Żółty sweterek - Jacek Bukowiecki - ebook + książka

Żółty sweterek ebook

Jacek Bukowiecki

0,0

Opis

30 lat historii dziewczyny, która dzięki pracy, zdolnościom, odwadze i odrobinie szczęścia zostaje najpierw naukowcem, a potem robi karierę w administracji państwowej. Po drodze z mężem, także pracownikiem uczelni, podróżuje po świecie, zarówno służbowo, jak i prywatnie. Irak w czasach świetności Saddama Husajna, Stany Zjednoczone, Szkocja, Włochy to tylko niektóre z miejsc opisanych w książce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 178

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jesień ’76

– Może przyjdziesz do mnie na imieniny w sobotę? – spytała.

– Przyszedłbym chętnie, ale mam bardzo ciężko chorego ojca. Także chyba się nie pojawię – odpowiedziałem.

Rzeczywiście tamte dni były długie i ciężkie. Conocne dyżury przy umierającym ojcu i wtorkowa noc. – Synku, moje szyny się skończyły. – Potem pogrzeb i wielki smutek.

Próbowałem jakoś ułożyć sobie życie. Zmieniłem Departament na Uniwersytecie. Zależało mi zresztą na tym, gdyż po roku uczenia studentów ekonomii, miałem tego serdecznie dosyć. W nowej siedzibie, zajmującej całe skrzydło starego pałacu, czułem się dobrze – musiałem jednak jeszcze przez rok prowadzić zajęcia. Byłem już dosyć zmęczony. Pojechałem na kilka tygodni nad jeziora, a potem we wrześniu na szkolenie dla młodych asystentów do X.

Właściwie nie musiałem tam jechać, ale miałem ochotę na spędzenie kilku dni w gronie wesołych dwudziestopięciolatków. Wiedziałem, że M. też tam będzie. W tamtym okresie traktowałem ją wyłącznie po koleżeńsku. Już zimą, po zmianie pokoju, zauważyłem w zespole zgrabną brunetkę z włosami do ramion. Najczęściej nosiła eleganckie czarne spodnie i złotawy sweterek. Pojechałem z nią na jakąś akcję zakupu podręczników, a potem pomagałem w przeprowadzce. Stąd zaproszenie na imieniny.

Orkiestra zaczęła grać. Siedzieliśmy we czwórkę w dużej sali restauracyjnej ośrodka. Jurek – młody, brodaty olbrzym, zawsze tryskający humorem, Maniek – szczupły, nienagannie ubrany blondynek, M. i ja. Chłopcy przekomarzali się z dziewczyną, opowiadali jakieś stare dowcipy. Słuchała tego dosyć znudzona. Jurek zakończył kolejną anegdotę. Nie czekając na następną, poprosiłem M. do tańca.

Zawsze lubiłem balować. „Balare, balare” – jak nucił znajomy Włoch. Może dlatego, że ojciec nigdy nie tańczył. Wiedziałem, jak mamie było przykro, gdy na różnych imprezach towarzyskich własny mąż nie prosił jej do tańca.

Tańczyła bardzo zwinnie. Biło od niej ciepło i zapach młodego, zdrowego ciała. Przetańczyliśmy cały wieczór, potem drugi i trzeci.

Całej znajomości nie traktowałem wtedy zbyt poważnie. Podświadomie zależało mi chyba jeszcze na Y., choć z drugiej strony miałem tej początkującej malarki serdecznie dosyć. Byliśmy ze sobą dość blisko, jednak nigdy nie spaliśmy ze sobą – może dlatego, że przez okres studiów „kręciłem” z jej starszą siostrą. Z Y. jeździliśmy przez dwa lata razem na wakacje, choć czasem zastanawiałem się, czy nie stanowiłem parawanu dla jej kontaktów z jednym z luminarzy polskiego malarstwa, panem wówczas pięćdziesięcioletnim, który dziwnym trafem spędzał wraz z małżonką urlop w tej samej miejscowości. Zresztą być może mnie samemu towarzystwo wybitnego artysty, który traktował mnie wielce przyjaźnie i wprowadzał w arkana współczesnego malarstwa oraz muzyki Mozarta, nieco imponowało. Wiosną, na jakimś spotkaniu, przyplątał się do nas wyjątkowy kretyn, brat wspólnego znajomego, który wyraźnie spodobał się Y. Spodobał jej się na tyle, że – jak zauważyłem w pracowni, którą kiedyś pomagałem jej urządzać – pojawił się na podłodze pokaźny materac. Czarę mojej goryczy przepełnił fakt, o którym dowiedziałem się już po powrocie ze szkolenia, że wbrew zapewnieniom o nawale pracy i niemożności wyjazdu ze mną nad jeziora, Y. spędziła wrzesień w Turcji razem z kretynem. Dostałem od niej z tego pobytu dwa prezenty: korkociąg w kształcie fallusa, który kilka dni później podarowałem znajomemu, ku jego wielkiej uciesze, oraz pocztówkę z jakimś tureckim widoczkiem. Tę ostatnią wyrzuciłem przez okno samochodu, jadąc do domu.

Wracając do M. – po powrocie zaczęliśmy się spotykać. Urzekała mnie szczerość i bezpośredniość dziewczyny. Jednocześnie było w niej coś z dziecka, które chętnie dałoby się pogłaskać po głowie i po plecach. Dobre, kochane dziecko. Podczas któregoś z późniejszych pobytów w jej domu wyciągnąłem z kąta jej duże, powiększone zdjęcie z pierwszej komunii. Poważna dziewczynka z krótko przyciętą grzywką, spokojnie i śmiało patrząca wielkimi ciemnymi (a naprawdę szarymi) oczyma.

Chodziliśmy do kina, po dyskotekach. Na koniec długo rozmawialiśmy i całowaliśmy się w samochodzie. Opowiadała mi o domu na wsi, o rodzinie, o wielkim psie, z którym chodzi na spacery do lasu, o długiej drodze do szkoły.

W międzyczasie ożywiła się Y. „Wisiała” na telefonie. Proponowała wspólny wyjazd w góry na początku listopada.

– O, kochana – pomyślałem. – Wyjazd to dobry pomysł, ale nie z tobą.

Któregoś dnia w październiku zaprosiłem ją na spacer nad rzekę. Wyjaśniłem krótko, że kogoś poznałem i czas kończyć znajomość. Nie spodziewała się chyba tego, ale mój komunikat przyjęła ze spokojem.

W listopadzie zaproponowałem M. wyjazd. Miała tego dnia jeszcze zajęcia ze studentami i wyruszyliśmy dosyć późno, choć w sam raz, żeby zdążyć na kolację.

Koło osiemnastej wjechaliśmy w odchodzącą od dworca ulicę Kościuszki, potem w lewo w Równię Krupową, do góry w stronę Kuźnic i drugą w prawo – Makuszyńskiego. Po lewej minęliśmy niedużą willę, w której kiedyś mieszkał Pan Kornel, a od wielu lat mieści się muzeum pisarza.

Jeszcze kilka domów i już. Murowany dom, chyba z lat sześćdziesiątych. Parę pokoi w wysokim podpiwniczeniu i na drugim piętrze. Państwo S. wynajmowali kwatery od lat. Nieraz zatrzymywałem się tu z licznym towarzystwem – i w zimie na narty, i w lecie na włóczęgi po Tatrach.

Dzwonię familiarnie dwa razy i po chwili w drzwiach staje nieco przygarbiony, ale ciągle ten sam Pan Kazimierz, mimo dość ciepłego wieczoru, w grubym serdaku. Witamy się serdecznie.

– Chodźcie, kochani. Rozgośćcie się – woła. – Żony nie ma, bo wyjechała do siostry, ale pokoje przygotowane i łóżka posłane.

Zajęliśmy pokój na najwyższym piętrze z widokiem na sąsiedni dom wczasowy.

Była już pora na kolację. Wiedziałem, że mogę liczyć na posiłek w dwóch pobliskich domach wypoczynkowych: albo „Pod Szczytami”, albo w „Astorii”. Wybrałem dom Związku Literatów, bo nie chciało mi się drałować pod górę do „Szczytów”, a także kuchnia literacka była chyba lepsza od akademickiej. Nie zawiodłem się i tym razem. „Astoria” – to ładna paropiętrowa willa z paradnym wejściem od frontu, którego nigdy się nie używa. Znajdujący się za głównymi drzwiami przedsionek służy jako przechowalnia nart. Wszyscy wchodzą bocznym wejściem obok kuchni, do dużego hallu i dalej do półokrągłej jadalni. Zostawiłem M. w hallu i poszedłem „umizgiwać się” do kuchni. W wielkim pomieszczeniu, w którym stały dwie kuchnie węglowe, na których jeszcze ciągle się gotowało, królowała Kasia, krzepka sześćdziesięcioletnia góralka, która żelazną ręką trzymała wszystkie podkuchenne i pokojówki, ale – co ważniejsze – świetnie gotowała.

– Jesteś, Jacusiu – powitała mnie czule. – A dyć ze dwa roki cię nie widziała. Zgłodniałeś? Są pierogi.

Chwilę zajęło mi wytłumaczenie, że jestem w dwóch osobach, ale już po chwili siedzieliśmy przed dymiącym półmiskiem pierogów z mięsem. Po dziesięciu minutach pozostał tylko pusty półmisek, ale na pociechę zostaliśmy jeszcze uraczeni pysznymi babeczkami z kremem. Syci i rozluźnieni, zaczęliśmy przemyśliwać, co zrobić z resztą wieczoru.

– Może pójdziemy na spacer? Doliną Białego, Drogą pod Reglami, powrót ulicą Strążyską i przez miasto – rzuciłem propozycję.

– Dobrze – zgodziła się bez wahania.

Ściemniło się już i zrobiło trochę chłodniej. Lekki wiaterek przynosił świerkowe zapachy. Poszliśmy w górę drogą do Białego. Przy starej mleczarni, gdzie ostatni goście posilali się jeszcze jakimiś frykasami, skręciliśmy w prawo i wspięliśmy się na ścieżkę pod reglami. Po prawej mieliśmy światła Zakopanego, a wyżej koraliki lamp wyznaczające trasę kolejki na Gubałówkę. Mijaliśmy grupy wczasowiczów, którzy, podobnie jak my, zażywali wieczornego spaceru. Po pół godzinie marszu byliśmy u wylotu Doliny Strążyskiej. Stwierdziłem, że po ciemku nie warto się tam zapuszczać. Z prawej strony dochodziły głośne dźwięki cygańskiej orkiestry, wygrywającej skocznego czardasza. Podeszliśmy bliżej. Stara „Roma”, restauracja z prawie stuletnim rodowodem, cała rozświetlona. Przed wejściem kilka rzędów samochodów. – Idziemy dalej – zaproponowałem.

Poszliśmy dalej w dół ulicy Strążyskiej. Podeszliśmy pod Kasprusie i potem w lewo do Krupówek. Na zakopiańskim deptaku było gęsto od ludzi, tak że z trudem torowaliśmy sobie drogę. Tłum usiłował wedrzeć się do dyskoteki w „Morskim Oku”, sforsować drzwi do „Orbisu”.

– Chodź, zrobimy eksperyment – rzuciłem, zawracając w stronę hotelu.

– Może jednak nie, taki tłok – zaoponowała.

– Spróbujmy, tam jest fajnie – kusiłem.

Podeszliśmy pod półkoliste odrzwia. Co rusz ktoś z tłumu walił kilkakrotnie pięścią w solidne, okute blachą wrota. Po dłuższej chwili drzwi się uchyliły. Pojawił się w nich krzepki portier w pąsowej liberii. – Nie ma wolnych miejsc – oznajmił krótko. Nieczuły na wysuwane w jego kierunku stuzłotówki, zręcznie zatrzasnął drzwi przed nosem najbardziej natarczywych i spragnionych „specjalności zakładu” – tatara z sardynką.

– Poczekaj jeszcze chwilę – poprosiłem M.

Po chwili kolejni konsumenci rozpoczęli atak. Drzwi znów się uchyliły.

– My do pana Marszałka – krzyknąłem z dalszego rzędu.

Portier zatrzymał się z ręką na klamce.

– Proszę bardzo, proszę państwa przepuścić – nakazał tłumowi. Wśród pomruków niezadowolenia przekroczyliśmy próg. Portier dalej giął się w ukłonach.

– Zechcą państwo na górę czy do „Zbójnickiej”? – pytał uprzejmie.

– Zostaniemy na dole – odpowiedziałem równie uprzejmie.

Weszliśmy do obszernego holu. Po lewej olbrzymi kontuar szatni, na wprost schody prowadzące do restauracji i kawiarni. Zostawiliśmy kurtki szatniarce odzianej w strój góralski i pod łukowatym sklepieniem przeszliśmy do izby „Zbójnickiej”.

Sala była nisko sklepiona, a jej środek zajmowała kolumna niemal dwumetrowej średnicy. Pod jedną ze ścian rozlokowany był bar, pod drugą usadowiła się orkiestra, czteroosobowy zespół, który właśnie przy bocznym stoliku spożywał kolację. Stolików dla gości było niewiele, cztery czy pięć. Przy dwóch z nich siedziało jakieś zagraniczne towarzystwo, pozostałe przystrojone były mosiężną tabliczką „Réservé”. Prowadzący nas kelner zręcznym ruchem poderwał główną ozdobę stołu i zaprosił nas do zajęcia miejsc.

Do dziś nie wiem, na czym polegała tajemnica hasła „pan Marszałek”, ale zadziałało. Podobnie zresztą bilety na Kasprowy Wierch załatwiało się na nazwisko jakiegoś dyrektora z Ministerstwa Komunikacji. Był to kolejny zabawny rytuał. Przed ósmą rano należało podjechać na stację kolejową, w okienku szepnąć hasło i odebrać wymarzone bilety.

Ale wtedy był dopiero listopad, tak więc spróbowaliśmy specjałów miejscowej kuchni, potańczyliśmy trochę i udaliśmy się na zasłużony spoczynek.

Zima ’76

Grom uderzył niespodziewanie w połowie grudnia. Nagle, w trakcie porządków przedświątecznych zmarła matka M. Przyjechałem po południu na uczelnię. Czekał tam na mnie W., powiedział, co się stało, i że M. prosi o kontakt. Pojechałem tam zaraz. Zastałem kartkę, że poszła na zakupy. Wróciła po godzinie. Kupiła ładny, czarny sweter.

– Zawieziesz mnie do Ś.? – spytała.

– Jasne – odpowiedziałem. Ruszyliśmy na Siedlce. Zima była śnieżna, ale szosa przyzwoicie odgarnięta. Dalej było trochę gorzej, a gdy za Wiśniewem skręciliśmy w boczne drogi, już zupełnie biało. Minęliśmy jedną wioskę, drugą, potem drogowskaz na Ś. – 1 kilometr. Skręciliśmy w wąski prześwit między parkanami, potem w prawo. Kilka ciemnych domów po obu stronach wąskiej drogi. W jednym z nich paliło się światło.

– To tu – powiedziała.

– Poczekam w samochodzie – zaproponowałem. Po kwadransie wróciła z młodym człowiekiem.

– To mój brat Janek – przedstawiła. – Odwieź go, wracając.

W drugi dzień świąt prułem z powrotem po M. do Ś. Droga była ciężka. Nawet główna szosa siedlecka zupełnie nieodśnieżana, jak to bywało w święta. Cały czas sypał mokry śnieg. Jechałem za jakimś autobusem, chwilami udając pług śnieżny. Nie byłem pewien drogi, choć odcinek od W. miałem pięknie wyrysowany na niedużej podstawce od piwa. Szczęśliwie dotarłem do S., skręciłem na Ł. – droga coraz gorsza, potem jeszcze raz w prawo. Dalej byłem w kropce. Droga była zawiana grubą warstwą śniegu, żadnego samochodu. Bałem się, że jeśli się zatrzymam, to potem nie ruszę. W końcu wybrałem kawałek rozjeżdżonego śniegu i zdecydowałem się stanąć. Z najbliższego domu wyszedł jakiś chłop.

– Dzień dobry. Jak jechać do Ś.? – krzyknąłem.

– Prosto, jeszcze parę kilometrów, będzie drogowskaz w prawo – odkrzyknął.

Ruszyłem, buksując z drugiego biegu. Jedna wieś, potem kolejna, za nią długi zakręt. Wreszcie do połowy przysypany śniegiem drogowskaz: Ś. – 1 kilometr. Pamiętałem ten odcinek drogi. Wąski przejazd między przysypanymi do połowy śniegiem ogrodzeniami. Bałem się jechać dalej. Zostawiłem samochód we w miarę bezpiecznym miejscu i ruszyłem na piechotę. Wiało i kurzyło śniegiem coraz mocniej. Droga obniżała się stopniowo. Po paruset metrach skręciłem w prawo. I znów miałem problem – który dom? Zacząłem zaglądać na kolejne podwórka. Wreszcie na czwartym czy piątym z kolei zobaczyłem warszawę z uniesioną maską i kilka kręcących się wokół niej osób, w tym dziewczynę w eleganckiej kurteczce. To była M. W tym samym momencie warszawa parsknęła, zakrztusiła się i już spokojnie zadudniła równym rytmem.

– Jesteś nareszcie – zawołała, przekrzykując warkot silnika. – Myśleliśmy, że już nie przyjedziesz. To mój ojciec, Janka już znasz, i drugi brat Tadzik – przedstawiała kolejno mężczyzn i małego, może dziesięcioletniego chłopca. – Chcieliśmy już jechać cię szukać. Chodźmy do domu.

– Chwileczkę – zaprotestowałem, ściskając kolejno wyciągnięte dłonie. – Muszę ściągnąć samochód. Zostawiłem na skrzyżowaniu. Bałem się, że nie przejadę.

– Janek pojedzie z tobą – zakomenderowała. – W razie czego cię pociągnie.

Wskoczyliśmy do kabiny. Janek sprawnie wykręcił z podwórka i torując sobie drogę, jak czołg popędził przez wieś. Przy skrzyżowaniu przeskoczyłem do fiata. Janek zawrócił. O dziwo nie zakopałem się i ruszyłem żwawo za warszawą. Z fasonem zajechaliśmy na podwórko, omijając studnię z pamiętającym dawne czasy żurawiem. Rozejrzałem się dookoła. Porządne drewniane budynki i stary spichlerz koło studni, zamykany na szeroką antabę. Czułem się jak u Kiemliczów. Wrażenie potęgował śnieg i szybko zapadający grudniowy mrok. Pachniało jak z kart Sienkiewicza. Później dopiero dowiedziałem się, że trafiłem do typowego dla Podlasia zaścianka. Przypomniało mi się – to też chyba z Potopu – czym różnił się drobny szlachcic od chłopa. Ano tym, że ten pierwszy trzymał w jakimś zakamarku głęboko schowane papiery (indygenat) nadane przez króla.

Historia zaścianka jest zresztą bardzo stara. Pierwsze wzmianki zawarte w księdze podkomorskiej łukowskiej i Metryce Koronnej mówią o początku XVI wieku.

Weszliśmy do sieni. Zauważyłem kunsztowne stare zamki przy drzwiach. W lewo duża kuchnia, za nią alkierz. Siedliśmy za wielkim stołem i z apetytem zabraliśmy się za dymiącego kurczaka. Potem na stół wjechały zakąski.

– Spróbuj tej kiełbasy – zachęcali mnie chórem mężczyźni. – M. sama robiła.

Po godzinie zaczęliśmy się zbierać. M. i ja, Janek z żoną i małą córeczką. Pierwszy odcinek pokonaliśmy gładko. Skręciliśmy w lewo, w wąską drogę pod górę. I tu się zaczęło. Z przeciwka całą szerokością drogi szło kilkanaście osób. Zapewne od autobusu. Musiałem się zatrzymać. Przepuściłem ludzi. Próbuję ruszać. Dwójka – nic. Wsteczny – nic. Tylko koła buksują. Janek wyskoczył. Silny chłop. Podnosi samochód z przodu. Nie pomaga. Czapkę mu zwiało w pole – pobiegł za nią. Na szczęście za nami pojawiła się jakaś grupa. Popchnęli i pojechaliśmy. Dalej już poszło gładko, do samej Warszawy.

Następnego dnia ruszyliśmy w góry. Piękna pogoda, słońce. Spory mróz. Na bagażniku dwie pary nart. Jedziemy w ładnych czerwonych ocieplaczach. Płyn w spryskiwaczach póki co nie zamarza. Radio gra. Jest miło i wesoło. Jedziemy starą drogą E-7. Turkoczemy po moście w Białobrzegach, potem Radom, Kielce. Krótki postój w motelu w Chęcinach, gdzie w kranach w toalecie jest naprawdę gorąca woda, potem przejazd przez Kraków, dwupasmówka do Myślenic i dalej piłujemy Zakopianką.

W Zakopanem jesteśmy koło czwartej, na mrok. Zatrzymujemy się na Kościuszki w okolicach hotelu „Giewont”, ładujemy narty do wnętrza samochodu – „żeby nie ukradli” – i raźnym krokiem idziemy na obiad.

Duża sala restauracyjna w „Orbisie” jest rzeczywiście reprezentacyjna. Wysoka, przestronna z pięknym drewnianym, kasetonowym stropem. Zamawiamy obiad i po kieliszku reńskiego wina, będącego rzadkością w owych czasach.

Pokrzepieni ładujemy się z powrotem do fiata i jedziemy na Makuszyńskiego. Dom ten sam, co jesienią, tylko pokój lepszy – bo z widokiem na Giewont. Jeszcze przed wieczorem idziemy do „Szczytów”, domu Polskiej Akademii Nauk, by zamówić posiłki.

Następnego dnia rano, po obfitym śniadaniu, w tym m.in. po słynnych zakopiańskich „dmuchanych” bułkach, biorę na plecy dwie pary nart i w dobrym nastroju wędrujemy w górę Drogą do Białego. Celem jest oczywiście tzw. ośla łączka obok Wielkiej Krokwi. Będzie to dla M. debiut narciarski. Kluczymy przez las i w końcu ukazuje się – w lecie prawie zupełnie płaski, w zimie dziwnie stromy – stok pod lasem. Słońce trochę już roztopiło zmarzniętą tekturę śniegu. Koło „wyrwirączki”, krótkiego wyciągu na tzw. „gumę”, uwijają się narciarze. Podeszliśmy do instruktora, uzgodniliśmy lekcję. Pomogłem M. przypiąć narty. Instruktor zaczął demonstrować postawę narciarską, ugięcie kolan, ustawienie nart do pługu. M. bardzo zgrabnie naśladowała. Zadowolony instruktor rozpoczął następny etap wtajemniczenia. Skręty z pługu z dostawianiem nogi. Jednocześnie, by nie marnować sił na podchodzenie, uczył korzystania z wyciągu. Pierwsza próba skończyła się niepowodzeniem, ale już w następnej M. z dumnie podniesioną głową wjechała na górę. Godzina szybko minęła. Potem kilka razy zjechaliśmy dla przyjemności, a na koniec krętą, niezbyt stromą dróżką poszusowaliśmy w stronę domu. Po południu ruszyliśmy na uzupełnienie ekwipunku. Kupiliśmy misternie wykonane, pokryte kozią skórką buty „po nartach”.

Nazajutrz, zaopatrzywszy się w narożnym sklepiku w czekoladowe gwiazdeczki, pomknęliśmy do Doliny Chochołowskiej. Dojechaliśmy, jak daleko się dało, a potem ruszyliśmy pieszo. M. w szkole średniej uczyła się niemieckiego, na studiach rozpoczęła lektorat z angielskiego. W czasie wędrówki, podziwiając wspaniałe, lśniące w słońcu sople, wymyśliła, że będziemy powtarzać angielskie czasowniki nieregularne.

– Cut, cut, cut. Shut, shut, shut – wołała wesoło.

Dotarliśmy do Murowańca, pogrzaliśmy się trochę na ławach przed schroniskiem i wróciliśmy na dół.

Po południu przekonałem się, że poczucie humoru bywa różne i w rozmowach z kobietami należy uważać, co się mówi. Przy herbacie szykowanej tradycyjnie na grzałce elektrycznej M. męczyła mnie – nie wiem już dlaczego – co znaczy angielskie słowo nuisance (utrapienie).

– You are a nuisance – powiedziałem żartem.

Gdy jej wytłumaczyłem znaczenie tego wyrazu – obraziła się straszliwie. W końcu udało mi się ją przebłagać i na przeprosiny zaprosić do „Kasprowego”. Ten nowoczesny, zbudowany przez Jugosłowian, uwieczniony w kilku filmach hotel prezentował się nader okazale. Wybudowany z rozmachem na rozległej Polanie Szymoszkowej (podobno według pierwotnych planów miał być jednym z wielu) przyciągał z daleka swą zgrabną sylwetką, dobrze wkomponowaną w zachodnie zbocze Gubałówki. Serpentyną dojazdu wdrapaliśmy się na górę. Przestronny hol recepcji, obok sklep Pewexu, dalej grill-bar i sala restauracyjna. Zajrzeliśmy do baru. Na wysokim stołku w otoczeniu rozbawionych dam królował jeden z bardziej znanych reżyserów filmowych. Zamówiliśmy małe co nieco i zasiedliśmy na fotelach przy oknie. Widok był rzeczywiście imponujący. Zmierzchało się już wprawdzie, ale przez wielkie szyby widać było zarysy całych Tatr Zachodnich.

Posiedzieliśmy trochę, pooddychaliśmy atmosferą wielkiego świata i wróciliśmy na dół, do Zakopanego.

W przeddzień sylwestra pojechaliśmy dla odmiany na Bukowinę. Po drodze, w sklepiku przy Grunwaldzkiej, pamiętającym jeszcze Mistrzostwa Świata (FIS) w latach sześćdziesiątych, znów kupiliśmy nasze ulubione czekoladowe gwiazdeczki. Krętą drogą od Poronina wspięliśmy się na Klin, okrążyliśmy rondo i pomknęliśmy w stronę Głodówki. Parę zakrętów za Klinem jest po prawej stronie długi wyciąg tzw. „górniczy”. Jego główną atrakcję stanowi drewniana bacówka stojąca obok toru wyciągu, gdzieś w połowie stoku, z drewnianą ławeczką i wspaniałą południową wystawą na Tatry Słowackie. Minęliśmy jednak ten wyciąg, gdyż po prostu nie było gdzie zaparkować. Paręset metrów dalej, po lewej stronie zobaczyliśmy kilka stojących samochodów i oznaczenie ski liftu z napisem „Błękitna Dolinka”. Stanęliśmy i my. Miejsce okazało się bardzo sympatyczne. Kilkusetmetrowy, łagodny, szeroki zjazd kończący się przy świeżo wybudowanej chałupie. Jeździło się wyśmienicie i przy wyciągu nie było kolejki. Potrenowaliśmy ostro kilka godzin. Wczesnym popołudniem pokrzepiliśmy się nieco w bukowińskim cocktail-barze. Gdy słońce schowało się za smreki, zawróciliśmy do Zakopanego.

W sylwestra nogi bolały nas już nieźle. Ze względu na żałobę nie planowaliśmy wprawdzie żadnych szaleństw, ale dzień postanowiliśmy potraktować ulgowo. Pospacerowaliśmy trochę po Zakopanem. Wieczór spędziliśmy przy butelce czerwonego wina. Szpulowy magnetofon grał stare przeboje. Było miło, acz nieco smutno. Oboje mieliśmy trudny rok.

– Jesteśmy jak dwa stateczki na morzu – wyrwało się M. Przed północą pobiegaliśmy po pobliskiej górce.

Poranek noworoczny uczciliśmy uczestnictwem we mszy w Starym Kościele na Chramcówkach, a następnie, uczepiwszy się czarnego mercedesa, należącego zapewne do Biura Ochrony Rządu, w dobrym czasie dojechaliśmy do Krakowa. Pięć kwadransów. Mówiono, że premier Cyrankiewicz pokonywał tę odległość w godzinę. Ale my nie premier i nie jedziemy mercedesem, tylko wysłużonym fiatem.

Jak Nowy Rok, to Nowy Rok. Zatrzymujemy się w Krakowie nieopodal Barbakanu. Mijamy Muzeum Czartoryskich, szczycące się wspaniałą kolekcją militariów, a przede wszystkim „Damą z łasiczką”, jedynym obrazem Leonarda da Vinci w polskich zbiorach, i przez półokrągłe drzwi wchodzimy z boku do Hotelu Francuskiego. Na wprost sala restauracyjna, w lewo, po schodkach mniejsza sala kawiarniana, gdzie można zjeść prawdziwe krakowskie śniadanie: jajka w szklance i wspaniałe krakowskie rogaliki.

Widać w lokalu nie urządzano sylwestra, bo restauracja działała. Zamówiliśmy pyszne kołduny i po sandaczu. Pokrzepieni, już znacznie wolniej, wróciliśmy do Warszawy.

Lato ’77

Decyzja o ślubie przyszła nagle. Byliśmy na Wielkanoc w Ś. Zaatakował mnie wtedy drugi brat M. Dobry chłop, ale trochę „męczybuła”.

– Wy to się chyba tak szybko nie pobierzecie.

Ubodło mnie to trochę. Postanowiłem porozmawiać z M. Wybraliśmy się na spacer po lesie. Był ciepły kwietniowy dzień. M. miała na sobie śliczną zieloną sukienkę. Krążyliśmy po piaszczystych dróżkach wśród sosen.

– Pobierzmy się w lecie – wykrztusiłem.

Popatrzyła na mnie wielkimi oczyma.

– Dobrze, ale musimy to przemyśleć.

Ze względu na żałobę nie chcieliśmy urządzać hucznego wesela. Zdecydowaliśmy, przezwyciężając różne moje opory, że ślub kościelny będzie 27 sierpnia w S. Będzie rodzina M., parę osób z mojej strony, paru kolegów z uczelni. Zastanawialiśmy się długo, gdzie urządzić ślub cywilny. W końcu wymyśliliśmy… Zakopane. Może dlatego, że moi rodzice brali tam ślub, a poza tym nie chcieliśmy organizować tej dziwnej uroczystości w Warszawie. Różnych spraw było co niemiara. Chociażby dobór świadków. Na ślub kościelny M. wybrała naszą wspólną koleżankę z uczelni, ja mojego długoletniego kolegę, jeszcze ze szkoły, któremu „świadczyłem” poprzedniego roku. Na ślub cywilny zgodziła się pojechać ta sama „świadkówna”. Z mojej strony poprosiłem znajomego lekarza, który miał swój dom w Bukowinie i lato zwykle spędzał w górach. Sprawa przeniesienia ślubu do Zakopanego okazała się nawet dość prosta, należało tylko odpowiednio wcześniej dowieźć papiery. Zaczęliśmy też uczęszczać na tzw. „nauki przedmałżeńskie” do jednego z kościołów.

W domu sytuacja