Piąty stygmat - Jan Warta - ebook + audiobook

Piąty stygmat ebook i audiobook

Jan Warta

3,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Rozpoczęło się trzecie millennium, a wraz z nim czas ujawnienia największej tajemnicy Kościoła – stygmatów. Początkowo wyjawienie sekretu miało nastąpić na przełomie pierwszego tysiąclecia, ale uniemożliwił to kryzys papiestwa.

 

Teraz tajne bractwo Magni Signum, powołane do strzeżenia tajemnicy, informuje papieża, że stygmaty krwawią. To znak, że Ojciec święty musi wyznaczyć datę przekazania światu największego skarbu Kościoła.

 

Sprawa zaczyna się komplikować, gdy piąty członek bractwa nie dociera do Watykanu, bowiem aby odkryć sekret, Namiestnik musi być w posiadaniu wszystkich stygmatów. W przeciwnym razie zło będzie królowało przez kolejne tysiąc lat.

 

Papież zleca odnalezienie piątego stygmatu biskupowi Maliniczowi. Popełnia jednak nieostrożność i ważne informacje przechwytuje organizacja antykościelna IoC, która przeprowadza zamach.

 

Zaczyna się wyścig z czasem…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 279

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 41 min

Lektor: Mateusz Drozda

Oceny
3,2 (18 ocen)
4
4
4
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AgnieszkaBB3

Nie polecam

Styl na poziomie średniej szkoły. Dialogi i tytuły rozdziałów, jak ze szkolnej rozprawki.
00

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Jan Warta

Piąty stygmat

Powieść sensacyjna

Strona redakcyjna

REDAKCJA: Roman Honet

KOREKTA: Katarzyna Czapiewska

OKŁADKA: Marcin Koszyński

SKŁAD: Anita Sznejder

© Jan Warta i Novae Res s.c. 2014

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-7942-193-0

NOVAE RES – WYDAWNICTWO INNOWACYJNE

al. Zwycięstwa 96 / 98, 81-451 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Wydawnictwo Novae Res jest partnerem Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.

Konwersja do formatu EPUB:

Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com

Prolog

Walka dobra ze złem to odwieczny problem ludzkości. Nie jest zależna od przekonań religijnych, politycznych czy uwarunkowań kulturowych – występuje we wszystkich społecznościach. Judeochrześcijańska koncepcja tej walki została bogato opisana na kartach Biblii i jest niewątpliwie najbardziej znana.

Od wieków wierzono, że zarówno dobro, jak i zło istnieją niezależnie od człowieka i są skumulowane w Bogu i w jego przeciwniku – demonie. Wydaje się, że w tej koncepcji ofiarą tych dwóch potęg jest człowiek. On to, obdarzony przez Stwórcę rozumem i wolną wolą oraz przyjaźnią, staje się istotą niezależną, samodzielną i szczęśliwą. Te przymioty postanawia wykorzystać Szatan i skłania człowieka do naruszenia prawa. Podstępne działanie demona przynosi skutek – człowiek narusza odwieczne prawo Boga. Kara mogła być tylko jedna – utrata przymiotów.

Stwórca okazał się jednak wielkoduszny dla człowieka i pokazując mu konsekwencje naruszenia prawa, równocześnie daje nadzieję powrotu do pierwotnego stanu. Ale w tym celu konieczne było osobiste zaangażowanie się Stwórcy. Dokonał tego przez swojego Syna.

Od tego momentu walka Szatana z Bogiem rozgorzała na dobre. Nie mogąc jednak uderzyć bezpośrednio w Boga, zaatakował jego przyjaciela – człowieka. Objawiło się to wzmożoną aktywnością demona we wszystkich sferach życia ludzi i doprowadziło do powszechnego chaosu.

Na szczęście dla człowieka Bóg założył instytucję – Kościół – w której rządy oddał wybranym przez siebie ludziom i wyznaczył im zadanie czuwania nad boskim porządkiem. Namaszczeni i naznaczeni szczególnym znamieniem kapłani byli chronieni łaską Boga, przez co demon miał nad nimi ograniczoną władzę. Oni też otrzymali od Boga liczne tajemnice i cudowne znaki, które stopniowo ujawniali, a przez to umacniali wiarę ludu.

Jednak niektóre tajemnice były trudne do opisania i zro­­zumienia. Narastało wokół nich wiele mitów i legend. Poznanie ich i materialne przejęcie władzy nad nimi przez nieodpowiedzialnych ludzi mogło przynieść niewyobrażalne szkody tak Kościołowi, jak i całej ludzkości, i dlatego były one szczególnie chronione przez tajne stowarzyszenia i bractwa.

Najbardziej trudną do zdefiniowania tajemnicą były stygmaty Jezusa – widoczne po zmartwychwstaniu ślady na jego rękach i sercu. Święty Tomasz uczynił z nich warunek swojej wiary w Mistrza. Wstyd i kompromitacja Tomasza sprawiły, że po tym wydarzeniu apostołowie nie podjęli nigdy więcej kwestii stygmatów – ani przed, ani po wniebowstąpieniu Jezusa – z wyjątkiem świętego Jana. Istnieje podobno pismo jego autorstwa, które zawiera szczegółowy opis stygmatów Zbawiciela. Niektóre przekazy mówią, że stygmaty były związane z nadprzyrodzoną mocą cudownego działania apostołów w wyjątkowo trudnych czasach dla głoszonej przez nich wiary i tylko oni wiedzieli, gdzie się znajdowały. Liczne i brutalne prześladowania chrześcijan wzbudziły niepokój, że upowszechnienie wiedzy o tych miejscach posunie prześladowców do zawłaszczenia ich lub całkowitego zniszczenia. Dlatego w czasie pierwszego soboru w Jerozolimie podjęto decyzję o nieujawnianiu ich częściej niż raz na tysiąc lat.

Święty Jan, jako ostatni z żyjących apostołów, świa­do­­­my zbliżającej się śmierci, zmuszony był pozostawić Kościołowi wiedzę o stygmatach. W ostatnim rozdziale Apokalipsy zamieścił równie tajemniczy zapis jak cała księga. Jednak ostatecznie zrezygnował z niego, bojąc się, że ktoś może go odczytać, upowszechnić i stygmaty znajdą się w niebezpieczeństwie.

Pergamin z opisem stygmatów i mapę rozmieszczenia ich na ziemi św. Jan przekazał Simonidesowi, swojemu wiernemu uczniowi. Równocześnie zobowiązał go, aby poprzysiągł na Boga żywego, że nigdy tej wiedzy nie wykorzysta dla siebie, a ujawni ją jedynie najbardziej zaufanym wybrańcom Boga. Dalsze polecenie brzmiało:

Gdy czasy przeminą i zbliżać się będzie tysiącletnie królowanie Szatana, świat wskrzesi już obumarłą wiarę i nabierze mocy, gdy święci Boga ujrzą stygmaty Zbawiciela.

Wkrótce Jan zmarł. Simonides, wiedziony nieodpartą chę­­­cią dotarcia do miejsc naznaczonych stygmatami, szedł za wskazaniami zapisu Janowego. Gdy osiągnął cel i dotknął piątego stygmatu, w zachwycie zawołał słowami apostoła Tomasza: Pan mój i Bóg mój! A potem jego umysł wypełnił się wiedzą o rzeczach przyszłych, o prześladowaniach chrześcijan i nieszczęściach trapiących ludzkość. Najbardziej przerażająca była wiedza o tym, jak sprzymierzone siły zła szukają sposobu, by zniszczyć stygmaty, a następnie Kościół. Po tym widzeniu natychmiast ruszył w drogę powrotną, by ostrzec współbraci w wierze przed nadchodzącymi czasami.

Simonides udał się najpierw do Ignacego, biskupa Antiochii, ucznia Jana, by jemu opowiedzieć o stygmatach i cudownym doznaniu. Niestety, w tym czasie w Antiochii chrześcijanie popadli w niełaskę cesarza Trajana i nastały okrutne prześladowania, podczas których zamordowano Ignacego. Simonides cudem uniknął śmierci. Z Antiochii pospiesznie udał się do Smyrny, do Polikarpa, który również kiedyś przebywał u boku apostoła Jana, aby jemu przekazać wiedzę o stygmatach. Tam też chciał ukryć pergamin na całe tysiąclecie. Wyczerpany długą podróżą, od czasu do czasu zatrzymywał się w domach pobożnych chrześcijan. A widząc ich przerażenie na myśl o zbliżających się prześladowaniach, chciał im dodać ducha, opowiadając o stygmatach. Ci wysłuchali go, ale nie dali mu wiary. Wielu innych uznało go za fałszywego nauczyciela. Simonides, bojąc się, że za takiego uzna go również Polikarp, wrócił na Patmos, gdzie żyło jeszcze paru uczniów Jana. I dopiero oni mu uwierzyli.

Gdy Simonides miał już przekazać pergamin uczniom Jana, na Patmos zjawili się Rzymianie, poszukujący chrześcijan. Świadomy niechybnego pojmania, ukrył pergamin. Wkrótce Rzymianie pojmali wszystkich chrześcijan, wśród nich Simonidesa, załadowali na statek i zabrali na śmierć do Rzymu.

W drodze do Rzymu Simonides zachowywał wyjątkowy spokój ducha, co dziwiło nie tylko jego współbraci, ale i samych Rzymian. Niektórych żołnierzy irytował brak strachu w oczach skazańca i chcieli zadać mu ból. Każdego jednak, kto podniósł rękę na Simonidesa, spotkała jakaś kara: jeden stracił mowę, inny wzrok, jeszcze innego podmuch wiatru strącił z okrętu. Wówczas Rzymianie zdecydo­wali się go pozbyć i wrzucić do morza. Gdy wyprowadzili go na pokład, potężna fala zmyła połowę załogi, nie wyrządzając żadnej szkody więźniowi. Przerażeni tym byli nawet jego współbracia, których zapewniał, że to nie w nim jest moc, ale chroni go potęga stygmatów Zbawiciela.

Współbracia rozbudzili w sobie nadzieję, że skoro Simonidesa chroni sam Zbawiciel, to może uratuje ich wszystkich. Ale ten wyjaśnił, że stygmaty Zbawiciela nie gwarantują nieśmiertelności na ziemi, ale bronią przed niesprawiedliwością i śmiercią wieczną. Tutaj sprawiedliwą rzeczą jest umrzeć, a cudowną jest być zbawionym. Dla potwierdzenia swej wiarygodności pragnął umrzeć śmiercią męczeńską, jako świadek Chrystusa.

W czasie postoju na Peloponezie do więźniów przybyła szlachetna chrześcijanka Chloe, by ich pocieszyć i dodać im otuchy. Simonides skorzystał z okazji i powierzył jej sekret ukrytego pergaminu.

Chloe z grupą chrześcijan udała się na Patmos, by odnaleźć cenny dokument. Ale u wybrzeży wyspy złapał ich sztorm i statek zatonął. Spośród rozbitków uratowała się tylko ona. Jakimś cudem odnalazła pergamin i przekazała swojemu biskupowi, którego imię nie jest znane do dziś. Zapewne ten przekazał pergamin dalej, bo ostatnia wzmianka o nim pochodzi z czasów świętego Hieronima. Ten genialny biblista po przeczytaniu pisma przeraził się na samą myśl, że mogłoby ono wpaść w ręce wrogów Kościoła.

Hieronim wiedział, że przyjdą czasy, kiedy stygmaty będą jedynym ratunkiem dla świata. To on miał powołać tajne bractwo pięciu mnichów, zwane Magni Signum, z których każdy miał się udać do miejsca jednego stygmatu i strzec go aż do wypełnienia się czasów. Każdy mnich zobowiązany był zapewnić sobie sukcesję. Hieronim miał nadać pergaminowi taki charakter, aby przetrwał wieki, aż do wypełnienia się czasów, a papieżowi z przełomu tysiącleci dawał wiedzę, kiedy i jak ma ogłosić stygmaty światu.

Nie wiadomo, kto i gdzie ostatecznie ukrył pergamin Simonidesa. Niektórzy badacze twierdzili, że był on ­przechowywany najpierw w Hagia Sofia w Stambule, potem u benedyktynów na Monte Cassino. Jednak wiadomo, że ostatecznie trafił do Watykanu.

Pierwsze wypełnienie się czasów miało miejsce na przełomie pierwszego tysiąclecia chrześcijaństwa, i to wtedy stygmaty miały być ogłoszone światu. Ale wskutek zawirowań dziejowych na Stolicy Piotrowej nie było godnego papieża, który mógłby to uczynić. Dlatego Bractwo Magni Signum nie otrzymało wyraźnego znaku i stygmaty pozostały w ukryciu.

Wreszcie minęło kolejne tysiąclecie i każdy członek bractwa Magni Signum zauważył krwawienie stygmatu. Natychmiast wysłali do papieża listy następującej treści:

Kielich Przymierza to Krew Zbawiciela.

Kropla po kropli sączy się z ran zbawienny czas.

Wypełniły się czasy.

Niechaj wezwanie głowy Kościoła określi czas do zjednoczenia Boskich ran.

Różniły się tylko podpisami.

Fatima, 24 czerwca, Primum Magni Signum.

Lourdes, 24 czerwca, Secundum Magni Signum.

Częstochowa, 24 czerwca, Tertium Magni Signum.

Kalwaria Zebrzydowska, 24 czerwca, Quartum Magni Signum.

Wszystkie listy dotarły do papieża w tym samym czasie. Ale brakowało piątego. Zaniepokojony tym papież posłał swojego sekretarza monsiniora Marco Camponiego po Pergamin Simonidesa do archiwum watykańskiego, by się upewnić, że stygmatów było rzeczywiście pięć. Monsinior polecenie papieża przekazał ­dyrektorowi ­archiwum, księdzu profesorowi Grybowskiemu, który najlepiej znał się na zgromadzonych papirusach, pergaminach i woluminach. W chwilę potem profesor powrócił, stwierdzając, że brakuje fragmentu opisującego piąty stygmat. Ale zapewniał, że stygmatów ma być pięć.

Koszmary

Jego Świątobliwość nie mógł zasnąć. Sypialnię wypełniał półmrok, który był mieszaniną ciemności i blasku reflektorów oświetlających plac Świętego Piotra. Przez głowę przewijały mu się koszmarne myśli o zagrożeniu życia jego i Kościoła. Co chwilę otwierał oczy, by się upewnić, że w apartamencie jest sam.

Po północy zerwała się wichura, a potem ciemne chmury spowiły niebo nad Rzymem. Po chwili błyskawice jedna po drugiej przecinały niebo wzdłuż i wszerz, by w końcu z potężną siłą uderzać w przypadkowe cele. Rozszalała burza przyniosła ulewny deszcz, pomimo że jeszcze wieczorem meteorolodzy zapowiadali bezchmurną noc i kolejny piękny listopadowy dzień.

Namiestnik wstał i patrzył z niepokojem przez okno, przywołując w pamięci skojarzenia z biblijnym opisem deszczu ognia i siarki, spadającego na Sodomę i Gomorę. Kiedy burza, wichura i deszcz potęgowały swoją siłę, uklęknął przed wielkim krzyżem i błagał Boga o zmiłowanie dla Kościoła i świata słowami Psalmu 51:

– Zmiłuj się nade mną, Boże, w swojej łaskawości!

W ogromie swej litości zgładź nieprawość moją...

A potem błagalnie dodał:

– Nie dopuść, nie dopuść, Panie, by królestwo Szatana gnębiło Twój lud! Nie dopuść, Panie, i nie bądź na nas zagniewany na wieki!...

Nagle jego wołanie przerwały niby jęki dochodzące z krzyża. Przerażonymi oczami spojrzał na Chrystusa, którego twarz wydawała się być pełna bólu, inna niż zwykle, a usta, zdawało mu się, że drżą, jakby próbowały coś powiedzieć. Zerwał się z klęcznika i objął nogi Chrystusa, chcąc usłyszeć i zrozumieć, co mówi. Ale nic nie słyszał. Nie wiedział, czy dlatego, że wichura i grzmoty piorunów zagłuszają Jego słowa, czy też dlatego, że Chrystus nie może głośniej mówić. Rozpaczliwie powtarzał:

– Panie, nic nie słyszę. Nie rozumiem. Powiedz głośniej, proszę...

Ale nie mógł nic usłyszeć, bo Chrystus milczał. Po ­chwili umilkł i on, a jego ciało jakby zastygło, obejmując nogi Zbawiciela. Potem modlił się, trwając w mistycznym zatopieniu, aż stracił poczucie czasu i rzeczywistości.

Nie reagował już ani na burzę, ani na ciemność, która na chwilę zapanowała w całym mieście. Nie reagował na zmęczenie nóg, które z trudem go utrzymywały, ani na przeszywający ból kręgosłupa, ani na krew, która ciekła po jego prawym ramieniu.

Nie reagował też na rozpaczliwie wołanie i kołatanie do drzwi jego osobistego sekretarza Camponiego ani na dochodzące z zewnątrz komendy porucznika Stampa i stukot butów gwardzistów ustawiających odpowiednie szyki. A tymczasem przed jego apartamentem rozgrywał się dramat.

Alarm

Wszystko zaczęło się o godzinie trzeciej.

Dowódca nocnej straży, porucznik Stamp, rozprowadzał kolejną zmianę. Za minutę trzecia wsiadł z dwoma strażnikami do windy, żeby punktualnie o trzeciej dokonać zmiany strażników przed papieskim mieszkaniem, znajdującym się na czwartym piętrze Pałacu Watykańskiego.

Żołnierze strzegący ojca świętego to najlepsi z najlepszych, świetnie wyszkoleni i przygotowani do najbardziej ekstremalnych warunków służby i najbardziej niespodziewanych sytuacji. Musieli być zawsze w najlepszej kondycji fizycznej i psychicznej, o jakichkolwiek zaniedbaniach nie mogło być mowy. Tym bardziej zrozumiała była reakcja porucznika, który nie widząc gwardzistów na posterunku, nagle zatrzymał się i uniósł prawą rękę.

– Uwaga! – wyszeptał.

Towarzyszący mu zmiennicy, kapral Johan i kapral Dominik, zatrzymali się. Odruchowo położyli ręce na kaburach pistoletów i tak samo zdziwieni jak ich dowódca, zadawali sobie pytanie: „Gdzie jest straż?”. Tak porucznik, jak i jego podwładni milczeli. Wiedzieli, że coś musiało się stać. W miejscu, gdzie powinni być strażnicy Markus i Peter, nie było nikogo. Porucznikowi natychmiast przyszła do głowy najgorsza myśl: „Zamach?”. W jego piętnastoletniej służbie, w tym podczas pięciu lat w straży przybocznej ojca świętego, nie zdarzyło się nigdy, by na stanowisku wartowniczym zabrakło któregoś z jego podwładnych. Sam ich szkolił, sprawdzał i tak dobierał, by w czasie służby nie było żadnych niespodzianek. Nie miał wątpliwości – sytuacja była wyjątkowa.

– Przygotować się! – rozkazał szeptem.

Po czym wyjął pistolet z kabury, podobnie gwardziści, i cicho wydał rozkaz:

– Ubezpieczajcie mnie!

Gwardziści patrzyli raz w stronę idącego dowódcy, a raz za siebie, w drugą stronę holu. Stamp z pistoletem gotowym do strzału powoli, tuż przy ścianie, przesuwał się do miejsca, gdzie powinni znajdować się strażnicy. Z jednej strony wiedział, że muszą działać szybko, bo każda chwila może być decydująca o życiu papieża albo jego podwładnych, a z drugiej strony zbytni pośpiech mógł przyczynić się do błędu. Wykonał jeszcze cztery posuwiste kroki i spojrzał zza rogu na drugi hol, krzyżujący się z głównym. Jego obawy potwierdziły się: trzy metry dalej leżeli nieruchomo gwardziści. Natychmiast skinął na Johana i Dominika, rozmieszczając ich tak, aby go skutecznie ubezpieczali. Gwardziści błyskawicznie przemieś­cili się i lustrując otoczenie, poszukiwali wrogiego celu. Porucznik sprawdził tętno wyglądających na martwych gwardzistów.

– Markus żyje – wyszeptał i podszedł do drugiego. – Peter też.

I natychmiast rozkazał:

– Johan, wezwij pomoc!

– Rozkaz, panie poruczniku.

– Dominik, za mną!

Kapral wyprężył się i stuknął obcasami.

Porucznik Stamp włożył pistolet do kabury, podobnie Dominik, i podeszli do drzwi apartamentu papieskiego. Porucznik zapukał. Chwilę odczekał, ale z wewnątrz nie usłyszał żadnej odpowiedzi. Zaniepokojony ­zapukał jeszcze raz i przybliżył ucho do drzwi – wewnątrz było zupełnie cicho. Zapukał ponownie, a potem coraz bardziej energicznie kołatał do drzwi. Wreszcie szarpnął za klamkę, ale zamek nie puścił.

Tuż obok znajdował się pokój osobistego sekretarza papieża, monsiniora Camponiego.

Monsinior Marco Camponi pochodził z Konga i był zapewne jedynym czarnoskórym sekretarzem ojca świętego w historii papiestwa. Wyniesienie go na ten urząd poprzedziły tragiczne wydarzenia w jego ojczystym kraju.

Papież Petrus II, jeszcze jako kardynał Pierre Lourent, był odpowiedzialny za misje na Czarnym Lądzie i w czasie wojny domowej w Kongu musiał ratować wielu duchownych – wśród nich uratował księdza Ngoya Mwango. Przedtem ten pobożny kapłan sam długo heroicznie ratował swoich rodaków, ale w końcu wydano na niego wyrok śmierci i musiał się ukrywać. Uciekł z grupą wiernych do buszu, gdzie spędził dwa tygodnie, żywiąc się roślinami. Dowiedział się o nich kardynał Lourent i zorganizował im ucieczkę do Republiki Środkowej Afryki. A księdza Ngoya natychmiast sprowadził do Watykanu, gdzie ten zmienił nazwisko na Marco Camponi – tak na wszelki wypadek, by utrudnić swoim wrogom odnalezienie go. Kiedy kardynał Pierre został papieżem, powołał go na swojego osobistego sekretarza.

Camponi był pogodny i skromny, a przy tym zawsze rozważny i w każdej chwili gotowy służyć dostojnikowi. Doskonale wyczuwał gesty, a nawet zamiary papieża, i umiał się znaleźć w każdej sytuacji. Towarzyszył ojcu świętemu od początku pontyfikatu i był wtajemniczany niemal we wszystko.

Tej nocy obudziła go burza. Przewracając się z boku na bok, myślał o tajemnicy, którą dostojnik miał ogłosić światu za kilka godzin na specjalnej uroczystości. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Jego Świątobliwość ujawnił mu wszystkie tajemnice, a tej jednej nie...

Nagle jego myśli przerwał hałas dochodzący z korytarza. Nim zdążył skupić uwagę i wsłuchać się, co jest tego przyczyną, usłyszał pukanie. Zerwał się z łóżka, pospiesznie zarzucił na siebie szlafrok i pobiegł otworzyć drzwi.

– Monsinior, il tenente Stamp. Wir haben ein Problem. Seine Heiligkeit die Türen geschlossen sind...

Camponi próbował czym prędzej przestawić umysł na kojarzenie tego, co w potoku słów wypowiadał porucznik Stamp, ale nie rozumiał ani słowa, więc przeprosił i rzekł:

– Poruczniku, nic nie rozumiem, proszę mówić po włosku.

Stamp, podobnie jak wszyscy gwardziści, na co dzień posługiwał się językiem niemieckim. Włoski znał niemal perfekcyjnie, ale czasem, zwłaszcza w zdenerwowaniu, zapominał się i mówił chaotycznie, mieszając słówka włoskie i niemieckie. Napomniany, wziął głęboki wdech, skupił się i powtórzył:

– Proszę wybaczyć, monsinior, mamy sytuację wyjątkową...

Camponi natychmiast spojrzał w stronę apartamentu papieskiego i nogi mu się ugięły, pobladł, usta zaczęły drżeć, a myśli kołatały się jedna po drugiej.

– Co się stało? – zapytał drżącym głosem.

– Nie wiem. Mamy dwóch strażników nieprzytomnych.

Monsinior ponownie wychylił głowę i znowu nerwowo spojrzał w stronę mieszkania papieża.

– Jego Świątobliwość?... – zająknął się.

– Nie wiemy. Nie reaguje na pukanie. Drzwi do jego apartamentu są najwyraźniej zamknięte na klucz. Musimy...

Nie zdążył dokończyć, bo Camponi już go nie słuchał. Natychmiast pobiegł do drzwi papieża i zaczął nerwowo pukać, szarpać za klamkę i wołać:

– Ojcze święty! Wasza Świątobliwość!...

– To na nic, już próbowałem otworzyć – wyjaśnił Stamp i dodał: – Na pewno są zamknięte. Musimy mieć klucz albo je wyważymy.

– Boże! To niemożliwe! Jego Świątobliwość nigdy się nie zamykał... – zawodził sekretarz.

Nie zastanawiając się ani chwili, natychmiast pobiegł do siebie po klucz zapasowy. Po paru sekundach był już z powrotem.

W tym samym czasie na miejscu zdarzenia pojawiła się grupa wsparcia – kilkunastu gwardzistów wezwanych przez Johana. Rozstawili się jeden przy drugim naprzeciw apartamentu papieskiego. Stamp wydał rozkazy.

– Przygotujcie się na każdą okoliczność. Wewnątrz może być ktoś jeszcze. Pamiętać: życie i zdrowie papieża najważniejsze!

Ksiądz Camponi pośpiesznie próbował włożył klucz do zamka. Nim to uczynił, porucznik poinformował go:

– Ja i dwóch moich ludzi wchodzimy pierwsi, monsinior.

– Rozumiem.

Dziesięciu gwardzistów utworzyło szyk ubezpieczający wejście.

Camponi drżącą ręką z trudem włożył klucz do otworu zamka. Kiedy to wreszcie uczynił, był tak zdenerwowany, że nie mógł go właściwie ustawić. Nerwowo ruszał nim w jedną i drugą stronę, komentując:

– Tam musi coś być. Nie da się otworzyć.

Porucznik chwycił go za ramię:

– Ksiądz pozwoli.

Sekretarz cofnął się bez słowa.

Profesjonalizm i opanowanie w najbardziej ekstremalnych warunkach to przedmiot wielomiesięcznych ćwiczeń gwardzistów. Porucznik poruszył kluczem, trafiając za pierwszym razem we właściwe ułożenie, przekręcił go i zamek wydał cichy trzask.

– Gotowe!

Stamp podniósł rękę na znak gotowości i otwarł drzwi. Wewnątrz było zupełnie ciemno, tylko szalejąca burza i błyskawice co chwilę rozświetlały mieszkanie papieża. Żołnierze z dowódcą, wyposażeni w krótką broń półautomatyczną z latarkami, wskoczyli do środka i szukali zamachowca. Zaraz za nimi do mieszkania wpadł przerażony sekretarz, zapalając światło. Oczom wszystkich ukazał się mrożący krew w żyłach widok: papież obejmował mocno nogi Jezusa wiszącego na krzyżu. Biała szata na prawym ramieniu była czerwona od krwi. A z rękawa na klęcznik kapała krew.

– Dominik, wezwij tu natychmiast doktora! – rozkazał porucznik.

Sekretarz rzucił się w kierunku papieża, wołając rozpaczliwie:

– Wasza Świątobliwość! Wasza Świątobliwość! Ojcze święty!...

Najwyraźniej to wołanie dotarło do świadomości pa­­pieża, bo dostojnik poruszył się i osunął na klęcznik. Camponi chwycił papieża za rękę, chcąc zobaczyć zakrwawione ramię, ale dostojnik powstrzymał go, mówiąc:

– Zostaw, Marco, nic mi nie jest.

– Jak to nic? A to? – spytał, pokazując na rękaw.

– To nic – powtórzył z naciskiem papież.

Sekretarz zawołał:

– Boże miłosierny! Co się stało, ojcze święty? Czy Wasza Świątobliwość może wstać?

Papież spojrzał na Camponiego z twarzą pełną bólu i nie odpowiadając na pytanie, wyszeptał:

– Chrystusowe rany krwawią...

Sekretarz popatrzył na rany Zbawiciela, ale nie było tam śladów krwi. Nie zrozumiał, o czym mówi Jego Świątobliwość. Myśląc, że to wynik szoku, nie dociekał niczego więcej.

Porucznik z dwoma gwardzistami sprawdzili pozostałe części mieszkania, by się upewnić, że nie ma już tam bezpośredniego zagrożenia. Teren był czysty.

Nagle do mieszkania wbiegł doktor Marco Bianicolo, osobisty lekarz papieża, z sanitariuszami. Pokłonił się pa­­­pieżowi i próbował dokonać oględzin zakrwawionego ra­­mienia, ale Jego Świątobliwość chwycił go za rękę i wyjaśnił:

– Proszę zostawić, nic mi nie jest.

– Wasza Świątobliwość ma krew na ramieniu, muszę to obejrzeć. Proszę mi pozwolić – nalegał lekarz.

– To nie moja krew.

Stwierdzenie papieża wprawiło wszystkich w osłupienie. Na chwilę zrobiło się cicho, a każdy patrzył na dostojnika, nie wiedząc, co o tym myśleć. Pewnie patrzyliby jeszcze dłużej, gdyby nie porucznik, który opanowując emocje, zwrócił się do dostojnika:

– Ojcze święty, proszę się przebrać, musimy natychmiast zaprowadzić Waszą Świątobliwość w bezpieczne miejsce.

– Dokąd mnie chcecie zabrać? – zapytał z niepokojem papież.

– Tam, gdzie Wasza Świątobliwość będzie bezpieczny: do Castel Sant’Angelo – odpowiedział porucznik.

– Nie tam. Chcę do Kaplicy Sykstyńskiej.

– Ależ Wasza Świątobliwość, tam... – próbował zao­ponować porucznik, ale papież stanowczym głosem po­­w­tórzył:

– Chcę do Kaplicy Sykstyńskiej!

– Dobrze, Wasza Świątobliwość, do Kaplicy Sykstyńskiej – ustąpił Stamp i polecił Camponiemu przygotować papieża do ewakuacji. Po czym dyskretnie dodał:

– Monsinior, proszę nam przekazać zakrwawioną szatę Jego Świątobliwości – musimy ją zbadać.

– Oczywiście, poruczniku.

Następnie Stamp, dbając o wszelkie szczegóły nadzwyczajnej sytuacji, wydał kolejne rozkazy:

– Sanitariusze, proszę zorganizować transport do izby chorych dla Johana i Petera. I obudźcie doktora Leo ­Vento, niech się nimi zajmie. A pan, doktorze Bianicolo, pójdzie z Jego Świątobliwością.

– Oczywiście.

Monsinior Camponi pomagał dostojnikowi przebrać się do ewakuacji. Najpierw jednak chciał mu obmyć zakrwawione ramię. Papież stanowczo zaprotestował:

– Zostaw Marco, to krew Chrystusa!

Camponi rozejrzał się badawczo, czy ktoś nie podsłuchuje, i nieśmiało napomniał ojca świętego.

– Proszę już tego nie powtarzać, bo powiedzą, że Wasza Świątobliwość stracił rozum.

– Ale to prawda, to krew...

– Nie wątpię, ojcze święty – wtrącił monsinior – ale nie wszyscy tak myślą. Proszę mi pozwolić przemyć. Zrobię to jedwabną chustą i zachowam ją.

– Dobrze. Zachowaj też tunikę.

– Niestety, tunikę musimy oddać do badania. Porucznik Stamp twierdzi, że to ważny dowód.

– Zostanie zniszczona?

– Z pewnością nie. Zresztą, zapytam porucznika, właśnie tu idzie.

– Panie poruczniku, Jego Świątobliwość chce wiedzieć, czy ten dowód zostanie zniszczony w czasie badania.

– Żadne dowody nie mogą być zniszczone: ani w czasie dochodzenia, ani po jego zakończeniu.

I zaraz z troską zwrócił się do papieża:

– Wasza Świątobliwość, proszę się nie martwić, tunika zostanie zwrócona w nienaruszonym stanie.

– Niech was Bóg błogosławi – wyszeptał papież.

– Błogosławieństwo będzie nam potrzebne – dziękujemy Waszej Świątobliwości. Proszę się teraz w miarę szybko przebrać i przygotować do ewakuacji.

Na twarzy papieża zagościł maleńki uśmiech.

Stamp włożył tunikę do worka foliowego i wydał rozkaz grupie specjalnej:

– Przygotować się do ewakuacji!

Gwardziści błyskawicznie rozstawili się na korytarzu.

Porucznik niecierpliwie wychodził na korytarz i zaraz powracał do apartamentu, najwyraźniej chciał w ten sposób ponaglić dostojnika i monsiniora. Wreszcie obaj stanęli przed krzyżem, oddając pokłon Chrystusowi. Stamp upewnił się:

– Wasza Świątobliwość, możemy iść?

– Jeszcze nie – odpowiedział papież i szepnął na ucho Camponiemu:

– Marco, insygnia.

– Słucham – zmieszał się zdezorientowany sekretarz.

– Zabierz insygnia – powtórzył papież.

– Och, jak mogłem zapomnieć! – westchnął Camponi i zaraz skruszony próbował się wytłumaczyć, mówiąc: – Proszę wybaczyć, ojcze święty, to pewnie skutek nadmiaru wrażen i emocji...

– Rozumiem.

Monsinior pospiesznie udał się do sejfu do prywatnej kaplicy papieża i po chwili był z powrotem, trzymając futerał z insygniami władzy głowy Kościoła.

Apokalipsa?

Burza z piorunami obudziła niemal wszystkich mieszkańców Rzymu. Ciemne chmury i ulewny deszcz potęgowały grozę. Dla wielu była to apokalipsa. Opustoszałe ulice zamieniły się w rwące potoki, a woda wdzierała się do piwnic, domów i sklepów. Tylko służby miejskie próbowały podjąć walkę z żywiołem, który z minuty na minutę przybierał na sile. Wielu miało nadzieję, że żywioł minie tak szybko, jak się pojawił. Ale burza i ulewa nie ustawały. Rozlegające się syreny wozów strażackich, pogotowia ratunkowego i policji, a zwłaszcza chwilowy brak prądu, powodowały panikę w mieście. Straż pożarna i służby miejskie próbowały opanować skutki nawałnicy.

Jeszcze bardziej przerażone były dziesiątki tysięcy pielgrzymów przybywających od kilku dni do Wiecznego Miasta na uroczystość Chrystusa Króla Wszechświata. Oddaleni o setki, tysiące kilometrów od rodzinnych domów, pozbawieni łączności ze swoimi bliskimi myśleli, że wpadli w pułapkę szaleństwa głowy Kościoła, który to wszystko przygotował w jakiejś mistycznej zmowie z Bogiem. Takie podejrzenia miały swoje uzasadnienie, gdyż parę miesięcy wcześniej papież zaprosił wiernych do Wiecznego Miasta na obchody Uroczystości Chrystusa Króla Wszechświata, informując, że wtedy ujawni światu największą tajemnicę Kościoła. Wśród wiernych zapanowało poruszenie, a światowe media natychmiast przechwyciły newsa i zaczęła się fala spekulacji na ten temat. Przez wiele tygodni mówiono tylko o owej ­tajemnicy. Wszyscy zastanawiali się, czego miałaby ona dotyczyć. Dziennikarze każdego dnia nękali stolicę świętą telefonami, wywiadami i relacjami z Watykanu. Także wrogowie Kościoła wzmogli swoją aktywność i próbowali przeniknąć do służb watykańskich, żeby dowiedzieć się czegoś na ten temat. Wykorzystywali do tego wszelkie możliwe środki, nawet Internet, włącznie z atakiem hakerów na serwery Watykanu.

Zaistniałe nocne wydarzenia z godziny na godzinę potęgowały strach i wielu ludzi w panice próbowało wydostać się z Rzymu. Tymczasem samoloty nie latały, pociągi nie kursowały, metro było sparaliżowane, chwilowo nie działały nawet telefony, a także przestały nadawać radio i telewizja.

Podczas gdy mieszkańcy Rzymu zajęci byli ratowaniem własnego życia i mienia, a pielgrzymi i turyści szukali możliwości wydostania się z Wiecznego Miasta, służby watykańskie były pewne, że właśnie nastąpiła kulminacja ataku na Watykan.

Kaplica Sykstyńska

Porucznik Stamp rozstawił straż przy wejściu do Kaplicy Sykstyńskiej.

Jego Świątobliwość poprosił lekarza, by pozostał na ze­w­­­nątrz kaplicy, w środku chciał być tylko z najbardziej zaufaną osobą, swoim osobistym sekretarzem, monsiniorem Camponim.

Apokaliptyczna wymowa tego miejsca miała być inspiracją do modlitwy, jaką teraz pragnął zanieść do Boga. Nie pozwolił zapalać świateł, a jedynie świecę przed wielkim krzyżem, który znajdował się w miejscu, gdzie zwykle w kaplicach i kościołach jest tabernakulum. Migoczący płomień w pewnym momencie stał się jedynym obiektem poruszającym się we wnętrzu gmachu.

Jego Świątobliwość klęczał nieruchomo i modlił się przed ołtarzem, a Camponi nieco z tyłu. Jedynie jego oczy niespokojnie spoglądały raz na dostojnika, a raz na krzyż, jakby obawiał się, że za chwilę przemówi do niego papież albo Chrystus z krzyża. Z czasem niepokój sekretarza przybierał na sile, a spoglądając co chwilę na papieża, zastanawiał się: „Jak on może się teraz modlić? Dlaczego prosił, żeby go tu ewakuowano? Skąd się wzięła krew na jego ramieniu? Czy to na pewno krew Zbawiciela?...”.

Nagle przypomniał sobie o zakrwawionej jedwabnej chuście. Nieśmiało podszedł do dostojnika i szepnął:

– Wasza Świątobliwość.

Papież podniósł głowę i spojrzał na niego. Bolesny wyraz twarzy ojca świętego poruszył go, aż zaparło mu dech i nie mógł wykrztusić słowa. Ale Jego Świątobliwość położył prawą rękę na jego ramieniu i wyszeptał:

– Mów, Marco.

Monsinior wyjaśnił drżącym głosem powód naruszenia kontemplacji.

– Ojcze święty – może to ważne dla Waszej Świątobliwości – chciałem przypomnieć o jedwabnej chuście z krwią z ramienia.

Papież ożywił się.

– Tak, tak, Marco, to bardzo ważne. Daj mi ją, chcę się przytulić do Zbawiciela.

Dostojnik ucałował chustę i przyłożył do serca. Potem nadal modlił się w skupieniu.

Monsinior powrócił na poprzednie miejsce, zachowując pełną gotowość na każde życzenie Jego Świątobliwości. Przez cały czas myślał o tym, co zaszło i o skutkach zaistniałych wydarzeń. Ale jeszcze bardziej niepo­koił się o uroczystość zapowiedzianą na ten dzień: o tajemnicę, którą miał ogłosić papież, i o reakcję całego świata. I o wiele innych spraw.

Nagle papież obrócił się i skinął na niego. Sekretarz zer­wał się z miejsca i szybkim krokiem podszedł do dostojnika, klękając obok. Jego Świątobliwość oparł rękę na jego ramieniu i wstał.

– Chodź ze mną, Marco – powiedział tajemniczo i ru­­szył w kierunku krzyża.

Camponi zauważył, że papież niesie w rękach insyg­nia. To wzbudziło w nim jeszcze większą ciekawość. Jego Świątobliwość zatrzymał się naprzeciwko krzyża i po chwili z głębokim przejęciem, niemal bólem w głosie rzekł:

– Marco, nie wiem, co jeszcze może się dzisiaj wydarzyć, ale musimy zrobić wszystko, żeby Wrota ­Wieczności zostały otwarte przed północą. To jedyna szansa na tysiącletnie królowanie Chrystusa.

Monsinior pomyślał, że Jego Świątobliwość mówi o Drzwiach Jubileuszowych z Bazyliki Świętego Piotra, więc nieśmiało zwrócił mu uwagę:

– Wasza Świątobliwość, to ma nastąpić dopiero za cztery lata.

Ojciec święty natychmiast się zorientował, że jego sekretarz źle skojarzył jego słowa i zaraz sprostował:

– Marco, nie chodzi o Drzwi Jubileuszowe, ale o Wrota Wieczności, które można otworzyć tylko insygniami papieskimi i stygmatami Chrystusa.

Monsinior Camponi z zawstydzeniem rzekł:

– Wasza Świątobliwość wybaczy, ale ja nie mam wiedzy na ten temat.

– Oczywiście, że nie masz. To wiedza tajemna, zarezerwowana wyłącznie dla głowy Kościoła. Ale dziś chcę ci o tym powiedzieć.

Sekretarz żachnął się i zakłopotany zapytał:

– Wasza Świątobliwość, jeśli nikt o tym nie wie, to może ja też nie powinienem?...

– Marco, zaufaj mi – przerwał mu dostojnik i dodał: – Papież zawsze robi to, co słuszne.

– Przepraszam, ojcze święty – zmieszał się Camponi i na znak absolutnego posłuszeństwa, zaufania i szacunku ucałował pierścień papieski.

Papież szeptem wyjaśnił:

– Jeśli dzisiaj otworzę Wrota Wieczności, to cały świat pozna największą tajemnicę wszechczasów...

Monsinior poczuł dreszcz na całym ciele.

– ...Apokaliptyczna wymowa tego miejsca nie jest tylko zwyczajnym dziełem sztuki, genialnego malarza Michała Anioła – tłumaczył dalej papież w patetycznym ­uniesieniu – ale jest przede wszystkim dziełem charyzmatycznego papieża Sykstusa IV. To on miał wizję czasów, które dzisiaj mają się wypełnić przez łaskę stygmatów Zbawiciela. Na czasy tysiącletniego królowania Chrystusa wzniósł tę kaplicę. Ufajmy Bogu i Jego łaskawości, że dzisiaj to nastąpi.

– Stygmatów? – powtórzył nieśmiało Camponi.

– Tak, stygmatów.

Monsinior zmrużył oczy i zapytał:

– Co Wasza Świątobliwość chce przez to powiedzieć?

– To najważniejsza i największa tajemnica Kościoła, ukrywana przez dwadzieścia wieków – miejmy nadzieję, że Bóg pozwoli ją dzisiaj ujawnić.

– Czy to jest to, o czym od miesięcy spekuluje cały świat?

– Owszem.

– Dzięki Bogu! – rzekł z ulgą Camponi, który był już zmęczony udzielaniem dyplomatycznych odpowiedzi w tej sprawie – zwłaszcza dociekliwym dziennikarzom.

– Twój entuzjazm jest jak najbardziej poprawny, ale ujawnienie tej tajemnicy będzie możliwe, jeśli dzisiaj zostaną umieszczone na tym ołtarzu wszystkie stygmaty Zbawiciela.

– Chwileczkę – proszę mi wybaczyć, Wasza Świątobliwość, że tak dociekam, ale chciałbym mieć jasność – te stygmaty to jakiś symbol czy znamię? Co to właściwie jest?

– Zaraz ci wyjaśnię, Marco. Jak wiesz, po zmartwychwstaniu Pan Jezus miał stygmaty na rękach i na sercu. Wszyscy byli pewni, że Zbawiciel wstąpił z nimi do nieba. Ale tak nie było. Przy wniebowstąpieniu Jezus przekazał je pięciu aniołom, aby umieścili je w różnych miejscach na ziemi. Po wiekach zaczęły się tam dziać różne dziwne rzeczy i niewyjaśnione zjawiska. Wreszcie Matka Boża zatroszczyła się ­osobiście o te miejsca i objawiła je wybranym ludziom. Potem zaczęły się tam dziać cuda. Wreszcie powstały sanktuaria i dziesiątki, setki tysięcy wiernych z całego świata pielgrzymowały do tych miejsc, chcąc doznać cudownej łaski uzdrowienia bądź nawrócenia. I tak stygmaty – z woli ­Chrystusa – stały się wciąż ukrytym, ale już cennym darem dla Kościoła.

– Boże! To niesamowite! Dlaczego to nie zostało ogłoszone oficjalnie? Przecież gdyby ludzie o tym wiedzieli?...

– Taka była wola Boża – przerwał papież jego zbyt daleko idące dywagacje.

– Hm, wola Boża...? – powątpiewał Camponi.

– Marco! – rzekł papież i przywołał go do porządku, stanowczym i groźnym spojrzeniem.

Camponi natychmiast zreflektował się:

– Proszę wybaczyć moje niedowiarstwo, Wasza Świątobliwość.

Dostojnik uśmiechnął się na tę uwagę i wyjaśnił:

– Musisz wiedzieć, Marco, że cudowna moc Zbawiciela, obecna w tych miejscach, nie mogła być oficjalnie ujawniona światu, bo wrogowie Kościoła z pewnością dążyliby do zniszczenia ich.

– No tak, rzeczywiście – zamyślił się na chwilę Camponi, po czym, widząc wylewność dostojnika, rzekł:

– Ojcze święty, ośmielę się jeszcze zapytać: co by się stało, gdyby dzisiaj nie doszło do ogłoszenia stygmatów?

– Boże Miłosierny!... – westchnął modlitewnie papież, a jego twarz pobladła. Potem Camponi zobaczył, jak policzki dostojnika spina ból i cierpienie. Ale po chwili papież opanował emocje i wyjaśnił:

– Marco, na tysiąc lat zapanowałoby królestwo ciemności, a Kościół straciłby swoje znaczenie i trudniej byłoby mu się podnieść niż z ciemnych wieków chrześcijaństwa.

– To straszne! Ojcze święty, nie możemy do tego do­­puścić.

– Oczywiście, że nie, mój synu. Ale... – papież zawiesił głos i spojrzał na krzyż.

Monsinior coś sobie przypomniał i cicho zapytał:

– Czy te nocne wydarzenia mają z tym jakiś związek?

– Z całą pewnością.

– Najświętsza Panienko, módł się za nami! – westchnął Camponi, unosząc oczy ku górze i zaraz zapytał: – Co my teraz mamy robić, ojcze święty?

– Musimy czekać.

– Czekać? Na co?

– Na stygmaty.

– Jak to, to jeszcze ich nie ma w Watykanie? – zdziwił się Camponi.

– Nie. Ale, da Bóg, że dzisiaj przywiozą je czcigodni ojcowie z bractwa Magni Signum.

Camponi zrobił zdziwioną minę. Papież od razu wyjaśnił: