Za mną same zgliszcza - Franciszek Szczęsny - ebook + audiobook + książka

Za mną same zgliszcza ebook i audiobook

Franciszek Szczęsny

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Współczesna kaszubska wieś.

Hipolit, bohater powieści,relacjonuje przebieg swojego życia. Żywa, pełna obyczajowych szczegółów relacja pokazuje, w jaki sposób zdolny, wartościowy młody człowiek stał się kryminalistą. Powieść nie moralizuje, nie poucza, pozwala samodzielnie wyciągać wnioski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 346

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 8 min

Lektor: Tomasz Sobczak

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

ICUDOWNE DZIECKO

 

Urodziłem się, a czyż miałem inne wyjście? Doniosły ten akt odbył się w określonym czasie i przestrzeni. Przestrzenią była wieś w środkowych Kaszubach. Ani duża, ani mała, ale bardzo stara. Z wykopalisk wynika, że ludzie żyli tam już na dziesięć wieków przed narzuceniem im chrześcijaństwa. Oj, źle się wyraziłem, ktoś gotów oskarżyć mnie o obrazę uczuć. Powiedzmy, że zanim ochoczo porzucili wiarę praojców i przyjęli bardziej restrykcyjną religię głoszoną przez wędrownych mnichów. Wspartych przez szlachetnych rycerzy, odzianych w białe płaszcze z czarnymi krzyżami.

Okolica ta jest nad wyraz malownicza. Horyzont od północy, zachodu i południa przesłaniają lasy. Na wschodzie są dwa rynnowe jeziora przedzielone wąskim przesmykiem. Wieś przecinają dwie drogi: ze wschodu na zachód i z południa na północ. Nie krzyżują się jednak. Jak to możliwe? Otóż w samym środku wsi jest płytki staw, a wokół niego droga, która przypomina duże, nieco spłaszczone rondo, to z nim łączą się drogi biegnące w cztery świata strony. Ten zdawałoby się niepozorny zbiornik wodny przysłużył się w dziele nadania jej nazwy. Nie, nie błotko, tylko – Łabędzino. Bo przez wiele wieków był siedliskiem łabędzi. Wspomnieć jeszcze należy o rzece meandrującej na południe od wsi i linii kolejowej, zbudowanej przez Francuzów. Wiem o tym stąd, że nieraz o tym w rodzinie wspominano. To był dobry czas dla mojego dziadka, bo wzbogacił się wówczas, sprzedając żwirowy pagórek, którego użyto do usypania nasypów i zbudowania wiaduktów. Tego dziadka nie miałem przyjemności poznać, bo zastrzelił go pijany sowiecki żołnierz.

Ziemia jest tam generalnie piaszczysta i pofałdowana. Widać wrzosowiska i niewielkie laski, głównie sosnowe, ale jest też jeden modrzewiowy. Chyba ktoś miał pomysł, by się wyróżnić. Na dominującym nad wsią wzgórku stoi otoczony drzewami kościół. Jego wiek trudno oszacować. Jest z czerwonej grubej cegły, podmurowany kamieniami. Był odbudowywany, dobudowywany i przebudowywany. Drugim największym budynkiem we wsi jest szkoła. Też z czerwonej cegły. Zbudowano ją w 1897 roku, co jasno wynika z ankrów umieszczonych na frontonie. Ma dwie izby klasowe, mieszkanie dla dyrektora i dwie salki na poddaszu dla nauczycieli. Wieś przez kilka wieków była własnością klasztoru o bardzo surowej regule. Przynajmniej na początku. Później nastąpił upadek obyczajów. Dopiero Prusacy, gdy zagarnęli te tereny, zrobili z nimi porządek. Zabrali im całe mienie za dożywotnią rentę. Łagodnie ich potraktowali, pewnie dlatego że władali tym samym językiem.

A co do czasu? Oj, wiekopomny to był czas. Urodziłem się rok przed śmiercią największego dobroczyńcy ludzkości – jak mawiało wówczas wielu. Ten genialny Gruzin nazywał się Józef Wissarionowicz Stalin. Wiedziało o tym każde dziecko. Przyroda ma to do siebie, że dąży do zapełnienia pustki, do równowagi. Jeżeli on był samą dobrocią, to jaki ja miałbym być, by równowaga została zachowana? Odpowiedź sama ciśnie się na usta.

A jak było naprawdę? Moje narodziny przebiegły ponoć dość ciężko. Byłem szóstym dzieckiem z kolei, więc Matka miała spore doświadczenie w wydawaniu na świat swoich latorośli. Ze mną poszło trudniej, bo ważyłem sporo ponad normę. Mimo to Matka była przeszczęśliwa, że urodziła chłopca. Ojciec mój był tak bardzo niezadowolony z posiadania jednego syna i czterech córek, że zagroził Matce, że nie będzie na chrzcinach, jeżeli ona urodzi mu kolejną córkę. Zjawiłem się ja, i rodzina stała się w pełni szczęśliwa. Jako osesek byłem zdrowy i wiecznie głodny, beczałem też ponad miarę, ale rozwijałem się wspaniale. Nie wiem, jaki wpływ miała na to śmierć dobroczyńcy ludzkości, ale pod koniec drugiego roku życia po mnie też wyciągnęła łapę ta okrutna kostucha. Niespodziewanie zachorowałem na obustronne zapalenie płuc. Zawieziono mnie do powiatowego szpitala, gdzie przebywałem prawie przez dwa długie miesiące. Dwa miesiące bez Matki i jej jedzenia! Okropność. Dzięki temu, że ojciec miał jakieś znajomości, udało mu się zakupić drogie zagraniczne zastrzyki. To postawiło mnie na nogi. Do domu wróciłem tak bardzo wychudzony, że siostry zastanawiały się, czy ja to ja. Za to ja bez trudu poznałem Matkę, objąłem ją z całej siły za szyję, a palce wplątałem we włosy. Puściłem dopiero, gdy na stole dostrzegłem przygotowaną dla rodziny kolację. Odtąd jedzenie było moją najulubieńszą czynnością. Zachłannie zjadałem nie tylko swoją porcję, lecz także to, co zostawało po rodzeństwie. Nadal lubiłem też sobie popłakać z byle powodu po to, by któreś z rodziców pogłaskało mnie po grzywce.

Kiedy opuściłem kołyskę dla kolejnego brata i mocno stanąłem na własnych nogach, czego dowodem była wygrana walka z kogutem, stałem się pupilem ojca. Wyraźnie odsunąłem w cień najstarszego brata, który wówczas chodził już do szkoły. Ojciec chełpił się mną, jaki to jestem mądry i silny. Gdy gdzieś się udawał, brał mnie ze sobą. A gdy sobie popił – co nieraz mu się zdarzało – stawiał mnie na stole lub ladzie i kazał bić w gębę najbliższego z kompanów od kielicha. Starałem się robić to sprawnie, by sprawić radochę tatuśkowi i jego kompanom. Oczywiście, za wzorowe zachowanie obsypywany byłem łakociami. Ta idylla trwała prawie sześć lat. Skończyła się, kiedy zimową porą stłukłem piłką szybę w domu. Zrobiłem to przez czysty przypadek. Dostałem wtedy klapsa od ojca i cały świat mi się zawalił. Wypłakałem morze łez. Nie było siły zdolnej mnie uspokoić. Dopiero sen na kolanach Matki zgasił moje łkanie. Na drugi dzień ojciec wyjaśnił mi, na czym polegało moje wykroczenie i jakie ma konsekwencje dla rodziny. Wszystko rozumiałem z wyjątkiem tego, dlaczego mnie uderzył za coś, czego nie zrobiłem naumyślnie. I w ogóle, jak mógł mnie, najukochańszego synalka, tak potraktować. Przecież nigdy nikogo nie bił.

Ja nie byłem świadkiem tego zdarzenia, ale podobno kiedyś zlał pasem mojego starszego brata, Filipa. Ale za coś tak głupiego i niebezpiecznego z całą pewnością należała mu się kara. Z dwoma młodszymi kuzynami próbował rozpalić ognisko w łusce po artyleryjskim pocisku dużego kalibru. Samo ognisko nie było problemem, ale miejsce, które wybrał do swojego eksperymentu – drewnianą stodołę świeżo załadowaną zbożem. Mało tego, ciotkę, która ich złapała i zabrała zabawkę, nazwał „małpą blaszaną”. Mogłem zrozumieć „małpę”, chociaż z czterech sióstr ojca była najurodziwszą, ale dlaczego „blaszaną”, tego w żadnej mierze nie mogłem pojąć.

Odtąd zacząłem się pilnować, by nie zasłużyć ponownie na taką sromotę. Z ojcem wróciliśmy do poprzednich układów. On jakby zapomniał, że mnie tak skrzywdził. Lecz ja nie, coś tam na dnie serca pozostało, jakiś niewidoczny osad. Idylla ta trwała może rok albo krócej. Do czasu, aż po raz pierwszy sięgnąłem po cudzą własność.

A było to tak. Lubiłem odwiedzać moją chrzestną matkę. Mieszkała niedaleko, nad jeziorem. Za każdym razem częstowała mnie łakociami, za którymi wprost przepadałem. Tym razem leżała w łóżku. Była chora. Nie mogła mnie ugościć, więc powiedziała:

– Na parapecie leżą pieniążki, weź sobie dziesięć złotych i kup cukierków.

Pieniędzy było tam znacznie więcej, oprócz tego złoty pierścionek i pozłacany zegarek. Bez jakiegokolwiek zastanowienia schowałem go w garści. Odwróciłem się do ciotki, pokazałem dychę, podziękowałem i pośpiesznie wyszedłem. Pognałem do rodzinnej zagrody, ale do domu nie wszedłem. Skrycie udałem się za stodołę i między silosem a rupieciarnią wyszukałem sporej wielkości kamień. Z trudem go odwróciłem i wygrzebałem pod nim małą nieckę. Zegarek włożyłem na jej dno i przywaliłem kamieniem tak, by zegarka nie uszkodzić. Dumny z pomysłowości zostawiłem swój skarb, sprawdzając, czy nikt nie zauważył mojej groty pełnej złota.

Przy kolacji musiałem zdać Matce relację z wizyty. Odpowiadałem bezbłędnie, omijając, rzecz jasna, wszystko, co dotyczyło zegarka. Przy odrabianiu lekcji (chodziłem już do pierwszej klasy) nie potrafiłem się skupić. Długo też nie mogłem zasnąć. Rano, jeszcze przed śniadaniem, wyrwałem się, aby sprawdzić swój skarb. Był na swoim miejscu. Wielce ukontentowany poszedłem do szkoły. W przerwie pobiegłem do sklepu po cukierki. Połowę zjadłem od razu z kolegami, a połowę schowałem do tornistra, dla rodzeństwa. Gdy tylko wróciłem, cukierki rzuciłem rodzeństwu i pobiegłem sprawdzić swój skarb. I tak parę dni cieszyłem się nim i jednocześnie martwiłem, że mogę go stracić. Ot, typowe zmartwienie bogacza, z czego rzecz jasna wówczas nie zdawałem sobie jeszcze sprawy.

Niebawem okazało się, że żadna euforia nie może trwać wiecznie. Przerwała ją wizyta mojej chrzestnej. Widać przeanalizowała wszystkich gości i wynik jej główkowania bezbłędnie wskazał na moją skromną osobę. Co za pech. Ojciec przywołał mnie do siebie. Czułem, że coś jest nie tak, bo ryknął jak bawół. Grzecznie, po bożemu, pozdrowiłem ciotkę, a ta nawet mi nie odpowiedziała, tylko od razu zapytała o zegarek. O mój zegarek. Poszedłem w zaparte. Lawirowałem bardzo umiejętnie i przekonująco. Nic ze mnie nie wydobyli. Wówczas ojciec ze spodni wyciągnął skórzany pas, który dotąd służył mu do podtrzymywania spodni i ostrzenia brzytwy. Teraz pełnił nową funkcję. Przełożył mnie przez kolano, lewą ręką złapał za kark, a prawą tym pasem zlał moje cztery litery. Bolało jak wszyscy diabli. Przerwał, ustawił mnie do pionu i dalej pytał:

– Powiedz, co leżało na tym parapecie?

– Pieniądze i pierścionek – odpowiedziałem.

– A zegarka przypadkiem tam nie widziałeś?

– Nie, tam nie – łgałem. Ale ojciec zręcznie podchwycił mój błąd. Widać nie zapomniał szkoły, jaką w czasie okupacji dali mu przesłuchujący go gestapowcy, bo zapytał:

– Jeśli nie tam, to gdzie?

Zawahałem się chwilę i nie wiem, jak mi się wyrwała odpowiedź, że znalazłem go na podwórku. No i zaczęło się lanie, tym razem mocniejsze. Widać stary nie mógł przeżyć wstydu, że jego syn okazał się złodziejem, i to u jego rodzonej siostry. Kazali mi przynieść mój skarb. Oj, jak ciężko było mi to uczynić. To jakbym kawałek siebie oddawał. Myślałem, że to załatwi sprawę. Niestety, stary koniecznie chciał, bym przyznał, że zabrałem go z parapetu. Ja uparłem się i nie przyznałem. Dostałem trzeci raz. Ciotka, dobre serce, chcąc mnie uchronić przed zakatowaniem, próbowała przekupić mnie pięćdziesięcioma złotymi za wyjawienie prawdy. I to nie pomogło. Nie przyznałem się. Puścili mnie wolno. Schowałem się na strychu i nie reagowałem na niczyje wołanie. Byłem kompletnie zdruzgotany. Nie tyle z powodu bicia, ile z powodu tego, że zmuszono mnie do oddania mojej zdobyczy, którą tak się cieszyłem. Tak byłem z niej dumny.

Siedziałem tam dość długo, aż przyszła do mnie Matka i użaliła się nade mną. Sprowadziła mnie do rodzeństwa, które właśnie zasiadło do śniadania. I znowu przy wszystkich musiałem wysłuchać długiego kazania skierowanego do jednego tylko słuchacza. Na koniec otrzymałem kategoryczny zakaz wychodzenia gdziekolwiek. Tylko szkoła i dom. Nawet za płot nie miałem prawa wy­chodzić. Nie płakałem już. W głowie miałem tak potężny mętlik, że nie potrafiłem wydobyć z siebie głosu. I niewiele mi z tego kazania utrwaliło się w łepetynie.

Pierwsze polecenie od starego było złamaniem właśnie co wydanego zakazu. Miałem natychmiast udać się do ciotki z przeprosinami. Poszedłem jak na ścięcie. W połowie drogi usiadłem, a właściwie położyłem się na skarpie i zacząłem myśleć. Zajęło mi to parę dobrych godzin. Nie, nie przemogłem się. Do ciotki nie dotarłem. Wróciłem do domu, gdy porządnie zgłodniałem i gdy zobaczyłem, że idzie po mnie siostra. Udałem, że właśnie wracam i coś tam skłamałem, wyjaśniając powód tak długich przeprosin.

Matka ze smutną miną zapytała, czy jadłem coś u ciotki. Odpowiedziałem, że oczywiście. I żeby się nie zdradzić, bardzo powoli zjadłem odgrzany obiad. Może godzinę po nim Matka poczęstowała wszystkich podwieczorkiem. I tu wpadłem, bo za ostro zabrałem się do jedzenia. Matka zaczęła coś podejrzewać i musiałem wysilać się na przekonywające kłamstwa.

Odtąd wszystko się zmieniło. Już nie otrzymywałem ulubionego kieszonkowego. Ojciec zupełnie inaczej mnie traktował, a ja byłem święcie przekonany, że bardzo mnie krzywdzi. Skoro nie dawał mi drobniaków, sam musiałem je sobie brać. Jego marynarka zwykle wisiała na wieszaku w korytarzu. Skóra cierpła mi, gdy sięgałem po raz pierwszy do kieszeni po drobniaki, później nabrałem rutyny. Byłem szczęśliwy, kiedy jego drobniaki czułem we własnej kieszeni. Oczywiście wydawałem wszystko na smakołyki. Gruby kierownik sklepu, gdy jako stary bywalec do niego wpadałem, pytał:

– Cukierki czy czekoladki, a może jednego i drugiego?

– Tego i tego – odpowiadałem i brałem.

Cukierki rozsypywałem dzieciakom pod sklepem. Czułem się wielkim i ważnym dobroczyńcą. Czekoladkami dzieliłem się wyłącznie z koleżeństwem z klasy. Broń Boże z rodzeństwem. Zaraz by donieśli. Trwało to dość długo, aż rozzuchwalony buchnąłem mu całą stówę. Oczywiście wszystko poszło na to, co zwykle. Chociaż z pałaszowaniem pomagała mi cała klasa, to i tak obżarłem się nieprzyzwoicie i nie mogłem sobie poradzić z obiadem. Matka zauważyła to szybko. Ojciec też, bo zapytał:

– Dlaczego tak mało zjadłeś, może chory jesteś?

Skłamałem coś na poczekaniu. On jednak dalej drążył i zadawał pytania:

– A jak ci dziś w szkole poszło?

Opowiadałem ochoczo wszystko po kolei, omijając, rzecz jasna, kupowanie łakoci. Już wtedy coś mnie tknęło. To zainteresowanie robiło się podejrzane.

– A w sklepie może byłeś, kupowałeś tam coś?

– Aha – mówię – byłem, kupowałem cukierki i czekoladki, bo sto złotych znalazłem na drodze.

– No to poczęstuj mnie i swoje rodzeństwo. Chyba nie gniewasz się na nas?

– Zjadłem wszystko.

– Co, zjadłeś za sto złotych?

– Nie sam, bo wszyscy w szkole jedli.

– To wszyscy w szkole jedli, a dla młodszych braciszków nic nie przyniosłeś?

– Zapomniałem.

– Zapomniałeś, że masz rodzeństwo? Koledzy są dla ciebie ważniejsi? A teraz powiedz nam prawdę, skąd miałeś te pieniądze. Tylko nie kłam, byłem w sklepie i wiem, że oprócz stówy miałeś jeszcze drobniaki.

– Wszystko znalazłem na drodze – odpowiedziałem, a starym targnął dziki śmiech.

Co potem się działo, wiadomo. Tyłek był siny, a rezultatów żadnych. Nic nie docierało do mojej głowy. Kiedy pytano mnie, czy zrobię to raz jeszcze, odpowiadałem, że nie, absolutnie. Ale w duchu mówiłem sobie: „Niedoczekanie wasze. Chowajcie, jak chcecie, a ja i tak je znajdę”.

Po każdym kolejnym biciu ojciec mówił, że jeśli jeszcze raz powtórzy się podobny wybryk, to albo mnie zabije, albo raz na zawsze przestanę kraść. Jedno ani drugie się nie spełniło. Kradłem, ile się dało i bity byłem, ile wlazło. Tak się do tego przyzwyczaiłem, że zaakceptowałem lanie jako integralną część kradzieży. Najbardziej bolało bicie niesłuszne. To pozostawiało w mojej głowie niezatarte rysy. Długo je pamiętałem, bo wciąż kręciła mi się w głowie płyta z nagraniem: „Czekaj, ty stary pryku, niech no tylko dorosnę, to ja ci pokażę”.

Pierwszy raz niesłuszne lanie dostałem za młodszego brata, który poskarżył się na mnie, że ukradłem mu dziesięć złotych. Tymczasem on swoją monetę włożył za koszulę i zapomniał o tym. Wypadła mu wieczorem, kiedy zabierał się do mycia. Ja jednak byłem już po egzekucji. Popatrzyłem na ojca tak, że gdyby można było zabić wzrokiem, to od tamtej chwili byłbym półsierotą. Matka powiedziała:

– Widzisz, tym razem nie był winien.

Usłyszałem:

– Przyda mu się na zaś.

A ja sądziłem, że jeśli nie przeprosiny, to choćby dychę dostanę w nagrodę. Nic. Poczułem się najnieszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Takim małym zwierzaczkiem, na którego wszyscy mogą bezkarnie czyhać.

Po jakimś czasie otrząsnąłem się z tej traumy. Zaczęła odżywać nadzieja, że uda mi się coś ukraść, bo na jakikolwiek prezent dawno przestałem liczyć. Za młody jeszcze byłem, żeby zarabiać jak mój o sześć lat starszy brat. Ojciec mówił mu, co jest do zrobienia w polu, a on prosto ze szkoły wracał do domu, brał konia i jechał wykonać powierzone mu zadania. Orał, redlił, bronował. Nie mogłem się nadziwić, jak można tak monotonnie chodzić za pługiem od miedzy do miedzy. Od zakończenia lekcji w szkole do nieraz późnego wieczora. Czasami pracował u sąsiadów, wówczas sam określał wysokość zarobku według stawki godzinowej. Byłem ciekaw, jak rozlicza się z ojcem. Zdziwienie moje nie miało granic, kiedy zobaczyłem, że całe zarobione czterdzieści sześć złotych oddał ojcu, a ten mu odpalił sześć. Podziękował i całą sumę nazajutrz wpłacił na Szkolną Kasę Oszczędności. Taki cwaniak. Na rower składał. Nie wiem, jak z takich drobniaków chciał zebrać dziewięćset pięćdziesiąt złotych, bo tyle wówczas kosztował nowy.

Muszę powiedzieć, że ten mój starszy braciszek zawsze mnie zadziwiał. A najbardziej przy jego kościelnej wolcie. Chciał być księdzem. Ksiądz był dla niego najwyższym autorytetem, prawie Bogiem. To było nie tylko jego marzenie, lecz także Matki. Ponoć Bogu obiecała, że najstarszego syna odda mu na służbę, jeżeli sprawi, że mąż wróci żywy z wojennej zawieruchy. Bardzo była szczęśliwa i dumna, że wszystko idzie w dobrym kierunku i synek chce zostać księdzem. Razem wkuwali łacińską ministranturę. Nie wiem, czy cokolwiek z tego rozumieli. Wstawała wcześnie rano, budziła go, karmiła i wyprawiała do kościoła, by służył do porannej mszy, a potem szedł do szkoły. Nigdy nie słyszałem, żeby któreś z nich narzekało. Oboje robili to z prawdziwą ochotą. I nagle – to było po tym, jak w kościele zawieszono bardzo ładny, drogi i rzekomo nowy żyrandol – mój braciszek powiedział:

– Mamo, nie budź mnie więcej. Do mszy służyć nie będę.

Co się stało, nie wiem. Nie dociekałem. Próbowała go odwieść od tego zamiaru. Bezskutecznie. Widziałem, że czasami wychodził niby do kościoła, ale zbaczał gdzieś na peryferyjne ścieżki, za to wracał ze wszystkimi tak, by Matka niczego się nie domyślała. Myślę, że nie chciał jej robić przykrości.

Ja zaś rozszerzyłem swój zestaw publicznych popisów. Rozdawanie słodyczy to było za mało. Któregoś wczesnowiosennego dnia na szkolnym boisku starsi chłopcy bili mojego kolegę z klasy. Chłopca słabego, ot, takie chucherko. Zawrzało we mnie. Wyrwałem sztachetę z płotu i wiele się nie namyślając, ruszyłem na nich. Za mną nieśmiało posuwał się mój najlepszy kolega Maciek, osłaniając mi plecy i dodając otuchy, że nie jestem sam. Przyznaję, że bałem się okrutnie. Nie wiem czego bardziej. Machając sztachetą jak Longin Podbipięta swoim Zerwikapturem, dopadłem bijących. Żaden nie próbował stawić mi czoła ani odebrać broni. Momentalnie strach mnie opuścił. Teraz ja byłem panem sytuacji. Rozstawiałem ich po kątach boiska. Jak wspaniałe to było uczucie. Niestety, szybko się rozwiało. Walnąłem Rudego w łeb. A ten padł bez oznak życia i krew zaczęła mu się sączyć z rozbitej głowy. Jęknąłem:

– Chyba go zabiłem!

Przestraszyłem się nie na żarty. Z oniemienia wyrwał mnie widok biegnących nauczycielek. Uciekłem za płot i ukryłem za postumentem pomnika Serca Jezusowego, rozbitego przez Niemców. Tak na wszelki wypadek. Czując się tam bezpieczny, przyglądałem się dalszemu biegowi zdarzeń. Jednak żył. Wezwano pogotowie. Lekarze zabrali go na zszywanie. Żal mi było biedaka. Nie chciałem go skaleczyć. Chciałem tylko, by nie bili słabego Józia. Nie wiedziałem, jak na całe zajście zareagują uczniowie. Obawiałem się, że mnie potępią, że nie będę dla nich ulubionym kolegą. Okazało się, że moje obawy były całkowicie bezpodstawne. Mój czyn sprawił, że zaczęto mnie nie tylko podziwiać, lecz także szanować. A może też i bać. Było to szczególnie ważne w odniesieniu do starszych uczniów. To, że nabrali respektu, było bardzo korzystne zarówno dla mnie, jak i dla moich kolegów. Zawsze jakiś zagrożony maluch mógł powiedzieć: „Uważaj, bo powiem Hipkowi”. Poczułem się naprawdę ważny. Uznałem, że od czasu do czasu muszę coś zrobić, by rozsadzić tę wsiową nudę. Nieważne, mądre czy głupie, ważne, by coś się działo i było trochę śmiechu. Mogę powiedzieć, że obudziła się we mnie przemożna chęć czynu, wybicia się ponad przeciętność. Szkopuł w tym, że moja ambicja na ogół przyjmowała kierunek społecznie nieużyteczny. Niebawem miałem to udowodnić.

Po owym krwawym zajściu wychowawczyni w dzienniczku ucznia zamieściła stosowny wpis. Rzecz jasna niesłuszny, dlatego zbytnio się nim nie przejąłem. Byłem jeszcze w euforii. Całą drogę do domu relacjonowałem nieobecnym na boisku moją heroiczną walkę. Przez to, o mały figiel, zaniósłbym dzienniczek do domu. Na szczęście zadzwonił dzwonek alarmowy. Zdjąłem tornister, wyjąłem dzienniczek i wyrwałem kartkę ze zniesławiającym mnie wpisem. Porwałem ją na małe skrawki i wyrzuciłem pod krzak bzu rosnący przy płocie sąsiada. Wszystkich świadków tego zdarzenia wprawiłem ponownie w wielkie zdumienie i podziw. Teraz śmiało wkroczyłem w progi rodzinnego domostwa, głośno pozdrawiając Boga. Po spojrzeniach domowników poznałem, że wszystko jest w najlepszym porządku – o niczym nie wiedzą. Nie, o żadnym mieczu Damoklesa nie myślałem. Sądziłem, że mi się upiecze, a przynajmniej odwlecze. Niestety, jeszcze przed podwieczorkiem starsza siostra wróciła z zakupów, i co przyniosła? Wiedziała nawet, gdzie wyrzuciłem podartą kartkę. Mało tego, pozbierała te skrawki i przyniosła do domu. Zachowali to w tajemnicy, aż ojciec wróci z pracy. I chyba ułożyli sobie dokładny scenariusz widowiska.

Stary usiadł sobie pod piecem i rzekł do swojej trzódki:

– Pokażcie no mi swoje dzienniczki.

To było tak niezwykłe, że od razu wiedziałem, o co chodzi. W dodatku pozostali mieli je pod ręką. Wszystkie z wyjątkiem mojego przekartkował bardzo pobieżnie. Jeszcze miałem nadzieję, że to przejaw niezwykłej ojcowskiej troski. Dlatego z pewną nadzieją podałem swój. Niestety, mój stał się dzienniczkiem szczególnej troski. Przekartkował go w całości, kartkę po kartce. Chyba je również policzył. Już mi się wydawało, że niczego interesującego nie znalazł, kiedy oświadczył:

– Hipek, tu jednej kartki brak. Może w fabryce nie dali, co?

Zrobiłem bardzo zdziwioną minę.

– Oj dali, dali. Tu widać, że świeżo wyrwana. Gdzie ona jest? – zapytał groźnie.

Ja naturalnie nie miałem o tym zielonego pojęcia, co oświadczyłem tak przekonywająco, jak tylko potrafiłem. Niestety, na nic zdały się moje wysiłki. Stary zabrał mnie do warsztatu i zlał przepisowo. Następnie opowiedział mi, jak było naprawdę. Przyznać muszę, że zaskoczył mnie tym jasnowidztwem. Nie przypuszczałem, że ktoś mnie zakapował. Przecież zagroziłem, że jeżeli ktoś mnie wyda, to ja go zbiję na kwaśne jabłko. Trudno, to jest nauczka na przyszłość. Na koniec otrzymałem zadanie – udać się do wychowawczyni z prośbą o dokonanie nowego wpisu do dzienniczka. Ubrałem się, było dość chłodno, i z dzienniczkiem w kieszeni poczłapałem w kierunku domu nauczycielki. Kiedy trzeba było skręcić w boczną drogę, nie wyrobiłem się na zakręcie i dalej poszedłem prosto, na południe. Minąłem wieś i niebawem stanąłem na drewnianym moście nad Radunią. Rzeka rozlała się szeroko na przyległe łąki i w wartkim nurcie niosła kawałki kry. Zatrzymałem się. Oparłem o balustradę i zapatrzyłem w wodę. Trzeba było coś postanowić. Ale co? Najpierw wyjąłem z kieszeni dzienniczek. Wyrywałem z niego kartkę po kartce, rozdrabniałem i wrzucałem do wody. Pięknie było obserwować, jak woda ochoczo je zabiera i wynosi w dal na zawsze. Teraz zostałem sam. Sytuacja była ciężka. Zapadał zmrok. Pomyślałem, że trzeba się gdzieś schować. Las był blisko. Zachęcał. Poszedłem poszukać sobie w nim legowiska. Gdy minąłem mogiłę partyzanta, zrobiło mi się trochę straszno. Nie żebym bał się duchów, ale coś w tym było zniechęcającego. Poza tym było mokro, bo topniał śnieg. Na szczęście przypomniałem sobie, że za tym lasem mieszka brat mojej Matki. Tylko nie bardzo pamiętałem, w której chałupie. Postanowiłem dopytać w pierwszej z brzegu. Oczywiście wskazano mi w niej zagrodę wujka. Był właścicielem dużego gospodarstwa. Niepewnym krokiem, ale z nadzieją w sercu, wkroczyłem na jego podwórko. Było już zupełnie ciemno. Nagle napadły mnie psy. Już chciałem uciekać, kiedy przed dom wyszedł kuzyn i wybawił mnie z opresji. Wujek zdziwił się niepomiernie, gdy oświadczyłem, że przyszedłem zupełnie sam. Zrobiłem dziesięć kilometrów, po ciemku i przez las. A najbardziej zainteresował go cel mojej wizyty. Łgałem jak najęty:

– Nasza pani jest chora i nie mamy lekcji, dlatego Mamusia pozwoliła mi przyjść do was w gości.

Zdałem jeszcze relację o zdrowiu całej rodzinki, zjadłem obfitą kolację i poszedłem spać z kuzynem. Nazajutrz rano kuzyn poszedł do szkoły, a ja z wujkiem do pracy w gospodarstwie. Wujek był inwalidą wojennym. Pocisk paskudnie rozwalił mu nogę. W obozie jenieckim chciano mu ją amputować, ale znalazł się ruski lekarz, który podjął się złożenia jej. Kilku odłamków kości zabrakło, więc noga wyszła krótsza o parę centymetrów. Oczywiście przeszkadzało mu to w pracy. Może dlatego dotrzymywałem mu kroku. Zrobiliśmy generalne wyrzucanie gnoju z chlewa. Wywieźliśmy parę sań śniegu z podwórza, a w stodole przerzuciliśmy seradelę, by poręczniej było ją pobierać. Pracowałem ciężko i ochoczo, o rodzinie nie pomyślałem ani razu. Wieczorem były figle z kuzynem i czas mijał jak z bicza trzasł. Było ciepło, bezpiecznie, wesoło, beztrosko, i nikt mi złego słowa nie powiedział. O biciu nie wspominając. To, co dobre niechybnie szybko się kończy.

Podobno w domu moje zniknięcie prawie żałobę wywołało. Nawet milicję powiadomiono. Przeszukano wszystkie miejsca, gdzie mógłbym się ukryć lub stracić życie. Kiedy poszukiwania w najbliższym kręgu nie dały rezultatów, postanowiono je rozszerzyć. I tym sposobem na podwórku pojawił się mój starszy brat na koniu. Gdy go zobaczyłem, nagle uzmysłowiłem sobie, jak długo byłem poza domem. Serce zabiło mi mocniej. W pierwszym odruchu chciałem uciekać. Musiałem jednak z tego pomysłu zrezygnować. On na koniu, a ja pieszo. Byłem bez szans. Poza tym wujek dowiedziałby się prawdy i koniec laby. Poddałem się.

– Jazda do domu – rozkazał, siedząc na końskim grzbiecie. Zbliżyłem się do konia, by wdrapać się na stare poniemieckie siodło kawaleryjskie.

– Nie, nie, za dobrze by ci było – odezwał się braciszek. – Co najwyżej możesz złapać się ogona.

Stałem zdruzgotany.

– Co tu się dzieje? O co chodzi? – Wujek wyszedł na pod­wórko.

– Przyjechałem po zbiega – wyjaśnił braciszek.

– Jakiego zbiega?

No i wytłumaczył wujkowi całą sprawę. Przyznaję, że głupio mi było. Nie mogłem im w oczy spojrzeć.

– On u nas dobrze pracował. I chociaż tak paskudnie oszukał, to nie pozwolę, by za końskim ogonem biegał. Zawiozę go do domu – zaofiarował się.

Zaprzągł konia do sanek i powiózł mnie do domu. W drodze milczeliśmy, cóż było mówić. Rzekł tylko jedno zdanie:

– Nie spodziewałem się tego po tobie.

W domu spodziewałem się solidnego lania. Pierwsza podbiegła do mnie Matka. Mocno mnie przytuliła i zapłakała. To było gorsze niż najmocniejsze bicie. Poczułem się tak podle, że wolałbym, by skórę ze mnie zdzierano i solą posypywano. Też się rozbeczałem. Skamieniałem, gdy usłyszałem głos ojca. Z wujkiem weszliśmy do domu. Najpierw on zdał relację z mojego u nich pobytu. Sprawiedliwie muszę powiedzieć, że była bardzo pochlebna. Pomyślałem, że on się tym usprawiedliwiał z przetrzymywania mnie tak długo bez sprawdzenia, czy moja opowiastka jest prawdziwa. Kiedy wyjechał, zaczęło się. Przepytywanie trwało, jakby nigdy nie miało się skończyć. Rodzice chcieli wiedzieć, dlaczego to zrobiłem. Jak mogłem odpowiedzieć, skoro sam dokładnie nie wiedziałem. Ponadto czekałem na bicie, a w tych warunkach niezbyt precyzyjnie się myśli. O dziwo, bicia nie było, do dziś nie wiem dlaczego.

Nazajutrz poszedłem do szkoły. Nie wiedziałem, jak zostanę tam przyjęty. Zdziwienie moje nie miało granic. Wszyscy, począwszy od kolegów po nauczycielki, bardzo byli ciekawi szczegółów mojej eskapady poza horyzont. Wypytywali o najdrobniejsze szczegóły. A moja klasa była ze mnie wyraźnie dumna. Nic więc dziwnego, że chodziłem nadęty jak paw. Co tam kierownik, ja w tej szkole byłem bezapelacyjnie najważniejszy. Pomyślałem wtedy: „Tak, ja tej wsi jestem bardzo potrzebny”. Koniecznie muszę co jakiś czas spłatać takiego figla, żeby wszyscy mieli radochę. Oczywiście poza moją rodzinką, bo ta stanowiła niechlubny wyjątek. Tłumaczyłem sobie, że przecież ona jest w mniejszości. W domu po tym wybryku atmosfera była taka, jakby siekiera cały czas wisiała w powietrzu. Nie bardzo wiem, jak się to stało, że do wakacji dotrwałem bez żadnych godnych uwagi sensacji. Ukończyłem pierwszą klasę z dość dobrymi ocenami. I chyba sprawiedliwymi z wyjątkiem sprawowania, bo ta była wyraźnie naciągnięta. Rzecz jasna na moją korzyść. Poczułem się tak, jakbym ukończył studia. Prawdziwa alfa i omega. Każdemu, kto chciał i nie chciał, pokazywałem moje świadectwo.

Zaczęły się wakacje, nudne jak flaki z olejem. Z rana krowy i na pastwisko. Na obiad do domu i do dojenia. Po południu to samo, i tak do wieczora. Jedyną chwilą wytchnienia był czas między obiadem a popołudniowym wygonem. Natychmiast, jeszcze z ostatnim kęsem obiadu, zrywałem się i biegiem pędziłem nad jezioro. Można tam było popływać, potarmosić kogoś, pofiglować. Głównie wypoczywały tam dzieci.

Pewnego razu zauważyłem, że na przesmyk między jeziorami przyjechał elegancki samochód osobowy. Nie byłbym sobą, gdybym przepuścił taką okazję. Musiałem się tym zająć. Pobiegłem w stronę tego samochodu i rozpocząłem obserwację. Teren był dogodny do maskowania swojej obecności. Rosły tam niskie sosny o rozłożystych gałęziach do samej ziemi. Były kępy wrzosu, a między nimi trawiaste polanki. Z samochodu wysiadł starszy pan i młoda pasażerka. Zabrali koc i rozłożyli go na polance. Coś tam do siebie mówili, ale nie słyszałem dokładnie co. Bardziej zainteresował mnie samochód. Na czworakach zbliżyłem się do niego i spróbowałem otworzyć drzwi w nadziei, że coś przydatnego tam znajdę. Rozczarowałem się okrutnie, bo samochód był zamknięty. Nie było rady, musiałem zainteresować się ową parą. Jak wytrawny Indianin podczołgałem się tam, skąd dochodziła mnie rozmowa. Miałem nadzieję, że może ubranie podwędzę, a w nim będzie portfel. To, co ukazało się moim oczom, było tak niezwykłe, niesamowite i szokujące, tak przekraczające wszelkie moje dotychczasowe doświadczenia i wyobrażenia, że zapłodniło moją psychikę i owładnęło moje myśli na zawsze. Do śmierci. To pewne.

Oboje byli zupełnie nadzy. On, obrośnięty jak goryl, no, może przesadzam, powiedzmy, jak stary wyliniały goryl. Posturę miał raczej „biurową”. Za to ona – cudo. Takie krągłości, czarne trójkąciki i buzię też miała jak malowanie. Boże, jeżeli ją stworzyłeś, podziwiam cię za fantazję. Całowanie, owszem, widziałem nie raz, ale w tym przypadku robili to niezrozumiale długo. Z przyjemnością obserwowałem całowanie się w usta, po twarzy i szyi. Zdumienie moje rosło, gdy schodził coraz niżej. Zbaraniałem, gdy całował jej pępek. Kiedy zszedł jeszcze niżej, ogarnęło mnie obrzydzenie. Pomyślałem, że to musi być wielki grzech i straszne świństwo. A mimo to ślepia dalej wybałuszałem. Coś tam chyba mówili do siebie, ale nie rozumiałem, bo to bardziej do mruczenia było podobne. Przy tym ona zachowywała się jak głaskana kotka. Trwało to dość długo. Już zastanawiałem się, gdzie są ich ubrania, kiedy on szczelnie położył się na niej. I nagle dostał takich drgawek jakby w ataku padaczki. Ona próbowała go opanować i zarzuciła mu nie tylko ręce, lecz także nogi na plecy. No, nie od razu udało się jej go wyciszyć. Widać, byli zmęczeni, bo ciężko sapali i chwilę leżeli nieruchomo. Potem on zsunął się z niej, sięgnął do spodni i wyciągnął chusteczkę. Wytarł nią kroczek owej pani, a potem swój. Po czym odrzucił chusteczkę w moją stronę tak, że znalazła się na wyciągnięcie mojej ręki. Teraz oprzytomniałem. Przypomniałem sobie, po co tam przyszedłem. Już sięgać chciałem po ubrania, kiedy oni wstali. Mogli mnie zauważyć. Na szczęście się nie rozglądali. Włożyli majtki, a ona jeszcze fikuśny stanik i poszli do wody. Teraz, teraz jest okazja! Sięgnąłem po jego spodnie i sprawdziłem kieszenie. Portfela nie było, ale za to znalazłem kluczyki do samochodu. Szybko wróciłem do auta. Trochę ciężko szło mi otwieranie, bo nie wiem, dlaczego trzęsły mi się ręce. I znowu pech, niczego w środku nie znalazłem. Może gdybym dłużej szukał, ale musiałem przerwać operację, bo oni wyszli z wody. Niepyszny, bez łupu, ale za to z głową takiego bajzlu, że szkoda gadać, wróciłem na plażę. Odtąd zupełnie inaczej przyglądałem się kobietom, dziewczynkom, a nawet Matce. Ale takich cudowności, jakie widziałem tam nad jeziorem, nie mogłem się dopatrzyć u żadnej. Jednakże rozgrzana do czerwoności ciekawość wciąż pracowała i pobudzała do czynu.

Niedługo czekałem, bo oto na wakacje przyjechała z Sopotu kuzynka mojego kolegi Maćka. Była od nas o rok starsza i o głowę wyższa, za to wyraźnie szczuplejsza. Zabraliśmy ją na spacer. Poszła z nami bardzo chętnie. Jednak kiedy zaproponowaliśmy jej rozebranie się do naga, rzuciła się na nas z pięściami. No, ale nas było dwóch. Rozebraliśmy ją. Jakież było nasze rozczarowanie. Nic z tych wspaniałości – goło i płasko. Puściliśmy ją. Ubrała się i zaskoczyła nas kategorycznym żądaniem:

– No co, zobaczyliście sobie, tak? A teraz wy pokażcie, co macie w gaciach!

Nie powiem, żeby to było przyjemne. Maciek też zaczerwienił się po cebulki włosowe. Staliśmy jak trusie, kładąc uszy po sobie.

– No, szybciej – ponaglała nas – bo jak nie, to powiem twojej matce – zwróciła się do Maćka.

Przeraziliśmy się nie na żarty. Paląc się ze wstydu i ociągając się, spełniliśmy jej żądanie.

– A teraz – powiedziała – jeżeli komukolwiek piśniecie słówko o mnie, to ja powiem o was, pamiętajcie!

Oczywiście skwapliwie zapewniliśmy ją, że nigdy nikomu ani słówka. Od tej chwili staliśmy się trójką najlepszych kumpli. Tajemnica nas scementowała. Do tego żałosnego striptizu nigdy nie nawiązaliśmy w żadnej rozmowie. Chociaż ona obiecała nam, że kiedy będzie taką panią jak ta znad jeziora, to pokaże nam się w całej okazałości, ale tylko nam.

Wszystko, co przyjemne szybko mija. Tak też minęło lato. Całą ferajną, odświętnie ubrani, z białymi kołnierzykami, rozbrykani wróciliśmy do szkoły. Teraz przyszedł czas na popisywanie się. Nie na lekcjach z czytania czy rachunków, to byłoby niegodne mnie. Do tego, co robiłem dawniej, dorzuciłem szczególne zainteresowanie dziewczynkami z mojej klasy. Najpierw było to kładzenie ręki na ich kroczku. Początkowo przez majtki, a później, kiedy wydało mi się to mało ciekawe, łapałem je za gołe ciałko. Zachowywały się różnie, jedne broniły się i piszczały – te lubiłem najbardziej, inne przyjmowały to ze stoickim spokojem albo płakały – te raczej omijałem. Oczywiście nie robiłem tego publicznie, zwykle na przerwie przydybałem jedną lub dwie w klasie.

Któregoś dnia o mało nie wpadłem. Gdy dobierałem się do jednej z dwóch obecnych w klasie koleżanek, weszła nauczycielka. Po naszych minach rozpoznała, że coś tu nie gra. Jedna zapłakana, druga wystraszona, a ja jak dziki ryś. Stanęła w drzwiach, uniemożliwiając mi czmychnięcie (była dość pokaźnej tuszy).

– Dziewczynki, chodźcie no tu bliżej – rozkazała. – Po­wiedzcie, co on wam robił? No co? Przecież widzę, że wam coś zrobił. Bił was? Nie bójcie się powiedzieć – namawiała.

Milczały, wówczas ona wypędziła mnie na boisko. Nie zdążyłem się dobrze rozejrzeć, a już zawołali mnie do klasy. Zastałem tam tę samą trójkę.

– Przyznaj się! – napadła na mnie nauczycielka. – Co im zrobiłeś?

„Aha – pomyślałem – nie powiedziały”. Oczywiście mi też ani w głowie było przyznać się do czegokolwiek. Nawet gdybym chciał, nie potrafiłem. Przecież nie znałem odpowiednich polskich słów, a i z kaszubskimi byłby kłopot. Na pewno by mnie nie zrozumiała. Poza tym w szkole tylko polski był obowiązkowy. Także brakiem odpowiednich słów tłumaczyłem sobie milczenie koleżanek. I tym sposobem wszystko rozeszło się jak smród w kalesonach. Nie przejmowałem się też tym, że ta mocniej ściśnięta jeszcze w drodze do domu miała cierpiętniczą minę. Za to ta druga jej poradziła:

– I po coś się tak wyrywała, masz za swoje.

Ta mi się stanowczo bardziej podobała. Mogę powiedzieć, że byliśmy bardzo zgraną paczką. Oni wiedzieli, że ja rozrabiam, ale jak ktoś jest w potrzebie, to na mur beton może na mnie liczyć. Postawię się nawet największemu dryblasowi z ostatnie klasy. Nieraz też obrywałem i wracałem do domu posiniaczony lub z rozkwaszonym nosem. Wówczas stary dokładał mi drugą porcję.

Raz w bijatyce posunąłem się odrobinę za daleko. Był piękny słoneczny dzień. Tuż przed końcem roku szkolnego. Wychodzę sobie na boisko i co widzę? Kilku uczniów z trzeciej klasy tarmosi mojego kuzyna. Na to pozwolić nie mogłem. Wyjąłem ręce z kieszeni i ruszyłem jak kogut, gdy intruza na swoim podwórku zobaczy. Zwarłem się z synem kierownika szkoły, który przewodził tej grupie napastników. Zanim jednak to nastąpiło, uczciwie zapytałem go, czy chce się bić. Odpowiedział, że tak, a przy tym miał strasznie triumfującą minę. Wyśmiał mnie. Jego przydupasy jeszcze podpuszczały go na mnie. No to ja, nie namyślając się wiele, kopnąłem go w to miejsce, które Churchill nazwał „miękkim” w odniesieniu do południowej Europy. To było wtedy, gdy nie chciał lądować w Normandii.

– Chciałeś, to masz – powiedziałem mojemu przeciwnikowi, kiedy padał na ziemię. Co się potem działo! Jak on wył, jak się wił, jak stękał, wciąż leżąc na ziemi. Długo to trwało, oj długo, aż się przerwa skończyła. Nagle ze szkoły wybiegła jego matka (mieszkał w szkole, wiadomo, syn kierownika). Już się nie oglądałem. Wiedziałem, że będzie źle. Szczególnie, kiedy zobaczyłem, jak go niosą do szkoły. Oj, co się potem działo. Ostatecznie zostałem do niego zaprowadzony. Leżał blady na łóżku. Kazano mi go przeprosić. Podszedłem, podałem mu rękę i powiedziałem:

– To się więcej nie powtórzy.

– Przeproś go – usłyszałem za sobą ponaglenia.

Nie, tego brzydkiego słowa nie powiedziałem. Od bardzo dawna go nie używałem. I miałem nadzieję, że tak pozostanie.

A w domu jak zwykle. Stary najpierw zlał mnie, po­tem coś tam nagadał. Oczywiście wszystko to spłynęło po mnie jak deszcz po gęsi. Przypomniałem sobie dopiero, gdy siadałem do kolacji, bo tyłek mnie zabolał. Gdyby nie to, cała sprawa byłaby poza mną. O tym, że skrzywdziłem chłopaka, pomyślałem dopiero wówczas, gdy kuzyn powiedział, że oni go tak w żartach tarmosili, że to nie było znęcanie się nad młodszym i słabszym chłopakiem. On rzeczywiście był słabowity i dlatego tak się nim za­bawiali.

Był w moim młodym życiu jeden dużo poważniejszy kopniak. Głęboko wrył mi się w pamięć i mógł bardzo poważnie zaciążyć na życiu, nie tylko moim. Był we wsi odpust. Odpust we wsi to bardzo poważne święto. Najpoważniejsze. Ludu Bożego zjeżdża się co niemiara. Kościół zapchany, że tabakiery nie wyciągniesz. Wiadomo, odpuszczają grzechy i to za darmo. No, prawie za darmo. Mnie zagadnienie to nie interesowało. Dla mnie najważniejszym elementem odpustowego święta były stragany. One niczym ogromne kwiaty zakwitały wokół kościoła, kusząc mnóstwem kolorowej tandety. Zupełnie jak w piosence o kolorowych jarmarkach. Ile było na nich wspaniałości, potrafili ocenić tylko tacy chłopcy jak ja. Nie oszukujmy się, na starszych też działały.

Matka wyprawiając mnie do kościoła, wręczyła mi pięć złotych. Miały być „na talerz”. Po chwili sięgnęła ponownie do portmonetki i wydobyła z niej całą dychę.

– A to na twoje wydatki – powiedziała.

Pewnie uznała, że mogę popełnić grzech i dla siebie zachować wręczoną monetę. Ucieszyłem się, to jasne. Niewiele za to można było kupić, ale też niewiele drobniaków od długiego czasu znaleźć mogłem w ojcowskich kieszeniach.

Pognaliśmy z młodszym bratem do przodu. Oczywiście odświętnie ubrani. Jak odpust to odpust i trzeba po ludzku wyglądać. Starzy dziwnym trafem nas puścili. Może ojciec już nieco wstydził się swojego wspaniałego kiedyś synusia. Bo trzeba wiedzieć, że na Kaszubach złodziej to wyjątkowo rzadkie zjawisko. Posiadanie w rodzinie tak parszywej owcy to wyjątkowa sromota.

Jak powiedziałem, pognaliśmy do przodu, ale nie po to, by znaleźć eksponowane miejsce najbliżej ołtarza. O nie. Jak łatwo można się domyślić, nas interesowały wyłącznie stragany. Oczy nam z orbit wychodziły, kiedy je dopadliśmy. Tyle cudowności, a ja z bladą dychą w kieszeni. Z góry skazany byłem na nieuczciwość. Nawet się nad tym nie zastanawiałem. Zamarzył mi się wspaniały korkowiec z dwoma lufami. Jak pies, gdy ściga zająca między jałowcami, rzuciłem się między stragany. Brata, rzecz jasna, od razu zgubiłem. I słusznie, nie był tak mocno, jak ja umotywowany do poszukiwań. Po drugie nie miał grosza w kieszeni. A po trzecie mógłby donieść. Bo dokładnie wiedziałem, co muszę zrobić. Nie wiedziałem tylko jeszcze jak i gdzie. Wreszcie znalazłem! Dokładnie takie, jakie musiałem mieć. Jednakże podejście do nich było dość trudne. Dlatego poszedłem na dalsze poszukiwanie. I dobrze zrobiłem. Znalazłem jeszcze wspanialsze, dwulufowe, prawie kowbojskie. Cudowne. Niestety, za długo się im przyglądałem, zapominając o maskowaniu swojej obecności i wypatrzyła mnie Matka. Mocno musiała złapać mnie za rękę, bo stałem jak zamurowany. Poprowadziła nas do kościoła. Byłem tam, ale tylko ciałem, które na dodatek było w stanie wysokiego rozgorączkowania. Moje myśli nieustannie krążyły wokół pistoletów i obmyślaniu sposobu ich, powiedzmy, pozyskania.

W takiej sytuacji nawet nie pomyślałem o zrobieniu figla z tabakierą w kościele. Cóż to takiego? – zapytacie. Otóż starzy Kaszubi lubią sobie zażyć tabaki. Jak nałóg jest silny to nawet w kościele. Oczywiście robią to bardzo dyskretnie. Kiedy taki złakniony tabaki dziadek nie ma przy sobie swojej tabakiery, bo nie ukręcił sobie albo jego pobożna połowica, znając brzydki nawyk męża, zarekwirowała mu ją, to co taki spragniony ma zrobić? Wówczas prosi o nią znajomego. Ma się rozumieć, dyskretnie. Stuka w ramię swojego poprzednika, a ten, nie oglądając się za siebie, dyskretnie podaje tabakierę. Tak samo tabakiera wraca do właściciela. No, chyba że tym stukającym byłem ja. Gdy zniecierpliwiony właściciel rożka odwracał się, by sprawdzić, kto znajduje się za nim, mnie tam już nie było. Był ktoś inny – Bogu ducha winny.

Zaaferowany własnymi myślami o mały włos nie popełniłem kosmicznego głupstwa. Cały czas trzymałem swoją dychę w garści i kiedy kwestarz podsunął mi pod nos koszyk zwany tacą, już miałem ją wrzucić, ale na szczęście w porę się zorientowałem. Sięgnąłem do kieszeni po piątaka. On oczywiście uprzejmie poczekał, aż go wydobędę. Uf, gorąco mi się zrobiło. Pomyślałem wtedy, czy aby Matka widziała, że dałem. Niestety, wpatrzona w najstarszego synka, wówczas jeszcze służącego do mszy, nie zauważyła mojego heroizmu.

Nareszcie skończyło się i z ciżbą ludzi wypłynąłem na świeże powietrze. Wzrok mój jak błyskawica skierował się w stronę „mojego straganu”. Ludzi na placu było jak mrówek w mrowisku, gdy podrażni się je kijem. Przemykając się między nimi, dopadłem straganu i pociemniało mi w oczach. W pudełku był tylko jeden, ostatni pistolet! A przede mną jakiś tatulek ze smarkaczem.

– Pani, po wiele to? – zapytał, pokazując na pistolet, a mnie jakby ktoś lancą dźgnął.

– Po siedemdziesiąt pięć – odpowiedziała straganiarka.

Jeszcze miałem nadzieję, że powie: „za dużo”.

– Pani da i paczkę patronów – powiedział, a ja gotów byłem go zabić.

Podała mu z pudełka ostatni korkowiec, a mnie jakby ktoś serce ścisnął lodowymi płytami. Głowa opadła mi jak ścięta gilotyną. Już miałem upaść, kiedy niespodziewanie przyszedł ratunek. Grube babsko sięgnęło do kartonu pod stołem i wydobyło trzy nowiutkie błyszczące korkowce. Byłem uratowany. No, może nie całkiem, ale nadzieja była. Puściłem łabędzia pod stragan. Tak, w kartonie były nie tylko korkowce, lecz także pudełka z korkami. Nie wiem, czy ktoś mi podpowiadał. Jakoś samo wyszło bez długiego namysłu. Kupiłem dwa korki i piłeczkę na gumce. Jedną z wydanych monet upuściłem na ziemię. Szczęśliwie wpadła pod stół. Schyliłem się po nią i sięgnąłem do kartonu. Z wrażenia nie do tego, co trzeba. Sięgnąłem do drugiego. Były! Znowu nie wiem, jak to się stało, że dwa zostały mi w dłoni. Od razu poczułem się uszczęśliwiony. Tak bardzo, że odważyłem się sięgnąć drugą ręką po paczkę nabojów. Mocno pracując nad sobą, powoli wyprostowałem się, by niczego nie zdradzić. Udało się. Nikt niczego nie widział, a szczególnie straganiarka. Tak wówczas sądziłem. Na wszelki wypadek prysnąłem w tłum. Nikt za mną nie wołał. Skryłem się za płotem najbliższej zagrody, aby dokładnie przyjrzeć się swojej zdobyczy. Nacieszyć oczy widokiem tego, co tak mocno pragnąłem mieć. Na moją zdobycz składały się dwa pistolety i aż sto dwadzieścia pięć korków. Ten widok napełniał mi serce miodem do chwili, gdy usłyszałem:

– Ty, ja widziałem, jak kradłeś. Daj jeden pistolet, a wszystko będzie grało.

Przy mnie stał Wacek. Chłopak rok młodszy, z pożądaniem wpatrywał się w moją zdobycz. Spojrzałem na niego jak zgłodniały wilk, gdy jakiś ciura z sąsiedniej watahy chce odebrać mu dopiero co upolowanego zająca. Zły warknąłem:

– Zaraz ci zagram, ale na zębach.

Głupi był, naiwny czy zaślepiony, bo wyciągnął łapę po pistolet. Dałem mu, ale w papę. To on mnie w odwecie kopnął. Na szczęście tylko w udo, ale blisko tego delikatnego miejsca, o którym była już mowa. No, tego było stanowczo za dużo. Dałem mu taki wycisk, że padł na ziemię. Leżącego nie kopałem. Zwycięsko wróciłem na plac, gdzie spotkałem klasowego kolegę. Takiego, co to nie pęka przed byle czym. Oczywiście pochwaliłem mu się tym, co właśnie „kupiłem”. Był zachwycony i uparł się, że jeden pistolet musi koniecznie odkupić. Biedaczek miał tylko cztery dychy. Wspaniałomyślnie zgodziłem się, by resztę dał mi nazajutrz w szkole. Przedtem zdecydowałem jednak, że sam postrzelam z obu pistoletów jednocześnie. Załadowałem je i podszedłem do niczego niespodziewających się dziewczyn i oddałem serię z czterech luf. Krzyku i pisku było co niemiara. Ale to była radocha. Dla niej warto było to wszystko zrobić. Zabawę powtarzałem wielokrotnie, aż w końcu plac opustoszał. Wieśniacy poszli do domów na obiad, a straganiarze zwijali swój interes. Kolega też poszedł do domu. Zrobiło się smutno. Jeszcze tylko kramik z gipsowymi figurkami funkcjonował. Spodobał mi się w nim biały gipsowy koń. Trzeba go było wylosować. Losów było już niewiele, ale jakieś szanse miałem. Kupiłem dwa losy po piętnaście złotych i wygrałem, ale nie konia, tylko lwa z otwartą paszczą. Trudno. Widać, że nie pod całkiem szczęśliwą gwiazdą się urodziłem. Nie jest to jeszcze powód do zmartwień. Tak w ogóle to nie wierzę w przesądy, bo gdybym wierzył… Urodziłem się z częścią łożyska na szyi, co widząc akuszerka pani Dunst, stwierdziła:

– On od powroza zginie.

Ale wróćmy do rzeczy. Otóż kiedy zwinięto ostatni kram, nie przeszukałem porzuconych kartonów, bo poczułem się bardzo głodny. Należało pośpiesznie wrócić tam, gdzie zawsze jest jedzenie. Pognałem więc do domu. Przewidująco schowałem wszystko to, co pochodziło z nielegalnego źródła. Teraz mogłem radośnie wkroczyć do domu i z dumą pokazać mojego potworka. Sądziłem, że rodzinka ucieszy się razem ze mną. A tu nic. Miny mieli pogrzebowe, a nie odpustowe. „Co jest? – pomyślałem – skąd ta atmosfera gęsta jak w krupniku z przyprawami. Co jest? Krowa padła, koń nogę złamał, czy co?”. No nie. Na mnie wszyscy tak dziwnie patrzą, jakbym to ja był przyczyną ich niewypowiedzianych zmartwień.

– Gdzieś tak długo był? – wycedził przez zaciśnięte zęby stary.

Zacząłem się gładko tłumaczyć. Oczywiście mówiłem tylko o losowaniu. O korkowcach żadnej wzmianki nie było. Po chwili padło pytanie, skąd miałem dodatkowe pięć złotych. Widać znali cenę losu. Odpowiedziałem, że ostatnie sprzedane zostały po dziesięć. Nie uwierzył. Powiedział, że nie dałem na tacę w kościele. Co za niesprawiedliwość. A ja tak się poświęcałem.

– Teraz koniec z tym bajaniem. Mów wszystko po kolei, o pistoletach i kopniaku nie zapomnij – rozkazał.

„Kopniaku” zaakcentował tak, jak