Ludzie, którzy nie patrzą w oczy - Janusz Beynar - ebook

Ludzie, którzy nie patrzą w oczy ebook

Janusz Beynar

4,0

Opis

Pracujący w kanadyjskiej policji Derek zostaje zawieszony za tragiczne w skutkach niedopilnowanie obowiązków podczas aresztowania podejrzanego. W oczekiwaniu na rozstrzygnięcie śledztwa pogrąża się w depresji. Ratunkiem dla niego ma być samotny wyjazd na kanadyjską wyspę, dokąd zostaje oddelegowany jako człowiek idealnie nadający się do wykonania tajemniczego zadania zleconego przez FBI. Biuro liczy, że Derek, niedoszły aktor o polskich korzeniach, będzie w stanie zdobyć zaufanie Karola Levickiego, pustelniczego i enigmatycznego właściciela wyspy tego samego pochodzenia.

Karol nie ma pojęcia, że prawdziwą rolą Dereka jest odkrycie prawdy o jego zagadkowej przeszłości, od której zależą polityczne losy Stanów Zjednoczonych. W malowniczej scenerii Gór Skalistych dochodzi do dramatycznej konfrontacji pomiędzy mężczyznami i odsłonięcia ich najgłębszych tajemnic...

Przygody bohaterów swoim klimatem przypominają najlepsze dzieła Jacka Londona, do których Janusz Beynar wprowadza elementy sensacyjne.
Agnieszka Lingas-Łoniewska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 441

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
1
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

„Każde dziecko należy do rodziny człowieczej” – to słowa wspaniałej piosenki napisanej i skomponowanej przez Chucka Mangione do filmu „Dzieci Sancheza”.

 

Książkę tę dedykuję mojej córce Maji i Kasprowi mojemu synowi a także wszystkim miłośnikom powyższego utworu.

Autor

 

 

 

 

 

 

Nie jest to dobry moment w krótkiej historii mojego życia. Od kilku tygodni pływam w ciepłej, lepkiej, depresyjnej melancholii. Jak się czuję? Czuję się jak alpinista, który w połowie ściany stracił linę. Rzeczywistość bywa upierdliwie niesprawiedliwa. Nie jest to dobry czas. Moja wrodzona, optymistyczna energia życiowa wycieka przez coraz gęstszą pajęczynę pęknięć w duszy i świadomości. Jestem zmęczony. Żeby nie czuć zmęczenia, postanowiłem być aktywny, ale dalej nie robię nic, a zmęczony śpię coraz dłużej i coraz częściej brakuje mi czasu na podstawowe czynności. Nie tak dawno temu, kiedy jeszcze się modliłem, pomyślałbym, że to mój anioł stróż gdzieś zapił albo wyjechał na dłuższy urlop. Czas przepływa pomiędzy godzinami, myśli rwą się w chaotyczne strzępy. Nic nie czytam. Nie oglądam telewizji. Mimo wszystko nie jest prawdą, że nic nie robię. Robię to, co należy w mojej sytuacji robić. Czekam. Nie jestem w tym za dobry. Brakuje mi cierpliwości. Zawsze wybierałem pójście pieszo, kiedy trzeba było długo czekać na autobus. Jestem trzydziestojednoletnim zodiakalnym Baranem z niewyczerpaną energią życiową. Chciałbym już zacząć działać, ruszyć w świat. W moim zawodzie wykonujemy jednak rozkazy. Dziewięć tygodni temu padł rozkaz: „czekać”. Czekam.

„Śledztwo musi potrwać. Prędzej czy później będą musieli wnieść konkretne oskarżenie albo sprawę wycofać. Im dłużej czekamy, tym lepiej, bo oznacza to, że podstawy oskarżenia nie są wcale tak jasne, jak przedstawiła to Kanadyjska Organizacja Obrony Praw Więźniów” – mówił mój prawnik Jeremy Godard.

Tak więc czekam i czekając, coraz bardziej podziwiam cierpliwość mojej żony. Przez ostatni miesiąc zrobiłem się dokuczliwym, marudnym towarzyszem życia. Łażę od ściany do ściany, narzekam i czepiam się jak menopauzalna baba. Minęły dopiero dwa lata od naszego ślubu i mam nadzieję, że jakoś ten kryzys przetrwamy. Na początku mojego bezrobocia gotowałem obiady i sprzątałem nasze duże mieszkanie. Teraz, po dziewięciu tygodniach, po prostu z niczym nie mogę zdążyć. Zaczynam kilka czynności naraz i nic nie mogę skończyć. Mój ojciec często porównywał marazm i niemoc działania do infekcji wirusowej lub do ściany. Teraz moja kolej na jakiś krok, jakiś gwałtowny ruch rozbijający mur duszącej nicości.

Dwa dni temu wyciągnąłem z piwnicy narty biegowe. Zmęczenie fizyczne to podobno najlepszy uzdrowiciel duszy i lek na depresję. Jak to bywa w połowie marca w Ontario, ciepłe powietrze znad Florydy sięgnęło aż do Doliny Ottawy, zamieniając przepiękny zimowy krajobraz kanadyjskiej stolicy w mglistą, szaro-szarą breję. Obraz za oknem w stu procentach odpowiadał stanowi mojej duszy. Ciężki, mokry śnieg przyklejał się niemiłosiernie do nart, nie dając żadnego poślizgu. Dwukrotnie wywróciłem się na lodzie. Kiedy w połowie stycznia zawieszono mnie w czynnościach oficera RCMP, czyli Royal Canadian Mounted Police, w stopniu sierżanta, zabrano mi broń i oznakę identyfikacyjną, panowała przepiękna zima. Ponad półtora metra śniegu, siarczysty mróz i wiele słonecznych, zimowych dni nie były w stanie wyciągnąć mnie w plener. Anna, moja żona, nieraz próbowała namówić mnie na fizyczne zmęczenie. Teraz, kiedy już dojrzałem do wysiłku, pogoda jest fatalna. Dzisiaj rano zebrałem porozrzucane po domu dresy, adidasy i spędziłem całe przedpołudnie w siłowni i na basenie, kończąc ćwiczenia półgodzinną sauną. Chyba trochę pomogło. Ania po powrocie z pracy popatrzyła na mnie z cieniem ulgi, której nie potrafiły ukryć jej niepowtarzalne, błękitne oczy.

– Nie wierzę własnym oczom! Czy ty się uśmiechasz? Co się stało? Dzwonili?

– Nikt nie dzwonił. Byłem w siłowni i wypociłem z siebie kilka litrów żalów i smutków.

– Nareszcie. Już dawno próbowałam cię do tego zmusić. Twój tata zawsze mówi, że…

– Tak, wiem, mój tata ma często rację. Pamiętam, jak powtarzał, że mam sobie znaleźć polską żonę. No i proszę – święta racja.

Przytuliłem Anię mocno do siebie. Po raz pierwszy od kilku miesięcy smakował mi obiad, a zawartość litrowej butelki wyśmienitego, francuskiego chardonnay szybko zniknęła.

Urodziłem się w Polsce w okresie schyłkowego komunizmu i moi rodzice, jak wiele młodych polskich małżeństw, nie mieli gdzie się tam podziać. Wszystkie strychy i piwnice nadające się do zamieszkania były już zajęte, więc ojciec wyruszył do Szwecji w celu zarobienia waluty odpornej na galopującą inflancję, za którą można było zakupić własne mieszkanie. Tymczasem ceny mieszkań znowu wzrosły i zabrakło pieniędzy. Kiedy cała Polska żyła hasłami wolnościowymi i czekała na upragniony zgon komunizmu, mój ojciec spakował plecak i pojechał na trzydniową wycieczkę do Watykanu i Rzymu, z której nigdy nie powrócił. Zostałem w Polsce z moją mamą, żyjąc od telefonu do telefonu, od listu do listu, czasem zdarzały się nawet i paczki. Po dwóch latach mama, trzymając mnie za rękę i z walizkami wypełnionymi kołdrami puchowymi, wylądowała na lotnisku w Montrealu, gdzie czekał na nas ojciec.

Życie zaczęło się od nowa. Miałem osiem lat, uczyłem się nowego języka, patrzyłem z zadziwieniem na dzieci w mojej klasie, każde innego koloru i z innego kontynentu. Może z powodu rozłąki wiele małżeństw się rozpadło, ale moi rodzice po prostu byli szczęśliwi, a ja razem z nimi. Szczęście, tak jak ten marazm, też jest zaraźliwe. Dokładnie dziewięć miesięcy po owym pamiętnym lądowaniu na nowym kontynencie urodził się mój brat. Zamieszkaliśmy w wynajętym domku szeregowym, w miasteczku Barrie, osiemdziesiąt kilometrów na północ od Toronto. Otoczone jeziorami i lasami Barrie jest, jak je nazywa ojciec… czymś w rodzaju cichego zakątka białych Kanadyjczyków. Mieszkańcy tego miasteczka korzystają z zatrudnienia w pięciomilionowej aglomeracji Toronto, jednocześnie unikając obcowania z masą kolorowych emigrantów, którzy zdominowali stolicę Ontario i jej okolice w latach dziewięćdziesiątych, przywożąc ze sobą falę obcych Kanadyjczykom zwyczajów, tradycji i według ojca… także przestępczości. Mama rozpoczęła studia, a tata ambitnie pracował długie godziny w drukarni, honorowo unikając zasiłków i zapomóg rządowych. Uparcie powtarzał, że z zasiłków żyją głównie Azjaci i czarni, gdy tymczasem wielu z tych nisko opłacanych emigrantów pracuje po siedemdziesiąt godzin tygodniowo, po pracy dopytując o ćwierć etatu stróża nocnego, by utrzymać swoje rodziny.

Szybko złapałem nowy język, bawiąc się z rówieśnikami, ale w domu nie było nawet mowy, żeby mówić po angielsku. Kiedy w sobotnie przedpołudnia kanadyjscy chłopcy obowiązkowo chodzili na treningi hokeja, ja uczęszczałem do szkoły języka polskiego. Nawet dzisiaj jestem jeszcze w stanie mówić po polsku bez akcentu. Anna jest trzy lata ode mnie młodsza i tak jak mój brat Artur urodziła się już w Kanadzie. Poznaliśmy się w szkole średniej właśnie na jednej z tych sobotnich lekcji historii Polski. Do tej pory ojciec twierdzi, że to dzięki polskiej szkole mam taką wspaniałą żonę. Dopiero niedawno przestał pytać, czy w domu rozmawiamy po polsku. Oczywiście, że nie. Mimo jego usilnych starań jesteśmy już Kanadyjczykami i nic się z tym nie da zrobić.

– Zobacz! To wygląda nieźle. – Kończąc wielki kielich wina po obiedzie, Ania odwróciła ekran laptopa w moją stronę. Pod hasłem „weekend” widniało błyszczące słońce i minus siedem stopni bez wiatru. – Możemy albo pojechać na narty do Mont Tremblant i zostać tam na noc, albo z plecakiem i termosem grzanego wina przejść dziesięć kilometrów na rakietach śnieżnych gdzieś w Algonquin Park lub bliżej, na przykład w Parc Gatineau. Wiesz, chodzi o to, żeby cię wyciągnąć z domu. Dobrze dzisiaj zacząłeś, pamiętasz? Marazm to… – Wstała pięknie rozczochrana i lekko pijana dyrygowała rękami jak dyrygent. – Kto dokończy?

– Marazm to choroba wirusowo-zakaźna i trzeba ją wypocić albo zapić – powiedziałem po polsku.

– No właśnie, bardzo dobrze pamiętasz wykłady swojego taty.

– Sprawdź jeszcze prognozę w Mont Tremblant. Chyba wybiorę narty, ale tę wersję z grzanym winem. Muszę wykorzystać moment… wiesz, w tym domu nie zawsze mam coś do powiedzenia. Nie mówiąc już o wyborze.

– Słońce, minus dziewięć stopni, wiatr – 15 kilometrów na godzinę. Jedziemy… moje ty biedactwo bez prawa wyboru. Rusz dupę i zacznij się pakować – krzyknęła, zamiatając powietrze długimi, „polskimi” włosami w kolorze pszenicy. „Rusz dupę” też zostało wypowiedziane po polsku. Są zwroty w naszej ojczystej mowie, których nie da się niczym zastąpić. Tata byłby z nas dumny.

Koniec marca, a ja ze wstydem wyciągam z piwnicy zakurzone rossignole, kijki, buty. W podziemnym garażu pod naszym czteropiętrowym budynkiem zamontowałem bagażnik na dachu mojego subaru. Koniec marca to czas, kiedy chowa się do piwnicy sprzęt narciarski i zdejmuje bagażnik na narty. Zdecydowanie nie jest to najlepszy czas w moim życiu. Wiele rzeczy dzieje się nie po kolei i niezgodnie z rozkładem. Wjechałem windą na czwarte piętro. Nasze nowe (mieszkamy tu od roku) mieszkanie zajmuje prawie cały południowo-wschodni róg ostatniego piętra. Na razie nie potrzebujemy lokalu tego rozmiaru i dwie duże sypialnie stoją puste, ale w przyszłości mamy… może raczej mieliśmy w planie dużą gromadkę potomstwa. Jest tu bardzo ładnie i czysto. Wszystko nowe, błyszczące, jak tysiące wieżowców i domów, które wyrosły w ciągu ostatnich lat podczas największego boomu budowlanego w historii Kanady. Oboje pracujemy w sektorze rządowym, nasze etaty podparte są olbrzymimi związkami zawodowymi. Ojciec ciągle powtarzał: „W Polsce należy pracować w firmach zagranicznych, a w Kanadzie w rządowych. Dobrze się zahaczysz i masz spokojną głowę do emerytury”. Jest w tym „mądrość praktyczna” i zgodnie z tą mądrością zostałem oficerem policji śledczej, a nie aktorem. Zawsze bardzo fascynował mnie gra aktorska, scena, życie chociaż przez chwilę życiem innego człowieka. W szkole średniej całe wieczory spędzałem w szkolnym klubie teatralnym. Byłem bardzo zaangażowany i dzięki równie zaangażowanej pani profesor Julii Fostner nasz klub był chlubą szkoły. Grałem wiele różnych ról. Na moje szczęście pani Fostner była zwolenniczką teatru nowoczesnego, tak że nie spędzałem zbyt dużo czasu nad Szekspirem. Odkryłem, że aktorstwo polega na chwilowym zawieszeniu własnej osobowości, na uwierzeniu, że teraz, przez godzinę, jestem kimś innym. Wbrew powszechnemu mniemaniu uważam, że aktor nie udaje. Jeżeli udaje, to jest kiepskim aktorem. Marząc, czytałem z zapartym tchem życiorysy wielkich gwiazd. Fascynacja i chyba prawdziwe zdolności zderzyły się w ostateczności z „mądrością praktyczną”. Tysiące absolwentów różnych szkół aktorskich w Kanadzie żebrze o role w reklamach, pozuje do komercyjnych zdjęć. Kariera aktorska podobno opiera się bardziej na tym, kogo znasz, niż na tym, jak grasz swoją rolę. Natomiast jeśli przebrniesz przez taki raj na ziemi skrzyżowany z pralnią mózgu jak szkoła policyjna, to tylko jeden na stu nie będzie pracował w swoim nowym zawodzie. „Mądrość praktyczna”… takie jest często życie. Jeszcze do niedawna nie żałowałem, że poszedłem za jej głosem. Teraz nie jestem już pewny niczego.

Winda się zatrzymała. Na korytarzu, przy drzwiach, leżały gotowa torba podróżna i plecak na buty narciarskie.

– Ledwo udało mi się znaleźć nocleg. W samej wiosce wszystko jest zajęte, będziemy musieli spać dziesięć minut od wyciągów. To chyba przez tę pogodę i to nostalgiczne poczucie końca sezonu.

– Dla niektórych to początek. – Mój głos znowu zabrzmiał jak echo ze studni depresji.

– Nie zaczynaj znowu. Zobaczysz… będzie fajnie.

Przez ostatnie tygodnie Anna cierpiała razem ze mną. Przestała opowiadać o swojej pracy, chociaż jest tu dużo do opowiadania. Żeby zostać profesjonalną pielęgniarką na dziecięcym oddziale psychiatrii, musiała przepłakać wiele pierwszych i… następnych nocy. Uczucia często nie chcą pozwolić nam na wykonanie zawodu poprawnie i tak, jak nas nauczono. Czujemy, i to jest nasza wada. Czujemy, i to nam daje siły do życia. Czujemy, ale to boli i wyciska łzy. W pierwszych dniach pracy w szpitalu Świętego Michała w Ottawie Ania opiekowała się sześciolatkiem, który leżał przypięty do łóżka czterema pasami. Pomimo środków farmakologicznych miał pozostać tak przypięty do końca życia. W czasie krótkich przebłysków świadomości chłopiec płakał, a moja żona razem z nim. Czy można się przyzwyczaić do cierpienia dziecka i z twarzą profesjonalisty wykonać swoje zadanie, czyli służyć i pomagać w cierpieniu? Chyba można, pod warunkiem jednak, że to cierpienie nie jest zadane celowo, z perfidną przemyślnością i sadyzmem. Tu znowu zaczynam wracać myślami do mojej pracy.

– Chodźmy spać. Do Mont Tremblant jedzie się około trzech godzin, trzeba wstać koło siódmej – zarządziła moja szefowa.

– A czy zdążymy się jeszcze dzisiaj pokochać?

– Absolutnie… NIEEEE. – Z głośnym śmiechem moja blondynka uciekła do sypialni.

***

Ostatniej nocy znowu przysypało góry, doliny i zamarznięte jezioro Arrow świeżą warstwą śniegu. Lekki puch unosił się w niebo za plecami Karola po to tylko, by po chwili opaść z powrotem na swoje miejsce i zatrzeć ślad skutera śnieżnego ciągnącego lekkie sanie transportowe. O tej porze roku grubość lodu na jeziorze przekraczała zasięg świdrów wędkarzy podlodowych. Nie jechał szybko. Najwyżej dwadzieścia kilometrów na godzinę. Przecinanie nienaruszonej, ogromnej białej płaszczyzny rozciągającej się przed przyciemnionym wizjerem kasku zawsze budziło uczucie małości wobec tej nieogarniętej przestrzeni, wobec gór, wobec… przeznaczenia. Poza przyczynami filozoficznymi musiał posuwać się wolniej, ponieważ Ali i Baba nie mogły nadążyć za skuterem śnieżnym. Walcząc z głębokim śniegiem, zapadały się po brzuchy, skakały, wyrywając łapy z chwytającej białej pułapki. Psy były szczęśliwe. Para buchała z szeroko uśmiechniętych po psiemu pysków, a błękitne oczy błyszczały szczęściem. Pięcioletni Ali i trzyletnia Baba były w siódmym haskim niebie. Karol zatrzymał na chwilę skuter, dając odpocząć psom. Wyjął z plecaka dwa psie kabanosy i poczęstował członków swojej najbliższej w tym momencie życia rodziny. Ali był dużym psem rasy hasky. Ważył prawie sto funtów i miał sierść o ciemnym odcieniu szarości. Baba, suka tej samej rasy, była mniejsza, o znacznie jaśniejszym, prawie białym i bardziej puszystym futrze. Obydwa psy miały piękne, jak przystało na tę rasę, błękitne, wodniste oczy. Śnieg był ich żywiołem. Tarzały się w śniegu, jadły na śniegu, a wieczorami po zmierzchu szczekały przy drzwiach do wyjścia. Na tyłach domu Karol zbudował dla Alego i Baby dużą, dwuosobową albo raczej dwupsią budę wyścieloną słomą. Jednak w taką noc jak ostatnia obydwa psy spały smacznie zagrzebane w świeżej zaspie puszystego śniegu. To jest właśnie haskie życie.

Zgodnie z prognozą przez poranne chmury zaczęło przebłyskiwać słońce i nie było już zagrożenia rozpętania się burzy śnieżnej. Ostatniej zimy podczas przejazdu przez jezioro złapała ich kilkugodzinna zawierucha z wiatrem wiejącym do stu kilometrów na godzinę. Karol powoli przesuwał się do przodu w śniegu unoszącym się do góry i wirującym we wszystkich kierunkach. W miejscu pomiędzy wyspą Karola a domem Joego, stojącym nad Zatoką Łososi, jezioro ma około dwóch kilometrów szerokości. Tamtego wieczoru, w widoczności nie przekraczającej trzech metrów, Karol wracając, zboczył z kursu tak bardzo, że zaczął poruszać się wzdłuż zamiast w poprzek jeziora długiego na ponad czterdzieści kilometrów. Na szczęście zorientował się w porę, zatrzymał skuter ciągnący sanie z drewnem opałowym i wraz z psami przytuleni przeczekali burzę pod niewielką plandeką. Dzisiaj nie groziła im powtórka tamtej przygody. Ali i Baba szybko zregenerowały siły i ruszyli dalej.

Na horyzoncie, u podnóża zamarzniętego wodospadu, wznosiła się ku niebu smużka dymu. Jeżeli stary Joe dobrze policzył dni, to powinien już grzać wino na przyjazd Karola. Uparty stary Indianin do tej pory nie chce się dać namówić na telefon satelitarny. W tych okolicach zwykłe komórki jeszcze nie działają. Dwa tygodnie temu, kiedy widzieli się ostatnio, Joe powiedział, że na pewno będzie w domu, jako że opuszcza to miejsce coraz rzadziej, ostatnio już tylko raz do roku. Kiedy zbliżyli się na tyle, że można było rozpoznać postać w czerwonej kufajce w kratę machającą z oddali, zmęczone psy nagle ożyły i wyrwały do przodu, wyprzedzając skuter. Przywitali się wylewnie, jak przystało na starych przyjaciół i jak przystało na dwie istoty ludzkie, które całymi dniami nie widywały żywego ducha.

– No i jaka tam u ciebie pogoda, Kar? – ze śmiechem i starym, nie do zniszczenia żartem zaczął Indianin.

– Ano taka jak i u ciebie – również wesoło odparł Karol.

– Widziałeś jakichś ludzi?

– Tym razem tak. Nie tylko widziałem, ale nawet miałem gości.

– Żartujesz? A ja to tylko widzę ciebie, i to po raz pierwszy od czasu, kiedy widziałem cię po raz ostatni, ha, ha, ha!

– Poważnie. W zeszły weekend, tak, to było w niedzielę… małżeństwo na biegówkach zatrzymało się na herbatę. Przyjechali skuterem z Revelstoke i robili czterogodzinne koło po jeziorze. Mówię ci… oni to poruszali się na nartach. Myślę, że to byli profesjonalni sportowcy.

– Szkoda, że ich nie widziałem.

– Obejrzeli kabiny, wzięli mój numer i obiecali przyjechać na cały tydzień w przyszłym roku.

Stali jeszcze ładną chwilę na ganku niewielkiego domku Joego, zbudowanego z dużych, poczerniałych bali sosnowych. Niskie drzwi, w których wysoki Karol musiał schylić się w powitalnym ukłonie, prowadziły do jednoizbowego wnętrza. Przyjemne ciepło z buchającego ogniem kominka otuliło ich, zapraszając do środka. Psy zostały na śniegu, czekając, aż otworzą się drzwi i wyleci przez nie jakaś kość lub inny ochłap.

– Poczekaj, zanim usiądziemy, poczęstuję Aliego i Babę czymś na powitanie. Schowałem coś dla twoich psów.

Joe wyrzucił na śnieg przed drzwiami worek ogryzionych żeberek, po czym zdjął kufajkę i czapkę i usiadł koło kominka, zacierając ręce. Wnętrze było przytulne, może trochę za ciemne. Dwa okna, za małe, tak jak i drzwi, nie wpuszczały do środka zbyt wiele światła. Koło kominka stała jeszcze żeliwna koza na trzech nogach, służąca do gotowania, oraz coś w rodzaju kanapy zrobionej z nieokorowanych kołków brzozowych nakrytej skórami i kocami. Na środku stały stół i dwa krzesła, a pod przeciwległą ścianą drewniana prycza. Nad stołem wisiała czteropalnikowa lampa na propan.

– Napijesz się odrobinkę? Tak jak obiecałem i tak jak mnie nauczyłeś, przygotowałem grzane wino. No, tego gzianca czy jak mu tam? Sam już trochę popróbowałem, no wiesz, czy dobre. Niedużo… troszkę… zostało… ha, ha, ha!

– Myślę, że jesteś jedynym Indianinem na świecie, który pije grzańca. Pewnie, że się napiję, ale tylko troszkę, bo będę kierował w Revelstoke. Jak wrócę z zakupami, to wypiję drugie troszkę, jeśli coś tam jeszcze zostanie.

Miedzianą chochlą stary Joe przelał pachnący goździkami i miodem czerwony płyn z niewielkiego kociołka wiszącego nad ogniem do blaszanego kubka z dwoma uchami.

– Całkiem niezłe… udało ci się. Domyślam się, że dopisałeś do listy zakupów kilka nowych rzeczy?

– Tylko cztery kartony wina… wiesz, te czterolitrowe, razem szesnaście litrów, no i przyprawy.

– Tylko… – Karol zaśmiał się głośno – szesnaście? Nie masz chyba zamiaru zostać alkoholikiem?

Ugryzł się w język trochę za późno. Alkoholizm to jedna z najgorszych plag niszczących życie i degradujących współczesnych Indian na terenach rezerwatów Brytyjskiej Kolumbii i wszystkich pozostałych prowincji Kanady. Stosunki pomiędzy politykami kanadyjskimi a Indianami są raczej proste do interpretacji. Obie strony najbardziej by chciały, żeby ta druga strona przestała istnieć. Podobnie jak Żydzi i Palestyńczycy, z taką jednak różnicą, że w Kanadzie wszyscy gorliwie zaprzeczają temu, co każdy widzi na własne oczy. Indianie, którzy pozostali w rezerwatach, zazwyczaj nie pracują, żyjąc z zasiłków rządowych. Kiedy potrzebny jest dopływ większej gotówki, wnoszą pozew do sądu o jakieś nieuregulowane odszkodowania terytorialne, tradycyjne tereny łowieckie lub cmentarzyska przodków. Rząd wypisuje następny czek na kilkadziesiąt milionów dolarów z nadzieją, że ten przypływ gotówki przyspieszy degenerację rezerwatów, Indianie wykończą się, a problem raz na zawsze zniknie. Najsilniejsze jednostki, albo najbardziej zdesperowane, jak Joe Mayoos, uciekają z rezerwatów, zaczynają pracę i próbują żyć… jakoś. Czy to w rezerwatach, czy nie w rezerwatach, często jednak zaglądają do butelki.

– OK, to ty mnie nauczyłeś pić wino. – Joe zaśmiał się głośno, rozładowując zagęszczoną nagle atmosferę. – Weź trzy kartony, dwanaście litrów. Nie chcę być następnym pijakiem w pióropuszu. – Wstał i nucąc pieśń indiańską, zatańczył, chodząc powoli wokół stołu drobnymi kroczkami, zataczając się i przerywając pijacką czkawką.

Pośmieli się razem i dalej popijając pachnący trunek, zabrali się do robienia listy zakupów dla Joego.

Kiedy wiosną roku 2002 Karol kupił wyspę wraz z domem oraz czterema mniejszymi kabinami do wynajęcia za marne trzysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów, Joe był pierwszym i jedynym tubylcem, który przypłynął się z nim przywitać. Od tego dnia i jeden, i drugi zaczęli traktować spotkania jako swoiste wydarzenia. Zawsze było o czym pogadać, co powspominać. Tak naprawdę połączyła ich jednak chyba wspólna, głęboka, na zawsze krwawiąca blizna… blizna na duszy, jaką pozostawia słowo „samobójstwo”.

Stary Indianin pochodził z dużego narodu Okanagan, z plemienia Osoyoos zamieszkującego rezerwaty na terenach przygranicznych Kolumbii Brytyjskiej i stanu Washington, właściwie po obydwóch stronach granicy państwowej. Po śmierci swojego jedynego syna Joe postanowił spędzić resztę życia poza rezerwatem, nawet za cenę samotności. Odwiedzali się czasami z Karolem i pomiędzy nimi nawiązało się coś w rodzaju przyjaznej symbiozy. Wyspa Karola leżała blisko wschodniego brzegu jeziora Upper Arrow, brzegu otoczonego wysokimi szczytami górskimi, na których nawet latem błyszczały lodowce. Wzdłuż wschodniej linii brzegowej nie było dróg i połączenie ze światem cywilizowanym było utrudnione. Joe natomiast mieszkał na brzegu zachodnim i do jego działki prowadziła żwirowa droga. Joe nie miał samochodu ani prawa jazdy, ale za to miał dużą i w całkiem niezłym stanie szopę, w której to przez okrągły rok stała ośmiocylindrowa toyota land cruiser z 1996 roku należąca do Karola. W lecie, podczas sezonu wakacyjnego, ludzie wynajmujący kabiny u Karola przyjeżdżali do Joego i na jego działce zostawiali swoje samochody. Joe pomagał wczasowiczom przeładować bagaż do swojej dwudziestostopowej, aluminiowej łodzi z motorem i dowoził ich do Glacier Resort, czyli na wyspę Karola. W zamian za te wszystkie usługi Karol zawoził czasem Indianina do miasteczka Revelstoke oddalonego o około dwudziestu pięciu kilometrów, wspomnianą już drogą żwirową i dalej drogą lokalną numer 23, na zakupy. Zazwyczaj domki były wynajmowane od soboty do piątku. W sezonie, czyli od lipca do września, kiedy wszystkie bywały zajęte, piątkowe popołudnie było bardzo „gorącym” momentem. Trzeba było szybko i sprawnie posprzątać, pomyć naczynia i garnki, powymieniać koce. Joe pracował wtedy ze stawką dziesięciu dolarów za godzinę. Zimą wszystkie kabiny były wynajęte tylko na okres Bożego Narodzenia i Nowego Roku, potem aż do późnej wiosny goście zdarzali się raczej niezbyt często. Joe nie bardzo wierzył w nowoczesną technologię, więc Karol sam zainstalował na dachu szopy niewielki panel baterii słonecznych nagrzewających za darmo akumulator i obudowę silnika starej, prawie już klasycznej, żółtej, trzynastoletniej toyoty.

– Nie chcesz pojechać ze mną? Rozruszasz się trochę… wypijesz piwo.

– Kup mi te kilka rzeczy z listy. Wyglądam jak dziki, nieogolony Indianin, nie chcę wzbudzić paniki w miasteczku.

– Jak chcesz. W takim razie zostawię u ciebie psy, bo wygląda na to, że moja toyota będzie pełna.

– Nie ma problemu, Kar, wracaj szybko i nie oglądaj się za kobietami, ha, ha!

– A co to jest kobieta?

Karol w języku angielskim było imieniem żeńskim, więc kilka zaprzyjaźnionych osób i gości ośrodka zamieniło to polskie imię na wersję skróconą Kar lub czasem Karl. Teraz już nawet sam przedstawiał się jako Kar, próbując wypowiedzieć to tak, żeby nie brzmiało jak… samochód.

O tej porze roku toyota występowała w najgrubszych na świecie łańcuchach. Silnik zapalił za pierwszym przekręceniem kluczyka i ciężka maszyna dzielnie przebijała się przez dziewiczy śnieg drogą, która nie znała pługa śnieżnego ani soli. Przed osadą Shelter Bay droga niczyja i bez nazwy dochodziła do trasy numer 23 wiodącej na północ pomiędzy łańcuchem gór a coraz bardziej zwężającym się jeziorem. Po godzinie dotarł na parking dużego sklepu-magazynu, w którym zamiast na półkach duże opakowania wszystkiego, co potrzebne, leżały po prostu na drewnianych paletach. Dwa worki mąki po dziesięć kilo, pół koła sera, sól i inne przyprawy do jedzenia i do grzańca. Sto jaj i trzy kilo bekonu były do podziału z Joem. Marchew, cebula, ziemniaki, worek jabłek. Zakupił również sporo gotowych zup w paczkach, kilka dużych worków makaronu i całe zgrzewki sosów pomidorowych. Na zapleczu rzeźni, gdzie pracował znajomy Joego, Karol dostał cztery duże worki zamrożonych kości i odpadów dla Alego i Baby, kilkanaście kilo wieprzowiny i pęta kiełbasy. Przez wiele lat, kiedy mieszkał w Kalifornii, prawie wyłącznie żywił się owocami, pieczywem i warzywami. Podobno w Górach Skalistych Kanady jaroszów dawno temu zjadły wilki. Na liście zostały jeszcze chleb, paliwo do toyoty i do skutera, sześć kartonów wina, szkocka whisky, wędzony łosoś i napełnienie dwóch dużych butli propanem.

Za każdym przyjazdem do miasteczka Karol lubił pójść do jednej z tutejszych restauracji. Stek wołowy, frytki, sałata i duże piwo – taki zestaw wybrał z karty, siadając jak zwykle blisko kominka. Po kawie i kawałku sernika nadszedł czas na powrót, chociaż bardziej ucieszyłaby go półgodzinna drzemka. Planowana wcześniej wizyta u fryzjera może poczekać dwa–trzy tygodnie, do następnej wyprawy po zakupy. Jak zwykle trudno jest uwierzyć, jak ten czas szybko leci – wystartował z domu o siódmej rano, a tu nagle zbliża się trzecia i trzeba się pospieszyć. Po powrocie podjechał toyotą pod same drzwi Joego i we dwóch rozdzielili zakupy jak łup pomiędzy siebie, ładując część na sanie doczepione na drążku do skutera, a część wnosząc do domu. Skończyli kociołek grzanego wina, pogadali… Stary Indianin dopytywał o miasteczko i o ludzi, których Karol spotkał. Ali i Baba walczyły dzielnie z olbrzymią wołową kością.

Kiedy wrócili do domu, było już zupełnie ciemno, a temperatura spadła do minus dwudziestu stopni. Nowo nabyte zasoby powędrowały częściowo do spiżarni pod podłogą kuchni, częściowo do szafek kuchennych, a ser, mleko, ryby i mięso do lodówki. Na wyspie Karola nie było prądu. Pociągnięcie linii z Shelter Bay zostało wycenione na blisko pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Joe nie miał pieniędzy, żeby się dołożyć, a dla samego Karola było to po prostu za drogo.

Dom, tak jak większość domów w okolicy, zbudowany był z sosnowych bali. W lecie roku 1948 młody gość z Finlandii o imieniu Hannu odwiedził ówczesną wioskę Revelstoke. Kiedy na jednej z wypraw dopłynął na wyspę… już jej nie opuścił. Zakochał się w niej jak w najpiękniejszej kobiecie, w tym kawałku skały i ziemi wystającym z wody o wymiarach najwyżej pięćdziesiąt na sto metrów. Najpierw zbudował małą kabinę nad samą wodą, teraz jest w niej sauna i łaźnia. Potem większą z kominkiem, obecnie to najdroższa z kabin do wynajęcia. W roku 1957 zawzięty Hannu ukończył budowę głównego, trzypokojowego domu o powierzchni prawie osiemdziesięciu metrów kwadratowych, w którym mieszkał samotnie do końca życia. Zmarł w ciszy swojego domu, na swojej wyspie w roku 2001. W międzyczasie dobudował jeszcze trzy mniejsze kabinki jednopokojowe i żył z wynajmowania ich turystom. Wszystkie sześć domków zbudował sam, i to ręcznie, przy pomocy siekiery i piły. Bale sosnowe połączone są wyżłobieniami i dopasowane kształtami. Nie ma w tej konstrukcji gwoździ ani śrub. Strome dachy pokryte są drewnianą dachówką oraz brzozowym i klonowym gontem. Z czasem, od corocznej konserwacji, drewno poczerniało i jakby zrosło się w jedną nierozerwalną bryłę. Każdy domek wyposażony jest w łazienkę. Toaletę spłukuje się wodą i można się umyć w ciepłej wodzie nagrzanej piecykiem na propan. Woda bieżąca jest… bieżąca, kiedy wieje wiatr i pompa napędzana wiatrakiem napełnia zbiornik zamontowany na jednej z wyżej wystających skał. Propan jest na wyspie głównym źródłem światła, ciepłej wody i ciepła w kabinach bez kominków, nawet małe lodówki są na propan. Co roku, wiosną, Karol zamawia dostawę ośmiu dużych zbiorników propanu i jeden po drugim razem z Joem przeciągają na saniach po zamarzniętym jeziorze. Na północno-wschodniej stronie wyspy Karol zamontował wiatrak-generator prądu o średnicy dwóch metrów, dzięki któremu może korzystać z komputera, obejrzeć czasem film, ładować swój telefon satelitarny i inne urządzenia na baterie. Jedynie główny dom ma oświetlenie elektryczne. Jednym z wynalazków Karola jest system dwóch lodówek stojących obok siebie. Latem używana jest lodówka z lewej strony, ta działa na propan, zimą natomiast lodówka z prawej strony, która małymi drzwiczkami w tylnej ścianie podłączona jest do zimy kanadyjskiej szalejącej na zewnątrz. W zależności od temperatury na zewnątrz drzwiczki należy odpowiednio uchylić lub przymknąć.

Jak na powolne i leniwe raczej tempo życia na wyspie zimą dzisiejszy dzień był bardzo intensywny i wyczerpujący. Karol zasnął na fotelu ze szklanką szkockiej w ręku przed cicho strzelającym iskrami kamiennym kominkiem. Obudziły go trzy odgłosy naraz: sygnał telefonu satelitarnego, szczeknięcie Baby koło drzwi i uderzenie pustej szklanki o drewnianą podłogę. Odebrał telefon i jednocześnie wypuścił psy, które z radością zaczęły kopać sobie w śniegu legowiska do spania.

– Dobry wieczór, chciałem zrobić rezerwację kabiny na sierpień na sześć osób. Czy masz jeszcze wolne tygodnie?

– Coś się powinno znaleźć, zaraz wezmę do ręki kalendarz.

W tym biznesie zawsze należy robić wrażenie, że rezerwacja nie jest taka łatwa, że jest pełno chętnych i niewiele dni pozostaje wolnych. „Najlepiej proszę dzwonić już w styczniu…”

– Jeśli możecie przyjechać w drugim tygodniu sierpnia, czyli od ósmego do czternastego, to wolna będzie moja największa kabina, pozostałe mają tylko po cztery łóżka.

– Może być. Zaraz podam ci numer mojej karty płatniczej.

W ten sposób został zapisany pierwszy gość na nadchodzący sezon.

***

Boeing 737 należący do kanadyjskich lini lotniczych WestJet wylądował na międzynarodowym lotnisku Pearson International w Toronto. Było późne popołudnie, szczytowy ruch panował zarówno na pasach startowych, w halach odpraw, jak i na ośmiopoziomowych parkingach. Samolot powoli kołował, stając co chwilę na światłach i czekając na skrzyżowaniach pasów.

– Prosimy pozostać na miejscach i nie odpinać pasów bezpieczeństwa aż do momentu całkowitego zatrzymania samolotu. Można używać telefonów komórkowych i innych urządzeń telekomunikacyjnych. Dziękuję – zakończył słodki głos kobiecy.

Dyrektor Tom Norman włączył swój telefon BlackBerry. Na liście kontaktów odszukał inicjały „L.K.”.

– Halo! Mówi Larry Knott – odpowiedział głęboki głos inspektora.

– Larry? Cześć, stary! Tu Tom… Jak się masz, przyjacielu?

– Tom! Na miłość wszelką i nadprzyrodzoną, gdzieś ty się podziewał? Ja rozumiem, że to ty jesteś szefem, ale mógłbyś dać jakiś znak życia… czasem.

– Musiałem wyjechać na tydzień do Kalifornii, byłem służbowo w San Francisco.

– To musiała być naprawdę ściśle tajna misja, bo nikt w całym departamencie nie wiedział, gdzie przepadłeś. Nieważne… Gdzie jesteś?

– Właśnie wylądowałem na terminalu trzecim na Pearson. Jesteś zajęty? Możemy pogadać?

– Wieczorem miałem grać w kręgle z moją ukochaną małżonką, koleżanką i jej mężem. Powiem… hmm, że musiałem zostać po godzinach. Wiesz, jak to bywa w naszym zawodzie… praca, praca i w wolnych chwilach praca. Poza tym chętnie się wykręcę.

– Jesteś w biurze?

– Nie. Jestem na autostradzie. Jadę QEW na zachód. Jeszcze nie ma korka, ale już zaczęło się zagęszczać. Czekaj przed budynkiem. Jak wyjdziesz ostatnimi drzwiami po lewej, to zobaczysz wielką kupę kamieni. Podobno jest to rzeźba sztuki nowoczesnej. Czekaj tam na mnie, to cię odbiorę.

– Dzięki. Stawiam obiad.

Bez odbierania bagażu i po przejściu przez bramkę odpraw służbowych Tom maszerował krokiem na tyle szybkim, na ile pozwalały mu nogi zesztywniałe po pięciu godzinach na fotelu. Na zewnątrz lekka marcowa mżawka i mgliste, wszystkie odcienie szarości nie nastrajały pozytywnie, szczególnie po powrocie z Kalifornii. Co prawda w okolicach San Francisco nie było upałów, ale piętnaście stopni, słońce i widok zieleni dawały poczucie, że coś w przyrodzie się dzieje. Toronto było martwe i sprawiało wrażenie miasta zbudowanego z brudnego, cieknącego śniegu. Nietrudno było znaleźć umówiony punkt spotkania. Tom nie czekał nawet dziesięciu minut, kiedy z piskiem opon zatrzymało się przed nim białe volvo cross country. Wrzucając szybkim ruchem torbę za siebie, wskoczył na miejsce obok kierowcy i przywitali się, jak przystało na ludzi, którzy znają się od prawie czterdziestu lat. Poznali się dokładnie we wrześniu 1970 roku na testach rekrutacyjnych do szkoły RCMP, czyli Royal Canadian Mounted Police. Razem przeszli tę szkołę… szkołę życia. Razem zaczęli pracę na wysuniętej placówce, czyli na całkowitym zadupiu na północy Alberty. Razem rozpoczęli i do tej pory brną w błocie kariery Wydziału Śledczo-Kryminalnego RCMP. Od wielu lat pracują w różnych miastach. Tom Norman jest obecnie dyrektorem Centralnego Biura Śledczego w Ottawie, a Larry Knott pozostał na stanowisku komisarza Biura Śledczego Wydziału Ścigania Przestępczości Przeciwko Dzieciom i Młodzieży w Toronto. Ostatnio, także razem, zaczynali powoli myśleć o emeryturze.

– Zatrzymałeś się w drodze do domu? – zapytał Larry.

– Tak. Właściwie mogłem za dwie godziny polecieć dalej, do Ottawy, ale pomyślałem, że dawno się nie widzieliśmy. Przepraszam, że pokrzyżowałem ci tak nagle plany na wieczór. Powinienem wysłać e-maila z San Francisco i cię uprzedzić. Sam nie lubię takich nagłych nalotów.

– To ciekawe – w naszym zawodzie nie lubić nagłych akcji. A czy, przepraszam, bywają jeszcze jakieś inne, nienagłe przypadłości? Nie przypominam sobie, ha, ha, ha! Dobrze, że wpadłeś. Bardzo się cieszę. Przenocujesz u nas, a rano podrzucę cię na lotnisko i polecisz do domu.

– Ja też się cieszę. Dziękuję za zaproszenie. Mam dosyć hoteli – z nutką zmęczenia dodał Tom.

– Gdzie jemy obiad? Masz na coś specjalną ochotę? Może stek wołowy albo góra żeberek?

– Niespecjalnie. Po moim zeszłorocznym wyczynie przedzawałowym stawiam raczej na tajską sałatę z kurczakiem i małe wiaderko dobrej wódki z sokiem żurawinowym.

– Ty zawsze wiedziałeś, jak szybko i bezbłędnie wybrać, co najlepsze. Nic dziwnego, że zaszedłeś tak daleko w karierze zawodowej, spryciarzu.

Białe volvo zjechało z autostrady 401 na Avenue Road, na skrzyżowaniu skręciło w lewo i wjechało na parking przed wielkim, kolorowym neonem Thai Golden Garden. W restauracji nie było jeszcze wieczornego tłoku. Larry zamówił kurczaka w imbirze na pikantnym ryżu, a Tom sałatę z mango i kurczakiem. Czekając na obiad, stuknęli się szklaneczkami z zimną wódką.

– Nie martw się o drogę do domu. Nie będę korzystał z przywileju gliniarza i nie będę kierował po wódce. Pojedziemy taksówką, to niedaleko – zapewnił Larry, po czym dodał: – Zaraz wrócę, tylko szybko i sprawnie wykręcę się z wieczornego meczu kręglowego i zapowiem szanownej małżonce, że będziemy mieli gościa na noc.

Tom nie przyjechał do Toronto na drinka i na pogaduszki ze starym kumplem. Rozumieli to obaj, jednak rozluźnieni alkoholem ze śmiechem wspominali swoją pierwszą uroczystą defiladę w pełnym, tradycyjnym umundurowaniu RCMP. Czarne pufiaste spodnie, brązowe oficerki do kolan, jaskrawy czerwony żakiet i kapelusz z olbrzymim rondem na głowie. Wyglądali śmiesznie, ale w głębi duszy byli z siebie dumni. Tego dnia otrzymali też oznaki identyfikacyjne. Łeb bizona w koronie brytyjskiej, otoczony wieńcem z liści klonowych. Zabrakło tylko bobra i byłaby to cała Kanada na jednym znaczku. Przy drugiej wódce temat rozmowy zbliżał się do spraw bieżących wydziału.

– Pamiętasz nasz trening? Pamiętasz te niekończące się godziny ćwiczeń fizycznych? Dzisiaj jesteśmy już starymi pierdzielami, to prawda, ale powiedz mi uczciwie… czy ty i ja, tylko nas dwóch, chociażby w tej chwili, musielibyśmy użyć broni czy taizera wobec takiego faceta jak ten Dziekański w Vancouver? – nie ukrywając emocji zadał pytanie Larry.

Wszystkie szczeble policji na całym cywilizowanym świecie to świątynie politycznej poprawności. Mówi się tylko to, co jest akceptowalne według regulaminów i przepisów wewnętrznych, nigdy nie ryzykując własnego zdania. Tom i Larry znali się tak długo i tak blisko, że ściana martwego milczenia i sloganowego mówienia cytatami z regulaminów nie mogła już pomiędzy nimi wyrosnąć.

– Było ich czterech, czterech uzbrojonych oficerów, którzy w sądzie twierdzą, że bali się o własne bezpieczeństwo. Ich przeciwnik to nieuzbrojony, zagubiony obcokrajowiec niemówiący po angielsku. Człowiek niemogący się z nikim porozumieć, szwendający się po lotnisku przez dziesięć godzin. To między nami mówiąc… wstyd. Nie ma innego słowa. Wstyd. – Tom pokręcił głową.

– Pamiętasz, ile czasu spędzaliśmy na wykładach dotyczących przejmowania kontroli, prawidłowej oceny sytuacji i tych wszystkich strategii rozbrajających przeciwnika? Czego, kurwa, ich tam dzisiaj uczą? Czterech policjantów w mundurach, z bronią… boi się faceta ze zszywaczem biurowym w dłoni?

– Musimy ich bronić. Musimy być po stronie… wstydu. A weź tych… dzielnych w Albercie. Sytuacja odwrotna, ale nie mniej wstydliwa. Czterech uzbrojonych, młodych, silnych, sprawnych, świeżo wyszkolonych, ma za zadanie aresztować lokalnego schizopieniacza. Zabił ich wszystkich – Tom nadal kiwał bezradnie głową – wystrzelał jak kaczki… i to drewniane kaczki, jak na strzelnicy.

– Zostali bohaterami. Dobrze, że w przemówieniu pogrzebowym nie nazwano ich wzorem do naśladowania. Wszechobecna presja polityczna paraliżuje nas wszystkich czy co to, do cholery, jest, Tom? Może UFO miesza nam w głowach? Co?

Niewysoka, zgrabna kelnerka w tradycyjnym tajskim stroju przyniosła tacę z pachnącymi i kolorowo przyozdobionymi daniami. Podziękowali i poprosili o następną kolejkę.

– Coraz trudniej jest znaleźć ludzi do pracy. Wszyscy chcą zarabiać kasę i mieć dużo wolnego czasu na rozrywkę. Pracują tak jak w sklepie z butami, od godziny do godziny, zgodnie z kontraktem wywalczonym przez związki zawodowe. Larry, my już niedługo pożegnamy się z tym bałaganem, ale przecież ta instytucja musi dalej istnieć. Szesnaście tysięcy funkcjonariuszy, a jak masz na myśli jakieś specjalne zadanie, to ręce opadają. – W tym momencie dyrektor Tom Norman zaczął szybko zbliżać się do nieujawnionego jeszcze celu swojej wizyty. – Potrzebny jest mi młody, zaufany człowiek ze zdolnościami aktorskimi, gotowy do długotrwałego wejścia w sytuację. Żeby sprawę ułatwić, to musi jeszcze mówić po polsku… i to najlepiej bez akcentu.

– Czy to coś nowego, co przywiozłeś w prezencie od FBI?

– I tak… i nie. Ze Stanów tak, ale nie jest to nowa sprawa. Wydarzenie miało miejsce na obrzeżach Novato, pomiędzy Napa Valey i San Francisco. Jak powiedziałem, to stara sprawa z końca roku 2001. Zjedzmy teraz, zaraz ci opowiem… zresztą na pewno słyszałeś o tym ciekawym zdarzeniu.

Przez chwilę jedli w milczeniu. Larry znał tylko jednego człowieka, który odpowiadałby wstępnym wymogom Toma. On… albo nikt inny z Ontario.

– Za spotkanie! – Tom podniósł szklaneczkę do góry.

– Na zdrowie! – Stuknęło szkło.

– Pamiętasz nazwisko Henry Rosswood? Na pewno pamiętasz. Telewizja, prasa… Pod koniec listopada 2001 roku nazwisko to wskoczyło na pierwsze strony, spychając na krótko „Wojnę z terrorem” na drugie miejsce – rozpoczął Tom.

– Zaraz, zaraz… Rosswood? Kojarzy mi się to z aborcją, z klinikami aborcyjnymi w USA. Tak, pamiętam. To lekarz ginekolog pochodzenia belgijskiego czy angielskiego, głośny działacz proaborcyjny – próbował wygrzebać fakty z pamięci Larry.

– Henry popełnił samobójstwo jakby… w dziwnych okolicznościach – naprowadzał go na właściwy tok wspomnień Tom.

Larry kiwał rytmicznie głową, wyszukując w pamięci pogubione szczegóły. Szantaż? Pieniądze? Ktoś kazał mu zlikwidować kliniki? Za usługę? Za pieniądze? Działanie wbrew własnej woli, presja polityczna, morderstwo, samobójstwo czy po prostu atak serca?

– To było samobójstwo potwierdzone przez długie dochodzenie. Przedawkował jakieś środki farmakologiczne. Był sam w domu. Nie znaleziono dowodów na udział osób trzecich. Interesujące mogą być właśnie tylko tło i fakty, które poprzedziły to zdarzenie. Pod wszystkimi dokumentami Henry podpisał się własnoręcznie. Oświadczenie o zakończeniu działalności podane do publicznej wiadomości, akta sprzedaży nieruchomości, dokumenty aukcyjne wyposażenia klinik – oryginalne podpisy Rosswooda są na wszystkich dokumentach, wszystko sprawdzone przez najlepszych grafologów FBI. Żadnych śladów ingerencji innych osób.

– Dlaczego ta sprawa wypływa teraz, po latach? Co stwierdzono w czasie dochodzenia? – zapytał Larry.

– FBI przesłuchało wszystkich, którzy mieli kontakt z doktorem. Działacze proaborcyjni stwierdzili, że stary zwariował, bo i takie rzeczy się zdarzają. Antyaborcjoniści ogłosili, że po latach mordowania dzieci Henry Rosswood padł ofiarą ataku wyrzutów sumienia. Ortodoksyjni baptyści nazwali to całe zdarzenie cudem i nawróceniem.

– Czy naprawdę zlikwidowano sieć klinik Rosswooda? Nie podążałem za tą całą historią.

– Osiem miesięcy później, w lecie 2002 roku, FBI zamknęło pierwszy etap dochodzenia, zezwalając prawnikom na wypełnienie woli zmarłego. Nie znaleziono również podstaw prawnych do stwierdzenia niepoczytalności. Pieniądze? Szantaż? Nikt tak naprawdę nie dorobił się majątku na tej całej aferze. Sprawdzono to bardzo dokładnie. Wszyscy pracownicy sieci klinik, razem prawie sto osób, otrzymali odprawę równą jednorocznej pensji. Bliższa i dalsza rodzina podzieliła się wartością posesji nad San Pablo Bay. Zastosowanie starej zasady, że winnym jest ten, kto zyskał najwięcej, na nic w tej sytuacji nie wskazywało. Czterdzieści dwa miliony dolarów pozostałe po opłaceniu procesu likwidacji zostały pokrojone i rozdzielone pomiędzy nienazwane w liście pożegnalnym poradnie i biura konsultacyjne zapobiegające aborcji. Był to dosyć długi i skomplikowany proces.

– Nikt nie otrzymał nadzwyczajnie większej części? – pytał dalej Larry.

– Nikt. Proces podziału trwał długo i wszystko zostało skrupulatnie wynegocjowane przez prawników, którzy, prawdę mówiąc, sporo na tym zarobili. Ostatnio jednak wypłynęła na powierzchnię nowa informacja pochodząca z działu grafologii FBI w Waszyngtonie i stąd właśnie moja wizyta w Kalifornii i początek odkurzania starych akt – starał się odpowiedzieć na pytania Tom.

– Ciekawe, co takiego znalazł grafolog, czego nie widział siedem lat wcześniej.

– Najnowsza technika potrafi dokładnie określić nie tylko źródło tekstu, rękę, która pisała, czy też komputer, numer seryjny drukarki i rodzaj tuszu. Tu wszystko się zgadza. Wszystkie istotne dla sprawy listy zostały napisane na osobistym komputerze Henry’ego Rosswooda i wydrukowane na drukarce w jego prywatnym biurze w domu w Novato. Podpisy pod listami zostały złożone własnoręcznie, bardzo drogim, złotym długopisem firmy Parker Duofold, należącym do Henry’ego i ozdobionym jego inicjałami. Nie zgadza się jednak czas.

– Jak to czas? – zdziwił się Larry.

– W przypadku jednego z listów różnica czasu pomiędzy wydrukowaniem tekstu a złożeniem podpisu wynosi ponad trzy miesiące, około stu dni.

– Nie bardzo rozumiem. Napisał oświadczenie, które podpisał dopiero kwartał później? Normalna kolej rzeczy to piszemy list i od razu składamy podpis.

– Tak, ale listy Henry’ego Rosswooda zostały skonstruowane w odwrotnej kolejności. Wygląda na to, że podpisano czysty arkusz papieru, a sto dni później dopisano do podpisu tekst oświadczenia.

– To może być interesujące.

– Niestety jest to jedyny ślad wskazujący, że w całej tej sytuacji coś jest nie tak, jak należy.

– No dobrze. To co w tej sprawie ma zrobić ten superagent, Kanadyjczyk mówiący po polsku bez akcentu?

– A masz kogoś takiego?

– I mam… i nie mam. Niestety – rzucił Larry, rozkładając ręce.

– Teraz ty zaczynasz być tajemniczy.

Kelnerka wymieniła puste szklaneczki na pełne, pytając, czy chcieliby jeszcze coś zamówić. Zdecydowali się na kawę.

– Pod presją polityków FBI zaczyna sprawę od początku. Zlokalizowali pięć osób, które miały bliższy kontakt z doktorem. Minęło już sporo czasu, postanowili przyjąć jedyną sensowną taktykę i spróbować nawiązać z tymi ludźmi kontakt nieformalny. Oficjalne przesłuchania nic nie dały i nie dadzą, należy włączyć się w życie tych ludzi i z czasem dowiedzieć się czegoś ciekawego o tamtych dniach sprzed siedmiu lat. Czterech agentów już zaprzyjaźniło się z sekretarką osobistą doktora, kucharzem, szoferem, który mieszkał na terenie posiadłości i po pracy był ochroniarzem, oraz kierownikiem kadr Family Planning Clinics. Pozostaje doradca finansowy – księgowy-sekretarz, Karl Lewicki, od 2002 roku mieszkający w Kolumbii Brytyjskiej, czyli po naszej stronie granicy. Jest on jedyną osobą, która po tym całym zajściu zmieniła kraj zamieszkania, co też nie jest niezgodne z prawem – po prostu daje do myślenia. Oprócz tego tylko w aktach firmy jego nazwisko pisane było przez „w”, a poza firmą Levicki przez „v”.

– Czyżby FBI zaczęło przejmować się granicami państwowymi? Chcą, żeby Kanadyjczyk działał w Kanadzie?

– Poprawność polityczna sięga tam, gdzie trudno ją było sobie wyobrazić kilkanaście lat temu. Levicki urodził się w Polsce. Wyemigrował do USA w roku 1979. Jego żona nie żyje. Jest samotnikiem i ostatnio prowadzi coś w rodzaju ośrodka letniskowego. Mam o nim całą teczkę. Człowiek podający się za turystę lub świeżego emigranta z Polski na pewno nie budziłby podejrzeń Levickiego i szanse na otwarcie się tego faceta byłyby znacznie większe. Pytanie, czy jest ktoś taki. Sporo jest polskich nazwisk w Wydziale Śledczo-Kryminalnym RCMP, ale ilu z nich potrafi mówić po polsku? Ilu z nich zgodzi się na zadanie trwające tak długo?

– No właśnie… jak długo? Kilka tygodni? Miesięcy?

– Myślę, że miesięcy. Co miałeś na myśli, mówiąc tajemniczo „i znam… i nie znam odpowiedniego człowieka”? To może być też kobieta, facet jest samotny.

– Detektyw sierżant Derius… Derek Veskot. To jedyne nazwisko, które przychodzi mi na myśl.

– Veskot to nie jest typowe polskie nazwisko.

– Jest Polakiem z pochodzenia, właściwie to chyba nawet urodził się w Polsce, a jego rodzice przyjechali do Kanady, kiedy był jeszcze dzieckiem. Kiedyś opowiadał mi, jak gonili go do sobotniej szkoły polskiej. Od ponad dwóch lat pracuje w moim dziale. Jest najlepszy. Jest zaprzeczeniem tego wszystkiego, na co narzekaliśmy na początku tej rozmowy. Pracuje tak jak my. Niestety praca w dziale ścigania przestępczości przeciwko dzieciom, pornografii dziecięcej i organizacji pedofilskich jest paskudna, łatwo jest się wypalić, jeżeli oddasz sprawie za dużo z siebie. Dziewięćdziesiąt procent naszej pracy to ślęczenie przy komputerach, śledzenie rozmów w chat roomach, rozplątywanie kodów, których coraz częściej używają pedofile. Co ja ci tłumaczę, sam najlepiej wiesz, jaka jest sytuacja. Kanadyjski system prawny nie nadąża za tragiczną rzeczywistością. Kary są zupełnie nieadekwatne do ludzkiej tragedii, jaką wyrządza to przestępstwo. Większość aresztowanych sąd skazuje na areszt domowy i zakaz używania komputera. Żart i wstyd… tym razem wstyd nie po naszej stronie. Społeczeństwo kanadyjskie też nie zdaje sobie sprawy z tego, co to jest pornografia dziecięca. Wielu ludzi myśli, że to zdjęcie dziecka na golaska w wannie albo na plaży. W najśmielszych myślach ludzie nie wyobrażają sobie trzylatków, bitych na żywo przed kamerą i gwałconych przez grupę dorosłych mężczyzn i kobiet. Kara za rozpowszechnianie – trzy lata w zawieszeniu! Nie nadążamy. Nasz dział liczy kilkanaście osób. Amerykanie szacują liczbę pedofilskich stron internetowych na sto tysięcy. W 1996 roku znaleziono takich stron dwanaście. Kiedy odkryliśmy faceta o nazwisku Dan Robson, który rozsyłał najbardziej brutalne filmy sadopedofilskie po całym świecie, i już mieliśmy go zwinąć, Derek Veskot poprosił, żeby zaczekać i dać mu kilka tygodni. Przebrany, ostrzyżony i obwieszony biżuterią z pedofilskimi symbolami – trójkąt w większym trójkącie to BL–boy lover, a serduszko w serduszku to GL–girl lover – zniknął na trzy tygodnie. Nie było go ani w pracy, ani w domu. Żonie powiedział, że musi wyjechać do Alberty. W tym czasie zaprzyjaźnił się z Robsonem i całym klubem wybitnie sadystycznych pedofilów.

– To on? Oczywiście, że słyszałem o nim. Widzisz, jeszcze istnieją tacy ludzie. Pewnie nie chcesz mi go oddać na tak długo?

– Nie o to chodzi, czy chcę, czy nie. Zdaje się, że nie mogę. Derek Veskot nie pracuje praktycznie od początku roku.

– Nie pracuje? Co się stało? Załamanie czy, jak to nazwałeś wcześniej, wypalenie?

– Nic z tych rzeczy. Został zawieszony w czynnościach za niedopilnowanie obowiązków regulaminowych podczas aresztowania i spowodowanie śmierci. Do czasu ukończenia dochodzenia nie może pracować. Na początku grudnia zeszłego roku podczas trzeciego już w historii aresztowania Edgara Roskova, dystrybutora specjalnych zdjęć pornograficznych dzieci do lat dwóch, oskarżony wyskoczył przez okno. Okno było bardzo wysoko, bo na czternastym piętrze nowego wieżowca w Toronto, Edgar zginął na miejscu.

– Czy wszyscy płakali?

– Nikt nie płakał, ale Kanadyjska Organizacja Ochrony Praw Więźniów wystąpiła z ostrym protestem. Musiałeś o tym słyszeć.

– Słyszałem. Teraz wiem, że chodzi o twojego człowieka. Czy jest to zawieszenie w obowiązkach z pełną wypłatą, świadczeniami i prawami?

– Tak.

– To mówisz, że siedzi w domu. Jeśli dobrze pamiętam przepisy, to nie wolno mu wykonywać obowiązków wewnątrz wydziału, w którym popełnił domniemane przewinienie, aż do momentu wyjaśnienia okoliczności. Czyli tymczasowo mógłby być przeniesiony do innego działu i skierowany do tak zwanych czynności pomocniczych bez zmiany stażu i świadczeń – z cieniem nadziei w głosie zauważył Tom Norman.

– Jak zwykle przełożony ma rację. – Larry Knott machnął ręką, udając rezygnację.

***

Rzeczywiście były to piękne dwa dni. Po zeszłotygodniowym deszczu stoki były trochę oblodzone, ale w nocy spadło pięć centymetrów śniegu, co zmieniło krajobraz. Jeździłem na nartach jak szalony, siedem godzin dziennie z krótką przerwą na lunch. Potem prysznic, sauna, hot tub, basen, sauna i znowu prysznic. Kolacja we dwoje z butelką wina, czasem z dwoma butelkami wina, a wieczorem terapia mojej depresji kończyła się na ponownych odkryciach (oksymoron?) zapomnianych od kilku tygodni szczegółów pięknego ciała mojej ukochanej żony. Kochaliśmy się jak w podróży poślubnej, kończąc okres popełnionych przeze mnie rażących zaniedbań praw i obowiązków małżeńskich. Wioska Mont Tremblant spełniła wyśmienicie rolę sanatorium dla zawieszonych policjantów cierpiących na depresję. Zaprojektowana na wzór alpejskich wiosek szwajcarskich lub francuskich z wąskimi uliczkami rozświetlonymi witrynami małych sklepików i knajpek ma swoją atmosferę. Hotele i mieszkania dla narciarzy przylegają do stoków z wyciągami, a pod całą wioską jest olbrzymi podziemny parking, czego na pewno nie ma w Alpach.

Niestety krótki wypad leczniczy dobiegł końca. W San Jovite zjechaliśmy na krętą drogę 323, która wijąc się pomiędzy wzgórzami północnych Apallachów i zamarzniętymi jeziorami, bezlitośnie prowadziła nas z powrotem do granicy Ontario i do zawieszonej na kilka dni rzeczywistości.

– A może urodzić ci dziecko? Może być synek? – zaczęła żartobliwie poważny temat odprężona Ania, przekrzywiając kokieteryjnie głowę na bok.

Uśmiecham się, bo chcę być miły. Nie mówię nic. Nie chcę psuć tego odnowionego życia, nie chcę zdzierać strupa z niezagojonych ran. Dzieci w pracy Anny cierpią, krzyczą, płaczą. Anna stara się im przynieść ulgę. Są chore, bo tak już jest. Dzieci w mojej pracy milczą. Milczą ze strachu, milczą na tysiącach utrwalonych dla czyjejś chorej rozrywki obrazkach. Czy kochać własne dziecko to znaczy to samo, co bać się o nie zawsze i wszędzie? Kiedy z ekranu mojego komputera patrzy na mnie, błagając o pomoc, posiniaczona buzia czterolatki gwałconej przez starszego mężczyznę, kiedy patrzę w te niewinne oczy pełne lęku i łez, czuję, jak mój anioł stróż odwraca wzrok, nie mogąc znieść tego obrazu. Ja patrzę. To moja praca. Grupuję zdjęcia, szukam podobieństw, charakterystycznych detali, wspólnych kategorii, analizuję wnętrza i otaczające przedmioty. Każdy szczegół, nieistotny na pozór drobiazg, widok z okna domu, na którym widać fragment wieży telekomunikacyjnej, może doprowadzić do miejsca, w którym uwięzione jest jedno z tych przerażonych dzieci. Czyż nie powinny przytulać pluszowego misia? Czy nie powinny skakać nieprzytomnie z niekontrolowanej dziecięcej radości? Wszyscy wiemy, że tak powinno być. Analiza zdjęć i filmów pornografii dziecięcej, dzień po dniu, tydzień po tygodniu, zabija we mnie poczucie przynależności do cywilizacji, której tak trudno jest chronić własne potomstwo… i własną przyszłość. Jestem wściekły do granic, że ta ciągle jeszcze zdrowa większość społeczeństwa nie wychodzi na ulicę, żądając zamknięcia na zawsze wszystkich tych, którzy dopuszczają się barbarzyństwa wobec dzieci lub żyją z handlu obrazami ich cierpienia. Niestety coraz częściej myślę, że nowe, liberalne społeczeństwa imigracyjne Anglii, Francji czy Kanady nie mają wspólnego głosu. Dziesiątki grup etnicznych żyjących niby razem w tak zwanym multikulturalizmie są porozdzielane hasłami politycznymi rozdrabniającymi społeczeństwo. Problem czarnego nie jest problemem Azjaty, problem muzułmanina nie jest problemem chrześcijanina, to bardzo wygodne. Takie społeczeństwo jest głuchonieme i łatwo jest nim rządzić. Tak naprawdę to jeszcze nie słyszałem o prawdziwie spontanicznym proteście politycznym w Kanadzie.

Zanim się ożeniłem z Anną, pracowałem w Wydziale Ścigania Handlu Przestępstw Związanych z Narkotykami. Moje zaniedbane przez lata zdolności aktorskie miały szansę znowu zabłysnąć… tyle że nie na scenie i nie przed klaszczącą publicznością. Pierwszą „główną rolę” odegrałem w sztuce, której można by nadać tytuł na przykład „kokaina” i która została odegrana z wielkim sukcesem w mieście Toronto. Z włosami długimi do ramion, brodą i profesjonalnie zrobioną blizną silikonową biegnącą od prawej brwi do kącika ust zagrałem moją rolę. Byłem gangsterem. Jadłem z tymi ludźmi, piłem z tymi ludźmi i prawie przez dwa miesiące mieszkałem z nimi pod jednym dachem. Wpadło sto dwanaście osób. Następnego roku odbyła się następna wielka premiera, tym razem w Nowej Szkocji, w Halifax. Ufali mi na tyle, że w dniu, w którym przypłynął trawler rybacki z Boliwii z ładunkiem ryb faszerowanych woreczkami z kokainą, wszyscy wpadli w ręce kanadyjskiej policji z oczami szeroko otwartymi ze zdziwienia. Cała załoga statku i dwanaście osób na lądzie grzecznie wymaszerowała z portu rybackiego w kajdankach, bez oporu i bez ani jednego strzału. Totalne zaskoczenie. Trzy lata trwała moja kariera teatralna w dziale narkotyków. Każde następne przedstawienie odbywało się ze względów bezpieczeństwa w innej prowincji, w innym mieście, w innym przebraniu i pod innym nazwiskiem. Kiedy poznałem Annę, nadszedł czas na zmianę trybu życia i poważną rozmowę z szefem. Trudno jest sobie wyobrazić męża i ojca rodziny, który codziennie rano przed wyjściem do pracy przykleja sobie blizny, przebiera się za gangstera i mieszka poza domem po kilka tygodni. Dzieci myślałyby, że codziennie jest Halloween. Zaproponowano mi przeniesienie do Wydziału Ścigania Przestępczości Przeciwko Dzieciom i Młodzieży, który właśnie dramatycznie rozrastał się z liczby sześciu oficerów… do ośmiu. Jaka może być większa nagroda za dobrze wykonaną robotę niż świadomość wyratowania cierpiącego dziecka z rąk psychopaty? Zgodziłem się, ciągle jeszcze wierząc w siebie.

– Chyba czas o tym poważnie pomyśleć i dowiedzieć się w internecie, jak dokładnie to się robi – pociągnąłem dalej zapomnianą rozmowę.

– Jak się robi… co? Przepraszam.

– No małe dzieci – usilnie próbowałem żartować.

– Tak długo myślałeś nad tą odpowiedzią? – spytała ze śmiechem. – Byłeś tak poważnie zamyślony, że już dawno straciłam nadzieję na odpowiedź.

– Tak sobie myślałem, żeby może zmienić wydział.

– Twoja praca, ratowanie życia tych biednych dzieci… zawsze byłam z ciebie bardzo dumna, ale chyba rozumiem, co chcesz powiedzieć. Takie obcowanie na co dzień z tym, co robisz, co musisz oglądać, słuchać, analizować, to ogromne cierpienie osobiste. Nie wiem czasami, skąd bierzesz siły, ale ktoś musi z tym walczyć. Wiem, że jesteś w tym dobry. Jesteś dobry we wszystkim. – Uśmiechnęła się i dodała: – Ale nie jestem pewna, czy długo jeszcze wytrzymasz bez uszczerbku na zdrowiu psychicznym, może faktycznie czas na zmiany.

– Dwa tygodnie przed zawieszeniem mnie w pracy wielokrotnie, w zwolnionym tempie, klatka po klatce, oglądaliśmy film nakręcony gdzieś w Quebecu. W roli głównej był tłusty, łysawy pięćdziesięciolatek, który po odprawieniu czegoś w rodzaju tańca rytualnego wokół niby-ołtarza nakrytego białym płótnem, gwałcił na nim noworodka z niezagojoną jeszcze pępowiną.

– Derek, nie… poczekaj…

– Ty poczekaj! Poczekaj chwilę! – Podniosłem głos wbrew własnej woli. – Małe posiniaczone ciałko nie dawało żadnych oznak życia. Poproszony o opinię biegły lekarz policyjny stwierdził, że dziecko już nie żyło podczas nakręcania filmu. To było jedyne pocieszenie tego dnia. Całkiem możliwe, że na innym filmie, w pierwszym odcinku tego makabrycznego serialu, ktoś zabił to niemowlę przed kamerą albo po prostu umarło z bólu i szoku. – Zamilkłem.

Anna ze łzami w oczach, w milczeniu prowadziła samochód po krętej szosie.

– Przepraszam cię bardzo, Aniu… z całego serca chciałbym mieć dziecko, być tatą. Dużo dzieci. To jest moje największe marzenie. Powiedz tylko, jak ja będę mógł wyjść do pracy, wyjść gdziekolwiek i zostawić was samych? Zostawić dziecko w przedszkolu czy w szkole? Nie mamy jeszcze dzieci, a ja już się boję. – Przerwałem. Mój głos drżał. Dzielny policjant… – Pamiętasz mój największy sukces ubiegłego roku? Zostałem jednym z członków największego klubu pedofilów, jaki odkryto do tej pory w Kanadzie. To była najtrudniejsza rola, jaką kiedykolwiek w życiu zagrałem… i nie porzygałem się… Trzy tygodnie żyłem wśród tych zwierząt… nieważne. Zamknęliśmy wtedy trzydzieści jeden osób i uratowaliśmy troje dzieci. Pisały o tym wszystkie gazety, pamiętasz? Nie to chciałem powiedzieć… Czy wiesz, ile adresów kontaktowych i numerów kart kredytowych klientów dystrybucji klubu udało mi się wtedy skopiować z ich komputerów przed aresztowaniem? – Milczę. Czekam.

– Nie wiem, Derek. Nie mam pojęcia, nie mówiłeś mi tego wcześniej.

– Bo jak to mówię głośno, to jeszcze bardziej się boję… Dwa tysiące czterysta sześćdziesiąt jeden – tylu ludzi na świecie z podnieceniem i radością oglądało sceny męczenia i gwałcenia dzieci. Zapłacili klubowi w sumie ponad milion dolarów za przesyłki zdjęć i filmów. Z tej liczby ani jedna osoba nie została aresztowana w Kanadzie, a na świecie zaledwie kilkadziesiąt. Podobno nie mamy wystarczającej liczby funkcjonariuszy i miejsc w więzieniach. Spośród członków klubu, do których udało mi się dotrzeć, pewnie większość jest już na wolności. Wybronili ich dobrzy adwokaci, korzystając z luk w prawie stworzonym przez polityków, którzy głosują uparcie nad tematem, czy rodzice mogą dzieciom bezkarnie rozdawać klapsy. Obawiam się, że od dnia, w którym urodzisz nasze pierwsze dziecko, do momentu, kiedy najmłodsze skończy osiemnaście lat, nie prześpię ani jednej nocy.

– Ja też się boję.

Jechaliśmy długo w milczeniu. Niestety znowu zepsułem dobrą atmosferę, którą z takim trudem Anna budowała przez ostatnie dni. Jedziemy już po naszej ulicy. Nachylam się, żeby pocałować mojego prywatnego kierowcę.

– Dziękuję ci. – Ania uśmiecha się, ale już inaczej.

Z kieszeni mojej kurtki słychać melodię z filmu Indiana Jones, odbieram komórkę.

– Halo, mówi Derek Veskot.

– Dzień dobry, Derek, tu Larry Knott. Gdzie jesteś i co robisz?

– Właśnie jesteśmy w drodze do domu z Mont Tremblant. Próbowałem wypocić stresy na nartach, ale nie wiem, na ile to się udało. Czy słychać coś nowego w mojej sprawie? – zapytałem wprost z nieukrytą nadzieją w głosie.

– Niewiele się ruszyło, dalej zbierają informacje i dowody. Mówiłem ci, że to potrwa jakiś czas, i mówiłem też, żebyś za bardzo się nie przejmował. Jest natomiast coś zupełnie z innej półki, o czym chciałbym z tobą porozmawiać osobiście. Czy mógłbyś wpaść do centrali, powiedzmy w poniedziałek lub we wtorek? – Było to coś w rodzaju propozycji nie do odrzucenia.

– Będę tam jutro przed południem.

– Przylecisz?

– Nie. Przejadę się. Ma być ładna pogoda.

– Więc do zobaczenia jutro.

– Do zobaczenia.

Anna popatrzyła na mnie pytająco i skręciła na zjazd do podziemnego garażu.

***

Poranne przebudzenie, a szczególnie moment, kiedy trzeba brutalnie wyrwać swoje ciało z ciepłego barłogu i spod grubej kołdry puchowej, nie należy do przyjemnych. Codziennie przez okres zimy i wczesnej wiosny powtarza się ta śmieszna scena, której niestety nikt nie ma okazji zobaczyć i się pośmiać. Kominek wygasł jak co noc około drugiej nad ranem, tak że w momencie wstawania temperatura w domu nie przekraczała pięciu stopni. Najpierw wysoki i szczupły Karol wyskakuje z ciepłego łóżka i szybko próbuje się ubrać. Nie widzi za dobrze, więc wkłada swoje okulary. Szukając części garderoby, oddycha szybko, w kłębach pary buchającej z ust okulary zasnuwa mgła i znowu niewiele widzi. Dla potencjalnego widza byłby to następny odcinek w stylu „Mr. Bean się ubiera”. W grubej koszuli flanelowej z podpinką i w czapce uszatce Karol nastawia czajnik z wodą na poranną kawę, potem wpuszcza psy do domu i zabiera się za rozpalanie ognia w kominku.

Na dworze już od dawna było jasno. Kwietniowe słońce wzeszło godzinę temu, ale w wysokich górach promienie potrzebują więcej czasu, żeby dotrzeć na dno dolin pomiędzy szczytami i przez to krótkie zimowe dni są tu jeszcze krótsze. Mimo przejmującego zimna czuć już było w powietrzu wiosnę. Na południowych zboczach coraz więcej czarnych skał wyłaniało się spod śniegu i lodu. W wyższych partiach Gór Skalistych, w Whistler czy w Banff, wyciągi narciarskie czynne są do końca maja, ale tu w dolinach strumienie już powoli zaczynają ożywać i słychać szemranie przebudzonych wodospadów.

Siódma zima