Wielki Bór - Marcin Pełka - ebook + audiobook + książka

Wielki Bór ebook i audiobook

Marcin Pełka

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wyobraź sobie, że jesteś na łące. Za plecami masz archaiczną wieś. Przed sobą w oddali czujesz mroczną tajemnicę… A Ty jeszcze stoisz w miejscu. Wahasz się, bo ludzie ostrzegali Cię, by nie przekraczać granic realności. Ale Ty masz bliżej niesprecyzowaną potrzebę wejścia w magiczny las. Dzika gęstwa wabi Cię…

To Wielki Bór, który fascynuje, pociąga, zatrważa… Przeczuwasz, że przekroczenie niewidzialnej granicy wprowadzi Cię w inną, niezwykłą rzeczywistość. Dlatego decydujesz się na zrobienie pierwszego kroku naprzód. Wiesz, że to przełomowy krok, który zaważył na Twojej decyzji. Nie oglądasz się za siebie. Konsekwentnie zostawiasz za sobą przewidywalność i podejmujesz ryzyko, by odkryć tajemnicę…

Wielki Bór to fantastyczna historia, która pozwoli Ci doświadczyć odrobiny magii we współczesnej codzienności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 203

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 16 min

Lektor: Jakub Kamieński

Oceny
4,6 (15 ocen)
10
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Chmuraanna

Nie oderwiesz się od lektury

Podobała mi się, mimo, że spodziewałam się po opisie innego klimatu. Jednak powieść przekonała mnie do siebie. Jest w niej dużo humoru, polubiłam bohaterów. Tylko skończyła się dość nagle. Może będzie kolejna część?
00

Popularność




WIELKI BÓR

 

 

I

Suchy wiatr kołysał pożółkłymi łodygami traw. Silne porywy co rusz przyginały do ziemi zarówno proste źdźbła, jak i te stratowane, zbrukane krwią. Od czasu do czasu słychać było przeciągłe świsty i pogwizdywania, gdy podmuchy wpadały w szczeliny wgniecionej zbroi lub pomiędzy oczka rozprutych kolczug. Całość składała się na przejmująco smutną melodię. Wiatr wygrywał pieśń śmierci na pobojowisku. Promienie słońca lgnęły do ciemnych plam zakrzepłej krwi, odbijały się od strzaskanych hełmów i pancerzy. Złamane miecze lśniły w ich blasku, śląc dookoła drżące refleksy.

Drzewa pobliskiego lasu przyglądały się im beznamiętnie. Wysocy, potężni, niemi świadkowie niedawnej bitwy stali niewzruszeni ogromem okrucieństwa, które miało miejsce u ich stóp. Zielone korony kołysały się na wietrze z cichym szumem, zrzucając na ziemię od czasu do czasu liść lub igłę, rzadziej szyszkę. Ludzie przyszli z dwóch stron i skoczyli sobie do gardeł. Zwycięzcy odeszli, przegrani zostali, a las… był.

Na pobojowisko z głośnym furkotem skrzydeł sfrunęła wrona. Przystanęła na chwilę nieruchomo i przekrzywiając łebek, przyglądała się uważnie najbliższemu, nieruchomemu ciału. Opodal przysiadł drugi czarnopióry ptak. Swoje przybycie oznajmił przeciągłym krakaniem. Nic się nie wydarzyło, ciało nie drgnęło. Ośmielone wrony wskoczyły na nie, a ich pazury zastukały cicho w przebity bełtem napierśnik. Małe, ruchliwe, ptasie oczka spojrzały w zmatowiałe oczy trupa. Po chwili nad pobojowiskiem rozległy się głośne wrzaski ptaszysk, zażarcie walczących o co bardziej smakowite kąski z ludzkiej twarzy. Czyniony przez nie hałas urwał się raptownie w chwili, gdy zaszczekał lis. Wrony zamarły na krótką chwilę, po czym zerwały się do panicznej ucieczki.

Z brzegu lasu wychynął rudy drapieżnik. Podszedł wolno do najbliższej plamy krwi i ostrożnie ją powąchał. Najwyraźniej nie spodobał mu się zapach, jaki wydzielała, gdyż obszedł ją szerokim łukiem. Równie ostrożnie zbliżył się do jednego z kilkunastu ciał. Spojrzał na pozbawioną oczu twarz martwego człowieka, potem na jego dłoń, wiąż kurczowo zaciśniętą na rękojeści złamanego miecza. Obnażył kły, z głębi gardła dobiegło ciche warczenie. Zakończył je kolejnym szczeknięciem, po czym zawinął kitę pod siebie i nie oglądając się, uciekł do lasu. Obojętnego na wszystko lasu, który nadal kołysał się w podmuchach suchego wiatru. Wrony przyleciały i odleciały. Przybył i zaraz potem uciekł lis. A las był.

Przez dłuższy czas nic się nie działo. Słońce obniżyło się wyraźnie na nieboskłonie, zmieniając kolor z żółtego na pomarańczowy. Niestrudzony wiatr przeganiał po niebie chmury w sobie tylko wiadome miejsce, pożółkłe trawy kołysały się w chaotycznym tańcu. Na skraju lasu trzasnął niespodziewanie nadepnięty patyk. Zaszeleściły rozgarniane pospiesznie gałęzie i pomiędzy nimi ukazała się płaska, blada i brzydka twarz. Złośliwe oczka rozmieszczone daleko od siebie zlustrowały pobojowisko, czemu towarzyszyło pojawienie się na szerokim czole licznych poziomych zmarszczek. Był to jeden z niewielu momentów w życiu ziemnego trolla, kiedy myślał. Proces kojarzenia faktów i wyciągania logicznych wniosków przychodził mu z wyraźnym trudem. Stanu rzeczy nie poprawiało drapanie się po głowie pokrytej zlepioną brudem szczeciną. Podobnie zresztą jak oblizywanie grubych warg końcem szorstkiego jęzora. Jałowy w efekty czas zastanawiania się zakończyło głośne prychnięcie. Mieszkaniec lasu wyszedł na łąkę i skierował się ku leżącemu najbliżej ciału. Krótkie, krzywe nogi sprawiały, że kiwał się na boki przy każdym kroku. Dla odzyskania równowagi co jakiś czas podpierał się z kolei monstrualnie długimi łapskami. Z głębi jego gardła dobywały się liczne, trudne do sprecyzowania odgłosy.

Ziemny troll przystanął nad trupem i zagulgotał coś do siebie. Obszedł zabitego rycerza od strony głowy i bezceremonialnie ściągnął mu hełm z mocno przekrzywionym kolcem. Grubymi paluchami postukał w blachę. Ponownie zagulgotał i prychnął. Następnie żółte zębiska stwora zacisnęły się na skórzanych paskach, mocujących do niedawna element zbroi pod brodą. Na pobojowisku rozległo się głośne mlaskanie. Resztki przeżutego zapięcia, wraz ze sporą porcją śliny, przeleciały ponad ramieniem stwora w bok. Tym razem mieszkaniec lasu coś zamamrotał pod nosem, następnie, ściskając pod pachą niecodzienną zdobycz, ruszył z powrotem. Przemieszczał się jeszcze bardziej pokracznie niż dotąd, ponieważ mógł podpierać się tylko jedną ręką. Znikł pomiędzy drzewami wśród szelestów i trzasków tratowanego poszycia. Ziemny troll przyszedł i odszedł. Wiatr wiał, słońce uparcie przedzierało się przez chmury, ponury las szumiał, niewzruszony wydarzeniami.

Pod wieczór na pobojowisko przyszła stara, zgarbiona strzyga. Istota prowadziła nocny tryb życia i zachodzące słońce boleśnie raziło ją w oczy. Długo walczyła z chęcią wtargnięcia na łąkę jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Zew obficie przelanej krwi był bardzo silny. Skryta w cieniu gęstych krzaków mamrotała przekleństwa pod adresem coraz bardziej czerwonej kuli, obniżającej się ku horyzontowi na powoli ciemniejącym niebie. Z kącików bezzębnych ust spływała lepka ślina. Kiedyś mieszkanka lasu dumna była ze swoich ostrych kłów. Zatapiała je w najróżniejszych szyjach i chciwie piła świeżą krew. Zazwyczaj zadowalała się sarną lub dzikiem. Unikała kontaktów z ludźmi, bo ich krew choć strawna, nie smakowała jej ani trochę. Dziwiła się swoim dalekim kuzynom wampirom, że gustują właśnie w niej. Czasy, kiedy decydowała o rodzaju pozycji w jadłospisie, minęły jednak bezpowrotnie. Kły wypadły ze starości. Przez pewien czas łapała ofiary i rozrywała im gardła pazurami, aby uzyskać dostęp do grubych tętnic. Potem jednak zaczynało brakować jej sił. Nie była w stanie dogonić sarny ani nawet królika, a niewiele brakowało, żeby ostatnie starcie z dzikiem zakończyło się dla niej tragicznie. Wolno i nieubłaganie zbliżał się kres życia mieszkanki lasu. Ostatnio głodowała coraz częściej, tracąc dalej siły i sprawność. Włóczyła się za stadami wilków, czyhając na resztki z ich krwawych uczt. Tylko tyle jej zostało – bezzębna strzyga straciła resztki dumy. Nadal czuła nieodparty zew krwi, z tym tylko, że przestała ją osobiście przelewać. Teraz mogła liczyć jedynie na ochłapy ze stołu zajętego przez innych biesiadników.

Tym większe było więc jej zdumienie, gdy w podmuchach suchego wiatru wyczuła słodkawą, lekko mdlącą woń. Woń, która obudziła w niej najskrytsze żądze. Po plecach przebiegł jej dawno zapomniany dreszcz podniecenia. Memłając w ustach naprzemiennie przekleństwa i błagania, aby to nie był sen, dotarła na skraj lasu. Kiedy wyjrzała zza zasłony gałęzi, zamarła w bezruchu. Pobojowisko wprawiło ją w kompletne osłupienie. Od zapachu krwi zakręciło się jej w głowie, a pustym od kilku dni żołądkiem targnęły gwałtowne skurcze. Gdyby nie rażące w oczy słońce, rzuciłaby się do przodu i od razu rozpoczęła ucztę. Musiała jednak poczekać do zmierzchu, a to wcale nie było łatwe.

Wreszcie żarząca się coraz słabiej kula skryła się za korony drzew. Strzyga z dziką radością dopadła do pierwszego trupa i zaczęła zlizywać z niego zakrzepłą krew. W zapadających ciemnościach rozlegały się liczne mlaskania i chrząknięcia. Słychać było przyspieszony, lekko świszczący oddech łapczywie posilającej się istoty. Dla bezzębnej strzygi była to wspaniała uczta.

Wiatr cichł z każdą mijającą chwilą. Korony drzew kołysały się sennie w słabnących podmuchach. Mroczny las był świadkiem kolejnych wydarzeń dziejących się na łące na jego skraju. Przyszła strzyga, za jakiś czas zapewne skończy jeść i odejdzie, a drzewa nadal stać będą niewzruszone. Taki już był Wielki Bór – całkowicie obojętny na rozgrywające się w nim i w bezpośredniej okolicy dramaty. Ponura, złowroga gęstwa dla jednych stanowiła schronienie, drugich wiodła ku zgubie.

Nad pobojowiskiem powoli wstawał blady świt. Obfita rosa zmoczyła wszystko dookoła. Część kropli połączyła się i spłynęła w dół, tworząc na pogiętych pancerzach, strzaskanych hełmach i złamanych mieczach podłużne ślady. Na martwych ciałach pojawiały się pierwsze ślady rozkładu. Sine, rozdęte tkanki cuchnęły tak mocno, że skutecznie odstraszały wrony i inne, padlinożerne ptaki. Bezzębna strzyga również zakończyła specyficzną ucztę i odeszła w głąb Wielkiego Boru. Jej czułe powonienie nie potrafiło znieść narastającego smrodu rozkładu. Muchom i robakom to jednak nie przeszkadzało. Ledwo tylko przejaśniło się, nad trupami zaroiło się od chmar różnorodnych owadów. Ich brzęczenie niosło się daleko nad łąką, naprzemiennie zwiększając i zmniejszając natężenie. W trawie buszowały szczury, popiskując cicho. Na czoło jednego z trupów wpełzł ślimak.

Zza chmur wyjrzało słońce. Przybierające na sile promienie rozjaśniły ostatecznie szarość wczesnego poranka. Ciepłe, żółte światło przylgnęło do pobojowiska. Ślady dramatycznych wydarzeń sprzed kilku dni stały się dzięki temu jeszcze bardziej wyraźne. Nie było jednak nikogo, kto by się im przyglądał. O krwawej bitwie wiedzieli tylko ci, którzy ją przeżyli, kilka wron, lis, troll i strzyga. Wszyscy jednak odeszli z pobojowiska, choć przyczyny takiego zachowania były zgoła odmienne. Na miejscu pozostały jedynie niewzruszone drzewa. Rozłożyste konary rzucały cień na łąkę. Obojętny Wielki Bór milczał.

Poranne mgły snujące się sennie po Oxenfurcie rozwiane zostały przez rześki wiatr. Śmiałe podmuchy przygięły siwe nitki dymów, które, mimo wczesnej pory, unosiły się już z kominów kilku chat. Koguty z przylegających do siebie gospodarstw piały na wyścigi, od czasu do czasu zamuczała krowa, beczały owce. Stopniowo przybywało osób krzątających się koło domów i w zagrodach dla zwierząt, wzrosła ilość kołysanych wiatrem smug dymów. Wieś na dobre przebudziła się po chłodnej nocy.

Poczynający sobie coraz śmielej wiatr trzasnął nagle okiennicą w domu stojącym na skraju Oxenfurtu. Niespodziewany hałas wyrwał ze snu jego jedynego mieszkańca. Herman Kreuzinger jęknął i złapał się obiema dłońmi za bolącą głowę. Świat wirował mu przed oczami, a wypełniająca żołądek kwaśna treść podchodziła do gardła. Resztką woli zmusił się do wstania z łóżka i boso, podciągając zsuwające się przy każdym kroku gacie, poczłapał do kuchni. Poszukiwania czegoś, co byłoby w stanie złagodzić nieznośną suchość w ustach, zwieńczone zostały znalezieniem dzbanka z zsiadłym mlekiem. Parę dni wcześniej naprawiał płot u sąsiadów, a ci odwdzięczyli się bochnem chleba, wędzonym boczkiem i świeżo udojonym mlekiem. Po dwóch pierwszych wiktuałach dawno już nie było śladu. Trzeci ostał się, ponieważ nabiał Hermanowi ogólnie nie służył. Gliniany dzbanek stał więc nietknięty, a jego zawartość sfermentowała. Nie zdołała jednak zepsuć się na tyle, żeby ją wylać.

Skacowany mężczyzna chwycił naczynie za ucho i chciwie przyssał się do jego brzegu. Przełykał głośno i łapczywie, a dwie białe strużki pociekły po bokach niegolonej od kilku dni brody. Pragnienie zwyciężyło zdrowy rozsądek. Herman Kreuzinger wyżłopał całe zsiadłe mleko, ryzykując biegunkę w godzinach popołudniowych.

„Trudno! – pomyślał, odstawiając puste naczynie i ocierając brodę. – Tylko jedno zmartwienie na raz!”

Siedział przy kuchennym stole i z niezbyt mądrym wyrazem twarzy gapił się na świat za oknem. Zawroty głowy stopniowo słabły, znikł gdzieś szczęśliwie niesmak w ustach i tylko słabość kończyn oraz trudności w skupieniu na czymkolwiek myśli nie chciały go opuścić.

Wiatr kolejny raz trzasnął obluzowaną okiennicą, wyrywając Hermana z przedłużającego się otępienia. Ciśnienie rosnące coraz bardziej w dolnych częściach brzucha skłoniło go do wyjścia na zewnątrz. Przystanął przy cherlawej jabłonce, pogmerał w okolicy krocza i po chwili z głośnym westchnieniem ulgi zaczął sikać na pień.

Od strony drogi dobiegł go stukot kopyt. To było zaskakujące. Otaczające wioskę łąki porastały wysokie, soczyste trawy. Były idealne dla krów i owiec, których liczne stada od wczesnej wiosny do późnej jesieni pasły się na nich do woli. Pojenie, dojenie albo strzyżenie odbywało się na pastwiskach. Żadna rogacizna nie chodziła jednak po drodze w okolicy postawionej na skraju wsi chaty Kreuzingera. Od ponurego brzegu Wielkiego Boru dzieliła ją odległość równa raptem dwóm strzałom z kuszy. Tak blisko cieszącego się złą sławą lasu nikt nie chciał wypasać zwierząt. Obawiano się, że obecność krów albo owiec z tej strony wsi może sprowokować mieszkające w nim krwiożercze bestie do wyjścia ze swych kryjówek. Strachliwi z natury wieśniacy unikali Wielkiego Boru z całych sił pod każdym możliwym pretekstem. Herman był pewien, że żaden z nich nie zaprowadził krowy na nowe pastwisko. Skąd więc wziął się stukot kopyt?

Sikający mężczyzna obrócił głowę w kierunku, skąd dobiegał niecodzienny odgłos, i zdębiał. Widok zaskoczył go tak bardzo, że zamarł w bezruchu z rozdziawioną gębą i przyrodzeniem na wierzchu. Od strony Wielkiego Boru człapał powoli zabiedzony koń. Zmęczone zwierzę powłóczyło nogami, smętnie zwieszając łeb ku ziemi. Niosło puste siodło na grzbiecie, a uzda wlokła się w pyle drogi, żłobiąc w niej wąską bruzdę. Herman odzyskał wreszcie zdolność ruchu. Pospiesznie związał spodnie sznurkiem w pasie i chcąc dokładnie obejrzeć przechodzącego obok konia, podszedł do płotu. Zrobił zaledwie trzy kroki, kiedy jego wzrok padł na zad zwierzęcia. Cały uwalany był w zakrzepłej krwi.

Drugi raz tego ranka mieszkający na skraju wsi mężczyzna stanął jak wryty. Znów rozdziawił gębę, robiąc minę, która zaprzeczała inteligencji autora. Tym razem jednak nie prezentował otoczeniu swego wyposażenia. Zamknął oczy, otworzył je, potem powtórzył te czynności kilkakrotnie. Widziany obraz nie chciał zniknąć. Nie zmienił się też ani trochę po przetarciu powiek zaciśniętymi pięściami. Przez Oxenfurt szedł bezpański koń z zakrwawionym zadem. Herman spojrzał na swoje trzęsące się ręce i westchnął ciężko.

– Muszę się napić! – wymamrotał.

Do chaty wszedł tylko na moment. Złapał wiszącą w sieni kapotę, narzucił ją na grzbiet i ruszył w kierunku winiarni Dietera Hollendorfa. Całą drogę zastanawiał się, czy przypadkiem nie doświadczył właśnie pijackiego zwidu. Wczorajszego wieczora raczył się w końcu mocną gorzałką. Sąsiad zza płotu pędził alkohol z żyta w kącie stodoły, w tajemnicy przed żoną. Zgadali się na małą degustację świeżego wyrobu. Gorzałka okazała się przedniej jakości, więc degustowali ją nieco dłużej i w większych ilościach, niż początkowo zamierzali. Stąd właśnie wzięło się kiepskie samopoczucie tuż po przebudzeniu. Z drugiej strony aż tak ostro nie było. Hermanowi zdarzały się już dużo większe popijawy. Niczego nie zapaskudził, obudził się grubo przed południem. Owszem, bolała go głowa i początkowo trochę mu się w niej kręciło, ale bez przesady! Bywało gorzej. Powyższe rozważania upewniły go w przekonaniu, że nie majaczył. Koń i krew na jego zadzie były rzeczywiste. To niczego dobrego nie zwiastowało, więc tym bardziej musiał się napić!

Przyspieszył nieco kroku i po minięciu kilku domów, dotarł do gospodarstwa Jabłkowego Dietera. Trafiłby tu z zamkniętymi oczami. Po pierwsze dlatego, że całą drogę przemierzył dotąd setki razy. Szedł prosto, wracał chwiejnie lub na czworakach tak regularnie, że znał na pamięć każdą dziurę w drodze i każdy wystający z niej kamień. Na jednym z zakrętów kilkakrotnie rozbił głowę, nie mogąc poradzić sobie z przeciwdziałaniem wobec połączonych sił – odśrodkowej i grawitacji. Po drugie zaś winiarnia Hollendorfa otoczona była specyficznym zapachem. Dookoła unosił się aromat jabłek oraz alkoholowych produktów jabłkopochodnych. Tego bukietu nie pomyliłby żaden znawca win, a Herman Kreuzinger za takiego właśnie nieskromnie się uważał.

Z głośnym skrzypieniem otworzył drzwi gospody prowadzonej przez żonę Dietera, Anke Hollendorf. Mimo stosunkowo wczesnej pory nie był pierwszym gościem tego dnia, co niezmiernie poprawiło mu humor. Ignorując pełne dezaprobaty spojrzenie gospodyni, zamówił od razu dwa dzbanki wina i bez zaproszenia dosiadł się do Güntera Prausa, miejscowego kowala. Wkrótce popłynęła barwna, upstrzona mnóstwem zbędnych szczegółów opowieść o bezpańskim koniu z zakrwawionym zadem, który szedł rankiem przez wieś. Pełen egzaltacji wywód przerywany był co jakiś czas bulgotaniem, dobywającym się z brzucha Hermana. Specyficzny odgłos stopniowo zwiększał częstotliwość pojawiania się oraz głośność. Kolejny raz mieszkający na skraju wsi mężczyzna przekonał się, że zsiadłe mleko mu nie służy.

Bezpański koń z zakrwawionym zadem przyszedł od strony Wielkiego Boru, przemierzył całą wieś i niezatrzymywany przez nikogo, znikł gdzieś pośród rozległych łąk na drugim jej końcu. Jego powolne człapanie zauważone zostało przez kilka osób. Część próbowała zatrzymać kroczące smętnie zwierzę, jednak charakter widniejącej na tylnej części jego ciała plamy skutecznie zniechęcił śmiałków. Koń dawno już odszedł, a w Oxenfurcie aż wrzało od plotek i domysłów. Z ust do ust przekazywano relacje naocznych świadków, pomiędzy domami krążyły coraz to nowsze i barwniejsze wersje porannych wydarzeń. Jedni twierdzili, że zwierzę było ranne. Według innych krew plamiąca mu zad należała do jego ostatniego właściciela. Byli też tacy, którzy zaklinali się, że widzieli odciętą w kolanie, zaczepioną wciąż w strzemieniu, ludzką nogę. Koń miał juki i nie miał ich, jego grzywa zapleciona była w wymyślne warkoczyki i jednocześnie rozpuszczona, swobodnie rozwiewana przez wiatr.

Od próbujących wyjaśnić pochodzenie porannego gościa różnorakich teorii najgłośniej było w gospodzie obok winiarni Jabłkowego Dietera. Anke Hollendorf uwijała się jak w ukropie, serwując gościom alkoholowe wyroby męża. Chcąc nie chcąc, słyszała część bełkotliwych i mało konkretnych wypowiedzi, wygłaszanych niejednokrotnie tonem wielkiego znawcy tematu. W nurtującej wioskę kwestii każdy zdawał się być wybitnym autorytetem. Niektóre pomysły budziły zaś pusty śmiech.

Raczej trudno było brać na poważnie wyjaśnienie, że koń pomalowany został szkarłatem przez mieszkańców sąsiedniej wsi Felböcken, którzy próbowali złożyć go ofiarnie w pogańskim rytuale. Ponoć prawie im się to udało, tylko że niewyjaśnionym zrządzeniem losu niedoszła ofiara zwyczajnie uciekła.

Równie niedorzeczna była teoria mówiąca o tym, że konia dosiadała driada. Leśna Pani była podczas przejażdżki akurat w trakcie comiesięcznej niedyspozycji. Po pierwsze driady jeździły na oklep, a wszyscy byli zgodni co do tego, że tajemniczy koń miał siodło. Po drugie – musiałaby to być wyjątkowo obfita niedyspozycja.

Część snutych domysłów cechowała się jednak pewną dozą prawdopodobieństwa. Koń mógł należeć do rycerza, który przemierzał Wielki Bór i miał nieszczęście spotkać któregoś z jego niesympatycznych mieszkańców. Zła sława ponurego lasu docierała w odległe zakątki kraju, skutecznie zniechęcając rozważnych ludzi do zagłębiania się w jego granice. Zawsze jednak znajdowało się kilku mniej rozważnych lub zupełnie szalonych śmiałków, którzy wyruszali w złowrogą głuszę z niewiadomych powodów. Części z nich udawało się przeżyć, a najlepszym tego przykładem był znany powszechnie w Oxenfurcie rycerz Ulrich von Baum herbu Tańczący Jeleń. Po pozostałych ślad wszelki jednak ginął. Mogło przecież zdarzyć się tak, że zakrwawiony koń był jedynym świadectwem, jakie pozostało po nieudolnym naśladowcy Ulricha.

Wiejski kowal i Herman Kreuzinger twierdzili z kolei, że zwierzę jako jedyne przetrwało bitwę, która mogła mieć miejsce gdzieś w pobliżu Wielkiego Boru. Nie mieli w tej kwestii żadnych wątpliwości, choć nie bardzo wiedzieli, kto kogo pobił, gdzie dokładnie, kiedy i dlaczego.

Po części zgadzał się z nimi sąsiad Kreuzingera. Co prawda jeszcze nie do końca wytrzeźwiał po wczorajszej degustacji gorzałki własnej roboty i język często mu się plątał, ale mówił głośno i z przekonaniem. Twierdził, że, owszem, była bitwa, niedawno i na skraju Wielkiego Boru, z tym tylko, że nie uczestniczyli w niej wyłącznie ludzie. Według niego na kupiecką karawanę, ewentualnie rycerski orszak, napadła krwiożercza zgraja mieszkańców magicznego lasu. Strachliwi wieśniacy przycichli na chwilę, zdjęci grozą wyjaśnienia, wkrótce jednak gwar rozgorzał na nowo z wyraźne większym niż uprzednio natężeniem. Jedni kiwali głowami, zgadzając się z nową teorią, inni zaś pukali się w czoło, twierdząc, że nie do końca trzeźwy mężczyzna gada bzdury i że powinien napić się dla zwiększenia jasności umysłu. Sąsiad Hermana Kreuzingera skwapliwie skorzystał z tej ostatniej propozycji.

Dyskusje i spory trwały w najlepsze, a gospodyni uwijała się między ławami, zmieniając puste dzbanki na pełne, rozlewając wino do kubków. Przechodząc obok okna, spojrzała w pewnym momencie na podwórze. Dzięki temu ujrzała, że do gospody przybył jeszcze jeden gość. Bardziej spadł, niż zsiadł z konia i przez długi czas bezskutecznie próbował zaplątać niesforną uzdę na koniowiązie. Chwiał się przy tym na wszystkie strony, a przyduży hełm zsuwał mu się co chwila na oczy. Poprawiał go, żeby coś widzieć, gubiąc w tym czasie uzdę. Kiedy się po nią schylał, blaszane nakrycie głowy ponownie zasłaniało mu pole widzenia. Sekwencja niezdarnych czynności powtórzyła się kilkakrotnie, wywołując uśmiech rozbawienia na okrągłej twarzy Anke Hollendorf.

– Hej, ludziska! – krzyknęła, ale tylko nieliczni, najbliżej siedzący, zwrócili na nią uwagę.

Żona Jabłkowego Dietera prychnęła ze złością, mimo niemałej tuszy zgrabnie wskoczyła na ławę i z całych sił zagwizdała na dwóch palcach. Zdumione twarze jak na komendę zwróciły się ku niej, a gwar ucichł w jednej chwili.

– Słuchajta, chłopy! – powiedziała sprawczyni zamieszania. – Właśnie idzie ku nam znawca bestii wszelakich, mieszkających w Wielkim Borze, a pewnie i nie tylko tam. Może będzie coś wiedział o tym koniu i ewentualnej bitwie?

Ledwo skończyła mówić, z charakterystycznym skrzypieniem otworzyły się drzwi gospody i wtoczył się przez nie Ulrich von Baum herbu Tańczący Jeleń. Oparł się o ścianę tuż za progiem i powiódł po wnętrzu zamglonym wzrokiem.

– Dlaczego tak tu cicho? – zapytał bez ogródek. – Umarł ktoś czy co?

Podpierając ciągle plecami belki ściany i przy okazji szorując po nich kolczugą, przesuwał się wytrwale w bok, aż wreszcie dotarł do najbliższej ławy. Z ciężkim westchnieniem zwalił się na nią.

– Uch! – wystękał. – Ledwo zdążyłem!

– A przed czym to, Ulrich, zdążyłeś? – Wiele osób było tego ciekawych, ale tylko gospodyni odważyła się zadać pytanie.

– Widzisz, Anke, do wieczora bukłak by mi się zupełnie opróżnił.

Zgromadzeni w gospodzie wieśniacy zarechotali donośnie. Nowoprzybyły był wszem i wobec znany z tego, że najbardziej na świecie dbał o to, aby jego nieodłączny, skórzany worek nigdy nie był suchy. Zawartość bukłaka różniła się w zależności od okoliczności i ścieżek, jakimi chadzał, zaś o wszystkich płynach z jego wnętrza można było powiedzieć dwie rzeczy. Po pierwsze w środku zawsze bulgotał mniej lub bardziej mocny alkohol. Po drugie ten sam alkohol po pewnym czasie bulgotał w rycerskim żołądku. Ulrich chciał skomentować w jakiś sposób wybuch ogólnej wesołości, ale postawiony właśnie przed nim dzbanek z winem skutecznie odwiódł go od tego zamiaru.

– Zostajesz? – Krótko zapytała Anke Hollendorf i widząc potakujące kiwnięcie głową pomiędzy jednym a drugim łykiem, wrzasnęła na parobka:

– Hans!

Kiedy wystraszony młodzian ukazał się w przejściu do kuchennej izby, dokończyła już nieco ciszej: – Zajmij się zbroją, mieczem, bukłakiem i koniem.

– Bździna – powiedział Ulrich, zbliżając się wielkimi haustami do dna dzbanka.

– Co?

– Moja klacz nazywa się Bździna – wyjaśnił, odstawiając na stół opróżnione właśnie naczynie. – Przecież o tobie nigdy bym tak nie powiedział!

Czując na sobie palące spojrzenie gospodyni, uśmiechnął się przymilnie i zapytał:

– Masz jeszcze choć jeden pełny dzbanek?

 

II

Ulrich ocknął się późnym rankiem z silnym bólem głowy. Długo zwlekał z otworzeniem oczu, bojąc się tego, że otaczający świat zacznie wirować w szalonym pędzie. To z kolei mogłoby przyczynić się do skurczów żołądka i zwrócenia jego kwaśnej zawartości. Rozpoczynanie dnia w taki sposób nie było czymś, o czym marzył. Z drugiej strony zdarzyło mu się to tak wiele razy, że zdążył się już trochę do tego przyzwyczaić.

Do spojrzenia na świat zaczerwienionymi oczami zmusiły go jednak niecodzienne okoliczności, w jakich się znalazł. Było mu po prostu za miękko. Zazwyczaj po wlaniu w siebie dużych ilości alkoholu zasypiał gdzie popadło. Najczęściej była to goła ziemia. Rankiem pod głową znajdował wówczas siodło albo jakiś zrolowany fragment garderoby. Z reguły płaszcz, choć pewnego razu zdarzyło mu się wtulać twarz w nogawice. Nie miał pojęcia, w jakich okolicznościach je zdjął i wolał nie wnikać w przyczyny nocnego negliżu. Dobrze za to zapamiętał, jak go wówczas komary pogryzły w goły tyłek. Czasami, gdy miał więcej szczęścia, zasypiał w przydrożnej gospodzie. Rzadko w pachnącej sianem i słomą stajni, częściej w głównej izbie na ławie lub bezpośrednio pod nią.

Tym razem było jednak zgoła odmiennie. Leżał w prawdziwym łóżku, siennik okazał się przyjemnie miękki, a pod głową miał gęsto nabitą pierzem poduchę. Przez szparę pod drzwiami z surowych, sosnowych desek sączył się zapach smażonych jajek.

– Jestem w niebie – mruknął Ulrich, wodząc wzrokiem po czystych, bielonych wapnem ścianach. Na wysokim stołku obok łóżka wisiało jego ubranie. Przybyły łaty na łokciach koszuli, znikł też gdzieś sznurek podtrzymujący mu dotąd nogawice. Jego miejsce zajął używany, ale będący wciąż w dobrym stanie pas z wyprawionej skóry. Wyprana wyściółka hełmu suszyła się na głowni opartego o stołek miecza. Ktoś zadbał o jego skromny dobytek. Dzień zaczął się niezwykle miło i rycerz miał dobry humor, mimo tego, że bolała go głowa i dokuczał mu potężny kac.

W drzwiach stanęła Anke Hollendorf. Ulrich nagle zorientował się we wszystkim i stracił humor w mgnieniu oka. Otyła żona właściciela oxenfurckiej winiarni była kompletnie naga, a goszczący na jej okrągłej twarzy lubieżny uśmiech jednoznacznie sugerował dalszy rozwój wydarzeń.

– Czas zapłacić za wikt i opierunek! – powiedziała Anke, podchodząc do łóżka. Jej ogromne piersi kołysały się w rytm każdego kroku, podobnie jak liczne fałdy tłuszczu na brzuchu i biodrach. Jednym ruchem zdarła z obiektu pożądania zgrzebne gacie.

Cóż Ulrich mógł zrobić? Jeśli żona Jabłkowego Dietera wystawiała rachunek, nie pozostawało nic innego jak jego uregulowanie. Z tą kobietą nie można było liczyć na negocjacje, więc bez zbędnych słów zapłacił.

Jakiś czas później, kiedy w przygniecionych pokaźnym ciężarem ciała kochanki nogach wróciło mu czucie, rycerz zamierzał przekręcić się na drugi bok i zdrzemnąć jeszcze choć trochę. Nie udało mu się jednak wcielić tych zamierzeń w życie. Zanim zdążył cokolwiek uczynić, usłyszał głos Anke:

– Wstawaj, leniu, i do roboty!

Po niedawnej namiętności nie pozostał w niej nawet najmniejszy ślad. Ulrich spojrzał na kochankę z rozszerzonymi ze zdziwienia oczami.

– Ile ja w końcu wczoraj wypiłem, skoro jeszcze ci mało? – zapytał.

– My to na razie jesteśmy kwita – stwierdziła otyła kobieta, choć nie sprecyzowała o jakie „na razie” jej chodziło. – Masz dług wobec Oxenfurtu.

Upłynęło sporo czasu, zanim rycerz doszedł do wniosku, że bez dalszych wyjaśnień nie zrozumie jednak uzyskanej odpowiedzi.

– Jaki dług? O co ci chodzi?

Anke Hollendorf spojrzała na niego spode łba i kompletnie zdegustowana pokręciła głową.

– Naprawdę niczego nie pamiętasz?

– Nie!

– I pewnie chcesz, żebym opowiedziała ci o wydarzeniach wczorajszego wieczoru?

– Tak!

– No dobra! – Żona Jabłkowego Dietera ciężko westchnęła. – Mój chłop pojechał do Hernbergu z dostawą trunków dla grafa von Peutzen, więc wcześniej niż przed wieczorem nie wróci. Służba sprząta główną izbę i trochę im to jeszcze zajmie. Ubieraj się! Wyjaśnię ci wszystko przy śniadaniu. – Z tymi słowami prowadząca gospodę kobieta wyszła do kuchni, kołysząc szerokimi biodrami.

Ulrich odprowadził ją wzrokiem z zamyśloną miną. Zaczynał mieć wątpliwości co do tego, czy rzeczywiście chce coś wiedzieć o wydarzeniach z wczorajszego wieczora. Najwyraźniej po pijaku wpakował się w jakąś awanturę. Nie byłby to pierwszy tego typu incydent w jego życiu i z pewnością nie ostatni, ale tym razem ton wypowiedzi Anke Hollendorf budził w nim złe przeczucia.

„Mam jakąś robotę do wykonania. Nie dość, że jestem dłużnikiem, to od razu wobec całej wsi”. Pospiesznie przeszukał ubrania, nie znalazł jednak żadnej sakiewki pełnej złotych albo srebrnych monet. Nie miał nawet garści miedziaków. Jaką więc otrzymał zapłatę? I za co? Przez moment zastanawiał się, czy nie jest to pasek do podtrzymywania dolnej części garderoby, ale doszedł do wniosku, że skórzany wyrób nie jest aż tak wartościowy. Poza tym odniósł wrażenie, że dopiero co za niego zapłacił. To musiało być coś innego.

Z ciężkim westchnieniem przekroczył próg kuchennej izby. Unoszący się wewnątrz zapach jajecznicy zdołał mu poprawić humor jedynie w nieznacznym stopniu. Z posępną miną usiadł naprzeciw gospodyni i czekał na zapowiedziane rewelacje, grzebiąc niemrawo w zawartości talerza drewnianą łyżką. Chwilę później dowiedział się wszystkiego. I stracił całkowicie apetyt.

Anke Hollendorf wyszła do głównej izby gospody, zostawiając rycerza samego w kuchni. Siedział ze spuszczoną głową i patrzył tępo w dawno wystygłą jajecznicę. Mina, jaką miał, jednoznacznie wskazywała na niewesołe myśli. Przede wszystkim był na siebie zły. Zgodził się na głupi pomysł za jeszcze głupsze pieniądze, które szybko i oczywiście głupio roztrwonił zaraz po zainkasowaniu.

Zaciskał zęby aż do