Porcelanowe portrety - Justyna Towarek - ebook + książka

Porcelanowe portrety ebook

Justyna Towarek

0,0

Opis

Osiem opowiadań.
Osiem portretów.
Osiem ludzkich historii.

Tajemniczych, niezwykłych, mrocznych.

Niespełniona primabalerina, kolekcjonerka lalek, zdesperowany ojciec-morderca, mały syn samobójczyni, wdowa po gwałcicielu swojej córki…

Miłość – do dziecka, do kobiety, do życia. Miłość w tle i na pierwszym planie. I siedem grzechów głównych.

Debiutancki zbiór Justyny Towarek w sposób nie do końca oczywisty nawiązuje do konwencji literatury gotyckiej. Skrzywdzeni przez los, innych ludzi lub przez własną psychikę bohaterowie i (nie)zwyczajne, a czasem makabryczne epizody z ich życia mogą stanowić zarówno interesującą lekturę, jak i punkt wyjścia do refleksji nad tym, czy to, co spotyka nas samych, zawsze i na pewno jest takim, jakim je widzimy i odczuwamy.

Justyna Towarek, częstochowianka, absolwentka filologii polskiej z awangardową duszą. Bezwzględnie rozmiłowana w „absurdach” Gombrowicza i literackiej atmosferze grozy. Wegetarianka szukająca ukojenia w górskich krajobrazach oraz filiżance niezastąpionej smakiem kawy.

Blog Autorki:
www.blacklady.blogujaca.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 65

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Primabalerin(k)a

 

Stoi przed posrebrzaną taflą lustra, które spoczywa leniwie w topornych ramach. Powoli przeciąga wzrok po wijących się na nich cudacznych zygzakach, przypominających muszle ślimaków z rodziny krążałkowatych, a może skrzydelników? Dokładnie nie pamięta, ale było o tym ostatnio na lekcji przyrody. Jednak zamiast słuchać łysego staruszka, który z zapałem opowiadał o poszczególnych gatunkach prześluzowanych mięczaków, obserwowała rozlewające się po jego czaszce miedziane plamy. Uwielbiała to robić, bo za każdym razem odkrywała inny kształt. Raz wydawało jej się, że widzi mapę Australii, toteż machinalnie zaczęły z niej wyskakiwać kangury! Kiedy indziej dostrzegła krowie łaty, a przywołały one na myśl cieplutkie, słodkie mleko, takie ze świeżą pianką. A przecież z mleka powstaje czekolada i lody, i jogurty! Natomiast ostatnim razem na asymetrycznej głowie Pana Sprzączki (jak tylko zakładała spodnie z metalowymi kółeczkami, to miała wrażenie, że nosi na pasku swojego nauczyciela) ujrzała baletnice, o tak! W swoich rozłożystych sukniach poruszały się rytmicznie niczym drobne wiórki kulistego dmuchawca! A należy wiedzieć, że Amelia bardzo chciała tańczyć w balecie i to z powodu tych natrętnych myśli nie posiadała zbyt dużej wiedzy na temat ślimaków, a na pewno nie takiej, jaką według Pana Sprzączki posiadać powinna.

Teraz (w sobotę o godzinie 9:30) beznamiętnie obserwowała swoje odbicie. Okrągła (zbyt okrągła) twarz, z nieznacznie wysuniętym podbródkiem, co – jak uważała – podkreślało jej „małpie” pochodzenie, z głęboko osadzonymi oczami. Oczy lubiła – ich jaskrawozielony odcień wyróżniał się na tle śniadej cery (tak bardzo pragnęła mieć białą), a śmieszne żółte punkciki upodabniały je do śliskiej skóry węża. Amelia ceniła węże za zwinność i wytryskujący z zębów jad, który paraliżował przypadkowe ofiary. Za to nie cierpiała swoich ust – były mięsiste, intensywnie czerwone, z górną wargą szerszą od dolnej (a przecież powinno być na odwrót!), podczas gdy marzyła o porcelanowych, drobnych usteczkach. Nos względnie tolerowała (mógłby być mniej zadarty). Miała do swojego ojca żal o włosy, które po nim odziedziczyła: czarne, kręcone, nadmiernie gęste i nigdy nieukładające się tak, jak by chciała, a chciała cieniutkie i idealnie proste. A żeby tatusiowi nie było smutno, do mamy również miała pretensje, ale o figurę – typowe jabłko, czyli kołyszący się brzuch i groteskowo chude nogi. Nie można twierdzić, że Amelia miała kompleksy, o nie. Ona po prostu patrzyła na wszystko realnym okiem, wydawała wyroki jak sprawiedliwy sędzia. Generalnie to wygląd jej w niczym nie przeszkadzał. Może tylko w tym, że koledzy wołali za nią: Pyza! Pulpet! Kremówa! Zrzucała to na ich daleko idącą nieśmiałość, była dojrzalsza niż inne dziewczynki w klasie szóstej „a”. Drugą, i w zasadzie ostatnią, kwestią było to, że nikt jej nigdzie nie zapraszał – ani na urodziny, ani na pikniki, ani nawet na wesołą pogawędkę w trakcie przerwy między lekcjami. Jednak Amelia się tym nie przejmowała, ona wcale nie chciała mieć rozwrzeszczanych koleżanek, które przeglądają kolorowe czasopisma i śmieją się z głupich rzeczy. Wolałaby kotka – taki malutki kłębuszek z różowym noskiem. Najbardziej podobały jej się białe z długimi puszystymi ogonami i niebieskimi oczami. Chciała naciskać na delikatną łapkę, pośrodku poduszeczki, tak by wydobywały się z niej ostre pazurki. Tymczasem rodzice byli innego zdania, oni woleli rybki, a przecież to, co ich radowało, musiało również radować Amelię. Mieli kiedyś akwarium w salonie, wbudowane w ścianę. Wprawdzie nie wyglądało to najgorzej, bo każda rybka była ładna i miała swój charakter, ale nie potrafiła zastąpić towarzystwa dumnego i namacalnego kota. Pewnego ranka Amelia dała rybkom „za dużo” pokarmu, w efekcie zdechły, ale to naprawdę był czysty przypadek. Kotka i tak nie dostała (a miała już dla niego imię – Kleofas), bo – jak się okazało – rodzice strasznie współczuli zwierzętom trzymanym w domu. Szkoda, że nie myśleli o oceanie jako naturalnym środowisku dla rybek.

W zasadzie dziewczynka czuła się jak te wszystkie naskalniki, heterki, akary czy sumiki[1] zamknięte w szklanym zamku z kilkoma skromnymi roślinkami i zbłąkaną rozgwiazdą. Może nawet była jak ta rozgwiazda? Samotna, niechciana, inna. Należy pamiętać, że odmienność w wieku trzynastu lat nie jest zaletą, wtedy znacznie lepiej być jak dobrze wtopiony w spulchnione ciasto rodzynek. Jej inność polegała na tym, że marzyła, a marzyła nieustannie! W domu, w szkole, w trakcie spaceru, gdy rysowała, gdy oglądała bajki, gdy piła malinową herbatę. Godziła się jedynie na ten smak, bo kiedyś w trakcie zbierania malin, zobaczyła malutkie baletnice, kołujące się miarowo na ich powierzchni, więc uznała je za godny uznania owoc. Marzyła zawsze. Marzenia pochłaniały jej duszę, a może to dusza pochłaniała marzenia? Każdy nerw był zelektryzowany upojnymi obrazami, burzącymi się w taflach lepkiej krwi. Jakby ktoś wnikliwie się przyglądał, to prawdopodobnie zauważyłby pływające po „chałkowatym” ciele obrazy, postacie, kwiaty. A jakby jeszcze wnikliwiej słuchał, niż obserwował, to usłyszałby Dziadka do orzechów, Spartakusa, Jezioro łabędzie i pewnie wiele, wiele więcej. Ale musiałby słuchać naprawdę sumiennie.

Och! Co działo się w tej „(nie)winnej” głowie! Cóż za akrobacje, cóż za płynność, cóż za szyk! Oklaski, wiwaty, łzy połączone ze śmiechem! A ona pręży się w białej sukni, sukni potężnej a lekkiej! Włosy ciasno upięte, ściągają „wrednie” kąciki oczu! Gest dłoni, ruch nogi, ukłon:

 

jak zawodowy balet

gdzie nawet najmniejszy palec

wprawia w zachwyt całą salę[2].

 

Światła oślepiające, marzenia zaprzedane. Czarna radość rozpaczy! Kwiaty, nadmiar kwiatów, kwiaty sypiące się bez końca, przysłaniające wybitną baletnicę – brak powietrza, brak oddechu, śmierć. Pogrzeb marzeń.

Pogrzeb rybek odbył się w dniu ich „przejedzenia” – słodkie łzy utraty rzeźbiły niepowtarzalne wzory. Cmentarzysko pod jabłonią, pieśń rozpaczy zamierzonej. Amelia podreptała do domu, w szklanych pantofelkach, chowając w kieszeni „piołunowy” uśmiech. I, tak jak teraz, stała przed lustrem, spoglądając na siebie z ukrycia. Żyła w ukryciu. Kryła emocje, kryła pragnienia, kryła „siebie”. Rodzice niestety ani nie ukryli się z nią, ani też nie pozwalali ukryć się jej. Cukierki kryły się po szufladach, obrazki w książkach, „lukrowana” nienawiść „w głębi”, a Amelia trwała „tu” i trwała „tam”. Zerknęła na zadbane plakaty występów baletowych: smukłe kobiety w zastygłym geście wdzięku. Cienkie dłonie, łamiące się z chrzęstem. Drapiąca suknia z obfitością marszczeń. Palce utrzymujące posąg. Chciała być takim posągiem, ale rodzice nie uformowali jej tak, jak powinni. Niezgrabne dłonie felernego artysty ofiarowały jej nieharmonijny wygląd. Amelia kochała harmonię, harmonia nie kochała Amelii – miłość z ukrycia. Woda nigdy nie pokocha się z ogniem, ale ogień jest silniejszy od wody – jednak to wygrana, nie harmonia.

Choć może wygrana jest drogą do symetryczności?

Zjadła ptysia – okropnego, na siłę upchanego kremem. Kremem różowym jak baletowe sukienki. Zjadła pączka – okrągłego jak drewniana scena mistrzowskich występów. Zjadła gorące toffi – jak ciągnący się ogień, trawiący duszę. Pomyślała o zbliżającym się balu przebierańców. Podeszła do szafy, rozchyliła sosnowe drzwi „kreacyjnego” lasu i sięgnęła „mięciuteńką” ręką po cyklamenową sukienkę. Łakomym wzrokiem pożerała jej każdy smakowity fragment. Góra wykonana z lśniącego jak skrzydła ważek pływających w promieniach porannego słońca materiału. Delikatnie bufiaste rękawki, obsypane srebrno-różowym brokatem, lśniły jak egoistyczne gwiazdy w najcieplejszą letnią noc. Na wysokości żeber zrobione z materiału kwiaty o barwie wnętrza rozciętego karpia oczekującego na kąpiel w skwarnym oleju. Pas – przyozdobiony fiołkowymi kamieniami trwającymi w wiecznym uścisku. A dół sukni – rozkoszny! Tiulowe fałdy pozszywane w harmonijkę! Mnóstwo tkaniny scalonej wstążeczkami! Dopełnienie stroju „spało” sobie spokojnie na dole szafy – kredowobiałe pointy[3]. „Zamrugały” sennie satynowymi powiekami i „napuszyły” się nieskromnie, zdając sobie sprawę z emocji, jakie wywołują u niezrealizowanej baletnicy. Serce pracowało gwałtownie – krew krążyła szybciej, niż powinna! Twarz dziewczynki zrobiła się pąsowa, usta poczerwieniały!

Balet, balet! Dźwięki groźne i łagodne! Światła, aplauzy, rozpacz i śmiech! Brylantowe fonie z potwornym zgrzytem ciała. Ciało zadbane – ciało wyniszczone. Kariera, kość, trzask, brak marzeń, zmierzch.

Za oknem zmierzchało. Świat pogrążał się w mroku. Amelia widziała, jak spłaszczone niebo naciąga na umęczoną twarz ciemnoniebieski koc z wyhaftowanym księżycem. Poczuła szatańską więź z tym „nocnym słońcem”. Pożądała całego jego blasku, blasku nęcącej odrębności.

Pucołowaty księżyc – pucołowata Amelia. Koło – figura idealna. Amelia – nieidealna „baletnica”. Odblask – zachwyt ludzi, zachwyt samoistny. Odblask? Płomień świeczki.

Dziewczynka podeszła do „znużonej” etażerki i przypatrywała się skrzętnie kolekcjonowanemu „towarzystwu” świeczek. Ileż ich tam było! Wszystkie niepodobne – żadnych bliźniaczych par. Malutkie szklaneczki – wypełnione po brzegi „soczystym” żelem – z wtopionymi muszelkami i koralikami. Falowane na kształt wodorostów. Apetyczne cytrynki i połówki pomarańczy. Spasione aniołki z niesfornie rozwianymi lokami. Obnażona para – pozostająca w wiecznym uścisku. „Marmurowe” kule. Błękitne „sople lodu” z długimi knotami. Kobylaste „cegły”, „garbate” słoneczniki, „bezczelne” koty oraz „kulfoniaste” serca. I ona – „piramida faraonów”! Gigantyczna! Ciężka! Perfekcyjna! Złożona z niezliczonej ilości kwadracików. Wyszlifowana, barwą rozżarzona. Księżyc – blask – świeca – płomień. Amelia chwyciła zapalniczkę (kupiła ją kiedyś w kiosku, kłamiąc, że dla taty – była dumna z tego udanego oszustwa) i przycisnęła czarny guziczek.

Pokój ogarnął aromat