Bałkany zebrane z asfaltu - Michał S. Mazurek - ebook

Bałkany zebrane z asfaltu ebook

Michał S. Mazurek

3,8

Opis

Michał Mazurek zabiera czytelników w motocyklową podróż po Europie Południowo-Wschodniej, w tym przede wszystkim po Bałkanach. Podróż zmysłową, pełną niesamowitych widoków, smaków, zapachów i dźwięków.

Autor przemierza asfaltowe i szutrowe drogi, miasta i góry, granice kolejnych państw, zbaczając często z popularnych szlaków proponowanych w przewodnikach turystycznych. Wszystko po to, aby dotrzeć do fascynujących miejsc, w których wielka, często trudna i bolesna historia regionu spotyka się z tą mniejszą, dotyczącą pojedynczych ludzi, a także po to, by snuć opowieść o nieodkrytych zakątkach, w których przeszłość przenika się z teraźniejszością, a lokalna kuchnia łączy się ze zwyczajami mieszkańców.

Na kolejnych kartach opowieści zmieniają się miesiące i lata, motocykle przemierzające tysiące kilometrów, towarzysze podróży oraz widoki podziwiane z siodła. Niezmienna pozostaje jednak widoczna do ostatniej strony pasja Autora oraz jego miłość do motoryzacji, Bałkanów i mocarnie zbudowanego, południowego wina.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 320

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (4 oceny)
2
1
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Odmienne stany świadomości

Potężna ciężarówka przetoczyła się z łoskotem. Nad miastem zawisła złowroga wróżba czarnych chmur. Belgrad pociemniał od najstarszej, wąskiej uliczki po szeroką estakadę, przy której się zatrzymałem. Stacja benzynowa, na której dopełniłem zbiornik benzyną, była pretekstem do zrobienia sobie przerwy. Paliwo jeszcze miałem, ale chłód ogarnął moje ciało i duszę.

Zimno weszło w moje wnętrze i zamieniło się w niepewność. Byłem sam. Jedynym kompanem był dychawiczny, stary motocykl. Wiatr się nasilał, mająca nadejść ze swym mrokiem burza nie była straszna jedynie wznoszącej się opodal twierdzy Kalemegdan i Dunajowi. Umiejscowiony tu jak szpilka na wielkiej mapie stanowiłem łatwy cel. Solo na tym śmiesznym, obładowanym szosowym kajaku, w rejsie po wzburzonej, drogowej rzece, wystawiony na pożarcie chaosowi. Drobinka w drodze pomiędzy wiekowym Istambułem a niedowartościowaną Warszawą. Mała cząstka przykryta aktualnie wielką, łzawą chmurą rozpostartą na niebie aż do Krakowa. W perspektywie zewnętrznej miałem wszystko. Pracę, dom, plany, problemy i terminy. Z drugiej – człowieka na szlaku. Byłem majętny w inne wartości. Miałem paliwo, pieniądze na jedzenie, śpiwór, sprawny pojazd i narzędzia na wszelki wypadek.

Pozbawiony zawodowych imperatywów i wizji, a uzbrojony w instrumenty przetrwania, miałem głowę wolną od wszystkiego poza jednym – potrzebą jazdy.

Dopiłem ze wstrętem zimny jak deszcz energetyk Playboy i jednym kopem obudziłem mechanicznego przyjaciela. Podbudowany ruszyłem.

Warsztat drugi

Późne letnie popołudnie. Serwis motocyklowy powoli kończył działalność. Siedziałem na podłodze w otoczeniu rozmaitych części wymieszanych z narzędziami. Z głośników dobiegał jakiś popowo-dyskotekowy kicz. Dookoła osiem stanowisk warsztatowych gotowych równolegle obsługiwać maszyny klientów. Wysoka jakość. Na dobrą sprawę było to coś, co każdy motocyklista czy amator techniki chciałby mieć do dyspozycji. Mnie się udało. Największy ówczesny salon motocyklowy w Polsce, największy serwis, autoryzowany przez kilka znanych i liczących się na rynku marek, był zawsze do mojej dyspozycji. Z tym techniczno-wystawienniczym przepychem nie współgrał jedynie temat tamtego wieczoru. W serwisie, gdzie ostatnie porządki robili mechanicy szykujący się do opuszczenia firmy, stały dwa nieco inne, niepasujące do reszty pojazdy. Moja i Mirka MZ ETZ 250. Motocykle z innej epoki. Maszyny, które do niedawna nie były powodem do dumy swych właścicieli. Sprzęty, do których już nie każdy chciałby się przyznawać. Emzety, czerwona i niebieska, były właśnie przez nas gruntownie przygotowywane do dalekiej trasy. Czynności do wykonania było sporo, ale żadna z nich nie stanowiła wyzwania dla przeciętnie zdolnych motocyklistów. Na wymianę w moim motocyklu czekały: przednia opona, łańcuch z zębatkami i filtr powietrza. Ekstrawaganckim dodatkiem był piękny nowy tłumik wydechu, który Mirek zamówił w jednym ze sklepów. Dla motocykla z silnikiem dwusuwowym czysty układ wydechowy to gwarancja wzorowej pracy. Oryginalny tłumik do naszych kilkunastoletnich motocykli nie był na rynku dostępny, ale to, co zdobył mój kolega, okazało się bardzo dobrym zamiennikiem.

Byłem podekscytowany. Prace, które wykonywaliśmy, stanowiły przygotowanie do – jak by na to nie patrzeć – dość dalekiej wycieczki. Ubrany w roboczy kombinezon wykonywałem czynność za czynnością, skreślając kolejne prace z przygotowanej listy. Robota wręcz paliła się w rękach. Poza zabiegami wykonywanymi w ramach przeglądu wynikającego z oczywistych dla wieku maszyn kilometrów robiłem coś więcej. Próbowałem rozmaitych patentów umożliwiających zabranie na ten niewielki jednoślad dość sporej ilości bagażu. Gadałem jak najęty. Prosiłem o pomoc raz Mirka, a raz któregoś z mechaników. Chciałem za wszelką cenę mieć pewność, że dobrze wykonuję swoje działania. Starałem się nie dopuścić do jakiegokolwiek błędu, który w czasie jazdy spowodowałby trudności.

Emocjonalnie już jechałem, ale ta trasa zaczęła się dla mnie rok wcześniej.

 

– Jedziesz na rajd? – zapytał znad komputera Marek, mój przyjaciel, z którym wtedy pracowałem.

– Ja? Gdzie? Kiedy?

– Nie słyszałeś? Złombol. Ten rajd komunistycznych aut. Następny ma dobrą trasę. Bałkany będą. Ja bym pojechał, ale najlepiej z tobą. Znowu byłoby jak kiedyś.

– Marcel, czym? No nie wiem. Brzmi fajnie, ale mnie zaskoczyłeś.

– Nie pitol, tylko wejdź w Internet i zobacz. Trasa jest naprawdę niezła.

Zaciekawiło mnie to. Rajd organizowany był wtedy po raz trzeci lub czwarty. Polega na tym, żeby karawaną pojazdów, wyprodukowanych w dawnym bloku wschodnim przed 1990 rokiem, dojechać z Katowic do jakiegoś odległego celu.

W 2010 roku miał to być Istambuł. Barierę do przekroczenia stanowiła cieśnina Bosfor. Granica między Azją i Europą. Szczytna idea tego przedsięwzięcia polega na zbieraniu pieniędzy na domy dziecka. Kawalkada wynalazków robi takie zamieszanie, że bez kamer skierowanych na stado wariatów się nie obejdzie. Dzięki temu powierzchnia na samochodach jest sprzedawana sponsorom, a cały dochód przekazywany dzieciom. To samo dzieje się z obowiązkowym wpisowym, które każda zgłoszona załoga musi uiścić. Złombol wcześniej dojechał już za koło podbiegunowe i do Monte Carlo. Coś o tym słyszałem i podziwiałem to przedsięwzięcie. Wiedząc, co jest na rzeczy, nadstawiłem ucha u Marka. Zapytany potwierdził to, czego byłem świadom. Że trzeba jechać starym rupieciem o komunistycznym rodowodzie. Brzmiało nieźle, rupiecie to przecież nasza specjalność. Może akurat nie komunistyczne, ale naszymi leciwymi land cruiserami przecięliśmy kawał świata, od dalekiej północy po Bałkany. Do tego znamy się z Markiem jak łyse konie. Złombol – to było dla nas nowe wyzwanie.

 

No właśnie – Marek. Normalny człowiek, z tym że czasem ulega mało popularnym aktywnościom. Przy odrobinie szczęścia można go spotkać mknącego po nieczynnych torach kolejowych spalinową lub ręczną drezyną. Takie ma hobby. Poza klasycznymi samochodami terenowymi oraz motocyklami pasjonuje go transport szynowy. Zawsze wiedziałem o tych i innych jego zainteresowaniach, ale komunistyczne pojazdy wyprodukowane na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych? Nie sądziłem, że mogą być w zasięgu jego uwagi. Ja ich nienawidzę. Miałem nadzieję, że on również.

Myliłem się jednak. Miłośnik terenowych toyot został opętany i nie odpuszcza. Wskazuje na najlepszego kampera PRL, zwanego żukiem. Tak, na ten potworny, kostropaty wyrób samochodopodobny. Taki, na jakim mój brat uczył mnie szoferki, i taki sam, w jakim kazał mi podczas tych nauk zmieniać w kałuży wał napędowy. Oczywiście to ja w niej leżałem.

Zdaniem Marka żuk jednak był nie byle jaki. Miał to być przeszklony van, podobno w zakresie komfortu prawie taki jak większość współczesnych. Makabra sięgnęła szczytu. Pomyślałem, że Bóg go opuścił. Miałem nadzieję, iż zapomni niedługo o sprawie. Zacząłem unikać tematu.

 

Do rajdu zostało niewiele czasu. Formowała się załoga świeżo zakupionego żuka. Do grupy dołączali kolejni kumple z tych, co to można z nimi rozmawiać o życiu do późna, a na śniadanie wymontować z samochodu skrzynię biegów. Byłem rozdarty, chciałem jechać. Ba, gdzieś w środku czułem, że pojadę. Coś jednak wisiało w powietrzu, bo w żuku ostatecznie miejsca nie znalazłem. Zamiast myśleć o spoconych chłopach zamkniętych w blaszanej zemście PRL-u wolałem oglądać z motocykla dziewczyny na przystankach autobusowych. Straciłem zaangażowanie.

Któregoś dnia przyszedłem do pracy. Byłem wtedy kimś w rodzaju marketingowca we wspomnianym salonie. Wpadłem tam na Mirka.

Jak mnie tylko zobaczył, z miejsca zapytał, czy jadę na tę imprezę. Wcześniej nie poruszaliśmy w ogóle tematu rajdu i zdziwiłem się, że z tym wyszedł. Dalej byłem sceptyczny do wszelkich żuków i innych masochistycznych pomysłów związanych z turecką eskapadą. On jednak użył słowa klucza. Brzmiało ono – MZ!

– Kupujesz taką i jedziemy do Turcji. Wchodzisz?

– !???

To było to! Ani zabytki motoryzacji, ani dalekie podróże nie są mi straszne, więc katalizator w postaci MZ był tym, czego moja dusza potrzebowała. Kłopot tylko, że mimo lat doświadczeń z różnymi motocyklami na MZ nigdy nie dane mi było się choćby przejechać.

No cóż, jedni zaczynali od sprzętów z DDR-u, a inni, zamiast stanąć w kolejce pod Polmozbytem, z motorynki przesiadali się na zabytki.

Na te wątpliwości antidotum znalazło się natychmiast. Mirek już kupił swoją emzetę, o czym nie wiedziałem. Stała już nawet w naszym salonie.

– Spróbujesz? – zapytał, wskazując maszynę lśniącą oryginalnym czerwonym lakierem.

– Jasne – odparłem i już wyprowadzaliśmy pojazd przez drzwi w witrynie.

 

Ssanie, kilka ruchów kopniakiem dla zaciągnięcia paliwa i od pierwszego kopa dwutakt zapala. Jedynka, jadę! Co prawda po naszym parkingu i na biegach od jeden do trzy, ale już wiem, że ten motocykl ma wdzięk. Ładnie przyspiesza i hamuje na zawołanie. Biegi zmienia się lekko, a prowadzenie można porównać jazdy na rowerze. Pozycja na siedzeniu może wymaga przyzwyczajenia, ale co tam, najwyżej będę się tam czuł jak na kuchennym taborecie. Rozkochała mnie w sobie ta bestia od pierwszego wejrzenia.

– Jadę na Złombol! Turcja? Jadę! – informuję Mirka po zgaszeniu silnika.

Z Mirkiem był już wcześniej umówiony na wyjazd Felek, czyli tak naprawdę Jacek. Razem wymyślili, że wystartują w Złombolu. Zaprosili mnie. Obaj mieli dopiero co kupione emzety.

Od tamtej pory rozpocząłem zaciekłe poszukiwania swojej maszyny. Czasu do rajdu było już naprawdę mało. Czesałem portal aukcyjny przez kilka dni, aż zobaczyłem niebieską sztukę. Warunkiem był zakup pojazdu w oryginale. Oryginalny lakier i wszystkie widoczne podzespoły zapewniają względną wolność od garażowych przeróbek, których nie znoszę. Motocykl był na Mazurach. Nie miałem czasu tam jechać i go oglądać. Usiedliśmy z Mirkiem do komputera celem wnikliwej analizy każdego zdjęcia. Przestudiowaliśmy opis. Pozostało zadzwonić.

– Czy motocykl jest sprawny?

– Tak – odparł w słuchawce głos należący do mieszkańca północno-wschodniej Polski.

– Czy ma ubezpieczenie i ważne badanie techniczne?

– Tak.

– Wie pan, najbardziej zależy nam na rzetelnej informacji o stanie technicznym. Po przeglądzie serwisowym motocykl będzie musiał dojechać do Turcji.

Cisza w słuchawce zdradziła chwilę zawahania.

– Eee… noo, dojedzie – usłyszałem po chwili.

– Czy możemy urwać sto pięćdziesiąt złotych? – palnąłem ot tak.

– Noo, na pewno się dogadamy.

– OK, to w takim razie za chwilę zrobię panu przelew za motocykl, zamówię kuriera, żeby go odebrał i dostarczył do Warszawy. Czy może pan przygotować dokumenty? Podpisaną umowę odeślę listem poleconym. – W słuchawce znowu zapadła cisza, tym razem nieco dłuższa.

– No jak to? Tak motor kupować, bez oglądania? To… to ja, chociaż wszystko u sołtysa zostawię! Niech będzie.

Takie załatwienie sprawy dawało czas, którego nam brakowało i – o dziwo – było znacznie tańsze niż jazda po motocykl samochodem. Zestawy części do przeglądu zamówiliśmy w paczkach do firmy. Pracowaliśmy po godzinach, przy obu motocyklach równocześnie. Chciałem tańczyć z radości, kiedy nadchodziły pakunki, z których każdy kosztował tyle, ile puszka marnego piwa. W tym czasie żuk został naszym oparciem pod kątem przewożenia kolegów i zapasowych części na wszelki wypadek. Przygotowania szły pełną parą. Poświęciłem motocyklowi mało czasu, łącznie około sześć godzin warsztatowych. Moje niedoróbki usunął Mirek. Nie wiedziałem, że jest aż takim emzetkowym ekspertem. Czasu na rozczulanie nie było. Kolejna tura przygotowań to pakowanie i start. Cieszyłem się. Tę sielankę na krótko przed wyjazdem zakłóciła tylko jedna rozmowa telefoniczna. Marek nie jedzie. Życie spłatało mu figla. Musi zostać. Radość i smutek w jednym. Żuk bez Marka stał się żukiem bez duszy. Nakręcił go jak zabawkowy samochodzik na kluczyk, by puścić go w dal samego.

Leny

Start rajdu miał się odbyć rankiem z Katowic, a nasza trójka pochodzi z Warszawy. Trzeba było dojechać na południe dzień wcześniej. Zebraliśmy się pod firmą w Sękocinie i wylewnie żegnani przez zebrane rzesze fanów zadaliśmy po kopniaku w startery naszych MZ. Puściliśmy niebieski dym i pogalopowaliśmy obładowani jak żydowscy handlarze w kierunku Śląska. Było pochmurno i była to moja pierwsza trasa na tym enerdowskim motocyklu. Wcześniej przejechałem nią tylko z pracy do domu, na więcej nie starczyło czasu. Czułem pewnego rodzaju niepokój. Coś wisiało w powietrzu. Motocyklowi nie ufałem, przez co każde przebyte dziesięć kilometrów przyjmowałem z podziwem. Byłem gotowy na to, że powrotną drogę odbędę na pokładzie samolotu, a moja emzeta zasili skład części jakiegoś przydomowego warsztatu na Bałkanach. Perspektywę dojazdu do Istambułu traktowałem jako równą wygranej w totolotka.

Moje oczekiwanie w końcu zostało nagrodzone. Wraz z rozwianiem chmur i pojawieniem bardziej śmiałych promieni słońca silnik motocykla zaczął przerywać. Bez żadnego sensu, chwilami. Czasem przy szybszej, a czasem przy wolniejszej jeździe. Jedyną regułą było tylko to, że przerywał już zdecydowanie, kiedy rozpędzałem się do dziewięćdziesiątki.

– Ładnie – pomyślałem – spierdolił się jeszcze w Polsce. Albo się zaciera, albo rozkłada strukturalnie na czynniki pierwsze.

Przekazałem chłopakom nowinę, żeby mogło rozpocząć się śledztwo. Polegało ono na sprawdzaniu kolejnych podzespołów na każdym przystanku na tankowanie albo posiłek. I tak na pierwszy ogień poszła świeca, na kolejnym postoju zmieniłem fajkę. Potem zajęliśmy się paliwem. Nic. Bez sensu i zasad emzeta przerywała sobie, kiedy się jej podobało, a ja miałem popsuty humor. W tym całym zamieszaniu uspokajające było to, że w naszych bagażach albo w bagażniku żuka mogliśmy znaleźć praktycznie wszystko, co konieczne do usunięcia z motocykli wszelkiej awarii. Ba, Mirek wiózł nawet drugi gaźnik. Przy silniku miał założony eksperymentalny, a w bagażu oryginalny. Planował monitorować zachowanie swojej sztuki oraz przeprowadzać doświadczenia nad dynamiką i spalaniem. Mogłem być zatem spokojny. Nie ułatwiały tego jednak niestabilna pogoda i szarpiący silnik. Do czasu.

– Ściągamy dekiel! – zakomenderował nie pamiętam już który z nas na stacji benzynowej w Częstochowie.

– No dobra, to kto idzie po kawę?

Zaczęło mnie to bawić. W końcu jestem na wakacjach, może ekspresowych, ale jednak wakacjach. Nie pada, warunki są, to do roboty.

Wyjęcie narzędzi specjalnie umocowanych pod stelażem na bagaż zajęło około dziesięciu sekund. Klucz ampulowy w mojej ręce rozprawił się z czterema śrubami w kolejne półtorej minuty. Wetknąłem nos w trzewia. Coś się rozkręciło? Nieee. Cholera, a to co? Zacząłem muskać palcem kabelki nasadzone na konektory w elektronicznym układzie zapłonu.

Nie, to niemożliwe! Jeden z nich spadł po szturchnięciu. Całkiem luźny!

Hurrra! Jedziemy dalej! Zaciśnięcie styku i poskładanie maszyny zajęło kilka minut. Po chwili ekipa mogła gnać ponad setkę. Tak się zapędziłem, że jeszcze przed Katowicami zdążyliśmy się pogubić.

 

Noc w popeerelowskim hotelu upłynęła szybko. Ponaglaliśmy ją przez zawieranie nowych i odświeżanie starych znajomości z innymi załogami, których już sporo stawiło się samochodami. Rankiem wielki parking pod centrum handlowym zdawał się być zdziwiony pojazdami, które się na nim zebrały. Pod zachmurzonym niebem Katowic stała samochodowa wieża Babel bloku komunistycznego. Śmietnik historii nieudanej motoryzacji. Świadectwo ograniczenia systemem, kreatywności nawet najlepszych konstruktorów. Kaganiec Związku Radzieckiego założony na umysły ogarnięte pasją tworzenia techniki. Sto pięćdziesiąt samochodów i nasze trzy motocykle. Prawie czterysta osób i my trzej, zupełnie do siebie nawzajem nie podobni. Maleńkie wysepki obładowane wszystkim, co niezbędne w podróży. Żuki, nyski, fiaty duże i małe, skody, dacie, wartburgi, trabanty, polonezy, a nawet kilka syrenek. My mieliśmy ze sobą tylko to, co konieczne, oni tonęli w luksusie posiadania nawet telewizora na dachu. Ustawiliśmy się. Mirek, Felek i ja. Pierwsi na Złombolu na motocyklach. Każdy z nas z innym charakterem.

Motocykle też się różniły. Z trzech dwa dobre egzemplarze po pełnym przeglądzie i jeden, Felka, w stanie takim, jak go kupił – czyli syf totalny. To była jego druga emzeta kupiona z myślą o rajdzie. Wybrał na wyjazd ten lepszy, czyli droższy w swojej stajni. Pierwszy kosztował 251 złotych i zatarł się od razu. Felek wziął to doświadczenie pod uwagę i kupił drugi. Jedna z naszych emzet była zatem prawdziwym złombolem.

– Cześć, to wy jedziecie tymi emzetami? – zapytał uśmiechnięty gość z długimi dredami na głowie.

– Tak.

– Można się przyłączyć? Ja też się zgłosiłem. Mam Jawę 350. Może moglibyśmy spróbować pojechać razem?

– Eeee, no, taaak, pewnie.

– To super! Leny jestem.

The Race!

Wyścig z czasem się zaczął. Team, który Felek ochrzcił „Trzodadzida” powiększył się o gościa dosiadającego według mnie jeden z dwóch najpodlejszych motocykli wszechczasów. Ten drugi to Yamaha XZ. Jej obecność, jednak na razie nam nie zagrażała. Pierwszy to Jawa 350, której nawet nielicho zachowany egzemplarz poskramiał Leny.

Szkoda gościa, sympatyczny jest – pomyślałem. – Smutno będzie patrzeć, jak ten czeski potwór mu się sukcesywnie rozpada.

Jechaliśmy. Katowice zostawiliśmy w tyle. Wciąż straszeni możliwym opadem z posępnego nieba zbliżaliśmy się w stronę Słowacji. Byłem wyluzowany, choć co jakiś czas nie dawał mi spokoju jeden drobny szczegół. Kalkulowałem, że z mety w Istambule w cztery dni będę musiał wrócić do pracy. To było nieodwołalne. Trzy dni jazdy z powrotem, jeden dzień w zapasie. Oczywiście, jeśli tam dotrę, bo tego dnia szczytem marzeń było osiągnięcie Debreczyna.

Pierwsze krople spadły, kiedy osiągnęliśmy Tatry. Jak na polskiej granicy zaczęło, to padało do końca dnia. W ruch poszły przeciwdeszczówki. Trochę jednak za późno. Wszyscy, wypatrując niebieskich dziur w zachmurzonym niebie, łudzili się, że przejdzie. Kiedy zajechaliśmy na stację benzynową, by się w nie ubrać, wilgoć miała już nas we władaniu. Za Popradem całkiem straciłem nadzieję na suchą podróż. Padało równo. Buczenie dwusuwa zlało się z odgłosem kropli deszczu. Wycieranie szybki kasku, zmiana biegów, zakręt, podjazd, zjazd. Ustawicznie to samo. Milczący jeźdźcy burzy jak z piosenki The Doors. Tylko otoczenie inne od moich młodzieńczych wyobrażeń.

 

Było ciemno, kiedy wjechaliśmy na słowacko-węgierskie przejście Král-Bánréve. Terminal widmo. Pusto, pewnego dnia wszyscy, którzy tu siedzieli, aby wywierać wpływ na podróżnych – zniknęli. Zostawili z dnia na dzień to, czego tak gorliwie przez lata strzegli. Dla nas to nie było istotne. Bardziej interesowało mnie to, że chociaż na chwilę pod dachem przestało mi się lać na głowę. Mimo jeszcze sporego odcinka do pokonania poczuliśmy, że coś nam się udało. Naprawdę byliśmy na tych maszynach w drodze do Azji. Podbudowany wtopiłem się znowu w deszczowy mrok rozganiany reflektorami. Miszkolc, Polgár, a potem kolejny przystanek na autostradowej stacji celem zjedzenia węgierskiego gulaszu. Dalej drogowskazy na Nyíregháza, Budapeszt, Eger. A może kolejność była inna? Za każdym razem, kiedy tam jestem, wszystkie te nazwy przewijają się w mojej głowie. Nie ma znaczenia. Liczy się droga. Ta dziś stała się monotonna. E79 czy M35? To to samo, ostatni jej odcinek. Dwa pasy autostrady, które zaprowadzą nas do mety. Ciemna droga rozbłyskująca co pewien czas odbitym blaskiem. Z godziny na godzinę przybywa refleksów świetlnych. Są na szybie kasku, są w snopach świateł mijanych samochodów. Odbijają się od asfaltu i boleśnie zaczynają kłuć w oczy. Połyskuje, co jakiś czas również blask w lusterku wstecznym – to albo pozostali, albo jakieś auto. Refleksy obecne przede mną na lampie tylnej Mirka. Refleksy, krople i blask. Buczenie silnika koi do snu, wilgoć zabrana jeszcze ze Słowacji z niego wyrywa. Wiatr, chłód. Okropne szarpanie mnie całego.

Debreczyn

Dojechaliśmy tam. Najważniejszym stało się doprowadzenie do ładu w kolektywnej umywalni. Bardaszka zdawała się być przeniesiona z innego miejsca. Może z ośrodka wczasowego nad jeziorem Serwy, gdzie wiele lat temu na letnich koloniach mieliśmy tapczan pełen butelek z piwem?

Inni już balowali. W zmęczeniu deszcz, zapach spalin i odgłosy silników mieszały się z muzyką. Folk, rock, punk rock, reggae, klezmerska. Eklektyczny bałagan.

W tym całym bajzlu, około dwudziestej drugiej, w domku z płyt OSB na obskurnym kempingu uświadomiłem sobie, że MZ to naprawdę coś, że jedzie i się nie psuje. Zaszło to gdzieś pomiędzy śpiworem a szyjką plastikowej butelki z bimbrem podetkniętej przez kamratów. Ktoś z lokatorów wyciągnął gitarę elektryczną i piec. Ostre akordy zastąpiły szum wiatru i buczenie silnika. Koniec.

 

Ranek powitał nas niespecjalnie, przelotnie padało. Nawet nie chciałem spojrzeć na pana sprzedającego arbuzy przed kempingiem. Zebraliśmy się wartko, by włączyć się w pustą o tej porze, mokrą i wąską szosę. Najważniejsze, że do granicy z moją Rumunią zostało tylko kilkadziesiąt kilometrów.

Kraj Karpat, monastyrów, warownych kościołów, Włada Palownika, siedmiu Cyganów liliputów oraz – o czym mało kto wie – buchających parą błotnych wulkanów.

W pośpiechu to wszystko ominę. Teraz nie potrzeba zwiedzania świata pchała nas do celu.

Czas, to on był tym, co kazało się poruszać. Bezlitosny i nie na sprzedaż. Topniejący jak kostka lodu w ciepłym drinku. Ograniczający nasze postrzeganie świata do mety etapu dziennego.

Dziś mieliśmy przed sobą kilkaset kilometrów – chyba z pięćset. W skali tego kraju to niewiele, ale na pewno wyzwanie. Koła się rozkręciły, wyrzucały spod siebie wodę jak z prysznica, a do nosa docierał mokry zapach lasu. Byliśmy niedaleko granicy, kiedy Felkowi zabrakło paliwa. Flaszka, rurka i mój zbiornik. Akcja była szybka. Znowu jechaliśmy. Przejście graniczne. Waluta, winieta i benzyna.

Ład Węgier został zastąpiony przez folklor Bihoru.

Drogę wybraliśmy łatwą, nie chcąc tracić czasu na doznania z kultowej, górskiej 7C. Jednak nawet tranzyt przez ten kraj chciwie zabiera godziny. Masa tirów. Podjazdy i bardzo ostre zakręty. Często wszystko na raz i to na ciasnych pasach ruchu, gdzie nie uświadczysz namalowanych linii. Dziury, żwir rozsypany razem z krowim i owczym gównem. W geście rekompensaty trudów otrzymaliśmy jedynie lepszą pogodę.

Byliśmy chyba w Bejuș, kiedy w Felka emzecie coś trzasnęło. W czasie jazdy odkręcił się pałąk trzymający tarczę kotwiczną tylnego bębna. Cały hamulec nawinął się na ośkę, zabierając długie cięgło. Nie przejąłem się bardzo. Nie powiem też, że mnie to nie ruszyło. Cały czas działał mój perfekcjonizm, który nie pozwalał na całkowitą obojętność. Wciąż obowiązywał zaimplementowany przez kapitalistyczny system wartości program, który działa w oparciu o zegarek i kalendarz. Dobrze, że w miarę pokonywanych kilometrów pojęcia takie jak zarządzanie czasem powoli spływały z głowy do dupy.

Po ocenie niedbalstwa właściciela, który przypieczętował je rozbrajającym uśmiechem, podzieliliśmy się na zadania. Mirek analizował i zapamiętale tłukł młotem w detale konstrukcji, Felek pozował, a ja robiłem zdjęcia i kanapki. Akcja nie trwała zbyt długo. Czas zleciał, bo wynikła również konwersacja, kiedy zatrzymał się przy nas żuk przyjaciół Leny’ego.

Znowu start i problemy ulatują. Przez najbliższe godziny cieszymy się jazdą. Przyjemność sprawia mi przenoszenie wzroku z otoczenia na kolegów i co jakiś czas na oldskulowe zegary mojej maszyny. Przed swoim domem jakaś kobieta w kwiecistej spódnicy, chustce na głowie i niebieskim swetrze mierzy nas wzrokiem. Może rajd dziwnie oklejonych samochodów na zagranicznych numerach był dziś największym wydarzeniem?

Słucham jednostajnego buczenia dwusuwowego silnika. Droga mnie pochłonęła. To ten stan, kiedy prowadzi się intuicyjnie i motocyklista może oddawać się rozmyślaniu o sensie istnienia. Łagodne łuki przechodzą jeden w drugi. Dziury w drodze, niezależnie od wielkości, zdają się omijać same. Nie wiem, gdzie jestem, może to Alba, może już Sybin. Nigdy się nie nauczę umiejscowienia okręgów tego kraju. W zupełności wystarcza mi podział na garbatą, płaską i górską Rumunię. Powoli dopada mnie monotonia rajdowego rytmu. Muszę jechać wprost do celu etapu, więc po co miałbym meandrować? Cztery socjalistyczne motocykle jak sczepione niewidzialną linką jadą wprost do Călimănești. Nie mogę zboczyć fizycznie z drogi, więc zaczynam wędrować po okolicy w myślach. Wspomnienia przynoszą mnie natychmiast na inną trasę, w inne miejsce. Gdzieś dalej na północny wschód.

Było to lata wcześniej w przydrożnym zajeździe zaraz za Kiszyniowem. Zatrzymaliśmy się tam przed zmrokiem. Zmęczenie pierwszej doby w tym uznawanym za jeden z najbiedniejszych krajów Europy dało się we znaki. Zajazd wyglądał obleśnie.

Czy jest ciepła woda? Na to najważniejsze pytanie padła twierdząca odpowiedź od kobiety za barem.

Kolacja w postaci makaronu z przemielonym, tłustym baranim mięsem smakowała nad wyraz. Zresztą została od razu popchnięta przez cud mołdawskich piwowarów. Zimne Chișinău. Ono złagodziło klimat, który od rana przebijał niedościgłego Stanisława Bareję. Sprawiło, że zatarł się niedawny widok ludzkiej masy spychającej z głównego skrzyżowania stolicy unieruchomiony trolejbus, dyktę zamiast szyb w oknach bloków mieszkalnych czy spadającą z ciężarówki wprost pod moje koła blachę wielkości dachu od kiosku Ruchu. Zakątek piękny, wina będące ostatnim godnym produktem regionu nęcą, ale gangrena socjalizmu nie ustępuje łatwo. Ciągną człowieka najdłuższe na świecie piwnice win. Cricova, Mileştii Mici. Ja też pragnąłem je zwiedzić, ale odechciało mi się, gdy szefowa, do której wyglądu bardziej pasowałoby określenie „kobietoświnioszczur”, źle mnie oceniła. Widocznie pomyliła nas z turystami z zachodniej Europy i jej komunistyczna, chciwa natura zażądała zbyt wiele za wjazd.

Wiele myśli kłębi się w głowie, kiedy wspomnienia przemierzają Mołdawię.

Kolega „Szaman” swego czasu przyleciał z Kanady do Europy wraz z synem. Spotkałem go w warszawskim barze. Wagabunda, obieżyświat, jakich mało. Padło hasło. Zaśmiał się.

– Wiesz, ja specjalnie po to się tu z młodym wybrałem. Musieliśmy tam pojechać. Większego gówna nie ma już w Europie. Tam i obok, w tym zasranym Naddniestrzu. Chciałem mu pokazać, jak może być. Jak ludzie żyją. Musiałem już teraz, za kilka, kilkanaście lat czegoś takiego nie będzie. Każdy powinien to obejrzeć, doświadczyć, zastanowić się nad tym, co ma. Ile to jest warte.

Tak, mnie dziś z dziesięć razy zatrzymała do kontroli mołdawska policja. Raz wyrwali pieniądze za nic. Raz udzielili informacji. Gdzie ja jestem? Bałkany, Rosja, zgubiony fragment Rumunii? Nie wiem. Chyba mnie to nawet nie interesuje. Tu każdy może zachorować na obojętność. Zwłaszcza na początku października. Teraz jest ważne teraz. Telewizor ledwie trzymający kolor nadaje lokalne disco z trzaskiem i szumem słabego sygnału. Trzeba odpocząć. Czas żegnać bufetową o tlenionych włosach z kilkucentymetrowymi odrostami i udać się do pokoju. Z baru wychodziło się na tyły posesji. Schody były na zewnątrz budynku, jak w amerykańskim filmie. Pokój na pierwszym piętrze. W półmroku sodowej lampy wątpliwie lśniła kanciasta łada. Oparty o nią stał mężczyzna. Dres błyszczał kolorami tęczy, w dłoni odbijała światło butelka piwa. Musiał się opierać, żeby ulżyć zmęczonym z przepicia nogom. Jego dama, wpatrzona w swego bohatera, stała przed nim, paląc papierosa. Prowadzili rozmowę. Intonacja, typowo dla podpitych na przemian raz malała, a raz rosła. Chwilami pokrzykiwali. Ona zabrała mu butelkę i z gracją lumpa skrańcowała zawartość. Usłyszała ochrypły komentarz. Nie było już wyjścia, trzeba było spuentować miły wieczór gdzie indziej. Może zabrakło na pokój, może było coś lepszego pod ręką. Z jękiem otworzyły się drzwi. Ciała zapadły się w miękkie fotele rosyjskiego sedana. Trzask zamykania, skowyt rozrusznika i rozgarnąwszy ciemność światłem bladych reflektorów, auto oddaliło się w mrok nocy.

Do realnego świata przywracają mnie warunki jazdy i nadchodzący zmierzch. Wyprzedzanie tirów zaczęło przyprawiać o nerwy. Długi, kręty podjazd ciągnął się w nieskończoność. Rumuńskie drogi nie zawsze pozwalają na refleksje. Musiałem wrócić do rzeczywistości.

Călimănești – 483 km

Czy kiedy zapadnie zmrok, na drogę wyjdą wampiry?Chciałem, żeby tak było. W snopie światła reflektora mogłyby pojawić się jeszcze przechodzące drogą żywe trupy. Na tylne siedzenie wskoczyłby duch. Miałem na to cichą nadzieję wspartą życiowym doświadczeniem. Do żadnego innego entourage’u nie pasują goście z zaświatów tak bardzo jak tu w Rumunii.

W istocie było jednak dość zwyczajnie. Po czterech setkach, które nawinęliśmy do tej pory, musiało zrobić się ciemno. W jakimś mieście trzeba było stanąć na podciąganie sprzęgła w motocyklu Felka i kulturalną kawę w McDonald’s. Musiało to być w Sybinie, bo niby skąd gdzie indziej byłby tam McDonald’s?

Czas leciał, a ja byłem coraz bardziej zmęczony. Opuściliśmy to miasto, rzuciliśmy się w mroki Rumunii i zaczęło się. Zrobiliśmy to, czego odradza każdy turystyczny przewodnik. Jechaliśmy przez ten kraj nocą. Przed nami istny folwark zwierzęcy: psy, osły i kozy. Jednym słowem – slalom. Do tego wyprzedzanie tirów. Zakręty, blask świateł i górski powiew chłodu, a za chwilę gorąca chmura spalin z diesla prosto w twarz. Krawędź naczepy dwa metry przed nosem. Po kilkunastu kilometrach tej gonitwy zaczynam mieć dość, mięknę. Mirek trzyma się jak zwykle najlepiej, ale mimo wszystko z kolejnymi kilometrami coraz trudniej utrzymać tempo zwartą kolumną. Wciąż ktoś zostaje i ktoś nadgania.

W końcu dojeżdżamy. O tym, że Călimănești to ta pięknie położona uzdrowiskowa miejscowość, dowiedziałem się znacznie później. Wtedy nie było czasu na zastanawianie się nad tym, co nas otacza. W oszołomieniu nie zorientowałem się nawet, że już tam wcześniej byłem.

Teraz jesteśmy jednymi z pierwszych uczestników na etapie i nie możemy znaleźć sugerowanego kempingu. Zgodnie z zasadami rajdu otrzymaliśmy tylko namiar na punkt zborny, który jest dzisiejszą metą. U celu nie możemy się niczego spodziewać. Na pewno nie powitania z kwiatami. Kręcimy się trochę i nawet pomagają nam policjanci. Wciąż jednak nie możemy znaleźć miejsca, które pomieści ponad sto dwadzieścia samochodów i czterysta osób ze wszystkich ekip. Coś musi być nie tak albo z naszym szukaniem, albo z namiarem. W międzyczasie dojeżdżają kolejne załogi, a nas zaczyna irytować bałagan. Chcemy odpocząć. Przelot około pięciuset kilometrów dziennie na emzecie to jednak sporo. Nie widzimy szans na integrację. Wszyscy gdzieś jeżdżą, by wrócić z niczym. Nie zapomnę widoku dużego fiata z czarno-białym telewizorem na dachu, który w mroku nadawał program składający się w większości z zakłóceń. Symbol tego rajdu. Miejscowi mogli myśleć, że ta karawana to normalna wycieczka z Polski.

Załogi lokują się po kwaterach. W końcu i my rezygnujemy. Zalegamy w niewielkim i zadziwiająco przyjemnym pensjonacie. Do tego nie jest drogo. Nie weźmiemy udziału w obchodach dzisiejszego dojazdu, ale przynajmniej trochę się zregenerujemy i pozbędziemy wilgoci, która zadomowiła się w nas i wszystkich rzeczach jeszcze na Słowacji. W ruch idą suszarki do butów, przepraszam, do włosów. To taki stary rajdowy patent na szybkie wysuszenie nawet długich crossowych buciorów. Wymaga fachowej wiedzy, bo suszarki tego zazwyczaj nie lubią i było wiele takich, które przypłaciły te czynności życiem.

Jakim cudem nie zmarłem na skutek zatrucia alkoholami? Nie wiem. Mój organizm nie toleruje mieszania, a połączenie rumuńskiego Pinot Noir z palinką Mirka nie mogło skończyć się inaczej. Może po prostu ja nie mieszałem, a może byłem tak dotleniony, że przeżyłem? Tego też nie pamiętam. Przestałem pamiętać, kiedy odziany w same slipy Mirek rozparty w fotelu polewał do szklanek, a Felek na wielkim łożu drzemał w ubraniu z serbską czapką czetnika na głowie. Leny z nas wszystkich chyba kontaktował najlepiej.


Bułgarskie dziury

Wyspani, najedzeni i zadowoleni z pierwszego kopa odpaliliśmy motocykle. Zapach dwusuwowych spalin z rana działa narkotycznie. Znowu jesteśmy gotowi na kino drogi i pobocza. Po chwili mkniemy w słońcu przed siebie. Jest wspaniale. Motocyklowa, dzika wolność! Zaczynam kochać moją emzetę. Wiem, że jak dowiezie mnie do mety, to zostanie ze mną na dłużej. Co jakiś czas przystanek na tankowanie. Polubiłem ceremonię dawkowania oleju do benzyny dla naszych dwusuwów.

Z namaszczeniem odmierzam dawkę. Żeby było dokładnie, przed nalaniem należy butelkę z olejem postawić na płaskiej powierzchni. Dobry do tego jest dystrybutor paliwa na stacji. Potem spojrzenie na podziałkę. Wiemy, ile jest i ile trzeba wlać. Dawkujemy teraz więcej. Robi się piekielnie gorąco, a emzety pracują ciężko po wiele godzin. Mimo to kolor końcówek rur wydechowych jest szarobiały. Co za sprzęt! Wprawne chluśnięcie i odpowiednia dawka miodowego płynu wpada do benzyny przez okrągły otwór zbiornika. Następnie należy znowu postawić butelkę z olejem na dystrybutorze, dla sprawdzenia, czy nie trzeba czynności powtórzyć. Jest OK. Można lać benzynę.

W trasie mijamy innych uczestników. Najszybciej prują polonezy i duże fiaty. Kiedy zrobiło się płasko przed Bukaresztem, na trasie szybkiego ruchu, niektóre graty zasuwały chyba po sto czterdzieści lub więcej. Można pozazdrościć. Ci męczą się najbardziej wieczorami. My niestety w czasie jazdy. Nie wszystkim się jednak udaje. Mijamy uszkodzone auta, które rajdowcy naprawiają na poboczach. Całe konsylia, sterty narzędzi, masa części zamiennych. Gra muzyka, pasażerowie się bawią. Nie może się nie udać. Często towarzyszy takiemu wydarzeniu kilkanaście ekip rajdowych. My też podjeżdżamy, żeby wymienić dwa zdania, pozdrowić się nawzajem i życzyć sobie powodzenia. Grzejemy szybką trasą cały czas około stówy. Czasem dajemy nawet sto dziesięć. Jest równo i nie ma dużego ruchu.

Felek napiera tak ostro, że przyciera silnik. Puchnie mu tłok w cylindrze i przyłapuje. Zwalnia, zostaje w tyle, żeby dać odpocząć silnikowi. My też zwalniamy, by niedaleko zjechać na pobocze. Sprzęty stygną, chwila narady przed następnymi kilometrami. Niedługo później mój silnik zaczyna nieco przerywać, chwilami tracąc moc.

Myślałem, że to zatarcie. Okazało się jednak, iż miałem po prostu słabo odpowietrzany zbiornik paliwa. Przed wyjazdem założyłem okolicznościowy korek od MZ TS. Taki z napisem upamiętniającym starty tych motocykli w sześciodniówkach. Na fart, na dobrą wróżbę. Okazało się, że miał słabo drożny odpowietrznik. Przy szybkiej jeździe zasysał się. Uszczelka korka powędrowała do kieszeni. Najwyżej benzyna będzie chlupotać pod korkiem.

 

Obwodnica Bukaresztu. Osobliwe zjawisko. Asfalt już dawno przestał tu stanowić gładką powierzchnię. Koleiny zamieniły się w fale, na których mniejsze pojazdy surfują w gigantycznych korkach tam, gdzie zbiegają się dojazdówki. Prym wiodą ciężarówki, ale furmanki też nie dają za wygraną. Przeciskamy się. Spoceni motocykliści na komunistycznych maszynach. Spoceni faceci za kierownicami osobówek. Spoceni tirowcy. Wszyscy spoceni. Uśmiechnięte twarze i mordy zakapiorów. Ludzie w pojazdach i ludzie na drodze. Cyganie, Rumuni, Bułgarzy. Kobiety, mężczyźni, dzieci. Psy, koty, świnie i krowy. W samochodach, na samochodach, przy drodze i na drodze. Upalny burdel na kółkach – z asfaltu, betonu, spalin oraz kurzu. W samym środku tego lupanaru Leny upuszcza swój mały aparat cyfrowy, który ginie w spektakularnej scenie pod kołem ciężarówki. Piękny, choć kosztowny triumf mechaniki nad elektroniką. Jednak cudem ocalona karta pamięci jedzie z nami dalej.

Zostawiamy to. Mkniemy w stronę kolejnej granicy. Ruch niewielki, można pruć. Mijamy wioski, pola, słoneczniki i kukurydzę. Czasem porsche cayenne na bułgarskich blachach wyprzedzi nas i moskwicza z wystającym z bagażnika dywanem. Znowu wioska, jakiś koń z wozem.

Kurwa mać! Palce prawej dłoni będące w pogotowiu zaciskają się na klamce hamulca przedniego. Prawa noga naciska na dźwignię. Miękkie zawieszenie siada. Oczy robią się wielkie, a żyły napinają jak struny. Palce odbierają sygnał z mózgu i drgają lepiej niż zaciski pod wpływem sygnału z ABS. Noga pulsacyjnie naciska, odrobinę lżej niż trzeba do zablokowania tylnego koła. Nie chcę tego. Dozuję jak automat.

Zawieszenie wstało, a moje kończyny przestały wywierać nacisk na układ hamulcowy. Na metr przed zestawem „człowiek-koń-fura”, który zagrodził nam skutecznie prawie całą szerokość drogi.

Leny jechał przede mną. Miał mniej czasu, ale sporo szczęścia. Kątem oka widzę, jak wytraca prędkość, lawirując po chodniku po lewej stronie jezdni. Dobrze, że nic z przeciwka nie jechało. Dobrze, że się zmieścił. Po prostu jest dobrze.

Facetowi nawet powieka nie drgnęła. Brakowało tylko pozdrowienia z podniesieniem słomianego kapelusza w geście uszanowania. Zgłupiałem trochę. Nic nie mówię. Liczę motocykle i wbijam jedynkę – jedziemy.

Do Bułgarii wjeżdżamy mostem na Dunaju. Po jednej stronie Giurgiu, po drugiej Ruse. Oba brzegi łączy praktyczny monument przyjaźni zbudowany przy pomocy bratniego ZSRR. Prężą się kolumny, spomiędzy których spogląda na nas dumny napis „Bulgaria”. Na stacji benzynowej zaraz po przekroczeniu granicy wznosimy toast bezalkoholowym piwem Kamenitza.

Nie ma czasu na więcej. Odpalamy silniki, żeby po chwili pędzić na spotkanie morzu drogami wśród słonecznikowych pól. Dużo ich w tej części świata. Słoneczniki i kukurydza. Kukurydza i słoneczniki. Dawno nie było gór. Płaska Bułgaria przypomina płaską Rumunię. Dziury w drodze też są podobne. Łaty na nich nie do odróżnienia. Słucham silnika, napawam się wiatrem i widokami.

To przestała być jazda na motocyklu. A jeśli jeszcze była, to do mnie docierała po transformacji. Wąskie koła na styku z asfaltem bardziej poczęły przypominać palce stóp baletnicy. Muskanie drogi zamiast walcowania. Pędziliśmy w naszym rozumieniu do celu, ale przecież prędkość bardziej przypominała spacer. Taniec, w którym prowadziłem raz ja, a raz ta zwiewna maszyna, ku spełnieniu się na krańcu Europy. Cierpliwe trwanie w czasie i brzęczącym dźwięku. Raz cykanie spalonej w cylindrze mieszanki, a raz głos cykady, w który się ta praca zamienia.

W przetwarzaniu uczestniczył wiatr. To on opływał ożebrowany obficie silnik, zabierając nam ciepło z przemiany gazowej. Zabierał oleistą zawiesinę spalin i ostatecznie transformował na świerszczy śpiew. W tym ruchu powstawał związek moich mięśni, kości i duszy z jej aluminium, stalą oraz benzyną.

Disko Partizani

Balet zaczął się znowu, kiedy zapadł zmrok. Obrana trasa to przez blisko sto końcowych kilometrów mieszanina podjazdów, zjazdów i rozległych dziur zdolnych pochłonąć pół koła motocykla. Zatrzymujemy się, żeby wyczyścić szyby kasków. Już po kilkunastu kilometrach jazdy są całkowicie pokryte meszkami. Na stacjach benzynowych sporo naszych. Naprawiają, tankują lub imprezują. Atmosfera dobra. Na którymś czyszczeniu szyby jest jednak cicho i ciemno. Tylko odrobina żółtego światła pada na nas z zabudowań.

To bardzo mała stacja benzynowa. Coś słyszymy. Zbliża się. Mrok i ciszę zaczyna rozdzierać pomruk. Basy stają się coraz wyraźniejsze. To nie jest ludzki ani zwierzęcy dźwięk. Zmienia się intonacja. Dochodzi zaciąganie. To maszyna. Jakaś bestia. Po chwili pojawiają się, rzucając blade światło. Mijają nas. Groteskowy obraz wehikułów puszczających płomienie i iskry. To nasze samochody. Urwali wydechy. Nieśli w mroku wieść o sobie jeszcze długo po tym, jak ciemność pokryła drogę.

 

Meandry między dziurami spowalniają nas do blisko dwudziestu kilometrów na godzinę. Zatrzymujemy się. Meszki, spotkania z innymi, mapa, dyskusje, picie i siku. Na kolejnym postoju nie mogę uruchomić motocykla. Mam trochę dość. Wygląda na to, że prąd w instalacji się skończył. Ledwie widać w ciemności zapalone kontrolki. Pchamy motocykl, zanim całkiem zgasną. Zapala. Euforia daje nową energię do jazdy. Na tych wybojach urwałem celę w akumulatorze. Stracił pojemność i część prądu. Jeszcze parę kilometrów i na dziś będzie koniec. Droga stopniowo się polepsza, dojeżdżamy do cywilizowanego na swój sposób wybrzeża. Sklep pozwala uzupełnić zapasy. Sięgam po wino. Zdjęcie na bulwarze i SMS do domu. Meta w turystycznym Sozopolu o godzinie dwudziestej drugiej po przejechaniu ponad pięciuset kilometrów. Nareszcie!

Przy wjeździe na kemping każą nam zostawić paszporty. Nie chcę, ale daję. Wyglądamy jak naćpani. Ledwie chodzę i zataczam się jak marynarz, który zszedł na ląd po długim rejsie. W głowie dalej przewija się droga. Sił przybywa, kiedy wpadam w ramiona naszych żukowców. Kondzio, wielki jak tur, ma w rękach mały, dziecinny, kolorowy materac; wraca z plaży. Gęba mu się cieszy na nasz widok. Oj, zaraz trzeba będzie pić.

Rozbijamy namioty. Liżemy rany. Leny zaczyna naprawę rozszczelnionego zbiornika, z którego od rana ciekło paliwo.

Równolegle rozpoczyna się balanga. Mamy wszystko, co potrzeba, żeby czuć się lepiej niż w czterogwiazdkowym hotelu. W ruch poszły konserwy, menażki, latarki i kempingowe lampki skutecznie przyciągające komary. Flaszki zebrały się z całego świata, ale dominuje styl bałkański. Gra muzyka z samochodów. Mamy dmuchane materace, a ja mam wygodne, rozkładane krzesełko, które dzielnie trzymało się mojej emzety w okolicach rury wydechowej. Jest bosko. Bawimy się setnie, pijąc jak spragnione bizony.

Klimat popsuł się tylko na chwilę. Któryś z uczestników rajdu przyniósł nasze paszporty. Jakiś bułgarski troglodyta z obsługi pogubił je na drodze prowadzącej do recepcji. Wkurzyło nas to, ale aferę zostawiliśmy na rano. Chcieliśmy, by była profesjonalna.

Teraz Felek tańczy na masce dużego fiata. Z wielkiego boomboxa leci Disko Partizani, to już prawie hymn tego wyjazdu grany pod batutą niemieckiego DJ-a o ksywie Shantel. Ten widok jest bezcenny. Przymykam oczy. Smakuję czerwone wino i wsłuchuję się w otoczenie pulsujące dźwiękami i barwami. Chcę te chwile zachować na wieki. Dotykam sedna spełnienia drogą.

 

Ranek dla wielu był ciężki. W powietrzu czuć rozprężenie. Morze błękitne, pogoda piękna, a w głowach szum. Dodatkowo perspektywa krótszej trasy na dziś. Śniadanie, kąpiel w falach. Potem pakowanie i jesteśmy gotowi. Idziemy na recepcję. Pogubionych paszportów było więcej, więc zebrało się kilka osób.

Informujemy, że chcemy uregulować opłaty i ruszać, a więc odebrać paszporty. Dziewczyna chwilę ich szuka, a potem pyta kolegę. Zaczynają się głupie miny. Nie mogą znaleźć. Obnaża się całokształt trędowatej buchalterii.

– Zostawialiście je nam? – dopytuje z tępym uśmiechem dziewczyna.

– Oczywiście, przecież takie macie procedury.

– Ale paszportów nie mamy. Musiało ich nie być.

– Jak to nie być? Zostawiali wszyscy!

– E, nooo… nie wiemy, co się stało.

– No jak to, co? Jak nie wiecie, to my zaraz zadzwonimy na policję i zawiadomimy, że zginęły wam nasze dokumenty.

Trochę się przestraszyli i mogliśmy przeżyć chwilę rozkoszy, obserwując ich nerwy i zajadając lody. Stawialibyśmy się tak dłużej, ale należało już jechać. Powiedzieliśmy im, co zrobili. Najgorsze, że gdyby naprawdę nikt nie znalazł paszportów, to mielibyśmy nie lada problem. Te matoły nawet specjalnie się sprawą nie przejęły.

Pojazdy powoli przekroczyły światło bramy i już prawie włączyliśmy się do ruchu. Prawie.

Nie, to nie możliwe! Co tu się dzieje! Złombolowy fiat, który stał już przed kempingiem, jest właśnie unoszony w górę na lawetę. O co chodzi?

Jeden z żylastych laweciarzy przechodzi na drugą stronę ulicy i fotografuje znak zakazu zatrzymywania. Tak, z drugiej strony ulicy! Potem wraca i fotografuje fiata wędrującego na lawetę. Raz i dwa to trzy, a trzy oznacza tu mandat. Nie szkodzi, że się nie należał. Fiat będzie do odebrania po uiszczeniu opłaty pięć kilometrów dalej na parkingu. Po prostu laweciarze mają układ z policją i holują wszystko, co im wpadnie w łapy i stoi poza oznaczonym (czytaj: płatnym) parkingiem. Może ich nawet z tego kempingu wezwali nasi życzliwi i rzetelni gospodarze.

Co za ludzie? Co za miejsce? Wierzyć mi się nie chce, że tysiące rodaków przyjeżdża na to wybrzeże wypoczywać. Petko Voyvoda przewraca się w grobie, patrząc na swych potomków. Ten rewolucjonista pędził Turków z Bułgarii, gonił z Krety, ale nie wypędził kurestwa ze współziomków. Specyficzny to kraj.

Kilka razy szwendałem się po Bułgarii i dalej wiem mało. Kiedyś z Markiem tułaliśmy się dwa dni po górach, żeby znaleźć przejście do Grecji. Pod koniec tego kręcenia było już nam wszystko jedno, czy wjedziemy do Grecji, czy do Macedonii. Przejścia obsługiwały tylko miejscowych. Zawracaliśmy i jechaliśmy po kilkadziesiąt albo i więcej kilometrów, żeby szukać dalej. Było warto. Im bardziej błądziliśmy, tym na większe skarby udawało nam się natrafiać. Ludzie przed domami czekali na nadejście czegoś, co nie nadchodziło. Inni pili w spelunach z widokiem na meczety. Rzeka miała dać ochłodę i odpoczynek, ale nie było w niej wody, bo wyschła.

Gotowaliśmy obiad w cieniu drzew. Marek założył krowie na głowę garnek i cieszyliśmy się jak dzieci, gdy z nim poszła. W interakcję z mężczyznami w wiosce weszliśmy dzięki awarii. Podczas naprawy połamałem miejscowemu mechanikowi wiertła, ale nie to było ważne. Częstowaliśmy się papierosami, a usterka musiała być usunięta przed zmrokiem. Pomagało kilku. Niezrozumiałą radą, uśmiechem, papierosem. Symbioza mechaniczna. Serdecznie nas żegnali. To była jedna z najlepszych naszych jazd. Wspaniałe trasy, piękne góry, inni ludzie. Meczety i monastyry w jednej wsi, przy jednej ulicy. To chyba najpiękniejsza Bułgaria, jaką pamiętam.

Pamiętam też tę, w której Marek uparł się, żeby na ulicy wymienić pieniądze. Cinkciarz był na medal. Wąsacz wciskał kit, że potrzebuje złotówek, bo nazajutrz jedzie do Radomia.

Za złotówki otrzymaliśmy oczywiście bułgarskie banknoty sprzed denominacji. Nawet antykwarycznie nie miały wartości. Byłem na Marcela za to zły. Na zgodę pojechaliśmy połazić po złomowisku niedaleko Warny. Śmietniki zawsze nas zbliżały.

Ruszyliśmy dalej. Bułgaria nie jest jednorodna. Nie jest taka, jaką widzą ze swoich klimatyzowanych samochodów turyści w drodze do zadeptanego Nesebyru. Jest różna jak jej wina. Można trafić na komercyjne badziewie, ale również na wielkie doznania. Niektóre inwestycje dowiodły, że reanimacja lokalnego winiarstwa nie poszła na marne. Żeby się o tym przekonać, wystarczy otworzyć któreś ze współczesnych win. Choć pochodzą z niedocenianego kraju, potrafią być czasem misterne i drogie jak Błękitny Koran. Daje mi to do myślenia. Może w innym zakresie też można albo w przyszłości uda się odkrywać pozytyw? Chyba muszę tam wrócić i jeszcze wszystko sobie poukładać.

Azja

Byliśmy sami na tej drodze. Kręta i wąska jak na Mazurach. Garbata jak na Suwalszczyźnie, tylko słoneczna jak na południu Europy. Cykady wtórują dwutaktowym silnikom. Jeśli sporadycznie spotykaliśmy jakieś pojazdy, to tylko nasze „rajdówki”. Specyficzną dla tego kraju nadmorską architekturę, znaną z kiczowatego połączenia orientu z disco, zostawiliśmy za sobą bez żalu. Spokój. Pozytyw tak gęsty, że można go dzielić na kawałki jak nożem ser. Jednak bez żadnego drugiego dna. Żadnego poszukiwania siebie w sobie i żadnego zen. Po prostu relaks na emzecie.

Wielka