Po drugiej stronie Muru - Stanisław Zakościelny - ebook + książka

Po drugiej stronie Muru ebook

Stanisław Zakościelny

0,0

Opis

Okres zimnej wojny dla wielu Polaków oznaczał przymus zmiany dotychczasowego życia oraz konieczność porzucenia pragnień i planów. Nie inaczej było w przypadku Leny i Stefana – młodego małżeństwa, które obiera nową ścieżkę doczesnej wędrówki, opuszczając ukochaną ojczyznę i wyruszając do Berlina w poszukiwaniu swojego miejsca na świecie. Na obczyźnie para od nowa buduje cegiełka po cegiełce swoje szczęście. Lenie w końcu udaje się otrzymać angaż w szpitalu, Stefan realizuje swoje marzenia w biurze konstrukcyjnym, a małżonkom cały czas towarzyszy ich oczko w głowie i najdroższy skarb – Sunia.

Książka w ciekawy sposób opisuje codzienność polskich imigrantów oraz podkreśla dylematy i trudy niekoniecznie mile widzianych obcokrajowców, zarazem zgrabnie wplatając do fabuły wątek historyczny. Razem z bohaterami mamy szansę przeżyć przełom w losach podzielonego kraju, stając się świadkami runięcia Muru Berlińskiego.


Stanisław Zakościelny jest absolwentem Politechniki Gdańskiej i doktorem nauk technicznych. W latach osiemdziesiątych zeszłego wieku wyemigrował do ówczesnego Berlina Zachodniego i w mieście nad Szprewą pozostał do dzisiaj.
Autor rozpoczął swoją literacką przygodę okupacyjną książką „Podróże”, a w roku następnym opublikował „Julię”. „Po drugiej stronie Muru” jest jego trzecią powieścią, również osadzoną w autentycznych realiach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 308

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

Książka jest powieścią, w związku z czym wszelkie postacie i epizody niemające charakteru historycznego są fikcyjne. Ewentualne podobieństwa do jakichkolwiek osób żyjących lub zmarłych, jak również wydarzeń są całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

I

 

– W życiu prawdopodobnie jeszcze czegoś podobnego nie robiłem. Przynajmniej nie mogę sobie tego przypomnieć – poskarżyłem się żonie.

Lena uśmiechnęła się łagodnie pod nosem z udawanym zrozumieniem i nadal uważnie przeglądała jakieś swoje fachowe czasopisma.

– Smaruj się, smaruj dalej, Stefek – powiedziała. – To tylko dobrze ci zrobi – dodała. – Nie dość, że niewątpliwie piesek bardziej cię polubi, to może jeszcze urody i młodości ci przybędzie – kpiła z mojej wyraźnie zdegustowanej i niepewnej miny.

Cóż mogłem odpowiedzieć na tak mądrą uwagę szanownej pani małżonki. Przecież bezspornie miała w swoim komentarzu sporo racji.

– Niektóre kobiety jakby od niechcenia zawsze potrafią trafić mężczyznę w najbardziej niewygodne sedno sprawy – zamruczałem pod nosem niezbyt grzecznie, na wszelki wypadek lekko już naburmuszony.

Popatrzyłem na siebie w lustrze i w zasadzie nie wierzyłem własnym oczom. Co ja właściwie wyczyniałem? Mimo to jednak nie zaprzestawałem rozsmarowywania. Mianowicie po raz pierwszy, od kiedy pamiętam, gruntownie powlekałem skórę twarzy oraz rąk jakimś zawiesistym i tłustym mleczkiem kosmetycznym swojej żony. Wcierałem to klejące się mazidło pracowicie we wszystkie dostępne miejsca i sprawdzałem bacznie, czy aby jest ono równomiernie nałożone. A przecież nie byłem ani opalony, ani oparzony, ani też nawet czymś wybrudzony. Robiłem to z jednego jedynego prostego powodu. Chciałem się „zapachowo” przypodobać mojemu psu! Pragnąłem mianowicie, żeby piesek trochę bardziej mnie pokochał.

Nasza Sunia, która naturalnie jest najukochańszym jamniczkiem na świecie, z jakiegoś niepojętego dla mnie powodu za osobistość alfa w naszym domu wybrała sobie Lenę, moją żonę. Wybór ten nie był poparty żadną racjonalną przesłanką ani nie posiadał innych zrozumiałych dla mnie podstaw. Przecież do tej pory było wszem i wobec znane, że podobno ten, kto karmi zwierzątko, wielbiony jest najbardziej. I rzekomo, jeżeli przebywa się z ulubionym pupilkiem cały dzionek, to i oczywiście szanse na jego bezgraniczną miłość rosną po jakiejś krzywej wykładniczej prawie do nieskończoności. A więc? Moja sprawa pod względem logicznym nie podlegała wszakże żadnym wątpliwościom. To przecież ja codziennie dbam o smaczne i zdrowe menu naszej psiny. Ja również wychodzę z Sunią na spacerki, czasem nawet i o dwunastej w nocy. Również nie kto inny, tylko naturalnie moja skromna osoba pichci dla niej piersi z kurczaczka tylko lekko podgotowane, dusi w szybkowarze mięsko z indyka i przyrządza tatarka z jajeczkiem – niekiedy nawet bio. I oczywiście nie kto inny, tylko właśnie ja jestem tym, który to podczas codziennego spacerku zbiera po niej jej różne „wonne” pozostałości o wszelakiej konsystencji oraz kolorze i je skrzętnie usuwa. Mimo to Sunia, bo tak nazywa się nasza psina, traktuje mnie jako pośledniejszego gatunku domowy personel pomocniczy, i to w zasadzie o całkowicie marginalnym znaczeniu. Jestem kimś w rodzaju marnawego służącego i lokaja, bo przecież w żadnym razie nie majordomusem. Po takim zaszeregowaniu poziom jej wylewności i okazywanych mi łask odpowiada też ważności mojej funkcji w jej rodzinnym stadle. Objawia się to niepojętym dla mnie faktem, że w zasadzie bywam częściej ignorowany, niż doceniany, a i ważne zasługi idą bardzo szybko w zapomnienie. Zamiast aktów uwielbienia przeważnie musi mi wystarczyć mizerne machnięcie od niechcenia prześlicznym ogonkiem i czasami znudzone ziewnięcie. Zdarza się również tak, że kiedy pełen nadziei przybiegam do domu, to pieskowi nie chce się nawet na moje powitanie wychylić z łóżka choćby kawałka czarniutkiego, wilgotnego noska. Wprawdzie niekiedy zauważam krótkotrwale i powoli drgającą kołdrę w okolicach jej tylnej części kiełbaskowatego ciałka, co pozwala mi optymistycznie zakładać, że przypuszczalnie moją obecność została łaskawie zauważona, ale to też nie jest aż takie całkiem pewne.

W związku z zaistniałym stanem sytuacji dzisiaj zaplanowałem suczkę odpowiednio podejść. Postanowiłem namaścić się tak bardzo uwielbianymi przez nią wonnościami mojej Leny, żeby pieskowi aż zakręciło się w małym nosku. Zobaczymy, jak będzie się prezentował jego zaskoczony pyszczek, kiedy się zorientuje, kto go tak przechytrzył kuszącymi zapachami. Pewnie formalnie zbaranieje.

Kochana Sunia jest, dokładnie rzecz biorąc, naszą kochaną Sunią numer dwa. W końcu cały klasyczny świat opiera się na jego numeracji i powtarzalności, więc dlaczegoż by i nie u nas. Nawet słynne Chanel No. 5 jest niczym innym jak tylko piątą próbką zapachową, którą zaakceptowała pani Coco, a właściwie madame Gabrielle Chanel.

Sunia numer jeden odeszła od nas przed mniej więcej dwoma miesiącami i teraz hołubimy nową przewodniczkę stada. Wyrafinowane imię Sunia wyszukaliśmy jeszcze kiedyś z pełną premedytacją, wychodząc z założenia, że ludzie w średnim wieku mogliby dość łatwo zapomnieć jakąś bardziej skomplikowaną psią nazwę. Przecież najwygodniej jest ochrzcić psa Psem, bo nie zachodzi wtedy obawa, że godność naszego stworzonka gdzieś nam się zapodzieje w zakamarkach mózgu, zajętego sprawami wyższej doniosłości. Naturalnie, mówiąc o ludziach w niezbyt zaawansowanym wieku, pomyślałem o mądrej maksymie Victora Hugo, który twierdził, że po czterdziestce zaczyna się starość młodych, a po pięćdziesiątce młodość starych.

Również i dla naszych niemieckich sąsiadów słowo „sunia” jest dosyć zrozumiałe. Po długich tłumaczeniach co do jego proweniencji i etymologii wszyscy zwyczajowo nazywają naszego pieska dalej Sonią, i tak też jest dobrze. Ze względu na podobieństwo brzmienia nasza suczka wie, że to o niej mowa, a i niemieckojęzyczni bliźni myślą sobie, że polszczyzna jest bardzo łatwa w nauce. Sąsiedzi zza Odry swoją językową wyobraźnią w większości przypadków nie sięgają zbyt daleko poza znaną sobie niemieckość i tak na przykład nazwisko Lech Wałęsa wymawiają „Leś Waleza”, a Zaręba – „Careba”. Również dziwnym zbiegiem lingwistycznych okoliczności whisky brzmi nad Renem jako „wyski”, shite – „szyte”, a Johnnie Walker to u nich „Dżoni Walker”. Podobnie zwykły nasz żel nazywa się tam „gel”. Natomiast egzotyczna nazwa Miami w wydaniu naszych zachodnich sąsiadów bez mała zawsze pobrzmiewa mniej więcej prawie jak w Texasie – a mianowicie „Majeemi”. Osobliwe to przecież, bo sam dosyć często słyszałem, będąc na Florydzie, że tambylcy nazywają swe miasto bez „tuningowania” normalnie – „Majami”. Przynajmniej tak mi się wydawało. W sumie sprawa poprawnej angielszczyzny w Niemczech jest dosyć mocno zastanawiająca. Mianowicie, zgodnie z danymi czasopisma „Wirtschaftswoche” (niem. „Tydzień Gospodarczy”) z 30 marca 2011 roku, organizacja promująca kursy językowe, Education First z siedzibą w Lucernie, plasuje Niemców, jeśli chodzi o znajomość tego języka w globalnym ujęciu, na ósmej pozycji, między innymi po krajach skandynawskich, ale przed na przykład Japonią i Hongkongiem. Osobiście podejrzewam jednak, że uczeni z EF w swych badaniach i ich analizach popełnili jakiś błąd systematyczny. Otóż trudno mi uwierzyć, że zgodnie z przeprowadzanymi w czterdziestu czterech różnych krajach przez dwa lata testami polscy szkolni nastolatkowie zajęli w nich aż dziesiąte, zaszczytne miejsce, przed Szwajcarią, Portugalią i Francją. Podobno wypadliśmy najlepiej ze wszystkich byłych krajów KDL-u. Jeśli jednak to prawda, to tylko tak trzymać.

Po dramatycznej śmierci Suni numer jeden w mieszkaniu naszym nastała pustka. Nie ważę się tutaj konkurować ze słowami mistrza o pustce w domu jego po śmierci Orszulki, bo i waga nieporównywalna, i wyrazy nie takie, ale coś równie podobnego w powietrzu się wyczuwało. Nagle zostaliśmy sierotkami z masą zabawek pieska, z zapasową suchą karmą i bolesnymi wspomnieniami. Reminiscencje głównie odżywały przy oglądaniu fotografii. Jamniczek, fotogeniczny jak każde przecież żywe stworzonko oprócz człowieka, zapychał swoimi podobiznami w różnych pozach cale foldery komputera. Mieliśmy ich ze cztery setki, jeżeli nawet i nie ze dwa razy więcej. Albowiem przecież, czyż można się nie zachwycać niewymuszonymi, przekomicznymi pozami baraszkującego lub wylegującego się w piernatach zwierzaczka? A wszystko to przez te współczesne aparaty cyfrowe. Bierze sobie człowiek do ręki takiego małego, srebrzystego na przykład Nikona, nastawia go na automatykę i strzela ujęcia w dowolnej liczbie i wielkości. Najważniejszy w tym wszystkim jest jednak fakt, że ze zdjętym materiałem nie trzeba później wędrować do fotografa ani wykosztowywać się na wywoływanie kliszy i wykonywanie odbitek. Wszystko widzi się natychmiast z odpowiednim powiększeniem na własnym monitorze. Niezdatne fotki można zlikwidować jednym krótkim ruchem, a resztę według woli i życzenia każdy potrafi sobie samemu świetnie uszlachetnić przy pomocy na przykład popularnego Photoshopa.

Stąd też u nas te sesje przed komputerem trwały godzinami i zawsze towarzyszyły im łzy wzruszenia. Nie można było przecież bez rozczulenia patrzeć na nasze nieobecne już pieścidełko.

W tym czasie w domu też już dużo się pozmieniało. Pani sprzątaczka pod okiem Leny wypucowała gruntownie całą chatę, usuwając wszystkie psie pozostałości. Miseczki Suni zniknęły gdzieś w piwnicy, pogryzione zabaweczki i wędzone świńskie uszy wylądowały na śmietniku, a ja oddałem pięciokilogramowy worek suchego Pedigree na bazie wołowiny posiadaczowi Lukasa z przyjaznej człowiekowi rasy golden retriever. W domu nastała nieoczekiwanie sterylna czystość i muzealny porządek. W zasadzie poruszać się tam powinno jedynie w miękkim obuwiu albo na bosaka – tak jak u kogoś w chemicznie czystej Szwecji.

W dziwnym owym okresie żyło mi się nawet całkiem nieźle i dosyć wygodnie. Nigdy wieczorami nie bywałem przecież zmuszony do wychodzenia na słotę i deszcz. Nie gotowałem też całymi rankami śmierdzących żołądeczków z kurczaka i nie zrywałem się w nocy, żeby sprawdzić, czy aby Sunia numer jeden ma świeżą wodę. Prócz tego odkurzacz nie buczał zwyczajowo prawie każdego przedpołudnia i nie musiałem przecierać podłogi po ubłoconych kosmatych łapkach. Odpadało również mycie ubabranego w błocku brzuszka. Było cicho, spokojnie i bosko.

Aż za bosko.

Któregoś ranka jakiejś bezbarwnej, letniej niedzieli moja Lena wstała z łóżka z dziwną miną i odezwała się mniej więcej w te słowa:

– Stefek, tak dalej żyć się nie da. Zrób coś, do świętej Anielki, z tym wreszcie, bo w tym domu jest za spokojnie, za cicho i za czysto. W takich warunkach nawet się porządnie po pracy nie wypocznie. Można zwariować od tej nudnej jednostajności. To już jest zwykła wegetacja.

No i zrobiłem. Włączyłem komputer i za pół godziny wiedziałem już, gdzie w Niemczech jeszcze dzisiaj można kupić szczeniaczka – jamnika. Najbliżej, bo w pobliżu Prenzlau, na trasie Berlin–Szczecin zlokalizowałem dwa cudownie wyglądające na zdjęciach jamniczki krótkowłose. W pobliżu to znaczy w jakiejś tamtejszej, meklemburskiej wsi. Po wstępnej rozmowie telefonicznej z właścicielami na oczywiste tematy uściślające płeć zwierzaczków, wiek, ich dokumenty i cenę wybraliśmy się pełni oczekiwań po naszego nowego rozbójnika.

Wyruszyliśmy nowym autem, z kocykiem, wodą i… zapomnieliśmy tylko o jedzeniu. W ogóle w niedzielę w Niemczech jest dosyć trudno kupić cokolwiek, co nadawałoby się do samodzielnego przyrządzenia, naturalnie oprócz nielicznych mrożonek na stacjach benzynowych. Świeżych towarów nie ma, bo wszystkie sklepy są zamknięte. Tak chcieli decydenci, oczywiście zwyczajowo niepytający zwykłych ludzi o ich skromne zdanie. Naturalnie odwiedzać można wszechobecne restauracje, ale jak wiadomo, piesek-szczeniaczek ma w tym zakresie bardziej wysublimowane wymagania i nie ma tam pewnie czego dla siebie szukać. Potrawy z przyprawami i zagęszczaczami sosów w proszku, już nie wspominając o glutaminianie sodu ukrytym pod tajemniczym kryptonimem E621, są dla młodego życia wykluczone. Najlepsza byłyby sucha karma typu junior albo świeże ugotowane mięsko, ale nie wieprzowe.

W Republice Federalnej Niemiec związki zawodowe i Kościół poszły zdecydowanie dalej, niż dotychczas obserwujemy to u nas, i już dawno temu amputowały cały niedzielny handel. Myślę więc, że w Polsce też pewnie dosyć szybko zmałpują ten model. To mniej więcej tak, jakby statystyczni Kowalscy i ich rodziny w siódmym dniu tygodnia nie karmili ciała zwyczajową strawą. Wtedy powinni raczej delektować się dietą wypływającą z doznań wyższego rodzaju. O zwykłe ziemskie zaopatrzenie natomiast mają zatroszczyć się już w sobotę lub piątek, stojąc za karę w odpowiednio napuchniętych i rozłoszczonych kolejkach. W kraju wysokiego dobrobytu i niskiego bezrobocia nawet marnowanie niedzieli udaje się jeszcze jakoś tam w gospodarce zatuszować, przynajmniej chwilowo. W każdym razie Niemcy tak skutecznie sami sobie okaleczyli cały swój system handlowy, że przeciętni obywatele ze wschodnich landów tegoż kraju wolną w końcu sobotę i niedzielę zazwyczaj spędzają na zakupach nie gdzie indziej, tylko właśnie w Polsce. Odbywa się to naturalnie ku wielkiej uciesze handlowców i przedsiębiorców znad szarej Wisły. Zostawiają oni u nas przecież, i to z wyraźną ochotą, ogromne ilości swoich ciężko zaoszczędzonych, wonnych obfitością euro. Proceder ten okazuje się być nie tylko wyjątkowo miły dla przygranicznych ziomali, ale również bardzo korzystny dla prosperity rozkwitającego kraju. Przynajmniej na razie. Myślę jednak, że polskie nadodrzańskie eldorado też pewnie wkrótce się załamie. Jak łatwo można przypuszczać, dobrobyt będzie kwitł dopóty, dopóki miejscowe „autorytety moralne”, ze złości na zbyt cicho brzęczącą kolektę, nie wymuszą na mandatariuszach narodu, dla towarzystwa i na przekór zachodnim sąsiadom, zrujnowania całego handlu.

W każdym razie póki co w byłym NRD i Berlinie opowiada się z nabożną zazdrością legendy o naszej rodzimej przedsiębiorczości. Porównywani jesteśmy do wolnej Ameryki, kraju nieograniczonych możliwości, a wzmianki o sklepach otwartych w sezonie nawet całą dobę przyprawiają zwykłych Niemców o zawistny zawrót głowy. Jeszcze wyższy stopień zazdrości wychodzi na światło dzienne przy opowieściach o nowo powstających w Polsce wielkopłaszczyznowych centrach handlowych. Bodajże po otwarciu w Szczecinie pierwszego hipermarketu Carrefour, czy jakiegoś sklepu o podobnym stylu, przybyszom zza Odry nie mieściło się w umyśle, że jeden magazyn spożywczy może mieć ponad pięćdziesiąt równocześnie czynnych kas, przed którymi stoją kolejki zadowolonych i zrelaksowanych klientów.

Ostatecznie po obiedzie, około godziny czternastej, pełni optymizmu i nadziei wyruszyliśmy w enerdowski interior po naszego nowego przyjaciela. Konkretnie rzecz biorąc, po przyjaciółkę. Mianowicie obopólnie ustaliliśmy, że dalej pragniemy posiadać małą Sunię. Cóż, nowość to ryzyko, a doświadczenie to komfort.

W Niemczech, jak ogólnie wiadomo, jeździ się przeważnie autostradami, przynajmniej tak długo, dopóki one tam są. Nasi zachodni sąsiedzi uważają chełpliwie, że ich drogi bite należą do pierwszego światowego sortu i mają najlepsze na globie dwupasmowe arterie komunikacyjne o niewyobrażalnej długości. Cała ich sieć liczy bowiem aż około dwunastu i pół tysiąca kilometrów. Jeśli chodzi o grubość betonowych powierzchni tam zastosowanych, to pewnie racja i jest po ich stronie. Gorzej może być jedynie z tą długością dwupasmówek. Nawiasem mówiąc, po drugiej stronie Odry dość łatwo znaleźć można całkiem sporo różnych rzeczy, które z dużym prawdopodobieństwem można by zaliczyć do najlepszych i największych na świecie, ale niekoniecznie należy do nich sumaryczna długość ich autostrad. Tutaj faktycznie godzi się chociażby napomknąć o funkcjonującym w Niemczech niewątpliwie najliczniejszym na naszym globie Klubie Wysokogórskim. Działają u nich też targi homemobili dla camperów, przerastające podobne imprezy o głowę, a organizowane w Düsseldorfie. Godny wzmianki wydaje się sporawy, bo liczący około sześciuset pięćdziesięciu tysięcy członków Związek Kynologiczny, do którego należy średnio co sto dwudziesty piąty obywatel. Również około czterdziestu procent ze wszystkich światowych kolektorów słonecznych i ogniw solarnych stoi na niemieckich dachach. Natomiast poza wszelką wątpliwością nasi sąsiedzi dysponują najlepszą na naszej planecie rezerwową ławką piłkarzy i całkiem przyzwoitą statystyczną wysokością średniego spadku. Wynosi ona obecnie ni mniej, ni więcej, tylko około trzystu ośmiu tysięcy euro (!).

Jednakowoż odnośnie do autostrad po gruntownym sprawdzeniu w Wikipedii okazało się, że niestety Niemcy nie wiodą prymu w tej ekskluzywnej materii. Ani w świecie, ani nawet w Europie. Jak informuje ogólnie znana internetowa encyklopedia, ewidentnym hegemonem na niwie bezkolizyjnych tras komunikacyjnych są Amerykanie z ich ponad siedemdziesięcioma pięcioma tysiącami kilometrów całkiem znośnych magistrali samochodowych, następnie gonią ich Chińczycy, którzy dorobili się już ponad czterdziestu pięciu tysięcy kilometrów takich dróg, natomiast w Europie przewodzą Hiszpanie. Mieszkańcy tego fascynującego i gorącego iberyjskiego kraju szczycą się podobno aktualnie swoimi ponad czternastoma tysiącami trzystoma kilometrami dwupasmówek. Porównując liczby, widać, że Niemcy zdecydowanie ustępują im pola w tej dziedzinie, bo prawie o dwa tysiące kilometrów. Jest to jednak i tak dużo więcej, niż my w ogóle możemy się doliczyć w całej właśnie odnawianej Polsce.

Jazda do dotychczasowego miejsca zamieszkania naszego nowego pieścidełka skomplikowała się znacznie z chwilą zjazdu z autostrady A11 na kierunku szczecińskim.

Drogą tą, znaną już przed wojną jako tak zwana Berlinka, zajmowano się praktycznie od początku dojścia Hitlera do władzy. Miała ona połączyć stolicę Trzeciej Rzeszy z Königsbergiem, czyli Królewcem w Prusach Wschodnich.

Ideę owej bardzo ambitnej i priorytetowej inwestycji przedstawił jeszcze w 1933 roku w dzisiejszym Kaliningradzie Generalny Inspektor Niemieckich Dróg, czyli Generalinspektor für das deutsche Straßenwesen, dr inż. Fritz Todt, a pierwsze przy niej prace zaczęto od razu w grudniu 1933 roku. Ostatecznie autostradę podciągnięto jedynie do Szczecina, bo potem Tysiącletnia Rzesza dzięki Bogu rozpadła się raz na zawsze.

Po zjeździe z historycznej drogi gdzieś w okolicach krzyżówki z A20, czyli z Autobahną (niem. autostrada) na Rostock i Lubekę, oddaliśmy się w „doświadczone” ręce elektronicznego pilota dla kierowców, zwanego popularnie GPS. Lokalizator ten, określany w pełnym swoim brzmieniu jako Global Positioning System, jest naturalnie wielkim dobrodziejstwem dla prowadzących auta i fenomenalną pomocą dla automobilistów, ale jedynie do chwili, kiedy poprawnie funkcjonuje. Niestety, cała instalacja z założenia działa też bezbłędnie dopóty, dopóki aktualny stan dróg odpowiada szczegółowym mapom zakodowanym na specjalnym CD ROM-ie. Jeżeli jednak zanotowane są tam jedynie pobożne życzenia regionalnych dyrekcji dróg na przyszłość albo nienaniesione przedwcześnie zrealizowane zamiary planistów, to wtedy ten, kto zawierzy elektronice, popada w poważne tarapaty. Szczególnie ostatnio często słyszy się o tym w Polsce, gdzie ze względu na wątpliwą dynamikę rozwoju budownictwa drogowego rzeczywistość dość często nie przystaje do obietnic. Kiedyś ubawiła mnie informacja prasowa o jakimś biednym Włochu, czy też Hiszpanie, który kierowany namiarami satelitarnymi nie uwzględnił poprawki na sarmacką interpretację rzeczywistości i wjechał na A4 w okolicach Tarnowa. Jak łatwo się domyślić, efektem zaufania w software przyszłości było wyciąganie auta z błota przy udziale kilku mieszkańców okolicznych wsi ubranych w gumowe buty, i to za pomocą mocarnego traktora.

Nasza wyprawa po Sunię nosiła podobne znamiona, chociaż nie aż tak dramatyczne. Niemcy w ramach uszlachetniania dawnego NRD, również w drogownictwie, cały czas przebudowują i adaptują stare szosy do nowych, zachodnioeuropejskich standardów. W efekcie tak zmasowanych działań ich własne elektroniczne mapy również zdecydowanie mijają się ze stanem faktycznym infrastruktury, bo przecież nikt nie wysila się z ich ciągłym uaktualnianiem.

Jak łatwo się więc domyślić, i my względnie wyraziście odczuliśmy na własnej skórze problem rozbardaczenia przyszłych komunikacyjnych udogodnień. Aby znaleźć podany nam przez telefon adres, błądziłem pewnie ze dwie godziny w nieznanej okolicy po jakichś bezdrożach, wertepach, rozkopanych i niewykończonych półszosach. Odwiedziliśmy niezliczone bajora, kępy drzewek, grząskie łąki i wądoły, jakich nikt nie spodziewałby się w tej lepszej części Europy. Doszło nawet do tego, że ja jako kierowca właściwie byłem już dosyć bliski rezygnacji z zamiaru odszukania naszego przyszłego, nowego współmieszkańca.

Stopień trudności w odnalezieniu celu podnosiła dodatkowo inna, a jakże prozaiczna i nieoczekiwana, przyczyna. Był to mianowicie system nawigacyjny znanego wszystkim Mercedesa. Tak, tak, tego właśnie Mercedesa z błyszczącą gwiazdą na masce i bajeczną sławą swej niezawodności. Niestety słynna marka okazała się tak samo ułomna jak niekiedy ich bałwochwalczo wychwalana Republika Federalna. I tu, i tam wszystko jest niby doskonałe, ale tylko w pewnym sensie. Pozostając litościwie jedynie przy aspekcie samochodu, z przykrością stwierdziłem, że w moim cudeńku fotel kierowcy gwarantuje bóle karku i kręgosłupa, włączona klimatyzacja powoduje zapalenie ucha, a przy zamaszystym wsiadaniu kolana nie pasują pod kierownicę. Również czeka tam jeszcze wiele innych wątpliwych, większych lub mniejszych niespodzianek. Na przykład przez zwykłą powściągliwość nie poskarżę się bardziej szczegółowo na chybioną w swej konstrukcji automatyczną skrzynię biegów. Nie jest przecież miło, gdy pod pedałem gazu w zakresie podstawowych, miejskich prędkości natrafia się na „dziurę”. Nie napomknę również więcej o marnym filtrze pyłków, trudnościach we właściwym ustawieniu ogrzewania, niezidentyfikowanych pożeraczach prądu z akumulatora i horrendalnych cenach za naprawy. Ponieważ kiedyś przy zakupie auta niestety poskąpiłem ponad trzy tysiące euro na dużo lepsze wyposażenie audiowizualne typu COMAND online i nabyłem warty około tysiąca dwustu euro system nawigacyjny wraz z radiem i telefonem o nazwie 50 APS, tym oto sposobem zaliczyłem niechcianą wpadkę oszczędnego ignoranta. Mianowicie oferowana w nim nawigacja jest nawigacją strzałkową. Polega to na tym, że w jakimś momencie na displayu pojawia się gruba strzała zgięta pod kątem, informująca, że będzie skręt. Również to samo zapowiada przyjemnie zmodulowany głos, męski albo żeński – do wyboru. Ponieważ jednak system nie udostępnia kierującemu całkowitego podglądu mapy okolicznych ulic lub też dróg i dróżek, w związku z tym w newralgicznych momentach ilość informacji jest po prostu zdecydowanie za mała albo nadchodzą one za późno. I zaczyna się błądzić. Być może opisany właśnie powyżej sposób prowadzenia automobilisty mógłby wystarczać użytkownikowi samochodu w prowincjonalnym Stuttgart-Untertürkheim, gdzie zadomowiona jest centrala koncernu. Niestety, w miastach większych lub za granicą jest on jedynie irytujący. Stąd też to nasze przydługawe błąkanie się po peryferiach dawnego NRD. Ale skróćmy teraz dywagacje i utyskiwania na znaną markę, bo jak Niemcy zwyczajowo mawiają: in der Kürze ist die Würze. W języku polskim odpowiada to naszemu „lepiej krótko i zwięźle”, a tłumacząc dosłowniej, mogłoby sugerować, że „w lapidarności są przyprawy, czyli aromat”.

Ostatecznie gospodarstwo oferentów piesków znaleźliśmy i zwierzątka zostały nam przedstawione. Najpierw pani domu wpuściła do kuchni jednorodzinnego domku słodką czarną suczkę, która głównie zainteresowała się myszkowaniem po pomieszczeniu. Szczególnie przyciągały ją okolice lodówki i jakieś nadgryzione zębem czasu szafki. Potem Lenka poprosiła o drugiego szczeniaczka. Do izby jak na wybieg dla modelek wpadła śliczna brązowawa „ptaszyna” z bursztynowo-czarnymi, rozmarzonymi oczami, dużymi, fruwającymi w powietrzu uszami i wystającymi żeberkami. Piesek pokręcił się chwilkę, zrobił z siostrzyczką rundę pod ścianami pomieszczenia i podbiegł do Leny. Moja żona, zachwycona zwierzaczkiem, wzięła maleńkie stworzonko niepewnie na kolana i przytuliła delikatnie do policzka. Słodka psina zrewanżowała się kobiecie natychmiast i zsiusiała obficie na jej kremowobiałe wyjściowe spodnie. I tym oto prostym rytuałem przypieczętowana została na zawsze wielka przyjaźń, a pewnie nawet i prawdziwa miłość między moją Leną i naszą Młodą. Ja natomiast cierpię, ponieważ nie dostąpiłem zaszczytu tej swoistej inicjacji i pewnie dlatego właśnie piesek bardzo często nie zauważa mnie, a nawet niekiedy zaniedbuje.

Miałem wprawdzie „po sprawiedliwości” swoje pięć minut w przychylności czworonoga za okazywane mu uczucia. Było to przez pierwsze dni w naszym berlińskim mieszkaniu i całkiem nowym otoczeniu dla Suni. Warunki brzegowe panowały wtedy dla mnie korzystniejsze, bo po trzech miesiącach młodego życia piesek nagle nie miał dla towarzystwa małej czarnej psotnicy, swojej siostrzyczki. Była też i inna, ważniejsza przyczyna. Psina była tak wynędzniała, że praktycznie rzecz biorąc, nie miała nawet siły na bardziej intensywne baraszkowanie i oględziny mieszkania. Dopiero w domu dokładniej z przerażeniem i trwogą zauważyliśmy, że nasza kochana, nowa domowniczka to nic innego jak tylko autentycznie cienka skórka obciągająca nienaturalnie wystające kosteczki. Szczeniaczek był do tego stopnia słaby, że po tym, jak ułożyłem go wieczorem na poduszce za moją głową, rano znalazłem go na tym samym miejscu. Praktycznie suczka nie ruszyła się ani o centymetr. Później, spacerując z pieskiem po trawnikach pobliskiego parku, wstydziłem się innych spotykanych przy okazji miłośników czworonogów. Mianowicie nasze stworzonko wyglądało jak gruźliczka albo tak, jakbym umyślnie głodził młodego psiaka. Z przykrością podejrzewam, że młodziuteńka suczka na tej wschodnioniemieckiej wsi w kraju sytego dobrobytu prawdopodobnie niejednokrotnie dokładnie usłyszała, jak burczy głodny brzuszek. Chyba że staliśmy się ofiarami zręcznej mistyfikacji brandenburskiej chłopki. Mianowicie piesek miał rzekomo pochodzić z jakiejś hodowli prowadzonej pod czujnym okiem Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, której właściciel niby to nagle umarł. I pewnie można by było w to uwierzyć, gdyby nie ta niespotykana chudość i wycieńczenie zwierzaczka. W związku z tym ważyłem się pójść w swych podejrzeniach nawet troszkę dalej. Wietrząc spiskową teorię handlowego biznesu, zacząłem poniekąd przypuszczać, że nasza Młoda być może ma nawet polską krew i została szybko przeszmuglowana przez granicę gdzieś od naszego „hodowcy”. W sumie, gdyby moja hipoteza mogła być prawdziwa, byłbym zachwycony, utrzymując słodką Sunię-Polkę w domu. Niestety, tego nie będę wiedział nigdy.

Jak łatwo przypuszczać, już wcześniej, w głębokiej tajemnicy przed Leną, przepenetrowałem niezobowiązująco nasz krajowy rynek zajmujący się jamniczkami. Również podejmowałem cichaczem z jakimś niby–handlowcem wstępne uzgodnienia i rozmowy. Niestety, nie miałem wtedy szczęścia. Mój pożałowania godny i ewentualny sprzedawca z okolic Gorzowa, u którego miałem nadzieję dowiedzieć się czegoś o jego zwierzątkach, stale filozofował i tak pokrętnie zmieniał zdanie, że nic już w końcu nie pojmowałem. Człowiek ów w dwóch telefonicznych rozmowach wykazywał dodatkowo bardzo zmasowane objawy „nałożenia”. Były one do tego stopnia zauważalne, że szybko pozbyłem się wszelkich złudzeń co do możliwości wspólnego handlu. Nasz biznesman zapominał, co kilkanaście sekund temu powiedział, oraz chwilami tak mocno bełkotał, że po prostu źle go rozumiałem.

 

Po mniej więcej dwóch–trzech miesiącach pobytu suni u nas piesek nabrał ciałka, wigoru i chęci do działania. Również ostatecznie wyklarowała się sprawa domowych hierarchii. Ja oczywiście wylądowałem na wielofunkcyjnym stanowisku kelnera, kucharza, kamerdynera i sprzątaczki, a moją Lenę Sunia wyznaczyła na szefową. I to byłoby na tyle. Od tamtej pory do dzisiejszego dnia obydwie moje „dziewczyny” spędzały i spędzają cały wolny czas tylko ze sobą. Ja natomiast mogę sobie na to wszystko jedynie z boku patrzeć. Sunia postanowiła również sypiać w naszym małżeńskim łożu, ale tylko przytulona do Leny. Zwyczajowo pomrukuje coś tam wtedy rozkosznie pod nosem i „rozwala” się jak najwygodniej i błogo na plecach. Wszystko to wygląda przekomicznie i zarazem wzruszająco. Kiedy nad ranem z jakiegoś powodu się budzę i rozglądam po sypialni, prawie zawsze mam okazję zobaczyć dwie śpiące głowy ułożone na tej samej poduszce i przykryte po czubki swoich nosków. Przy czym jeden z nich ma czarne i wilgotnawe chrapki. Sposób ich ułożenia też przeważnie bywa identyczny, mianowicie nosy niezmiennie skierowane są w tę samą stronę. Moje towarzyszki życiowe leżą przeważnie na jednakowym boku. Bywało także jeszcze w początkach, że kiedy przy marnej nocnej poświacie patrzyłem na Sunię numer dwa, wtedy to odnosiłem wrażenie, jakby na poduszce leżał brązowawy spory młotek. Dla wyjaśnienia uzupełniam, że w niemieckim handlu znane mi są z katalogów co najmniej sześćdziesiąt trzy różne rodzaje ręcznych młotków, więc chodzi mi tutaj o narzędzie nazywane Vorschlaghammer (niem. młot kowalski), odmiany średniej, czyli o ciężarze obucha pięciu kilogramów. Cóż, jak wiadomo, inżynierowie stale szukają technicznych skojarzeń. Przecież to one popychają postęp.

Naturalnie, obserwując nawet pobieżnie zachowanie pieska, bardzo łatwo mogłem skonstatować jego fascynację dłońmi Leny. Szczególnie rzucało się w oczy oddanie i przyjemność przy ich oblizywaniu. Zajęcie to musiało być ponad wszelką wątpliwość wyjątkowo smakowite i zniewalająco przyjemne, bo nasz pieszczoszek formalnie z największą niecierpliwością oczekiwał chwili, kiedy to przystąpi do swojego dzieła.

Po moich zazdrosnych uwagach o głupim zachowaniu psiny wydedukowaliśmy w końcu wspólnie, że być może to właśnie zapachy różnych rewitalizujących kremów i odżywczych mleczek kosmetycznych na skórze kobiety tak bardzo przyciągają suczkę. Wiadomo, panienka. Wszakże przecież Sunia nigdy mnie podobnymi czułościami nie obdarowywała. Celem rozwiązania frapującej zagadki postanowiłem więc empirycznie zbadać problematykę i też się ponamaszczać wszystkimi wonnościami żony. Bardzo byłem ciekaw reakcji naszego pieska na moje eksperymentalno-kosmetyczne „dictum”. W dalszej kolejności rozważałem nawet możliwość zmiany ulubionej wody po goleniu.

– No więc ja już jestem w zasadzie gotowy – powiedziałem zrezygnowany, patrząc na moje paskudnie natłuszczone ręce, wysmarowane policzki i nawet brwi oraz pozaklejane oczy. Można by uznać, że do podkreślenia nadrealizmu obrazu brakowało mi jeszcze jedynie kilku kłaczków pierza.

– Dodaj jeszcze ewentualnie trochę tego nowego kremu z czerwonej winorośli ze szczyptą indyjskiego kasztanowca i masła morelowego. Może Sunia numer dwa preferuje wegetarianizm – kpiła Lena.

– Proszę bardzo, bardzo proszę – całkowicie zobojętniały zgadzałem się bez szemrania na wszystko. – Niech i tak będzie. Jeżeli teraz psina nie wyczuje we mnie jakichś pociągających aromatów, to ze smutkiem pomyślę, że rozsiewam niezidentyfikowane, odstręczające zapaszki i stąd zwierzaczek nie akceptuje bliskości ze mną. Podejrzany jest przecież fakt, że kiedy się zbliżam, to pies zaczyna kichać – wysapałem zrezygnowany. – Pewnie słyszałaś o roślinach typu „spadaj” albo „ spier…j”? – dodałem pytająco.

– To coś w rodzaju „spieprzaj, dziadu”?

– Tak, ale w odniesieniu do czworonogów. W Ameryce określają ją z angielska dog’s gone. Nawiasem mówiąc, jest to niemiecki patent.

– Rozumiem.

– Wizualnie roślina o tej wulgarnej, obiegowej nazwie jest dość nijaka: ma do czterdziestu centymetrów wysokości, mięsiste, lekko owłosione liście i od maja do czerwca kwitnie na czerwono. Prawie bezzapachowa dla ludzi, a jednak wydziela wonie, które są dla piesków, kotów i królików nawet bardzo nieprzyjemne. Mentolowy odorek odstrasza z ogródka nieproszonych gości z ich delikatnymi noskami, utrzymując niezawodnie całe towarzystwo w odległości kilku metrów od rabatek. W nauce roślinkę tę nazywają fachowo coleus canina – brylowałem wiedzą nabytą z czasopisma.

– Coraz lepiej – roześmiała się wyraźnie rozbawiona Lena. – To ze względu na pieska może będziesz nawet potrzebował jakiejś hyposensybilizacji oraz ewentualnej kuracji stymulującej. Chętnie ci ją zaaplikuję. Powiedz tylko, co bardziej preferujesz. Czy powinna to być kiełbaska myśliwska podsuszana, czy może delikatesowe paróweczki cielęce?

II

 

(Ponad dwanaście lat wcześniej)

 

– Dobry wieczór, kochana żono – zawołałem, wkraczając do mieszkania. – Twój aktualny małżonek powrócił w domowe pielesze po wyczerpującej podróży służbowej – mówiłem wesoło w stronę sypialni, gdzie o tej dosyć wczesnej jeszcze porze Lena zwyczajowo czytała swoją książkę.

Ostatnio zainteresowała się szczególnie opracowaniami o Wagnerze. W związku z nową fascynacją względnie często mogłem usłyszeć jej dosyć niewyparzone uwagi o kiepskim charakterze sławnego kompozytora. Również jego patetyczna muzyka, której często słuchała, z rwącym duszę akordem tristanowskim i rykiem rogów, trochę mnie już męczyła. Zaczynałem nawet pomału rozumieć stwierdzenie Woody’ego Allena, który miał mniej więcej się wyrazić, że zawsze, kiedy słucha Wagnera, czuje nieodpartą chęć wymaszerowania na Polskę.

Cóż, moja żona przechodziła właśnie intensywną fazę muzyczną. Nie była ona nawet ostatecznie taka zła, bo w razie zaciekawienia malarstwem koszty mogłyby być ciut za wysokie.

– Pokaż no się, proszę, jak pięknie dzisiaj wyglądasz, i przyjdź obejrzeć swoje prezenty – kontynuowałem. – Przywiozłem dla ciebie masę smakowitości, a w tym również twoje ulubione krówki nieciągutki. Mam też coś jeszcze, będziesz mile zaskoczona.

Zaintrygowana moimi słowami Lena pomaszerowała do pokoju telewizyjnego spełniającego jedocześnie funkcję domowego living roomu (ang. duży pokój) i wygodnie usiała na kanapie.

– Cóż tam takiego znowu wymyśliłeś, że aż tak się cieszysz? Jestem bardzo podekscytowana. – Spojrzała mi niepewnie w oczy, wietrząc jakiś podstęp, i zajęła się włączaniem telewizora.

Moment jej drobnej nieuwagi został natychmiast przeze mnie zręcznie wykorzystany do zademonstrowania przywiezionej niespodzianki. Ostrożnie wyjmując zwierzątko z dużej ceratowej podróżnej torby, na siedzeniu kanapy postawiłem obok żony maleńkich rozmiarów jamnika. Mały piesek nie był dłuższy niż jakieś dwadzieścia dwa, może najwyżej dwadzieścia pięć centymetrów. Brązowawe stworzonko ze zwieszonymi nierówno i sięgającymi do połowy głowy uszkami, małą jaśniejącą plamką na piersiątkach i zawadiacko nastroszonymi, wychodzącymi z czarnego noska grubszymi włoskami-wibrysami ostrożnie przechyliło w prawo główkę. Było wyraźnie zdziwione nową sytuacją. Popatrzyło tęsknie w kierunku otwartych drzwi balkonowych i wydawało się, że zaraz smakowicie ziewnie. W końcu jednak zmieniło zdanie.

Następnie po króciuteńkiej chwili zamyślenia psina najpierw niepewnie rozejrzała się swoimi nieco załzawionymi ślepkami po ogromnym w jej mniemaniu pokoju. Potem zerknęła pytająco do góry w moją stronę, a następnie wykonała niezgrabny zwrot w prawo i pogramoliła się na kolana Leny. Kobieta, nieobyta do tej pory z jakimikolwiek zwierzętami, w pierwszej chwili żachnęła się nawet troszeczkę, wystraszona nieoczekiwanym gościem. Następnie jednakże ostrożnie wyciągnęła rękę i delikatnie pogłaskała po pleckach małego przybysza. Suczka, bo takiej płci był piesek, z cieniutkim mruknięciem natychmiast wygięła do góry jak kotka swój chudziuteńki grzbiecik i zamerdała zabawnie wywiniętym ogonkiem. Jeszcze bardziej położyła wzdłuż głowy oklapnięte, za duże jak na takiego małego stworka uszka i różowym języczkiem dotknęła dłoni Leny. Znajomość została zawarta i przypieczętowana.

Dokonało się pierwsze międzygatunkowe zbliżenie w życiu mojej Leny. Niemalże jakby urzeczywistniło się spotkanie trzeciego stopnia z nieznanymi istotami. Wychowana w dużym mieście młoda kobieta nie miała do tej pory ani okazji, ani chęci, ani możliwości, aby zawrzeć choćby powierzchowną znajomość z, jak to święty Franciszek mawiał, przedstawicielami „braci mniejszych”, czyli zwierzętami.

Mieszczuchy myślą często, że zwierzaczki, w tym oczywiście domowe pieszczochy, roznoszą jakieś tam straszne i nieuleczalne choroby i świństwa. Innym wydaje się, że kontakty z nimi zagrażają życiu, w szczególności dzieci. Pozostałym niedowiarkom roi się w mózgownicy, że kłopoty związane z chowaniem nowego domowego pupila przerastają wszelką przeciętną wyobraźnię i są niemalże nie do opanowania logistycznego. Do głowy im nie przychodzi przecie, że zwierzęta potrzebują ludzkiego ciepła i opieki. Że bywają bezdomne, a trwa to niekiedy nawet całą ich wieczność. Że żywią się wtedy odpadkami ze śmietników i są przeganiane i bite. I że można otworzyć zwierzaczkowi bramy raju, oferując mu dom, dając koszyczek do spania w korytarzu i z jego punktu widzenia najsmaczniejszą na świecie michę z jedzeniem. Bo czy aż tak dużo nas od siebie dzieli? Przecież zgodnie z Biblią wszelkie stworzenia codziennie oddają cześć Bogu, tak jak i my. Równocześnie cytując z tej samej Księgi, można powtórzyć słowa modlącego się świętego Bazylego, biskupa Cezarei: „…za nie także, o Panie, najpokorniejsze zwierzęta, które znoszą razem z nami ciężar dnia i upału, prosimy Cię, byś rozciągnął nad nimi Twoją wielką dobroć serca…”. I w tym samym zdaniu mówi dalej: „…gdyż obiecałeś zbawić tak człowieka, jak i zwierza…”.

Natomiast psalm 145:15 w szesnastowiecznym tłumaczeniu Pisma Świętego w wykonaniu Luthera, brzmiący mniej więcej, że „oczy wszystkich zwrócone są na ciebie i ty dasz im pożywienie we właściwym czasie”, w Biblii Tysiąclecia ma postać formalnego imperatywu. Bóg tam nawet nakazał człowiekowi: „Ty otwierasz swą rękę i wszystko, co żyje, nasycasz do woli”.

A więc chyba jest materiał do przemyślenia?

Pierwszy ranek w nowym domu nasza suczka spędziła wraz ze mną w kuchni przy przygotowywaniu śniadanka. Nawiasem mówiąc, w tak zwanym międzyczasie, po długich wieczorowych dyskusjach, obydwoje z Leną ustaliliśmy, że ostatecznie moglibyśmy nazywać ją Zuzia, Zuzanna, Zuzaneczka albo Suzi. Lub też coś w tym typie. Oczywiście wszystko pod warunkiem, że zapamiętamy któreś z tych jakże skomplikowanych żeńskich imion. Jeżeli natomiast zauważymy, że mamy chociażby minimalne trudności ze sprawnością naszych ostatnich szarych komórek, to proste imię Sunia pasować będzie wszakże zawsze. Bo przecież nazewnictwo w pełnym brzmieniu, czyli na przykład Zuzaneczka Jamnikówna, byłoby chyba dla każdego zbyt długawe?

W trakcie moich porannych śniadaniowych czynności mała brązowawa kuleczka zasiadła na zimnej podłodze kilka metrów od mnie. Podniosła swój okrągły jeszcze pyszczek szczeniaczka i patrzyła na te niebotyczne wyżyny kuchennego stołu swymi czarniawymi zaspanymi oczkami. Obserwowane wydarzenia musiały być niebywale frapujące, ponieważ psina co chwila wykonywała niespokojny obrót wokół leżącego na podłodze własnego ogona i wydawała przy tym cichy, krótki pisk. Patrzyłem na nią wtedy z mojej wysokości bardziej surowo i stonowanym głosem pedagoga cierpliwie tłumaczyłem każdą wykonywaną czynność. Piesek jako członek rodziny musiał być przecież z nami w pełni zintegrowany, więc do pracy wychowawczej przystąpiłem od razu. Cały nasz spokojny wspólny pobyt przy kuchni nie potrwał niestety zbyt długo, ponieważ po którymś tam z rzędu otwarciu lodówki mała kruszyna już nie wytrzymała. Prawdopodobnie zapachy wylewające się z jej wnętrza i burczący brzuszek wzięły górę nad cierpliwością szczeniaczka. Również podsmażany bekon na nasze sadzone jajka i gotowane dla niej piersi kurczaczka przepełniły pewnie czarę głodnego oczekiwania na pożywne śniadanko. Psina najpierw głośniej niż normalnie sapnęła po swojemu, szczeknęła cieniutko, a następnie zaczęła zachłystywać się coraz donośniejszym płaczem-piskiem. Skomlała coraz natarczywiej i z rosnącą rozpaczą w głosie. W końcu całe jej „nieszczęście” stało się aż tak intensywne, że nawet Lena przybiegła do kuchni. Przerwała swoją odprężającą kąpiel ze świecami i pianą w doprawionej jakimiś eterycznymi olejkami wodzie i wpadła do nas przerażona, aby ratować przede mną naszego nowego domownika. Nawet wzięcie suczki na ręce i przytulenie jej do policzka już nie pomagało wcale i płacz psiny nie ustawał. Nasza pierwsza w życiu, głodna Sunia, bo tak ją ostatecznie zaczęliśmy nazywać, chciała papu. Ponieważ gotowany dla niej filet z kurczęcia nie był jeszcze gotowy, jedynym sensownym sposobem uratowania niemiłej sytuacji i uspokojenia wygłodzonego malucha było dać mu do pyszczka cokolwiek. Po błyskawicznym przeglądzie lodówki drżącymi ze zdenerwowania rękami w końcu wyjąłem kawałek mielonego mięsa wołowego przeznaczonego na dzisiejsze chili con carne. Natychmiast zalałem je w spodeczku na chwilę wrzątkiem, aby jakoś tam dokonać chociażby szczątkowej termicznej obróbki, i sprawdziłem palcem przybliżoną temperaturę. Następnie troszkę ostudziłem gorącą siekaninę pod zimną wodą z kranu i podałem ją maleńkiej kruszynie. Piesek wkraczał właśnie w siódme niebo. Doskoczył do płaskiego naczynka i zaczął go najpierw wylizywać łapczywie na brzegach. Potem zagłębił się pyszczkiem w mięsną półsurową masę i wydawało się, że cały świat przestał się już dla niego liczyć. I o to właśnie chodziło. Jako nowi psi rodzice czuliśmy się jak po dobrze zdanym egzaminie z opieki nad maleńkim oseskiem, a psina smakowicie pałaszowała soczystą, świeżuteńką wołowinkę. Głęboko odetchnęliśmy. Ostatecznie swe zadowolenie Sunia-Zuzaneczka przypieczętowała położeniem się na pleckach i pokazaniem napełnionego jedzonkiem, różowawego brzuszka. Oczywiście od razu zrozumiałem pochwałę i zachętę oraz natychmiast podrapałem ją delikatnie po cycuszkach. W odpowiedzi na to mały zwierzaczek momentalnie rozkosznie się zsiusiał. Ech, jakie czarodziejskie jest to młode życie.

Naturalnie szczeniaczek w niemowlęcym wieku jak każdy osesek przysparzał dosyć spore uciążliwości higieniczne. Oczywiście i u nas się bez nich nie obyło. Włochata drobinka załatwiała swoje jakże ważne mniejsze interesy około pięćdziesięciu razy dziennie, a te większe chyba ze trzydzieści. Rzecz jasna, wszystko odbywało się w miejscu widocznym i poprzez to przynajmniej łatwym do uprzątnięcia. Czyli przed telewizorem. Nasz nowoczesny w owym czasie i ogromny Sony Trinitron wywierał pewnie jakiś przemożnie magiczny i przyciągający wpływ na pieseczka. I tak jak małe słomkowe plamki nie nastręczyły zbyt wielkiego problemu, tak usuwanie tych większych i brązowawych nie było już takie całkiem łatwe. Kłopot stawał się dla nas tym bardziej uciążliwy, że jak przystało na Polaków-emigrantów, my też całe swoje domostwo uszlachetniliśmy niedostępną wtedy w ojczyźnie wełnianą wykładziną podłogową. Przy jej zakupie wybrany został elegancki i mięsisty dywan w kolorze jasnej kawy z mlekiem. Teraz ta jaśniuteńka i przepiękna powierzchnia, duma mojej Leny i utrapienie wszystkich gości, z dnia na dzień upodabniała się coraz bardziej do wielobarwnej, lekko gnijącej i stale wilgotnej tkaniny o surrealistycznym wzorze. Kolorystycznie dominowały rzucone z lekkością godną impresjonistów zestawy bloków w tonacjach ciepło-beżowo-żółtych i to szczególnie w centralnych rejonach pokoju. W ratowaniu zaistniałej sytuacji nie pomagały preferowane w takich przypadkach przez panie sprzątaczki płyny do mycia okien ani naczyń. Nie działały także żadne pianki oferowane w handlu. Kolorystycznie przenikające się zacieki o różnej intensywności wychodziły na światło dzienne kilka dni po kolejnym gruntownym, i to maszynowym, praniu całej powierzchni. W końcu nasunęła się jedyna w tej sytuacji sensowna konkluzja: wszystko wyrzucić i podłogę pokryć panelowymi deskami. Tak też się w końcu po ponad trzech miesiącach nieustannego czyszczenia i zapierania naszego niegdyś wspaniałego dywanu stało. Równocześnie i jak na ironię w tym samym mniej więcej czasie Zuzaneczka stała się, jak to Niemcy mawiają, stubenrein, czyli czysta w domu. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, od tej pory nasza Sunia wszystkie swoje sprawy zaczęła z przyjemnością i bezproblemowo załatwiać na spacerkach.