 10 milionów dolarów. I choć początki nie były łatwe, to właśnie Kobe Bryant stał się nowym Królem Koszykówki, pomimo izolacji w drużynie Lakers, konfliktu z Shaquille’em O’Nealem, oskarżenia o gwałt i zerwania kontaktów z rodziną.

To opowieść nie tylko o osiąganiu sukcesów pomimo przeciwności, ale także o trudnym dorastaniu, poszukiwaniu siebie i samotności w świetle jupiterów. Choć przedstawia życie niezwykłego człowieka, czytelnicy szybko się z nim utożsamią.

Żaden inny autor nie opowiedziałby tej historii lepiej niż Roland Lazenby. Twórca bestsellera Michael Jordan. Życie postanowił prześwietlić kolejną gwiazdę koszykówki. I znów napisał biografię-arcydzieło. Usiądźcie wygodnie w fotelach. Zaczynamy przedstawienie. It’s showtime!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 881

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (37 ocen)
26
9
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AroGlen

Nie oderwiesz się od lektury

Obowiązkowa dla każdego fana sportu, a na pewno każdego sportowca.
00

Popularność




Dedykuję tę książkę czarnoskórym i białym oraz osobom o wszystkich wspaniałych odcieniach koloru skóry, które znajdują się pomiędzy. Elli Mae Austin, Rogerowi Davisowi, Docowi Fosterowi i Estelli Hampton, tym wszystkim, którzy dają nam tak wspaniałe lekcje życia, ucząc nas na miliony sposobów. I Karen, mojej ukochanej towarzyszce, z którą spędziliśmy razem tyle lat. Nie da się opisać tego, jak wiele Ci zawdzięczam. Moim dzieciom, Jenny, Henry’emu i Morgan, oraz wnukom – Liamowi i Aidenowi.

Pamięci kochanej Jeanie Lazenby Masten.

Przedmowa

Z początku sprawiał wrażenie rozrywkowego chłopaka. Ale oczywiście nim nie był. Kobe Bean Bryant bardzo się starał, by myślano, że niczym się nie przejmuje.

Zwłaszcza podczas tego ciężkiego pierwszego sezonu.

Widziałem, jak zdobył swoje pierwsze punkty w NBA, po rzucie za 3 punkty, w hali Charlotte Coliseum w grudniu 1996 roku. Po meczu wpadł do szatni i przybił ze mną piątkę. Nie miał pojęcia, kim jestem. Ot, jakimś kolesiem z notesem i dyktafonem. Chyba po prostu bardzo chciał się przywitać z otaczającym go światem.

Potem, w tym samym sezonie, siedzieliśmy we dwójkę w pustej szatni w Cleveland, gdy Kobe zabijał czas w oczekiwaniu na występ w konkursie wsadów, rozgrywanym podczas 50. Weekendu Gwiazd.

Rozmawialiśmy o nim jako o typowym reprezentancie nowego utalentowanego pokolenia, które miało w przyszłości podbić NBA. Pokolenia bardzo młodego, najmłodszego, jakie kiedykolwiek trafiło do ligi. Opowiadał o trudnościach, o oczekiwaniach, o zagrożeniach, o wielu pokusach czyhających na 18-letniego koszykarza w wielkim i złym Los Angeles. Mówił, jak wielki wpływ na jego karierę miało wystąpienie Magica Johnsona, który w 1991 roku (Kobe miał wtedy 13 lat) ogłosił, że jest nosicielem wirusa HIV. O tym, jak postanowił unikać pokus, o których opowiadał Johnson, kiedy przyznawał, że sypiał co roku z setkami osób.

„Dla mnie to nie będzie trudne – powiedział mi Bryant – bo chcę w życiu osiągnąć bardzo wiele”.

I rzeczywiście, kilka minut później zakończył naszą luźną, refleksyjną rozmowę w szatni, po czym zaliczył pełen energii występ. Wygrał konkurs wsadów, który tylko rozniecił płomień jego ambicji.

Rok później w głosowaniu kibiców został wybrany do startu w Meczu Gwiazd, choć nie grał jeszcze nawet w pierwszej piątce Lakers. Potem nastąpił koszmarny sezon w 1999 roku, kiedy właściciel Lakers Jerry Buss podjął decyzję o przebudowie drużyny, która choć bardzo utalentowana, sprawiała wrażenie, że zmierza donikąd.

W połowie tego chaotycznego trzeciego sezonu w NBA Bryant był bardzo zagubionym, samotnym i sfrustrowanym 20-latkiem.

„Chcę stać się kimś – powiedział, przyznając, że jego długookresowy cel to dołączenie do elity najlepszych koszykarzy w NBA. – Nie wiem jeszcze, jak to osiągnąć. Ale znajdę sposób”.

No i znalazł, niezależnie od tego, jak bardzo wydawało się to wówczas nieprawdopodobne. Kiedy w 2016 roku zbliżał się do końca kariery, mógł spojrzeć wstecz na statystyki, które osiągał przez 20 sezonów spędzonych w NBA, i ogłosić, że zasłużył na „miejsce przy stole” wśród najwybitniejszych w historii. W 2015 roku prześcignął swojego idola, Michaela Jordana, awansując na trzecią lokatę na liście najlepszych strzelców wszech czasów, gdzie wyprzedzają go tylko Kareem Abdul-Jabbar i Karl Malone. Co ważniejsze, Bryant poprowadził Lakers do pięciu tytułów mistrzowskich, 18 razy zagrał w Meczu Gwiazd i zdobył dwa złote medale igrzysk olimpijskich.

Choć tamtego wieczoru w Cleveland powiedział, że nie wie jeszcze, jak wejść na szczyt, to chyba już znał odpowiedź na to pytanie. Zamierzał tę pozycję wywalczyć – bezlitośnie i nieubłaganie wyrwać, konsekwentnie podejmując koszykarskie wyzwania, jeden wieczór za drugim, jeden mecz za drugim. Aż osiągnie całkowitą dominację dzięki temu, że potrafi pracować ciężej niż ktokolwiek inny.

Cała jego kariera, w tym bezprecedensowych 20 lat spędzonych w jednym klubie, potwierdza tezę, że powściągliwy i bezkompromisowy, genialny i pewny siebie Bryant jest jedną z największych zagadek amerykańskiej koszykówki zawodowej. Jeden z najbardziej walecznych zawodników w historii, absolutny koszykarski profesor, mistrz intensywnych przygotowań, skoncentrowany na doprowadzeniu najdrobniejszych szczegółów do perfekcji, potrafiący zadziwić wszystkich, którzy znaleźli się w jego otoczeniu. Jego życie także okazało się maszyną, nieustannie generującą wielkie konflikty – produkty uboczne parcia do sportowej dominacji.

Każdej nocy, każdego dnia, przez 20 lat, mimo kontuzji, zawieruch oraz kolejnych rozpadających się relacji, był gotów zapłacić każdą cenę za swoją wielkość.

Stał się kimś, kogo nazywano zawsze „najbardziej kontrowersyjnym koszykarzem w NBA” – albo uwielbianym, albo nienawidzonym przez rzesze kibiców koszykówki.

Od najmłodszych lat jego ojciec, były zawodnik NBA Joe „Jellybean”[1] Bryant, starał się wpoić synowi jak największą pewność siebie. I to ona stała się jego najbardziej charakterystycznym znakiem rozpoznawczym.

Zdaniem psychologa George’a Mumforda, który często pracował zarówno z Jordanem, jak i z Bryantem, to właśnie ta nieprzenikniona i niezachwiana wiara we własne umiejętności stanowiła cechę, którą Bryant ewidentnie przewyższał swoich rywali: „Dzięki niej znajdował się w swojej własnej kategorii”.

Mumford tłumaczy, że pewność siebie była stałym elementem gry Bryanta, który odrzucał jakąkolwiek możliwość zwątpienia w swoje siły: „Nie pozwalał sobie w tym obszarze na żaden kompromis”.

Taka postawa pomagała Bryantowi na początku kariery, kiedy jako nastolatek nie radził sobie jeszcze z realiami NBA, ale i później, kiedy ścierał się z kolegami z drużyny i z trenerami, kiedy w 2003 roku został oskarżony o gwałt, kiedy skłócił się z rodzicami i wreszcie pod koniec kariery, kiedy walczył o powrót do gry po poważnych kontuzjach. To ona dała początek meczowi, w którym zdobył 81 punktów, to dzięki niej oddawał tyle kluczowych rzutów, które decydowały o zwycięstwie, to przez nią wchodził na absolutnie najwyższy koszykarski poziom i nie obchodziło go, jak wiele rzutów już oddał danego wieczoru. Mumford twierdzi, że to właśnie było powodem, dla którego Bryant tak często wybiegał na parkiet pomimo bólu, w sytuacji, w której inni zrobiliby sobie przerwę i zajęli miejsce na liście graczy kontuzjowanych.

Ale to również ta pewność siebie doprowadziła do jednego z najważniejszych epizodów w karierze Bryanta – do rozstania z Shaquille’em O’Nealem, z którym wspólnie poprowadził Los Angeles Lakers do trzech tytułów mistrzowskich z rzędu w latach 2000–2002. Pod wieloma względami jego relacja z wielkim centrem dowodziła permanentnej żądzy rywalizacji wpływającej na jego karierę, która obfitowała w konflikty dotyczące praktycznie wszystkich aspektów jego życia.

I stąd wziął się tytuł tej książki. Showman[2] – takie przezwisko nadał O’Neal Bryantowi, kiedy ten był jeszcze debiutantem i bez przerwy się popisywał swoimi dunkami i umiejętnością wchodzenia pod kosz.

Bryant bardzo nie lubił tej ksywki. Uważał ją za upokarzające określenie, przedstawiające go jako kogoś, komu brakuje waleczności. A przecież o to samo oskarżano wcześniej przez wiele lat jego ojca. Ale ten przydomek pokazuje także ogromną miłość do koszykówki, która łączy Bryanta z jego ojcem. Obaj uwielbiali grać w sposób błyskotliwy i widowiskowy, dawać radość kibicom.

„Mój ojciec uprawiał koszykówkę, więc od dziecka miałem tę dyscyplinę we krwi – tłumaczy Bryant. – Uwielbiałem grać w kosza. Próbowałem też sił w innych dyscyplinach sportu, ale nic nie sprawiało mi takiej przyjemności jak koszykówka”.

W dzieciństwie spędził wiele godzin, patrząc na popisy swojego ojca w lidze włoskiej, dokąd ten wyjechał po przedwczesnym załamaniu kariery zawodowej w Ameryce.

„Podobało mi się, kiedy widziałem, jak ludzie reagują na jego akcje i na jego charyzmę – powiedział mi kiedyś Bryant. – Chciałem poczuć się podobnie. To było naprawdę imponujące. Był Jellybeanem Bryantem”.

Sam Rines, trener z Amateur Athletic Union (AAU)[3], dostrzegał w młodym nastolatku taką samą ogromną pasję, jaką widział u jego ojca.

„Uwielbiał to, chłonął całym sobą – mówi Rines. – Kobe zawsze chciał być w samym centrum zainteresowania, skupiać na sobie uwagę, więc tak się ubierał, tak się poruszał i w taki sposób mówił. Był showmanem już latem, po ukończeniu pierwszej klasy. Niewiarygodnym showmanem, posiadał niebywały dar dostarczania ludziom rozrywki”.

Alter ego Showmana zapowiadał przydomek „Czarna Mamba”, który Bryant nadał sobie, żeby uciszyć publiczną krytykę, która spotkała go po oskarżeniach o gwałt. Bryant wykorzystał nazwę gatunku jadowitego węża z filmu Quentina Tarantino[4] jako idealne ucieleśnienie swojej równie nieposkromionej ambicji i zabójczego instynktu.

Z czasem uznał, że bycie czarnym charakterem odzwierciedla po prostu jego aspiracje i wolę walki. Uśmiał się, kiedy twórcy magazynu Real Sports na HBO poprosili, żeby ustosunkował się do wypowiedzi byłego kolegi z drużyny, Steve’a Nasha, który powiedział, że Bryant jest „pierdolonym dupkiem”.

I przyznał, że to określenie jest zgodne z prawdą.

Ale choć Bryant pogodził się ze swoją trudną i wymagającą tożsamością, to w trakcie niebywale ciężkiego sezonu 2015/16 zmiękł. Lakers zmagali się wówczas z kolejnymi seriami porażek, podczas gdy on odbywał swoje objazdowe tournée, żegnając się z kibicami przeciwnych drużyn w kolejnych halach w całej lidze.

Z pewnością ostatni mecz Bryanta, w kwietniu 2016 roku, raz jeszcze pokazał jego miłość do koszykówki połączoną z pewnymi skłonnościami do efekciarstwa. Pomimo wycieńczenia systematycznie odrabiał straty, punktując rywali jednym koszem za drugim. Zdobył 60 punktów i poprowadził Lakers do niebywałego comebacku i zwycięstwa nad Utah Jazz.

Z pozoru mecz ten był tylko nic nieznaczącym zakończeniem sezonu zasadniczego, rozczarowującego dla obu drużyn, które nie awansowały do play-offów. Ale niesamowita końcówka sprawiła, że przeobraził się w święto miłości, którą kibice obdarzali Bryanta i jego umiejętność dokonywania cudów niemal każdego wieczoru. Przez tyle lat był w Los Angeles najważniejszą osobą związaną z koszykówką. Teraz, kiedy się zestarzał i przestał już dominować w lidze, jakimś cudem potrafił raz jeszcze wspiąć się na wyżyny i dopisać ostatni rozdział swojej legendy, dając kolejny pokaz swoich magicznych umiejętności w mieście, w którym ceni się takie zdolności bardziej niż gdziekolwiek indziej.

Potem przyszedł Showman, czyli moja próba opowiedzenia tej fascynującej historii, przekazywanej sobie przez tyle lat przez wielu świadków i służącej w pewnej mierze za przestrogę. W 2016 roku, kiedy ukazuje się jego biografia, Bryant ma tylko 38 lat i z nadzieją rozpoczyna właśnie nowy etap, już po zakończeniu kariery zawodowego sportowca. Zbudował kilka firm medialnych i liczy na to, że istnieje dla niego życie po koszykówce – że będzie scenarzystą i producentem. Niezależnie od tego, jaką drogę w ciągu najbliższych lat obierze, należy się spodziewać, że nadal będzie ambitny i nieustraszony, że wciąż będzie uwielbiał wyzwania i że w swoich przedsięwzięciach będzie agresywny i bezlitosny. A jeśli tak, to mam nadzieję, że każde z nich będzie rozpoczynał tak jak wtedy, kiedy zdobył swoje pierwsze punkty w Charlotte. Z przybiciem piątki i szeroko otwartymi oczami z wiarą spoglądającymi w przyszłość.

Roland Lazenby

Sierpień 2016 roku

WSTĘPTylko samotny

Filadelfia

15 czerwca 2001 roku

Wszystkie atrybuty dowodzące jego triumfu znajdowały się właśnie tutaj, w strumieniach lepkiego i słodkiego, bardzo drogiego szampana. Tulił czule w ramionach ten błyszczący, ogromny, złoty obiekt o fallicznym kształcie, czyli puchar NBA za zdobycie mistrzowskiego tytułu w 2001 roku. Kobe Bryant niczego nie pragnął równie mocno, była to ostateczna nagroda dla wszystkich pasjonatów i samców alfa koszykówki. Na głowie miał jeszcze ciepłą baseballówkę Los Angeles Lakers z nadrukowanym nad logotypem drużyny złotym napisem champions.

Mimo że był czerwiec i Kobe znajdował się w dusznej szatni, założył specjalnie przygotowaną na tę okazję kolorową marynarkę, na której znalazły się naszywki symbolizujące wszystkie tytuły mistrzowskie Lakers, co miało podkreślać, że choć skończył dopiero 22 lata, już wywalczył sobie miejsce wśród największych legend drużyny.

Miał powody, żeby nosić wysoko podniesioną głowę, żeby szczerzyć zęby, żeby się śmiać i świętować ten wspaniały sukces, wywalczony w dodatku w rodzinnej Filadelfii.

Bryant poprowadził Lakers do bezprecedensowej serii 15 zwycięstw w 16 meczach play-offów, zapewniając im drugi tytuł mistrzowski z rzędu, zwieńczony pokonaniem w finale 4-1 Philadelphii 76ers i jego odwiecznego wroga, Allena Iversona.

Bo przecież jego mentor, legenda Lakers, Jerry West, który był obiektem uwielbienia kibiców koszykówki, zdobył w ciągu swojej trudnej i bolesnej, trwającej 14 lat kariery tylko jeden tytuł mistrza NBA. Tymczasem młody Kobe Bryant miał na swoim koncie już dwa najważniejsze trofea.

Znajdował się na najlepszej drodze, żeby błyskawicznie spełnić swoje marzenia, zaliczając kolejne sukcesy, jakby były tylko znakami drogowymi mijanymi przy autostradzie. Dorastał i wychowywał się w rodzinie bardzo mocno zakorzenionej w świecie koszykówki, a jego bliscy pielęgnowali wyobrażenia Bryanta o jego nieuchronnej wielkości. Od dnia urodzin stał się oczkiem w głowie swojej matki, Pam Cox Bryant, tak samo jak wiele lat wcześniej był nim jej brat, również koszykarz.

Bliska przyjaciółka rodziny Bryantów zwróciła uwagę na to, że życie młodego Kobego przypominało jej jeden ze starych odcinków serialu Strefa mroku, o dziecku, które rodzina uwielbiała tak bardzo, że każdego dnia obchodziła jego urodziny.

„Jego urodziny trwały bez przerwy – wspomina. – A wszyscy dorośli zachowywali się tak, jakby bez przerwy mówili coś w stylu: »Ojej, dziś są twoje urodziny! To twoje urodziny!«”.

Nie chodziło o to, żeby młodego chłopca zepsuć, wręcz przeciwnie – zachowanie rodziców Bryanta sprawiło, że od najmłodszych lat napędzało go dążenie do realizacji marzeń. Od kiedy zaczął się pojawiać w mediach, jeszcze jako nastolatek w 1996 roku, od razu sprawiał wrażenie inteligentnego młodego człowieka, grzecznego i poukładanego pod każdym względem, ale jednocześnie cechującego się nieziemską pewnością siebie, która robiła takie wrażenie, że co poniektórzy zastanawiali się nawet, czy ten początkujący zawodnik jest do końca normalny.

Taką wiarę we własne umiejętności częściowo wykształcił w synu Joe „Jellybean” Bryant, który konsekwentnie i troskliwie ją w nim umacniał. Wiedział, jakie to ważne, zwłaszcza że sam przeżył bolesne załamanie własnej kariery w NBA w latach 70.

Już jako nastolatek Kobe Bryant szokował pewnością siebie, przewidując, że zostanie najlepszym koszykarzem w historii.

Takie deklaracje spotykały się na każdym kroku z powątpiewaniem, wzruszaniem ramionami i kręceniem głową. Przecież takie marzenia są śmieszne, niemożliwe do spełnienia. „Kobe to wariat” – mawiali ze śmiechem otaczający go ludzie.

I oto teraz znalazł się na najlepszej drodze do bogactwa i sławy, które przepowiedziała kiedyś któremuś z członków rodziny jego prababcia. A w scence z cyklu „To wspaniałe życie” powinni się wokół niego znaleźć wszyscy niedowiarkowie – przyjaciele, członkowie rodziny i koledzy z drużyny mistrzowskiej z liceum.

Chwilę wcześniej jego koledzy z Lakers rozpoczęli szalony rytuał polewania się szampanem, skandując hymn DMX-a: „Przez was zaraz zwariuję, zaraz wyjdę z siebie, właśnie tutaj, właśnie teraz”[5]. Te słowa są podsumowaniem całego życia Bryanta. Ale zamiast skupić się na świętowaniu, Kobe odsunął się po cichu na bok. Siedział na ławeczce w sterylnej łazience przy szatni, otoczony przez kafelki w kolorze mgły, pochodzącej jakby z poranka nad rzeką Schuylkill w Filadelfii. Twarz miał schowaną w dłoniach i gapił się w podłogę, jakby wpatrywał się w coś odległego o kilometr. Wyglądał jak człowiek do cna zbolały i samotny, zatroskany i rozdarty przez nagłą falę emocji, która w ciągu ostatnich miesięcy przelała się przez jego życie.

Od najmłodszych lat, kiedy towarzyszył ojcu podczas podróży na mecze wyjazdowe ligi włoskiej i obiecał staruszkowi i jednemu z jego kolegów z drużyny, że będzie w przyszłości lepszym koszykarzem od każdego z nich, cały sens życia i pracy Bryanta polegał na konsekwentnej, niemalże nieludzkiej pogoni za wielkością.

Miliony uczniów z jego pokolenia marzyły o tym, żeby dorównać wielkości Michaela Jordana, ale tylko jeden spośród tych milionów wykazał się w swoich dążeniach taką siłą woli i taką gotowością do walki, jak Kobe Bryant. Już jako nastolatek został wybrany i namaszczony przez reprezentantów Adidasa, którzy powiedzieli mu, że chcą z niego zrobić nowego Jordana. Taka rola idealnie wpisywała się w jego plany, więc już po kilku miesiącach zaczął ją odgrywać – począwszy od sposobu wypowiadania się, przez promieniującą od niego aurę pewności siebie, a skończywszy na błyszczącej głowie, którą starannie ogolił, choć przecież miał dopiero 17 lat. Sonny Vaccaro[6], który pracował wtedy jako ekspert od wynajdywania talentów w Adidasie, mówi, że ta przemiana była zadziwiająca.

Wyraz twarzy Bryanta w tej chwili triumfu potwierdza tylko, że nie ma takiej ceny, której nie byłby gotów zapłacić, nie ma takiego poświęcenia, na które by się nie zdecydował, żeby rządzić, żeby być najlepszym, największym dominatorem w świecie koszykówki.

Ostatnio poświęcił na ołtarzu walki o wielkość nawet najbliższych, tych samych, których wcześniej podziwiano jako modelową rodzinę wspierającą go w osiąganiu sukcesów. Nawet ta rodzina została jednak rozdarta na strzępy, stając się ofiarą jego ogromnego pożądania.

„Był jak Sowieci w czasach Romanowów – twierdzi Vaccaro. – Wszystkich się pozbył”.

Wkrótce miał się rozstać ze swoim agentem, z producentem obuwia sportowego, który go sponsorował, w końcu nawet ze swoim trenerem i z kolegą z drużyny – drugą wielką jej gwiazdą, Shaquille’em O’Nealem. Póki co wyrzucił ze swojego życia z nagłą i niemal chirurgiczną precyzją tylko matkę, ojca i dwie siostry. Wyeliminował ich. Jego najbliżsi opowiadali znajomym historie o poblokowanych kartach kredytowych, o odholowanych autach, o utraconych posadach, o nieodebranych telefonach, o wystawionych na sprzedaż domach, o zakończonych relacjach.

„To, co się stało, to tragedia” – mówi Gary Charles, trener Bryanta z nowojorskiej AAU, przyjaciel rodziny. Jego opinia była wielokrotnie powtarzana przez innych znajomych i ludzi z bliskiego otoczenia Bryantów.

„Obserwowanie ich razem robiło niewiarygodne wrażenie – wspomina Charles relację nastoletniego Kobego z jego ojcem, Joem. – Widać było, jak bardzo Kobe kocha i szanuje swojego ojca. Po zakończeniu meczu w AAU Kobe biegł do ojca, przytulał się do niego i dopytywał: »Widziałeś, co zrobiłem?«. A Joe odpowiadał: »Oczywiście, że widziałem«. Spędziłem z nimi mnóstwo czasu i nie było ani jednej sytuacji, w której okazałby ojcu brak szacunku”.

Ale pasmo sukcesów, pożądanie kolejnych i ogromna ilość pieniędzy, która pojawiła się w życiu zawodowym Bryanta, zbudowały barierę, rozdzielającą w jakiś sposób członków tej rodziny i zdumiewającą dla wszystkich, którzy znali ich wcześniej.

Tamtej nocy, w hali Spectrum w Filadelfii, głównym reprezentantem rodziny Bryantów był wujek Kobego ze strony matki, Chubby Cox. Kiedy Chubby wraz z żoną spotkali się potem z młodą gwiazdą Lakers, Bryant w końcu pękł.

„Joe Bryant opowiedział mi o wydarzeniach tamtej nocy – wspomina Gary Charles. – Kiedy jego ciocia i wujek przyszli do szatni, żeby się z nim zobaczyć i mu pogratulować, Kobe przytulił się do nich i rozpłakał. A potem wciąż płakał i płakał”.

Cichy szloch i ból malujący się na jego twarzy tamtej nocy, kiedy sięgnął po tytuł mistrzowski, pokazują, jak bardzo przeżywał utratę kontaktu z rodziną i swoje wyobcowanie. Ale nie zmieniało to faktu, że ten niezwykle zdeterminowany i uparty młody gwiazdor wciąż uważał rozstanie ze swoimi najbliższymi i radzenie sobie bez nich za absolutną konieczność.

„Bycie wielkim to ciężki kawałek chleba” – mówi Mo Howard, wieloletni przyjaciel rodziny Bryantów.

„To smutne, to naprawdę smutne – dodaje Anthony Gilbert, inny filadelfijski przyjaciel rodziny, który z bliska przyglądał się życiu i karierze Bryanta. – Przypomina historie opisywane przez Francisa Scotta Fitzgeralda[7]. Dajcie mi bohatera, a ja opowiem wam o jego tragedii”.

CZĘŚĆ ITO MUSI BYĆ ŻELEK, BO DŻEM SIĘ NIE TRZĘSIE

„Zawsze odnosiłem wrażenie, że nikt nie traktuje go poważnie i wszyscy uważają tylko, że Joe Bryant to ten zabawny koleś”

Paul Westhead

Rozdział 1Zapuszkowany

Filadelfia

5 maja 1976 roku

Wybiła północ. Biały sportowy samochód powoli, po cichutku wyjeżdżał z mgły, kierując się wprost na policyjną furgonetkę. Policjanci także przemieszczali się nieśpiesznie, nasłuchując w radiu informacji na temat dziwnych jak na środowy wieczór korków w Filadelfii.

Kiedy sportowe auto ich mijało, zobaczyli za kierownicą wielkiego czarnoskórego mężczyznę.

Był początek maja 1976 roku, okolice parku Fairmount, a mężczyzną za kierownicą był Joe Bryant, 21-letni debiutant z drużyny Philadelphia 76ers. Znany z uwielbienia dla dobrej zabawy, Jellybean był młodym bohaterem lokalnej sceny koszykarskiej.

Zdaniem większości wtajemniczonych autorem ksywki Bryanta był jego przyjaciel z młodości, Mo Howard.

Ale sam Howard utrzymywał po latach, że to nieprawda. Tłumaczył, że przydomek narodził się z płynnego i zarazem siłowego stylu gry Bryanta seniora.

„Wydaje mi się, że to kolesie z South Philly nazwali go Jellybean – wspomina Howard. – A wzięło się to stąd, że potrząsał rywalami na parkiecie. Rozumiecie, o co mi chodzi? Mówili tak: »To musi być żelek, bo dżem się nie trzęsie«. No bo się nie trzęsie, prawda? I był to chyba najlepszy sposób na opisanie sposobu gry Joego”.

Poza tym Bryant bardzo lubił zajadać kolorowe żelki. „Uwielbiał je – wspomina ze śmiechem Howard. – W tamtych czasach można je było kupić tylko przed Wielkanocą. Ale Joe znajdywał sposób, żeby mieć je zawsze przy sobie”.

Niektórzy twierdzili potem, że ksywka się przyjęła, gdy któregoś wieczoru kibice poczęstowali go żelkami, kiedy siedział na ławce podczas meczu. Ale niezależnie od tego, skąd wziął się ten przydomek, z pewnością dobrze pasował do stylu Bryanta. Jellybean był wyluzowanym i żywiołowym kolesiem, ze zniewalającym uśmiechem odsłaniającym przerwę między zębami. I to właśnie tym uśmiechem kupował każdego, kogo spotkał na swojej drodze.

„Zawsze taki był – wspomina Mo Howard. – Wiecznie uśmiechnięty. Ciągle żartował i się śmiał. I chyba właśnie to mnie do niego przyciągało”.

A to, że w parze z uśmiechem szło wielkie serce, na pewno nie przeszkadzało młodemu koszykarzowi w zdobyciu popularności. Po wielu latach jeden z jego kolegów z ósmej klasy wspominał, jak Joe Bryant bez wahania ruszył na pomoc małemu żydowskiemu chłopcu nękanemu w szkole.

„Joe był beztroskim chłopakiem – tłumaczy Howard. – Świetnie się bawiliśmy, kiedy chodziliśmy razem na imprezy i tańce. Musielibyście zobaczyć na własne oczy, jak ten wielki, mierzący 205 centymetrów facet tańczy. Robił to najlepiej ze wszystkich. Poruszał się fantastycznie, a poza tym był naprawdę miłym gościem. Nigdy nie odniosłem wrażenia, żeby coś go martwiło”.

Z perspektywy czasu jego bezproblemowa natura pozwala lepiej zrozumieć, dlaczego tamtej wiosennej nocy w maju 1976 roku, kiedy wiśnie zaczynały dopiero kwitnąć, Jellybean Bryant postanowił poigrać z losem.

Na obronę Bryanta – a dobry Bóg wie, jak bardzo potrzebuje on obrony za to, co zrobił tamtej nocy – trzeba dodać, że był to ciężki, pełen emocji dzień. Zaczął się od pogrzebu matki jego bliskiego kumpla, Gilberta Saundersa. Można powiedzieć, że była ona dla Bryanta jak druga matka. Spędzał w domu Saundersów tyle czasu, że traktował ich jak swoją rodzinę. Uwielbiał siadać z nimi do obiadu i zajadać się obfitymi posiłkami, które przygotowała gospodyni. Jego własna rodzina go nie rozpieszczała i to matka Gilberta często pierwsza dostrzegała, że potrzebuje nowych butów albo kurtki i po cichu zaopatrywała go w ubranie. Tego dnia, po pogrzebie, Bryant poszedł do domu Saundersów i wyciągnął czek z 76ers, żeby pokazać, jak dobrze mu się wiedzie.

„O kurczę” – powiedział zaskoczony pan Saunders, otwierając szeroko oczy.

Bryant podpisał debiutancki kontrakt wart blisko milion dolarów, co w tamtych czasach było niewyobrażalną sumą, i od kilku miesięcy dysponował większą ilością pieniędzy, niż sobie kiedykolwiek wyobrażał.

Gilbert Saunders, który grał wtedy w koszykówkę w drużynie Johna Chaneya w Cheyney State, uważa, że Bryant wyjął wtedy czek, żeby „poprawić humor bliskim sobie ludziom. Traktowaliśmy go jak członka rodziny. Moja mama dawała mu ciuchy. Chciał nam pokazać, że mu się udało”.

Wydarzenia i emocje, które towarzyszyły mu tamtego dnia, być może sugerują, co skierowało Jellybeana kilka godzin później, o północy, do pobliskiego parku Fairmount, po co kusił wtedy los.

W jego samochodzie nie działały tylne światła i nie miał przy sobie prawa jazdy. Posiadał tylko przeterminowane zezwolenie z kursu na prawo jazdy. Dopiero od poprzedniej jesieni prowadził samochód – zaraz po podpisaniu debiutanckiego kontraktu z Sixers kupił dwa błyszczące datsuny 280Z: jeden dla swojej żony Pam, drugi dla siebie.

„Te zetki miały niezłego kopa – wspomina Gilbert Saunders. – To właśnie spodobało się Joemu i jego żonie. Chciała mieć takie auta, więc takie kupił. I dla siebie, i dla niej”.

Bryant wychował się właśnie tu, w południowo-zachodniej Filadelfii, w miejscu, które lubił nazywać „gettem” – głośnym świecie pełnym pisku tramwajów, hałasu z naziemnych linii metra, skrzypiących autobusów i lokalnych gangów walczących na każdym rogu. Przeszedł drogę od nieposiadania żadnego samochodu aż do prowadzenia sportowej zetki, prawdziwej rakiety lądowej. Wyposażona w 170 koni, lekka, z dwoma siedzeniami, mogła każdego, kto zasiadł za jej kierownicą, albo wprawić w lepszy nastrój, albo nieźle przestraszyć. A już na pewno Jellybeana, który przecież nie miał specjalnie bogatego doświadczenia za kierownicą.

Oczywiście uwielbiał swoje auto i uwielbiał przyjeżdżać nim w rodzinne strony, do swojej starej okolicy w południowo-zachodniej Filadelfii. Tak wspomina to przyjaciel Bryanta, Vontez Simpson: „Każdemu pokazywał swój samochód. Chciał się pochwalić, udowodnić, że mu się udało. W tamtych czasach było to bardzo pożądane auto”.

Co więcej, tamtej nocy, kiedy zatrzymano jego samochód, Bryant był prawdopodobnie na haju. W każdym razie na to wskazywały znalezione wtedy w aucie dwie fiolki kokainy i mała, stylowa łyżeczka.

Sytuację dodatkowo komplikował fakt, że młody koszykarz znajdował się w towarzystwie swojej byłej dziewczyny, Lindy Salter, siostry kolegi z filadelfijskiego liceum John Bartram High. Choć przecież w cudownym nowym domu na bogatych przedmieściach miasta czekała na niego piękna młoda żona i miesięczna córeczka.

Od samego początku w ich małżeństwie rządziła Pam, posągowa i surowa piękność. Starzy przyjaciele zauważyli, że kiedy tylko trzeba było podjąć jakąś decyzję, Bryant od razu spoglądał pokornie w kierunku żony. Nawet członkowie rodziny śmiali się, że Jellybean wpadał w panikę na samą myśl o możliwości sprzeciwienia się albo oszukania żony.

A teraz właśnie ją oszukiwał i zaraz miał zostać przyłapany na gorącym uczynku.

Gdyby to była scena z filmu, w tle powinna lecieć piosenka Disco Lady Johnniego Taylora, która tamtej wiosny 1976 roku znajdowała się na pierwszym miejscu list przebojów. Była idealnie spokojna i melodyjna, taka jak lubił Joe.

Ale niezależnie od tego, jaki kawałek leciał wtedy w aucie i co tamtej nocy brał, Bryant otrzeźwiał, kiedy tylko dotarło do niego, że reflektory wozu policyjnego są skierowane dokładnie w jego stronę. Co zrozumiałe, natychmiast dotarły do niego wszystkie problemy i niebezpieczeństwa, jakie mogły się wiązać z tą sytuacją. Był czarnoskórym mężczyzną siedzącym późną nocą koło parku w wypasionym aucie, w mieście nękanym przez wojny gangów i przeróżne uprzedzenia rasowe.

Informacja o tym, że kilka miesięcy wcześniej podpisał kontrakt z Sixers, znalazła się na pierwszej stronie dziennika „Philadelphia Tribune”, zaraz obok historii o dziesiątkach Afroamerykanów zastrzelonych przez policję w ciągu ostatnich miesięcy.

W ciągu trzech poprzednich lat filadelfijska policja zastrzeliła 73 osoby i zraniła 193 kolejne. W tamtych czasach funkcjonariusze rutynowo oddawali strzały „ostrzegawcze” w kierunku uciekających podejrzanych. Przez ostatnie 12 miesięcy straciło życie pięciu oficerów tamtejszej policji. Jeden z nich padł ofiarą 15-latka, który strzelił do niego z dachu bloku, a potem wstrząsnął opinią publiczną, kiedy po aresztowaniu oznajmił: „Chciałem po prostu zabić jakiegoś gliniarza”. Ale Bryant nie musiał czytać tych wszystkich historii, żeby wiedzieć, w jakich tarapatach się znalazł. Podobnie jak wiedziałby to każdy czarnoskóry mieszkaniec Filadelfii.

Może i rzeczywiście chodziło tylko o rutynową kontrolę wynikającą z awarii tylnego światła, jak napisał potem policjant w swoim raporcie, ale cała sytuacja była dziwna i napięta. A wkrótce miało się zrobić jeszcze dziwniej. Zaczęło się już wtedy, kiedy wielki Jellybean (miał w końcu ponad 205 centymetrów wzrostu) odpiął pasy i wygramolił się z samochodu. Kiedy policjant zaświecił mu latarką w twarz, koszykarz próbował zachować spokój. Błyskawicznie się przedstawił i niewiele się zastanawiając, postanowił przyznać się do braku prawa jazdy. Miał nadzieję, że policjanci się nad nim ulitują i nie przeszukają samochodu.

Podał swój dowód rejestracyjny, ale wyznanie dotyczące prawa jazdy zbiło z tropu oficera policji. Cała ta scena wywołała u Joego Bryanta nagły przypływ silnej i przytłaczającej paniki. Jak ktoś potem zasugerował, być może dotarło do niego, że o zdarzeniu na pewno dowie się jego żona. A może po prostu przestraszył się policjantów, choć przecież pokazał im wcześniej dokumenty samochodu i przedstawił się własnym nazwiskiem.

W każdym razie to, co wydarzyło się chwilę potem, wprawiło policjantów, a potem całą Filadelfię i całą koszykarską społeczność lat 70. w najwyższe zdumienie.

Bryant raptownie się odwrócił i wsiadł do samochodu. Policjanci byli przekonani, że spróbuje znaleźć gdzieś w schowku prawo jazdy. Ale Bryant odpalił silnik, wrzucił bieg i ruszył z piskiem opon, obsypując zszokowanych i niedowierzających policjantów żwirem i kurzem.

Potrzebowali chwili, by dotarło do nich, że Joe Bryant właśnie odjechał, uciekając z dużą prędkością. Wskoczyli więc do swojego vana i rozpoczęli pościg, nadając przez radio informację o uciekającym samochodzie. Po kilku chwilach zorientowali się, że próba zrównania się z datsunem jest zbyt niebezpieczna. Joe Bryant pędził z szaloną wręcz prędkością, szacowali, że jechał grubo ponad 160 kilometrów na godzinę, niczym jakiś przedziwny odrzutowiec mknący przez noc.

Błyskawicznie wyjechał z parku i rozpoczął jazdę ulicami miasta. Na wyłączonych światłach.

Minęło około 12 minut, zanim natrafił na niego inny radiowóz.

Oficer Raymond Dunne napisał potem w raporcie, że jechał akurat na zachód Cedar Avenue, kiedy zauważył w lusterku zbliżające się od tyłu sportowe auto z wyłączonymi światłami. Kierowca trąbił klaksonem jak szalony, próbując zmusić samochód policyjny do zjechania z drogi.

Nieźle. Oto Jellybean Bryant zmierzał autostradą do piekła, próbując zapewnić sobie wolny przejazd.

W ostatniej chwili Bryant wykonał manewr, ominął radiowóz, a oficer Dunne błyskawicznie ruszył za nim. Zrezygnował, kiedy zorientował się, że przy takiej prędkości pościg będzie zbyt ryzykowny. Napisał potem w raporcie, że próbując dorównać tempu Jellybeana, pędził tak szybko, że obawiał się utraty panowania nad kierownicą.

Po kilku minutach Bryant wpadł na ruchliwe skrzyżowanie przy Baltimore Avenue, gdzie drogę zatarasował mu inny pojazd. Jadąc z ogromną prędkością, próbował wykonać jakiś manewr, żeby ominąć stojące auto, ale stracił panowanie nad kierownicą, uderzył najpierw w znak stopu, odbił się, przejechał przez ulicę Farragut, ściął znak zakazu parkowania, odbijał się jeszcze od krawężników, niczym kula bilardowa walnął w samochód zaparkowany po jednej stronie ulicy, potem w dwa kolejne po drugiej stronie, aż w końcu przeleciał nad krawężnikiem i zatrzymał się na ścianie.

Bryant i jego była dziewczyna siedzieli zszokowani w zmiażdżonym i zniszczonym aucie, pozostawiwszy na drodze zniszczenia, które wyglądały jak efekt małego tornado. Być może wtedy dotarło do niego, że podczas swojej brawurowej ucieczki nie podjął nawet próby pozbycia się kokainy. Policjanci mieli ją potem znaleźć podczas przeszukania zetki.

Wówczas to Bryant podjął kolejną, ostatnią już koszmarną decyzję i zaczął uciekać gdzieś w środek nocy.

„Po prostu wyskoczył z auta i zostawił w nim dziewczynę – opowiada jeden z dawnych kumpli Bryanta. – Spanikował i uciekł. To był błąd. Jeśli byłeś policjantem w tamtej społeczności i zobaczyłeś biegnącego mężczyznę o takim wzroście, od razu wiedziałeś, z kim masz do czynienia. Każdy znał Joego. Ta ucieczka nie miała żadnego sensu”.

To właśnie tu, na tym skrzyżowaniu, ostatecznie zamknął się przedziwny rachunek zysków i strat poniesionych przez Joego tego wieczoru, kiedy koszmarne decyzje mieszały się ze szczęściem i balansowaniem na granicy chwilowej niepoczytalności.

Bo uciekający Jellybean naprawdę miał sporego farta, że policjanci miłosiernie nie wypalili w jego kierunku tak zwanych „strzałów ostrzegawczych”.

Bryant był nie tylko dobrym koszykarzem, w liceum był też gwiazdą szkolnej reprezentacji lekkoatletycznej. Mimo to jeden z policjantów, niejaki Robert Lombardi, zdołał go w krótkim pościgu dogonić. Kiedy znalazł się tuż za nim, Joe się odwrócił i próbował go zaatakować.

„Chwyciłem go – wspomina Lombardi. – Podniósł pięść, więc go uderzyłem. Powaliłem go na ziemię i założyłem mu kajdanki”.

Bryant odniósł rany głowy, trzeba mu było potem założyć sześć szwów. Kilkadziesiąt lat później Gene Shue, który był wówczas trenerem Bryanta w Sixers, wspominał, że policjanci nieźle wtedy pobili Bryanta – upokorzyli go, z czym potem jeszcze przez długi czas nie potrafił sobie poradzić. Ale co najgorsze, dotarło do niego, że ma na rękach kajdanki, że trafi zaraz do więzienia, no i że będzie musiał się zmierzyć ze swoją żoną.

Nie minęło nawet pół godziny, kiedy szczęśliwy los, który wcześniej zdawał się nie opuszczać młodego Bryanta, ustąpił miejsca światowi pełnemu gówna. Wielu mieszkańców Filadelfii, którzy dokonali nieporównywalnie mniej spektakularnych występków, lądowało w kostnicy. Joe Bryant przeżył, ale w ciągu kolejnych miesięcy i lat miał się przekonać, że ten incydent zaciąży na całej jego karierze i bardzo jej zaszkodzi.

Bolesny czas spędzony tamtej nocy za kratkami zaczął coś Jellybeanowi uświadamiać. Wiele lat wcześniej jego babcia przepowiedziała, że jeden z członków jej rodziny będzie kiedyś bardzo sławny i bogaty. Tamtej nocy, w maju 1976 roku do Joego Bryanta zaczęło docierać, że niekoniecznie jego spotka to szczęście.

Rozdział 2Ojcostwo

Kiedy Joe Bryant był młody, jego koszykarska kariera stanowiła pozytywną odskocznię od szarego życia. Dzięki temu sportowi miał szansę odwiedzać miejsca, o których jego rówieśnicy mogli tylko pomarzyć. Ale Jellybean chadzał swoimi ścieżkami i miał własny styl. Jako pierwsza dostrzegła to jego babcia, w której domu w zachodniej Filadelfii spędzał większą część dzieciństwa. Zaraz za rogiem, w pobliżu skrzyżowania Czterdziestej Drugiej Ulicy i Leidy Avenue, znajdowały się asfaltowe boiska do kosza. Babcia pozwalała mu chodzić tam codziennie z wyjątkiem niedziel, kiedy wcześnie ściągała go z łóżka, żeby zdążyli wyjść z domu o szóstej na poranną mszę w Nowym Kościele Baptystów Bethlehem.

„Spędzaliśmy tam cały dzień” – mówił Bryant.

Wspólne śpiewy, oddawanie czci i chwały tworzyły też bazę dla treningu moralnego. Praca nad umiejętnościami koszykarskimi odbywała się przez sześć pozostałych dni tygodnia, zawsze na boisku.

Kiedy zbliżał się do osiągnięcia dojrzałości, przeprowadził się razem z rodziną do południowo-zachodniej Filadelfii, do pełnego przeciągów, skrzypiącego domku szeregowego przy Willows Avenue niedaleko kompleksu boisk Kingsessing Playground, który miał się stać jego nowym koszykarskim laboratorium.

Willows było małą wyboistą uliczką, jakich wiele w tamtej części miasta. Rosło przy niej dużo drzew, a staruszek Jellybeana, Wielki Joe, zasiadał czasem na ganku, uśmiechał się i pozdrawiał otaczający go świat machnięciami ręki. A świat zazwyczaj odwzajemniał się podobną reakcją. W innych czasach Wielki Joe mógłby grać na pozycji obrońcy[8] w futbolowej drużynie Eagles. Miał 190 centymetrów wzrostu, był dobrze zbudowany i miał szeroką klatkę piersiową. Trudno było znaleźć w Filadelfii kogoś, kto nie podziwiałby Wielkiego Joe za jego misiowaty wygląd, pozytywne podejście do otaczającego świata i miłość do syna.

Szacunek, którym darzyła go lokalna społeczność, był sporym osiągnięciem dla faceta, który wychował trójkę dzieci pomimo niesprzyjających warunków finansowych. Kilka dziesięcioleci później okoliczni mieszkańcy nadal bez problemów przypominali sobie Wielkiego Joe albo Staruszka Bryanta, jak nazywały go dzieciaki z sąsiedztwa. „Philadelphia Tribune”, która przez wiele lat cytowała go na swoich stronach sportowych, nazywała go z sympatią „Wesołym Dżentelmenem z Willows Avenue”.

Przyglądanie się temu, jak syn gra w koszykówkę, wydawało się słodkim eliksirem, który wywoływał radość na twarzy Wielkiego Joego. Miał ogromne, umięśnione ręce i wielką twarz, którą łatwo rozjaśniał uśmiech. Ale jego przywiązanie do dyscypliny brało się ze starotestamentowej mentalności i przekonania, że dzieci należy trzymać krótko. Tłumaczył kiedyś filadelfijskiemu dziennikarzowi, Juliusowi Thompsonowi, że często ostrzegał syna, kiedy wychodził wieczorem na miasto, żeby „nie przynosił do domu światła dziennego”. Innymi słowy – żeby nie balował całą noc i nie wracał po świcie. Syn tylko raz przetestował tę zasadę, a Wielki Joe stłukł go tak mocno, że Jellybean dochodził do siebie przez jakieś 20 minut. Thompson wspomina, że młody człowiek zapamiętał tę lekcję na zawsze.

Obecności Wielkiego Joego nie dało się przeoczyć – zawsze starał się pilnować syna. „Gdziekolwiek pojawił się Joe, towarzyszył mu stary Bryant” – wspomina przyjaciel rodziny, Vontez Simpson.

„Wielki Joe na każdym kroku starał się angażować w wychowanie syna – wspomina Dick Weiss, filadelfijski dziennikarz, który przez wiele lat pisał o koszykówce. – Był bardzo dumny ze swojego dziecka”.

„Wielki Joe Bryant był fantastycznym gościem, bardzo ujmującym – wspomina Paul Westhead, trener Jellybeana na Uniwersytecie La Salle. – Był osobą znaną w całym mieście. Starał się zapewnić synowi i całej rodzinie dobrą przyszłość. Mam na myśli również to, że w tej dobrej przyszłości mieli stać się dobrymi ludźmi. Był przemiłym facetem”.

Kiedy Wielki Joe już się postarzał, a nadwaga i problemy z cukrzycą zaczęły wywierać coraz większy wpływ na jego życie, musiał chodzić o lasce. Ale nawet wtedy dobry humor nie przestał go opuszczać – cieszył się najpierw z tego, jak gra Jellybean, a potem z występów wnuka, Kobego. A jak wielkim uczuciem darzył swoją rodzinę, widać było po wielu latach, kiedy cukrzyca zabierała mu już resztki sił. Przychodził wtedy na mecze wnuka, taszcząc ze sobą zapasy tlenu.

Człowiek z Georgii

Ojciec Jellybeana mógłby pewnie opowiedzieć dziesiątki przygnębiających historii, ale nie zajmował się grzebaniem w przeszłości. Wywodził się z regionu zwanego „Czarnym Pasem”[9], który ciągnął się prawie przez całą Georgię wzdłuż autostrady 41, i wziął udział w największej migracji Afroamerykanów z Południa w XX wieku.

Częstym celem wędrówek była właśnie Filadelfia. A zwłaszcza jej południowo-zachodnia część, która w XIX wieku wyrosła na farmach, posiadłościach i ogrodach, przekształciła się w dzielnicę przemysłową i jak magnes przyciągała imigrantów z Europy, a z czasem również Afroamerykanów. Przyjeżdżali tam w poszukiwaniu pracy w fabrykach mydła albo pojazdów szynowych, w zakładach przemysłu paliwowego, a od 1927 roku – również na lotnisku.

Na początku XX wieku populacja tak zwanego Miasta Braterskiej Miłości[10] składała się w większości z białych, ale w latach 20., 30. i 40., kiedy miliony czarnoskórych wyruszyły na Północ, proporcje diametralnie się zmieniły.

Kiedy w 1970 roku Julius Thompson, jeden z pierwszych ciemnoskórych dziennikarzy sportowych zatrudnionych w poważnej gazecie na Wschodnim Wybrzeżu, rozpoczął pracę w „Philadelphia Bulletin”, opowiadał, że wielu przybyszów przyjeżdżało tu codziennie w pociągach, które wcześniej zatrzymywały się na Południu, zbierając po drodze Afroamerykanów – czy też Negrów, bo właśnie tak ich w tamtych czasach nazywano.

Po upadku przemysłu rolniczego w latach 30. zawiedzeni żegnali się z dotychczasową biedą, pakowali się i wyjeżdżali na Północ, po czym osiadali w większych miastach, poszukując pracy i próbując rozpocząć nowe życie. Migracja wynikała z desperacji spowodowanej ogromnym spadkiem cen produktów rolnych w czasach Wielkiego Kryzysu, co zakończyło czasy uprawy wydzierżawionych pól, stanowiących wówczas jedyne źródło zarobku dla większości Afroamerykanów mieszkających w kraju, który tak długo pozbawiał ich możliwości normalnej edukacji.

Migrację przyspieszyło dodatkowo zjawisko przemocy białych gangów, które od dziesięcioleci dokonywały na czarnoskórych linczów, ze szczegółami opisywanych przez gazety na Południu.

Północ jeszcze bardziej kusiła biednych w latach 40., podczas wojny, kiedy pojawiły się nowe miejsca pracy w przemyśle zbrojeniowym – na przykład w filadelfijskich stoczniach. Po 1945 roku, kiedy gospodarka zaczęła się szybko rozwijać, otworzyło się jeszcze więcej możliwości. Wielki Joe Bryant pracował razem z ojcem (pierwszym z trzech pokoleń Joe Bryantów) w Georgii na farmie – 60 godzin tygodniowo za kilka pensów dziennie. Ze spisu powszechnego wynika, że dziadek Wielkiego Joego urodził się jako niewolnik w latach 40. XIX wieku i spędził życie, podobnie jak potem jego syn, pracując ciężko na bezlitosnych polach Południa.

Tak jak wielu innych Wielki Joe Bryant był uchodźcą, kiedy jako młody człowiek przybył do Filadelfii. Ale życie, które za sobą pozostawił, wiele go nauczyło – między innymi odporności i silnej woli. Ojcostwo od zawsze odgrywało w klanie Bryantów bardzo ważną rolę. Wielki Joe był młody, kiedy wyprowadził się ze wsi do miasta i założył rodzinę. Razem z żoną mieli troje dzieci. Joe uwielbiał całą trójkę, ale najbardziej najstarszego syna, który odziedziczył swoje imię po ojcu.

„Wielki Joe uważał, że Joe junior nie mógłby zrobić niczego złego” – wspomina Mo Howard, przyjaciel rodziny.

Koszykarska przygoda Jellybeana rozpoczęła się, kiedy był jeszcze nastolatkiem i spędzał wiele godzin przy koszu zawieszonym na słupie elektrycznym stojącym przy Willows Avenue. Potem przeniósł się do parku przy Cobbs Creek Parkway. Znajdowały się tam boiska koszykarskie, a konkurencja była już poważniejsza. Później zaczął się pojawiać w innym miejscu w południowo-zachodniej Filadelfii, na rogu Czterdziestej Ósmej i Woodland Avenue, a w końcu na wielkim boisku przy Kingsessing Avenue.

Jellybean był straszliwie chudy, ale ponieważ był też bardzo wysoki, starsi chłopcy, którzy dominowali na boiskach, pozwalali mu grać razem z nimi. Był im za to zawsze wdzięczny. Ze względu na szczupłą sylwetkę musiał nauczyć się grać na obwodzie. Godziny spędzone na asfalcie na grze przeciwko starszym chłopcom nadały mu tożsamość – zaczął dostrzegać w sobie koszykarza. Wiele lat później podobnie stało się z jego synem Kobem. Obaj posiedli ten sam dar – szybko do nich dotarło, jakie jest ich przeznaczenie, szybko zrozumieli, jak bardzo kochają koszykówkę.

„Uwielbiał grać w kosza. Pragnął tylko jednego – grać” – tak mówił Julius Thompson o Jellybeanie, ale to samo mógłby powiedzieć o Kobem.

Jednym z pierwszych idoli Jellybeana był Earl „Pearl”[11] Monroe, który w latach 60. reprezentował liceum John Bartram High. Monroe wspaniale panował nad piłką i poprowadził swoją szkołę do wygrania Philly Public League w 1963 roku, kiedy mały Joe Bryant był jeszcze dziewięciolatkiem z szeroko otwartymi oczami. Drużyny biorące udział w tych rozgrywkach były mocne – grały na tyle ostro i siłowo, że pozostałe szkoły z Pensylwanii nie chciały ich dopuścić do rywalizacji w turnieju stanowym. „Gdyby się na to zgodziły, drużyny z Public League co roku zdobywałyby mistrzostwo” – mówił Vontez Simpson, powtarzając powszechą wśród ekspertów tezę.

„W Public League grało wtedy mnóstwo świetnych koszykarzy” – dodaje Dick Weiss.

„Nigdy nie widziałem tylu talentów w jednym miejscu – wspomina Julius Thompson, który relacjonował mecze tamtej ligi dla »Philadelphia Bulletin«. – I tak to trwało przez całe lata 60., a potem 70.”.

Wkrótce Earl Monroe przeniósł się na uczelnię Winston-Salem State, potem do starych Baltimore Bullets[12], a w końcu do New York Knicks. Dla młodego Joe Bryanta i pokolenia, które śledziło jego postępy, był niczym meteor przelatujący po niebie. Podobnie jak gwiazdy Philadelphia 76ers w sezonie 1966/67, kiedy zdobyli tytuł mistrzów NBA, a Joe Bryant miał 12 lat: Wali Jones, Chet Walker, Hal Greer, Luke Jackson i Wilt „Stilt”[13] Chamberlain. Niedługo potem Joe został fanem Kenny’ego Durretta[14], gwiazdy lokalnej uczelni La Salle.

Joe uwielbiał jego widowiskowy styl gry i spędził wiele godzin, starając się nauczyć kozłowania pomiędzy nogami, za plecami, no-look passów[15], czyli rzeczy, których większość wysokich graczy w tamtych czasach nawet nie próbowała wykonywać.

Niedługo później kibice zorientowali się, że właściwie nie ma takich rzeczy, których JB (tak zaczęto go nazywać, kiedy grał w liceum Shaw Junior High i potem w Bartram) nie byłby w stanie zrobić z piłką do kosza. Już wtedy było widać, że ma naturalny talent i dar, który pozwala mu opanować te najbardziej widowiskowe elementy gry, dostępne tylko dla nielicznych. Coś jak połączenie talentów Earla Monroe’a, Boba Cousy’ego, Harlem Globetrotters i Pistol Pete’a Maravicha. Gdziekolwiek by się JB pojawił, kibice wpadali w zachwyt. Wysocy gracze nie byli wszak stworzeni do tak umiejętnego panowania nad piłką.

Same kłopoty

Kiedy Jellybean był w pierwszej klasie liceum, miał już prawie dwa metry wzrostu i lubił biegać. Jeśli chciał gdzieś pójść, to po prostu sobie tam truchtał. Robił to na tyle szybko, że zwrócił na siebie uwagę nie tylko skautów koszykarskich, ale również trenerów od lekkiej atletyki.

Koszykówka w Filadelfii pod koniec lat 60. i na początku 70. mogła się z pozoru wydawać czymś słodkim i pełnym nostalgii. Ale był jeden problem. Miasto opanowały wojny gangów, a chłopcy dorastający na mrocznych filadelfijskich ulicach znajdowali się często o jeden krok od katastrofy. Dziennik „Philadelphia Daily News” donosił potem, że w mieście działało 106 różnych gangów, każdy z nich zarządzał konkretnym terytorium, a ich członkowie byli zazwyczaj uzbrojeni w pistolety własnej roboty, tak zwane samopały. Mnóstwo młodych ludzi zginęło w tamtych czasach w ulicznych bitwach, a wojny o terytorium przenosiły się nawet na szkolne korytarze. Jak ciężkie były to czasy dla młodych mieszkańców Filadelfii? Na tyle ciężkie, że jeśli nie płaciłeś gangowi haraczu, to często nie wolno ci było nawet chodzić do szkoły, a co dopiero marzyć o tym, żeby tam przetrwać. Członkowie gangów rządzili dzielnicą, a cała reszta musiała im płacić.

„W mojej rodzinnej Filadelfii w Pensylwanii podłe gangi uliczne rządziły każdym centymetrem dzielnic zamieszkiwanych przez czarnoskórych. Jeśli byłeś wówczas młodym czarnym nastolatkiem i mieszkałeś w tamtej okolicy, to z definicji miałeś kłopoty i znajdowałeś się w ciągłym niebezpieczeństwie” – pisał Reginald S. Lewis[16], który sam był eksczłonkiem gangu.

W samym tylko 1969 roku, kiedy Joe Bryant był w pierwszej klasie liceum Bartram, w mieście popełniono 45 zabójstw związanych z wojnami gangów. W każdym filadelfijskim liceum wyczuwało się napięcia. Gangi wkraczały w życie młodych ludzi bardzo wcześnie, rekrutując ich na pomocników jeszcze w podstawówkach.

Jellybean Bryant jakimś cudem znalazł się w grupie nielicznych szczęśliwców. „O ile nie uprawiałeś sportu, wiadomo było, że będziesz miał kłopoty – wspomina Julius Thompson. – Udawało się tylko tym, którzy mieli mocne poparcie w domu”.

„Kiedy teraz o tym myślę – opowiada Gilbert Saunders – to uważam, że najważniejsze było nadanie dziecku odpowiedniego kierunku. Joe, podobnie jak większość dzieciaków, takiego ukierunkowania nie miał. Musiało go wychować przysłowiowe podwórko”.

I takim „podwórkiem” stała się dla niego koszykówka. A przynajmniej dodała mu sił, żeby sobie z tym otaczającym światem jakoś poradzić. Poza troskliwym okiem Wielkiego Joego, poza życzliwością rodziców Saundersa i prowadzących go trenerów ze szkoły publicznej, najważniejszego bodźca, który wpłynął na życie Bryanta, dostarczyła legenda filadelfijskiej koszykówki Sonny Hill i prowadzone przez niego ligi koszykarskie. Hill pojawiał się praktycznie na każdym zakręcie kariery Bryanta, pomagał mu rozwiązać problemy, a porażki przemieniał w szanse. Zresztą podobną rolę odgrywał w życiu wielu młodych zawodników z Filadelfii.

Jak opisał to Gilbert Saunders: „Sonny Hill dosłownie uratował mi życie. I życie wielu innych osób”.

Julius Thompson wspomina, że w tamtych czasach w Filadelfii roiło się od przeróżnych lig koszykarskich: „Gdziekolwiek byś się obejrzał, twój wzrok napotykał na dzieciaki grające w kosza. Grali tak długo, jak się dało, dopóki słońce nie zachodziło”.

Ale zanim pojawił się Hill, większość elitarnych lig znajdowało się na przedmieściach.

„Stał na czele związku zawodowego – opowiada Thompson. – Nazywam go filadelfijskim autorytetem koszykarskim wziętym jakby żywcem ze starych czasów. Sonny był dobrym politykiem. Sprawiał, że wszyscy się angażowali”.

Niski umięśniony obrońca, który grał w starej Lidze Wschodniej w czasach, kiedy w NBA występowało tylko dziesięć drużyn, a w ich składach znajdowało się niewielu czarnoskórych. Z czasem Sonny Hill został cenionym sprawozdawcą sportowym, szefem związku zawodowego i społecznikiem. Sam wychował się na ulicy, doskonale rozumiał wyzwania stojące przed młodymi koszykarzami – i te życiowe, i te sportowe.

Na początku lat 60. Hill założył Baker League, letnią ligę dla zawodowców. Bardzo szybko zyskała popularność, bo to dzięki niej Bill Bradley z New York Knicks poprawił swoją grę po powrocie z rocznego wyjazdu na studia w Europie.

„Kiedy Sonny stworzył swoją ligę, rozgrywki odbywały się w kościele baptystów, Great Hope Baptist Church – wspomina Dick Weiss, słynny filadelfijski dziennikarz. – Wciąż pamiętam czasy, gdy chodziłem tam, żeby oglądać, jak Earl Monroe staje naprzeciwko Billa Bradleya zaraz po tym, jak ten powrócił ze stypendium Rhodesa na Oxfordzie. Bradley wykorzystał Baker League, by przygotować się do gry w Knicks, tu mógł w pewnym stopniu poczuć się jak w NBA. Specjalnie przyjechał do Filadelfii prosto z Princeton, żeby zagrać w Baker League”.

Weiss przyznaje, że letnie rozgrywki Baker League w tamtych czasach były często na znacznie wyższym poziomie niż sezonu zasadniczego NBA. Liga Hilla bardzo szybko przyciągnęła uwagę innych zawodników – wszystkich, począwszy od Wilta Chamberlaina, a skończywszy na Walcie Frazierze. Została uznana za wzór w kategorii wakacyjnych rozgrywek, zanim jeszcze NBA uformowała własne oficjalne ligi letnie.

Sukces odniesiony przez Hilla z Baker League pomógł mu stworzyć w 1968 roku (akurat wtedy, kiedy Joe Bryant kończył ósmą klasę) kolejny program. Liga Sonny’ego Hilla miała dostarczać ustrukturyzowanego formatu rozgrywek dla najlepszych zawodników z okolicznych liceów i udowodnić wpływy jej organizatora.

Wstępne eliminacje do rozgrywek Baker League miały się odbywać w lidze amatorskiej. „Hale były wypakowane ludźmi – wspomina Dick Weiss. – Te mecze stały się pretekstem do spotkań ciemnoskórej społeczności”.

„To było jak wielki piknik – potwierdza Mo Howard, który grał w Hill League, a potem na Uniwersytecie Maryland na pozycji obrońcy u trenera Lefty’ego Driesella. – Moje pierwsze wspomnienia związane z koszykówką to właśnie mecze Baker League. Pamiętam, jak schodziliśmy do kościelnych podziemi, mieli tam piękną salę gimnastyczną i mogliśmy oglądać Billa Bradleya, Cazziego Russella, Waliego Jonesa, Hala Greera. Patrzyliśmy na tych kolesi, jak stają do rywalizacji i pomimo wakacyjnej pory też gryzą parkiet”.

Kiedy Howard chodził już do liceum, rozpoczęły się rozgrywki Hill League. Mecze odbywały się przed spotkaniami zawodowców w Baker League.

„Wyobraź sobie, jak inspirujące to było dla tych młodych ludzi – wspomina Howard. – Wiedzieliśmy, że mecz rozgrywany przed jednym ze spotkań Baker League odbędzie się tylko wtedy, gdy sprzeda się określona liczba biletów. Tyle było wiadomo na pewno. A potem okazywało się, że w obu drużynach grają te wszystkie wielkie licealne gwiazdy. Było tam dziesięciu, może 15 chłopaków, wywodzili się ze wszystkich okolic Filadelfii, gdzie znajdowało się wiele szkół średnich. Można więc uznać, że mówimy o samej czołówce najlepszych koszykarzy z liceów”.

Howard wspomina, że pomiędzy członkami drużyn licealnych, ścierających się ze sobą przed meczami Baker League, a zawodowymi graczami z NBA bardzo szybko tworzyły się nieformalne relacje. „Wali Jones nie miał problemu z tym, żeby mnie chwycić i powiedzieć: »Młody, musisz popracować nad lewą ręką«. Albo Earl Monroe, który mówił: »Musisz poćwiczyć rzut od tablicy«. Mieliśmy wtedy nieograniczony dostęp do tych gości. Często zdarzało się nawet – i nie potrafię wytłumaczyć dlaczego – że to oni do nas podchodzili. To było coś niewiarygodnego”.

Najlepsi zawodnicy licealni mieli w tamtych czasach do wyboru różne lokalne ligi. Zanim pojawiła się Hill League, najważniejsza była Narberth League, rozgrywana na przedmieściach Filadelfii. Hill League odróżniało to, że jej spotkania odbywały się w miejskiej hali.

„Po jakimś czasie Sonny Hill League stała się ligą elitarną” – wspomina Julius Thompson. Weiss tłumaczy, że w tamtych ciężkich czasach Hill League i Baker League pomogły sprawić, by Filadelfię rozpierała duma z lokalnej koszykówki. Zwłaszcza wtedy, kiedy komisarzem policji był Frank Rizzo, późniejszy burmistrz miasta[17]. „Oczywiście, że w latach 60. przewijało się mnóstwo zła. W czasach, które nastąpiły po Martinie Lutherze Kingu, w mieście wybuchł nawet bunt. I na każdym kroku czaiły się zagrożenia. Podczas rządów Rizzo nawet wychodzenie z domu było niebezpieczne. Narastały napięcia pomiędzy białymi i czarnymi. I to właśnie koszykówka była tą dyscypliną sportu, która wszystkich nas jednoczyła”.

Hill założył swoją ligę między innymi po to, żeby walczyć z gangami, które zalały miasto. W sytuacji, gdy wiele lokalnych grup przestępczych brutalnie broniło swoich terenów, chłopcy mieli trudności z jeżdżeniem komunikacją miejską z jednej dzielnicy do drugiej. Jeśli podjęli taką próbę, mogli narazić się na problemy. Ale jeśli mieli ze sobą klubową torbę sportową jednej z drużyn Sonny Hill League, gangsterzy zazwyczaj pozwalali im przemieszczać się po mieście. Hill był na tyle sprytny, że do sztabu szkoleniowego i grona opiekunów zatrudnił kilku kuratorów sądowych i przedstawicieli instytucji bezpieczeństwa publicznego. I gangsterzy szybko się zorientowali, że nie powinni nękać zawodników grających w jego ligach.

W rozgrywkach Sonny’ego Hilla panowała też żelazna dyscyplina. „Nie wolno było kłocić się z sędziami ani wszczynać żadnych awantur – wspomina Gilbert Saunders, który występował wtedy w lidze. – Nieważne jak bardzo byłeś utalentowany. Ponosiłeś odpowiedzialność i za swoje oceny w szkole, i za swoje zachowanie”.

„Dyscyplina była dla Sonny’ego najważniejsza – zgadza się Dick Weiss. – Żeby móc grać w lidze, musiałeś mieć wyprasowaną koszulę. Nie wolno ci było kłócić się z sędziami. Sonny od razu reagował. Głęboko wierzył, że każdy powinien być dumny z gry w koszykówkę, ze swojego podejścia do rywalizacji i z tego, że robi wszystko tak, jak należy”.

Weiss tłumaczy, że trwałość i sukces Hill League były możliwe dzięki wyjątkowemu talentowi i energii Hilla. „Potrafił za pomocą tej ligi przeorganizować całe miasto… Odgrywał niebagatelną rolę polityczną w lokalnej społeczności i wykorzystał to, tworząc te rozgrywki”.

Nawet jeśli liga Hilla ukazała nowe perspektywy dla koszykówki w ubogich dzielnicach miasta, to nie wszyscy byli z tego zadowoleni. Niektórzy oskarżali organizatora rozgrywek, że wykorzystuje swoje wpływy, by kierować najlepszych zawodników do konkretnych liceów, a potem do konkretnych uczelni. Hill kategorycznie temu zaprzeczał i poświęcał wiele czasu na to, by udowodnić, że jest wręcz przeciwnie.

„Wiele osób postrzegało go jako złodzieja, który po prostu zabiera dzieciaki z innych lig – ciągnie Weiss. – Ale krytycy nie zdawali sobie sprawy z tego, że rozpoczął wtedy proces, dzięki któremu w Filadelfii wzrosło poczucie dumy, a dla miasta borykającego się z problemami duma z czegoś własnego miała niezwykłą wagę”.

Sonny Hill wspomina, że Jellybean dołączył do Hill League w drugiej albo trzeciej klasie gimnazjum, ale długo się tam nie utrzymał. Był wysoki i dobrze zbudowany, ale brakowało mu dojrzałości, żeby móc rywalizować z innymi. „Rok później do nas wrócił i widać było, że dojrzał. Myślę, że w dużej mierze dzięki swojemu ojcu”.

Wielkiemu Joemu tak bardzo podobała się koncepcja ligi, jej dyscyplina i struktura, że nawet kiedy jego dwaj synowie zakończyli już grę w Hill League, nadal działał w niej jako wolontariusz.

To właśnie podczas letnich rozgrywek Jellybean poznał Mo Howarda i się z nim zaprzyjaźnił.

„Graliśmy razem z Joem w Narberth League, w Sonny Hill League, potem jeszcze w jakiejś drużynie z innej ligi – wspomina Howard. – To było bardzo pracowite lato. A przecież odbywały się jeszcze turnieje towarzyskie i ligi osiedlowe. Bez przerwy graliśmy w kosza. Istniało mnóstwo miejsc, w których można było rywalizować, wszędzie organizowano jakieś mecze”.

W drugiej klasie liceum Jellybean i Mo Howard wygrali ligę Sonny’ego Hilla, grając w drużynie razem z między innymi Andrem McCarterem, który miał potem trafić na uczelnię UCLA i grać u Johna Woodena.

Niedługo później ojciec Mo Howarda, Edward, poznał Wielkiego Joego Bryanta. Panowie szybko zorientowali się, że obaj pochodzą z Georgii. I błyskawicznie się zaprzyjaźnili.

„Obaj ojcowie mieli wielkie wpływy” – wspomina Julius Thompson.

„Nikt nie wyróżniał się z tłumu tak bardzo, jak pan B i mój ojciec – dodaje ze śmiechem Howard. – Siedzieli zawsze we dwóch i gadali o jakichś duperelach. Pan B był wielkim gościem. Wysoki, wszędzie go było pełno. Mój ojciec był niski, ale też ciągle rzucał się w oczy. Był kierowcą ciężarówki, a kiedy wchodził do sali gimnastycznej, od razu zaczynał się rozglądać za Joem Bryantem. Za panem Wielkim. Tak właśnie go nazywaliśmy, pan Wielki. Nasze relacje były bardzo żywiołowe – z jednej strony Joey i ja, z drugiej nasi ojcowie”.

Howard opowiada, że poprzednie pokolenia Afroamerykanów nie otrzymały nigdy takiej szansy na karierę sportową, jak ich synowie. „Uważali, że cokolwiek by się wydarzyło, niezależnie od tego, jaką sławę i chwałę osiągniemy, musimy się tym z nimi dzielić. Na swój sposób dodawało im to ważności, uwiarygadniało to, kim są. Byli naszymi ojcami, a nasze sukcesy budziły w nich poczucie dumy, jakiej być może sami nigdy nie mieli okazji zaznać. Oto wychowali dwóch synów, którzy byli wielkimi koszykarzami”.

„Tacy właśnie byli – pan Wielki i mój tata. Uwielbiali się nawzajem. Byłoby niesprawiedliwe, gdybyście uznali, że chodzi o jedną z typowych historii: dzieciak zaczyna odnosić sukcesy sportowe, zarabia pieniądze, a wtedy na scenę wkracza ojciec, żeby coś zyskać. Nasi ojcowie byli z nami od samego początku. Kupowali nam buty, skarpetki, dawali nam pieniądze na hot dogi po meczach. Byli częścią naszego życia. Wszędzie z nami jeździli. Jeśli by ich z nami nie było, można by uznać, że nie zależy im na synach. Ale do śmierci będę podkreślał, że i mój tata, i pan Bryant byli z nami zawsze i nieustannie nas wspierali. Wszyscy ich znali i wszyscy ich szanowali”.

Rozdział 3Radosne czasy

Niezależnie od problemów, z którymi borykało się miasto, niezależnie od pułapek, które musiał omijać za młodu, Jellybean potrafił przezwyciężyć wszystkie przeszkody, zarówno dzięki swojemu talentowi koszykarskiemu, jak i osobom, które były gotowe wspierać jego talent. Zawsze był czarujący, ale dla jego koszykarskich mentorów bardziej liczyło się to, jak grał. Na pierwszy rzut oka było widać, że jest produktem ulicznych boisk. Uwielbiał luzacką atmosferę meczów rozgrywanych na ulicy, a ulica odwzajemniała mu się podobnym uczuciem. To tu nauczył się błyszczeć zarówno w spotkaniach towarzyskich, jak i w pojedynkach ligi miejskiej. Wielki Joe pojawiał się na boiskach ulicznych, żeby zobaczyć, co tym razem zrobi jego syn. Ale nie był tam sam.

„Kiedy grał Joe, pojawiało się mnóstwo widzów – opowiada Vontez Simpson. – Czasami brakowało wolnego miejsca i nie można było wejść. Wszyscy uwielbiali go oglądać”.

„Zawsze się uśmiechał – mówi Paul Westhead, który trenował potem Jellybeana. – Słyszało się nieraz, jak ludzie mówią: »Chodźmy pograć w koszykówkę, zabawimy się«. To taka prosta rzecz, truizm, wręcz oczywistość – ale Joe był jednym z nielicznych gości, po których naprawdę było widać, że gra w kosza sprawia im przyjemność. Dzięki swojemu wzrostowi i umiejętnościom miał charakterystyczny styl”.

„Swoją grą Joe dostarczał ludziom mnóstwo radości” – potwierdza Dick Weiss.

Umiejętności Jellybeana zachwycały podczas kolejnych meczów podwórkowych i występów w Baker League. Połączenie wzrostu, siły fizycznej i panowania nad piłką sprawiało, że wyróżniał się nawet wśród koszykarskiej elity Filadelfii.

„Największe wrażenie na wszystkich robiło to, że miał 205 centymetrów wzrostu, a wszyscy tak wysocy kolesie grali na pozycji zawodników podkoszowych – opowiada Mo Howard. – Wszyscy wchodzili pod kosz, odwracali się do niego tyłem i czekali na piłkę. A Joey potrafił rozplanować akcję. Podawałeś mu piłkę, a on biegał niczym rozgrywający. Rzucał z wyskoku z ponad sześciu metrów albo wchodził pod kosz, po czym zaliczał no-look pass. Nikt w Filadelfii nie grał wtedy tak jak on”.

W jednym z pamiętnych meczów tamtej epoki Jellybean zagrał przeciwko Jimmiemu Bakerowi z liceum Olney. Baker miał potem trafić na uczelnię UNLV, na Uniwersytet Hawajski, a potem grał zawodowo w lidze ABA[18].

„Jimmie Baker był niewiarygodnym talentem, może nawet większym niż Joe – wspomina Julius Thompson – ale miał słabość do używek. Uzależnił się od narkotyków, które go wykończyły”.

„Miał 203 centymetry wzrostu i świetnie rzucał z wyskoku – wspomina Mo Howard. – Należał do tych grających siłowo wysokich zawodników, ale w porównaniu z Joeyem był jednowymiarowy. Bo Joey potrafił wszystko. Umiał kozłować, umiał podawać, umiał rzucać. Pamiętam, jak Joey i Jimmie Baker rozpoczęli swój pojedynek strzelecki w jednym z meczów ligi Sonny’ego Hilla, stary – to było coś. Prawdziwe szaleństwo. Jimmie zdobył chyba ze 32 punkty, a Joe 28, wszystko rzutami z wyskoku. Dwóch największych gości na boisku rzucało z półdystansu, nikogo nie było pod koszem. To było coś niekonwencjonalnego, niezgodnego z tradycją. W tamtych czasach nie grało się tak w koszykówkę”.

Tym, co najbardziej odróżniało Jellybeana od reszty, był sposób panowania nad piłką. „Widziałem ludzi, którzy wywracali się na ziemię po tym, jak Joe nimi zakręcił, zmieniając rytm i robiąc jeden zwód za drugim” – wspomina ze śmiechem Gilbert Saunders.

Można by przypuszczać, że styl gry Jellybeana przestanie pasować trenerom, kiedy w końcu znajdzie się w szkole z bardziej tradycyjnym podejściem do koszykówki. Zwłaszcza takiej, jak liceum Bartram, gdzie trafił na słynącego z żelaznej dyscypliny Jacka Farrella, który uczył również angielskiego i był dyrektorem szkoły, odpowiedzialnym między innymi za próbę zapanowania nad okolicznymi gangami. Pomagał mu niejaki Jack Gallagher, wielki i twardy Irlandczyk, który postawił sobie za cel wesprzeć jak największą liczbę młodych sportowców.

Farrell potrafił błyskawicznie rozpoznać talent. „Był bratnią duszą dla młodych czarnoskórych chłopaków – wspomina Julius Thompson, który relacjonował mecze Farrella. – Był charakterny. Wyjątkowy. Potrafił zrozumieć innych ludzi. Wielu trenerów nie umiało wtedy trafić do zawodników, którzy u nich grali. A Jack Farrell do nich docierał. Był w stanie sobie poradzić nawet z trudną młodzieżą”.

„Zawsze chętnie słuchał Joeya – wspomina Vontez Simpson, który pracował jako kierownik drużyny w Bartram, a potem grał w reprezentacji szkoły. – Słuchał jego pomysłów. I dawał mu mnóstwo swobody w grze piłką”.

Najważniejsze było to, że chętnie przystał na wykorzystywanie pełnej gamy talentów Jellybeana, między innymi jego umiejętności kozłowania, rozgrywania i podawania piłki. Bryant pomagał wyprowadzać piłkę obrońcom, co przydawało się zwłaszcza przy pressingu na całym boisku, który często stosowały drużyny przeciwne.

„Kiedy pierwszy raz zobaczyłem, jak Joey gra w Public League, akurat przełamywał pressing przeciwnika – śmieje się Mo Howard. – Nieczęsto widuje się, jak robią to wysocy zawodnicy. Trenerzy im na to nie pozwalają”.

„JB zapewniał trenerowi Farrellowi większą elastyczność, zwłaszcza przy przełamywaniu pressingu – zgadza się Gilbert Saunders, który również grał w Bartram. – Joe ściągał na siebie rywali, bo Jack Farrell pozwalał mu działać na pozycji rozgrywającego”.

Farrell dał też Jellybeanowi przysłowiowe zielone światło na oddawanie rzutów z każdej pozycji.

„Nigdy nie oddał rzutu, jeśli nie czuł się komfortowo – wspomina Simpson. – Zawsze rzucał z rogu. Wiadomo było, że jeśli znajdzie się na tej pozycji, skieruje piłkę do kosza”.

Praktycznie w każdym innym zakątku Ameryki wysoki zawodnik oddający rzut z rogu boiska zostałby natychmiast posadzony przez trenera na ławie, po czym musiałby wysłuchać kazania. W XXI wieku takie akcje nikogo już nie dziwią, to standard, ale w 1972 roku były symbolem totalnego braku dyscypliny.

„W osobie Jacka Farrella Joe trafił na kogoś, kto potrafił go okiełznać i wydobyć z niego to, co najlepsze, ale jednocześnie dawał mu wolną rękę i pozwalał grać po swojemu” – dodaje Paul Westhead, który zresztą postępował potem tak samo.

Mo Howard twierdzi z podziwem, że taka wolność sprawiała, że Bryant był nie do zatrzymania. „Trener Farrell wiedział, jak dobry jest Joey. Pozwalał mu na wszystko, co tamten chciał zrobić, żeby poprowadzić drużynę do wygranej. Sam pomyśl. Każda drużyna szkolna miała w swoim składzie zawodnika, który miał ponad dwa metry wzrostu. Ale można go było zablokować pod koszem. Tymczasem w Bartram występował koleś, który też miał 205 centymetrów wzrostu, ale ponieważ operował daleko od kosza, nie sposób go było wyłączyć z akcji. Poza tym Joey, nawet kiedy był młody, miał już bardzo wysoki iloraz koszykarskiej inteligencji. I wcale nie był skoncentrowany tylko na sobie i na swoich osiągnięciach. Gdyby tak było, pewnie zdobywałby średnio 40 punktów na mecz. Ale on grał zespołowo, bo lubił wygrywać”.

Choć Bryant nie był boiskowym egoistą, zdarzało mu się zdobywać dużo punktów.

„Bartram nie było specjalnie mocną drużyną – dodaje Howard. – Ale ponieważ mieli kogoś takiego jak Joey, kogoś, kto potrafił wyczyniać niesamowite rzeczy i dostawał na nie przyzwolenie od trenera, stali się wyjątkowym zespołem. Mówię o tym, jak kozłował, jak podawał piłkę, z jaką gracją i łatwością to robił. Stary, on był niewiarygodny”.

Bryant był walczakiem, ale jego widowiskowy sposób gry mógł sugerować, że czasem bardziej interesuje go zdobycie punktów w ładnym stylu niż najprostsza droga do celu. Taki wizerunek towarzyszył mu również później, kiedy już grał na uczelni i kiedy rozpoczął karierę zawodową w NBA.

Vontez Simpson uważa, że było w tym trochę prawdy. „To po nim Kobe to odziedziczył”.

Dyskusja

Wiele lat później ulubiona debata toczona przez stare wygi filadelfijskiej koszykówki dotyczyła tego, kto był lepszym zawodnikiem w liceum – Kobe czy Joe Bryant.

Doświadczeni znawcy częściej stawiali na Joego, podając za argument jego wzrost i unikalne umiejętności. Wspominając karierę Jellybeana, Julius Thompson stwierdził, że był on zawodnikiem XXI wieku.

„Naprawdę uwielbiam Kobego, ale pamiętam Joego z jego najlepszych czasów – mówi Thompson, który spędził wiele lat, pisząc o koszykówce i trenując ją. – Joe miał 205 centymetrów wzrostu i potrafił robić wszystko to, co robił Kobe, który był o dziesięć centymetrów niższy”. Poza tym Joe Bryant osiągnął coś, co nigdy nie udało się jego synowi – poprowadził swoją drużynę do tytułu mistrzów Philadelphia Public League.

Żelek osiągnął to w 1972 roku, w ostatniej klasie, grając z numerem 23. Kibice wypełnili szczelnie szkolną salę gimnastyczną, żeby kibicować jemu i jego kolegom. Podczas tamtego sezonu zdobył w jednym z meczów 57 punktów (trafiając rekordowe w historii szkoły 26 rzutów), w innym 40. Został wybrany MVP turnieju finałowego Public League, po zwycięskich meczach z liceum Gratz (prowadzonym przez młodego Johna Chaneya tuż przed rozpoczęciem kariery trenera uniwersyteckiego) i drużyną Germantown której liderem był przyszły zawodnik NBA, Mike Sojourner.

Sojourner miał 205 centymetrów wzrostu, ważył 108 kilogramów i grał pod koszem razem z zawodnikiem mierzącym 213 centymetrów. Germantown byli dzięki temu wielką i silną jak na liceum drużyną, nawet biorąc pod uwagę realia Public League. Ale jak wspomina Julius Thompson, Joe sprostał wyzwaniu. „Zagrał przeciwko nim jak szalony. Po prostu wziął na siebie ciężar gry i rzucił tego dnia 30 punktów”.

Jellybean zaliczył wtedy 30 punktów i 12 zbiórek, ale to natchniona gra jego kolegi z drużyny, Joego „Mad Doga”[19] Pride’a, pozwoliła im odrobić w końcówce straty i odnieść zwycięstwo.

Kiedy już było po wszystkim, Joe stał ramię w ramię z ojcem, uśmiechając się do fotoreportera „Tribune”. Obejmowali się, a ich palce wskazujące skierowane były w niebo, pokazując numer jeden. Twarz Wielkiego Joego promieniała.

Sukces szkolnej drużyny ściągnął na Jellybeana zainteresowanie całego miasta. Dick Weiss wspomina, że Joe był na to gotowy. „Miał niesamowitą osobowość już jako chłopak z liceum. Naprawdę niesamowitą. Ciągle się śmiał, bycie w jego otoczeniu zawsze sprawiało przyjemność. Był kulturalny, okazywał radość, kiedy cię spotykał. Myślę, że był fantastycznym ambasadorem nie tylko Sonny Hill League, ale całego miasta. Nie sposób się było nie uśmiechać, kiedy patrzyło się, jak gra. Wszyscy go znali i wszyscy go lubili”.

„Cała ta sympatia przenosiła się na Wielkiego Joego, a on odwzajemniał się tym samym – opowiada Julius Thompson. – Joe lubił gadać. Ludzie uwielbiali ksywkę Jellybean. A on tryskał życiem. I był bardzo kochany”.

W kolejce czekał mecz o mistrzostwo miasta, w którym zwycięzcy Public League mieli się zmierzyć z najlepszą drużyną Catholic League. Triumfator tej pierwszej prawie zawsze w tym starciu wygrywał. Ale w tamtym roku niewiele brakowało, a szkoła imienia Świętego Tomasza Morusa pokonałaby Bartram w zaciętym pierwszym meczu sezonu. Co nie zmieniało opinii większości ekspertów, którzy uważali, że to Bartram jest zdecydowanym faworytem do zwycięstwa, głównie za sprawą świetnej gry Joego.

Większość klubów z Catholic League próbowało spowolnić grę, żeby zneutralizować jakoś przewagę fizyczną rywali z Public League. Ale akurat szkoła Świętego Tomasza była w stanie przeciwstawić się pod tym względem ekipie z liceum Bartram.

„Przystąpili do meczu zbyt pewni siebie – wspomina Vontez Simpson. – Myśleli, że przejadą się po chłopcach od Świętego Tomasza. Oj, ależ to było bolesne”.

Simpson pamięta, że po porażce Jellybean był przygnębiony. Ale nagroda MVP, otrzymana za występy w Public League, była tylko jednym z serii wyróżnień, które spotkały go w tamtym sezonie. A po jego zakończeniu nadeszła fala zainteresowania ze strony przeróżnych trenerów uniwersyteckich z całego kraju. Telefon dzwonił w jego domu tak często, że Wielki Joe musiał zmienić numer.

W tamtych czasach Sonny Vaccaro, który miał potem zyskać sławę jako magnat w biznesie obuwia sportowego, był obdarzonym bujną czupryną nauczycielem z Pittsburgha, wspomagającym dzieci niepełnosprawne. Organizował też co roku elitarny mecz gwiazd z udziałem koszykarzy z liceów. Impreza nazywała się Dapper Dan Roundball Classic i przyciągała najlepszych trenerów uniwersyteckich z całego kraju. Przyjeżdżali do Pensylwanii każdej wiosny, żeby poprzyglądać się największym szkolnym talentom.

I Mo Howard, i Jellybean zostali zaproszeni do udziału w tym meczu. Ich ojcowie nie mogli się doczekać wyprawy do Pittsburgha. „Miałem wtedy pinto – wspomina Howard małego forda, którym wówczas jeździł. – I do dziś nie mam pojęcia, jak udało im się zapakować swoje tłuste tyłki do tego autka i pojechać do Pittsburgha, żeby móc towarzyszyć Joeyowi i mnie. Mówimy o dwóch kolesiach z dalekiego Południa. Wiem, że mój tata nie wiedział wtedy, kim jest jego ojciec. Wywodzimy się z biednych rodzin, mieliśmy ciężkie początki, ale nasi ojcowie pozostali normalnymi, ciężko pracującymi kolesiami. To, że już za młodu uzyskaliśmy taki rozgłos, było dla naszych ojców największą możliwą nagrodą”.

Tamtego weekendu Wielki Joe Bryant mógł się poczuć jeszcze bardziej dumny. Jego syn został wybrany najbardziej wartościowym zawodnikiem meczu gwiazd, przez co znalazł się na celowniku jeszcze większej liczby uczelni. Wielkiemu Joemu niespecjalnie się to podobało. Rodzina chciała, żeby Joey reprezentował uczelnię z Filadelfii, żeby móc być przy nim, kiedy będzie się rodziła jego sława.

Nagroda została dodana do kolekcji trofeów znajdującej się w domu przy Willows Avenue. Gilbert Saunders wspomina, że była to całkiem imponująca wystawa. Sam Saunders został wybrany do udziału w meczu gwiazd Vaccaro rok później. Podczas prezentacji rozpoczynającej Dapper Dana w 1973 roku wyemitowano filmik z meczu sprzed roku, w którym Jellybean zdominował swoich rówieśników z całego kraju. „Wtedy po raz pierwszy do mnie dotarło, z jakim talentem mamy do czynienia” – mówi Saunders. „Zrozumiałem, że jest w stanie robić na parkiecie wszystko – wspomina Dick Weiss. – I że mógłby zagrać na wszystkich pięciu pozycjach. Znakomicie panował nad piłką, potrafił grać pod koszem, był świetny w ataku. Trochę przypominał swoją grą Magica Johnsona. Nie twierdzę, że był Magikiem, ale naprawdę nauczył się grać na każdej pozycji. A zatem jeszcze zanim pojawił się Johnson (co nastąpiło pod koniec lat 70.), Joe Bryant grał w takim samym stylu. Z jednej strony doskonale panował nad piłką i obsługiwał kolegów z drużyny, a z drugiej potrafił sam sobie stworzyć świetną sytuację i zachwycać tłumy swoimi popisami”.

I dziennikarze, i trenerzy, i zawodnicy drużyn przeciwnych – wszyscy uważali, że Jellybean zrobi wielką karierę. Mógł pójść na każdą uczelnię, ale wolał zostać blisko domu. Rozumiał, że w Filadelfii jest już bohaterem, uwielbiał pławić się w sławie lokalnego celebryty. Na koniec musiał wybrać pomiędzy uczelniami Temple i La Salle. Wybrał tę drugą, bo grał tam jeden z jego idoli, Kenny Durrett. Trener La Salle, Paul Westhead, był zwolennikiem szybkiej i ofensywnej gry. Wyglądało na to, że Bryant będzie się tam dobrze czuł.

„La Salle miało świetną opinię, jeśli chodzi o wychowywanie indywidualności – opowiada Dick Weiss. – Wywodzi się ona jeszcze z czasów Toma Goli w latach 40. i 50. Joe miał być kolejnym wybitnym koszykarzem. Tak naprawdę to 1972 rok był dla Filadelfii naprawdę wyjątkowy, bo w tym samym roczniku pojawili się Joe Bryant, Mike Sojourner, który ostatecznie wylądował w Utah, i Mo Howard. Tworzyli razem wielką trójkę. Byli trzema koszykarzami, których wszyscy pragnęli mieć u siebie”.