Tropikalne piekło - Arthur Fowler - ebook + audiobook + książka

Tropikalne piekło ebook i audiobook

Arthur Fowler

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Trwa wojna w Wietnamie. Tom Swanson po kłótni z dziewczyną podejmuje nieprzemyślaną decyzję o wyruszeniu na front. Młody student Uniwersytetu Harvarda szybko przekonuje się, że ideały walki za ojczyznę nijak mają się do brutalnej rzeczywistości.

Tytuł jest hołdem złożonym żołnierzom 173 Brygady Powietrznodesantowej walczącym podczas wojny w Wietnamie. Książka przedstawia zmagania spadochroniarzy podczas newralgicznego okresu dla jednostki, jakim był z całą pewnością rok 1967. Historia oglądana oczami żołnierzy z kompanii Charlie przenosi nas stopniowo do podmokłych i bagnistych terenów Wietnamu Południowego oraz wilgotnej, parnej dżungli, pełnej czekających tam niebezpieczeństw. Młodzi ludzie, walcząc ze swoimi słabościami, doświadczając wszystkich okropieństw machiny wojennej, próbują nie zatracić człowieczeństwa. Powieść ukazuje codzienność i horror wojny z perspektywy frontowego żołnierza. Bohaterowie sami o sobie mówią, że są „straconym pokoleniem” – pokoleniem za młodym, aby umierać, przechodzącym okrutny proces dehumanizacji człowieka, który sprawia, że zmieniają się w maszyny do zabijania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 371

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 19 min

Lektor: Mateusz Drozda

Oceny
4,4 (7 ocen)
3
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Głupotą i błędem jest opłakiwanie poległych.

Powinniśmy raczej dziękować Bogu za to, że tacy ludzie żyli.

George S. Patton

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mojej Żonie

PRZEDMOWA

Brygadę stworzono 25 sierpnia 1917 roku jako 173 Brygadę Piechoty w Camp Pike w stanie Arkansas. Niedługo potem została ona wysłana na front do Francji, lecz nie okryła się tam sławą w żadnej z większych bitew. Po Wielkiej Wojnie w styczniu 1919 roku została rozwiązana w Camp Dix w New Jersey. Ponownie powołano ją do życia 24 czerwca 1921 roku, tym razem wchodziła w skład 87 Dywizji Piechoty.

W czasie II wojny światowej 87 Dywizja, jako część III Armii pod dowództwem generała Georga S. Pattona, toczyła zażarte walki w Europie. 173 Brygada Piechoty brała udział w bitwie o Ardeny i w przekraczaniu Renu. Po kapitulacji Niemiec jednostka została zdemobilizowana w Fort Benning w Georgii.

W latach 1947–1951 brygada była ponownie czynną jednostką wojskową, pełniąc służbę jako 87 Zmechanizowana Dywizja Rozpoznawcza Kawalerii. Została jednak dezaktywowana 1 grudnia 1951 roku w Birmingham w Alabamie.

173 Brygada Powietrznodesantowa została, jako samodzielna jednostka, zorganizowana na wyspie Okinawie w dniu 26 marca 1963 roku. Nowo utworzona formacja miała służyć jako siły szybkiego reagowania na terenie Pacyfiku. Dowódcą nowej brygady został generał Ellis W. Williamson, który od pierwszych chwil swojego dowodzenia zarządził intensywne szkolenie. Brygada przeszła w pierwszej kolejności mordercze szkolenie w dżungli na Okinawie i Irimote. Kolejnym etapem były intensywne treningi w skokach spadochronowych w Tajlandii i na Tajwanie. To właśnie podczas owych ćwiczeń na Tajwanie spadochroniarze ze 173 Brygady Powietrznodesantowej otrzymali pseudonim „Sky Soldiers”. Miano „Tien Bing” („Podniebni Żołnierze”) nadali im miejscowi spadochroniarze, będący pod wrażeniem widoku setek żołnierzy desantujących na spadochronach.

Na mocy rozkazu z dnia 14 kwietnia 1965 roku jednostka miała zostać przetransportowana do Wietnamu. W dniu 5 maja 1965 roku brygada trafiła do Republiki Wietnamu Południowego jako pierwsza tak duża jednostka bojowa armii Stanów Zjednoczonych. Miejscem jej stacjonowania była baza lotnicza w Bien Hoa. Na miejscu do brygady składającej się z 1 i 2 Batalionu Piechoty Spadochronowej (1/503 i 2/503) oraz 3 Batalionu 319 Spadochronowego Pułku Artylerii Polowej (3/319) zostały dołączone 1 Batalion Królewskiego Pułku Australijskiego (1 RAR) i 161 bateria artylerii z Nowej Zelandii. 173 Brygada przeistoczyła się dzięki takiemu przydziałowi w wielonarodową jednostkę bojową. Obszarem działania żołnierzy Sky były cztery prowincje wokół Sajgonu (Xuan Loc, Long Khanh, Phuoc Long oraz Phuoc Tuy). Zdarzało się jednak, że spadochroniarzy wysyłano w rejon Wyżyny Centralnej (Pleiku oraz Kontum) do walki z Vietcongiem (VC). Podniebni Żołnierze zostali w pierwszej kolejności wysłani do Strefy Działań Wojennych D oraz legendarnego „żelaznego trójkąta”, aby zniszczyć obozy wroga i odciążyć wietnamską stolicę – Sajgon. 173 Brygada jako pierwsza wprowadziła do działania długie patrole rozpoznawcze. W listopadzie 1965 wzięła udział w operacji Hump, na północ od Bien Hoa na przedmieściach Sajgonu. W styczniu 1966 roku spadochroniarze wzięli udział w operacji Crimp, mającej na celu oczyszczenie tuneli w Cu Chi z sił wroga. Następnie w marcu jednostka uczestniczyła w operacji Silver City w prowincji Khanh. Pod koniec sierpnia 1966 roku do brygady został dołączony trzeci batalion – 4 Batalion Piechoty Spadochronowej (4/503) z Fort Campbell w Kentucky. Ostatni 3 batalion brygady (3/503) przysłany z Fort Bragg w Karolinie Północnej dołączył do niej w Tuy Hoa dopiero we wrześniu 1967 roku. Ponadto do jednostki została przyłączona kompania N 75 Pułku Rangers. W takim składzie 173 Brygada Powietrznodesantowa walczyła w Strefach Działań Wojennych C i D, „żelaznym trójkącie” oraz na Wyżynie Centralnej w roku 1967.

Niniejsza książka jest fikcją literacką. Jednak przedstawione w niej miejsca oraz daty zgodne są z rzeczywistymi wydarzeniami. Wiele opisanych w tej powieści wątków opartych jest na prawdziwych wydarzeniach, inne są mniej lub bardziej wymysłem wyobraźni literackiej. Zbierając materiały, korzystałem z wielu źródeł i bogatej bibliografii. Nastrój walk próbowałem oddać jak najbardziej wiarygodnie bez zbędnego upiększania i koloryzowania. Z wielu dostępnych tekstów źródłowych wybrałem te, które opisywały najbardziej prawdopodobne wersje wydarzeń. Przedstawiona historia ogranicza się do walk w roku 1967 wybranej jednostki wojskowej. Po wydarzeniach opisanych w tej powieści 173 Brygada nadal uczestniczyła w wojnie w Wietnamie. Moim zamiarem nie było opisywanie całej historii walk, lecz newralgicznego okresu dla jednostki, jakim był z całą pewnością rok 1967. Większość postaci występujących w tej książce jest fikcyjna – jakiekolwiek podobieństwo nie było zamierzone.

IBOSTON

Tom Swanson, jak to ostatnio bywało, obudził się, mając nieodparte wrażenie, że tak właściwie to wcale nie spał. Był cały obolały, doskwierał mu ból karku, a tak ogólnie to nie miał chęci wstawać z łóżka. Zwlókł się jednak z posłania w przekonaniu, że będzie to następny nudny dzień, jakich pełno w roku. Pokręcił przecząco głową, gdy jego wzrok spoczął na zegarku. Było już późno i zapewne nie zdąży na czas na uczelnię.

Przez okno widział ulice Bostonu powoli budzące się do życia. Miasto to było stolicą stanu Massachusetts i leżało w północno-wschodniej części USA, na Wschodnim Wybrzeżu. On w tym portowym mieście mieszkał od urodzenia i niespecjalnie był z tego zadowolony. Całe swoje dotychczasowe życie spędził na Forest Hills St 147 nieopodal Franklin Park. Od ponad roku studiował na Harvard University w Cambridge koło Bostonu. Chciał iść na Massachusetts Institute of Technology, ale rodzice przekonali go do studiowania na Harvardzie. Teraz, po upływie roku, wiedział, że pomylił się, ulegając namowom i sugestiom rodziny. Studiowanie go nudziło, było dużo innych, ciekawszych rzeczy do robienia w życiu niż spędzanie długich godzin nad książkami. Chociaż dużo czasu poświęcał nauce, i tak nie szło mu najlepiej.

Musiał się pospieszyć, aby zdążyć na pierwszy wykład. Wyszedł z domu na tętniące już życiem ulice. Skierował swoje kroki do najbliższego przystanku transportu miejskiego. Słońce świeciło ostrym światłem, musiał założyć okulary, aby go nie oślepiało. Poranek był niezwykle ciepły jak na tę porę roku. Przyglądał się mijającym go ludziom. Wszyscy gdzieś się śpieszyli, on postanowił być ponad to. Wyhamował stanowczo, zwalniając swój chód. Przy przystanku dwóch mężczyzn awanturowało się o to, kto wczorajszej nocy wypił więcej alkoholu. Była to dość śmieszna scenka, bo obaj ledwo trzymali się na nogach.

Nie musiał długo czekać na transport, autobus kierujący się w stronę Cambridge wkrótce nadjechał. Gdy przejechał przez most nad rzeką Charlesa, która oddzielała Cambridge od Bostonu, wiedział, że niedługo dotrze do celu swej podróży. Wysiadając, zdał sobie sprawę, że jednak się spóźni. Pierwszy wykład miał z prawa w biznesie, którego nie znosił, może nie jako przedmiotu, ale przez wykładowcę. W kierunku Harvard Business School będącej wydziałem Harvard University podążała duża grupka innych spóźnialskich. Widok ten trochę poprawił mu humor, teraz wiedział, że nie będzie osamotniony. Gdy wchodził po schodach, zauważył, że wśród spóźnionych jest Kent, chłopak na posyłki, przez większość ignorowany albo wyśmiewany. Próbował coś powiedzieć do Toma, ale osoba, która szła za nim, popchnęła go i Kent uciął w pół słowa.

Drogę na pierwsze piętro przebył, przeskakując co drugi stopień. Zdziwił się, gdy zauważył, że wykład się jeszcze nie rozpoczął i pozostali studenci z jego roku czekają na korytarzu przed salą. Spojrzeniem szukał swojej dziewczyny – Winnie, lecz nigdzie nie mógł jej dostrzec. Postanowił zapytać Whitakera, który mieszkał nieopodal niej – może on będzie coś wiedział. Niestety chłopak także nic nie wiedział. Rozmowę musieli przerwać, bo pojawił się wykładowca, jak zwykle ubrany w źle skrojony, szary garnitur. Drzwi od sali otworzyły się z przeraźliwym skrzypnięciem, mrożącym krew w żyłach.

Tom zajął miejsce obok Whitakera, mając nadzieję na dokończenie przerwanej rozmowy. Nie był zainteresowany wykładem, ale profesor Trock zawsze sprawdzał obecność i później rozliczał z niej studentów. Studia na wydziale zarządzania w biznesie nie interesowały go i gdyby nie obietnica złożona rodzicom oraz obecność Winnie, dawno zrezygnowałby z bycia studentem. Szkoła ta od wielu lat znajdowała się w czołówce szkół biznesu na świecie. Tym właśnie kierowali się jego rodzice, wybierając mu kolejny szczebel w drabinie edukacji. Nie był najgorszym studentem, ale wchłanianie wiedzy przychodziło mu z trudem. Wiele razy myślał nad porzuceniem tej uczelni, lecz zawsze znajdował coś, aby ostateczną decyzję odłożyć na później.

Mimo że był obecny na wykładzie, nie skupiał się na nim, jego głowę zaprzątała jedna myśl. Chodziło mianowicie o to, dlaczego Winnie nie ma na zajęciach.

W sali jak zwykle zapanowała cisza, gdy wykładowca szukał wzrokiem osoby, którą zamierzał zapytać. Osobą wyznaczoną do odpowiedzi został siedzący obok Toma Whitaker. Pytany długo się nie zastanawiał, sprytnie odpowiedział na zadane pytanie. Wykładowca był usatysfakcjonowany i przystąpił do kontynuowania wykładu.

Zajęcia ciągnęły się Swansonowi w nieskończoność, nawet nie zapisał żadnej notatki. Dobrą nowiną było to, że zbliżały się do końca. Kolejny wykład miał ze statystyki w auli w zachodnim skrzydle budynku głównego. Myśl, że Winnie mogło coś się stać, nie dawała mu spokoju. Przerwę między zajęciami spożytkował na skonsumowanie rano przygotowanego śniadania. Czerstwą bułkę z szynką i serem zapijał sokiem grejpfrutowym, musiał jakoś zabić natarczywe burczenie w brzuchu.

Dzień był dziwny, kolejny wykładowca spóźniał się na swój wykład. Tom nadal badawczo rozglądał się w poszukiwaniu swojej dziewczyny. Zamiast ją dostrzec, zobaczył, że do zgromadzonych przy auli studentów zbliżał się zastępca dziekana. Oznajmił, że wykładowca statystyki miał wypadek samochodowy i zajęcia ze względu na to zdarzenie losowe zostały odwołane. Chociaż nie była to dobra wiadomość, zbytnio tą informacją się nie przejął. Ważne dla niego w tej chwili było to, że pozostawał mu tylko jeszcze jeden wykład.

Mając trochę czasu do dyspozycji, postanowił udać się do baru umieszczonego na parterze nieopodal wejścia głównego. Włożył rękę do kieszeni i wyciągnął zgniecione pieniądze. Szybkim ruchem postarał się je rozprostować, aby zorientować się, jaką sumą dysponuje. Przeliczył pieniądze, miał sześć dolarów i dwadzieścia cztery centy. Gdy wszedł do baru, jego uwagę zwróciła dziewczyna siedząca przy stoliku, podobna do Winnie. Niestety jego nadzieje szybko się rozwiały, nie była to jego sympatia. Zamówił hamburgera, którego łapczywie zjadł w bardzo szybkim tempie. Musiał sporządzić notatkę na kolejne zajęcia, a mając jeszcze sporo czasu, postanowił udać się do biblioteki. Biblioteka im. Bakera, należąca do Szkoły Biznesu, leżała nieopodal głównego budynku.

Wszedłszy do czytelni, stanął jak wryty, przy jednym ze stołów siedziała Winnie. Tak, to z całą pewnością była ona – Gwendolyn Paxton. Przez duże okna do biblioteki wnikało ostre światło poranka. Tom zmrużył oczy i jeszcze raz dokładnie przyjrzał się siedzącej dziewczynie. Teraz już nie miał wątpliwości, była to jego dziewczyna – i jakby nic się nie stało, przerzucała kartki jakiejś książki. Nie widziała go, gdy wchodził, ponieważ dużą uwagę poświęcała tekstowi książki leżącej na stole przed nią. Dopiero gdy przy niej stanął, podniosła niebieskie oczy i ze wzgardą spojrzała na Toma.

– Winnie, cześć – rzucił półgłosem Tom.

Dziewczyna spojrzała na niego, mrużąc lekko powieki. Mężczyzna uśmiechnął się do niej ciepło. Winnie wysiliła się na lekki, nieznaczny uśmiech, lecz nic nie odpowiedziała, opuszczając po chwili wzrok i skupiając się na czytanej książce. Swansona zatkało, nie miał pojęcia, o co chodzi. Usiadł więc koło niej, czekając na wyjaśnienia. Winnie chciała wstać, ale młody mężczyzna chwycił ją za rękę.

– Winnie, proszę, zostań – w głosie Toma wyczuwalny był błagalny ton.

Dziewczyna zaniechała pomysłu opuszczenia czytelni i usiadła, czekając na to, co jej sympatia ma do powiedzenia.

– Co się dzieje, o co ci chodzi? – zapytał Swanson, patrząc dziewczynie prosto w oczy. – Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego tak się zachowujesz i za co jestem karany? – dokończył, próbując złapać Winnie za dłoń.

– Nie jest ci głupio o to pytać? – odpowiedziała pytaniem na pytanie Paxton.

– Nie rozumiem?

Tom siedział i nie wierzył w to, co słyszał. Duża kropla potu spłynęła mu po twarzy. W jego przekonaniu nic złego nie zrobił, ale był piętnowany i nie miał pojęcia za co. Musiała to być jakaś pomyłka lub on zapomniał o jakieś ważnej dacie i teraz Winnie się na nim mściła. Z dochodzenia do przyczyn takiego zachowania wyrwał go głos dziewczyny.

– Dobra, jak chcesz. Rozmawiałam wczoraj z koleżankami i dowiedziałam się niestworzonych rzeczy, jakie opowiadasz kolegom o mnie. Ty się dziwisz, że ja się tak zachowuję w stosunku do ciebie? Zawiodłam się na tobie. Jesteś podły.

Tomowi momentalnie zaschło w gardle i zniknął mu z twarzy uśmiech. Poczuł, że od środka wypełnia go groza. Nie przypominał sobie, aby opowiadał coś obelżywego o Winnie kolegom. Może pod wpływem alkoholu coś tam palnął na jakiejś studenckiej imprezie, ale nie pamiętał tego. Musiał to wyjaśnić i załagodzić cała tę niefortunną sytuację.

– To plotki zazdrosnych ludzi, nic więcej – odpowiedział bez zastanowienia.

– Plotki nie plotki, a z nami na razie koniec. Musimy zrobić sobie przerwę i odpocząć od siebie – kobieta nie dawała za wygraną.

Powiedziawszy to, Paxton wolno wstała i ruszyła w kierunku wyjścia z biblioteki im. Bakera. Odchodząc, obrzuciła go pełnym dezaprobaty spojrzeniem. Tom był wstrząśnięty, tak naprawdę nie wiedział, co się właściwie stało i co o tej całej sytuacji ma myśleć. Dziewczyna, którą znał już od szkoły podstawowej i z którą chodził od przeszło trzech lat, tak łatwo uwierzyła innym, a jemu nie dała szans na wyjaśnienia. Co, u diabła, miało oznaczać zrobienie sobie przerwy?

Swanson siedział w czytelni i zastanawiał się, co ma zrobić, próbował na spokojnie rozpatrzyć cały incydent. W sali znów zapadła cisza. Niedawni obserwatorzy ich burzliwej rozmowy ponownie zajęli się swoimi sprawami. Uświadomił sobie, że jedyna osoba, na której mu zależało, po prostu odepchnęła go. Doszedł do wniosku, że czym prędzej musi dowiedzieć się, kto i co naopowiadał Winnie o nim. Jego dalszy byt na tej uczelni wisiał teraz na włosku. Jeżeli dziewczyna go rzuci, zabierze dokumenty i da sobie spokój ze studiami. Co będzie robił dalej, nie miał pojęcia, może poszuka pracy w porcie?

Obecnie świat na trzeźwo wydawał mu się nie do przyjęcia. Musiał się napić, ale żeby to zrobić, były mu potrzebne pieniądze. Gdy opuścił bibliotekę, było już po południu, nie zdawał sobie sprawy, że tyle czasu przesiedział w czytelni. Przed budynkiem trzech Murzynów głośno słuchało muzyki, bawiąc się przy tym i zakłócając porządek. Studenci przechodzący obok nich byli oburzeni takim zachowaniem. Chociaż nie był rasistą, to nie przepadał za czarnymi, a Żydom zazdrościł żyłki do interesów. Potrzebował około trzydziestu dolarów, może trochę mniej. Zaczął zastanawiać się, skąd zorganizować taką kwotę. Nagle uwagę jego zwrócili głośno zachowujący się czarnoskórzy studenci. Wymyślił w oka mgnieniu jego zdaniem genialny plan. Wolnym krokiem podszedł do Murzynów. Jego głos był stanowczy, wypowiadał się w rozkazującym tonie.

– Jestem ze straży studenckiej. Zakłócacie porządek, za co grozi kara dyscyplinarna, a mając na uwadze, że jesteście kolorowi, to łącznie z wydaleniem z uczelni – stwierdził Swanson.

Murzyni momentalnie przerwali dotychczasowe czynności. Stali z szeroko otwartymi ustami i rozbieganymi oczyma.

– Możemy jednak inaczej to załatwić. Zrobicie zrzutkę po dziesiątaku od głowy, a ja zapomnę o całej sprawie. To jak będzie?

Czarnoskórzy popatrzyli po sobie, odeszli kilka metrów na bok i żywo między sobą dyskutowali. Tom miał się już wycofać i dać spokój, przekonany, że jego misterny plan się nie powiódł. Najbardziej rosły z całej trójki podszedł do białego mężczyzny.

– Mamy tylko dwadzieścia trzy dolary, może być? – nieśmiało zapytał Murzyn.

– Dawaj i spadajcie stąd, bo jeszcze się rozmyślę! – wypowiedział szybko Swanson, zdając sobie sprawę, że fortel udał mu się i zdobył potrzebne pieniądze.

W głębi serca żal mu było tych Murzynów, ale nadrzędnym celem było zdobycie pieniędzy. Miał teraz dość gotówki, aby spożyć sporą dawkę alkoholu. Musiał jeszcze zadzwonić do domu, a jutro dowie się wszystkiego w sprawie Winnie.

Telefon znajdował się przy głównym budynku. Wolno przemieścił się w jego kierunku. Obejrzał telefon, słuchawka zamiast spoczywać na widełkach wisiała bezwładnie. Wrzucił monety i wybrał numer. Czekał chwilę na połączenie. Po kilku trzaskach w słuchawce usłyszał głos matki, nie mógł wydusić z siebie ani słowa. Po minucie jednak się przełamał.

– Mamo, to ja, Tom, sprawy się trochę skomplikowały i muszę sobie to wszystko poukładać. Chcę pobyć trochę sam, więc nie czekajcie na mnie, nie wiem, o której wrócę.

Nie czekając na odpowiedź, odłożył słuchawkę, ulżyło mu trochę. Był pełen energii, aż go rozsadzała. Jego wzrok spoczął na profesorze Trocku, to przelało czarę goryczy. Wrzasnął na całe gardło.

– Pieprzę tę snobistyczną uczelnię i was wszystkich, nadęte, zgorzkniałe pajace! – wrzask Swansona rozniósł się głuchym echem po okolicy.

Momentalnie przed budynkiem zapanowała cisza, a wszystkie oczy zwróciły się w jego kierunku. Tom nie czekał, co nastąpi za chwilę, ruszył biegiem w kierunku najbliższego przystanku autobusowego. W mgnieniu oka znalazł się przy ulicy w pobliżu rzeki Charles. W pierwszym napotkanym sklepie za wyłudzone pieniądze zakupił dwie butelki Black & White. Reklamówkę tej szkockiej whisky typu blended widział wczoraj w telewizji. Reklamował ją ostatnio bardzo popularny artysta – Dean Martin.

Chciał teraz być sam, więc znalazł w parku wolną ławkę stojącą na uboczu. Gdy usiadł, głęboko odetchnął, miał szczerze dość dzisiejszego dnia. Pierwsze łyki alkoholu nie przypadły mu do gustu, ale nie o to mu w tym momencie chodziło. Chciał się upić do nieprzytomnego, to był jego cel w tej chwili. Zaśmiał się pod nosem, gdy uświadomił sobie, że topi swoje troski w alkoholu. Całkowicie opróżnioną butelkę rzucił za siebie do tyłu, gdzie upadła, znikając w wysokiej wilgotnej trawie. Zdążył tylko odkręcić drugą, a zarazem ostatnią butelkę whisky, którą posiadał, gdy zauważył, że w jego kierunku zmierza dwóch mężczyzn. Zaklął siarczyście, ta dwójka nie wyglądała porządnie i Tom wróżył problemy. Znał takich jak oni, coraz więcej widywało się ich na ulicach. Po stroju wnioskował, że to hippisi. Obaj nosili niechlujne, długie włosy opadające im na plecy. Idący z lewej miał zapuszczoną, zmierzwioną brodę. Ubrani w luźne koszule w jasnym kolorze, inspirowane wzorami Indian, z szerokimi rękawami, oraz wytarte, znoszone jeansy z szerokimi nogawkami. Nosili koraliki i paciorki na szyi i przegubach dłoni. Swanson tak badawczo się im przyglądał, że odrzucił niepokojącą go myśl, że coś z ich strony mu zagraża. Stanęli obok jego ławki i po krótkiej chwili odezwał się brodaty hippis:

– Pokój, miłość i wolność, bracie! Podzielisz się z nami whisky? My się później odwdzięczymy, nie pożałujesz, zobaczysz.

Tom był zaskoczony takim obrotem sprawy. Spodziewał się raczej, że zostanie pobity i okradziony. Był już zdrowo podpity, więc nie wypiłby i tak drugiej butelki do końca. Postanowił, że podzieli się posiadanym alkoholem. Na ławce było wystarczająco miejsca na całą ich trójkę, nie musieli się przepychać i gnieść. Zawartość butelki znikła w okamgnieniu. Teraz przyszedł czas na zapowiadane odwdzięczenie się. Brodaty hippis, który miał na imię Kevin, wyciągnął z kieszeni skręt z marihuaną i odpaliwszy go, podał Swansonowi. Tom zaciągnął się mocno – nie był to dobry pomysł. Zaczęło palić go w gardle i dusić, spowodowało to natarczywy kaszel. Reakcja ta u hippisów wywołała falę śmiechu. Po pierwszym skręcie przyszedł następny joint i kolejny. Atmosfera stała się sielska, miał poczucie głębokiego relaksu, a czas przestał być istotny. Odpłynął w niebyt.

Obudził go przeraźliwy chłód, który zdawał się przenikać aż do kości. Spróbował się skulić, ale nie mógł. Doskwierał mu straszny ból głowy. Powoli otwierał oczy. Teraz zrozumiał, dlaczego nie mógł się ruszyć. Leżał na trawie, a na nim leżała jakaś blond hippiska z wplątanymi we włosy kwiatami, ubrana w barwną cygańską spódnicę i bajecznie kolorową luźną bluzkę. Nic nie pamiętał, nie wiedział, kim jest ta dziewczyna i gdzie właściwie się znajdują. Rozejrzał się dookoła, nie byli tu sami. Na trawie wokół nich było więcej śpiących młodych ludzi. Tom zdziwił się, gdy zorientował się, że młoda hippiska obudziła się i na niego patrzy. Kobieta uśmiechnęła się do niego szeroko. Jej głos był bardzo miły dla ucha.

– Nadchodzi epoka drugiego renesansu – era miłości, Era Wodnika.

Nie zdążył nic powiedzieć, wilgotne usta kobiety mocno przywarły do jego. W pierwszym momencie spodobało mu się i nie bronił się przed nadmiarem czułości. Czuł ciepło jej ciała i słodkawy zapach marihuany. Było mu teraz dobrze, czuł się kochany. Kobieta zastygła jednak w swoich miłosnych zapędach, gdy usłyszała, jak ktoś do nich mówi.

– Karen, daj mu odpocząć, przecież widzisz, że ledwo żyje i dopiero zaczyna dochodzić do siebie.

Dziewczyna zapięła luźną koszulę, zasłaniając nagie piersi, i położyła się obok Swansona. Teraz Tom mógł zobaczyć, że mężczyzna, który przed chwilą wypowiadał swoją opinię, to wcześniej poznany brodaty hippis. Mężczyzna podał mu butelkę czegoś do picia. Nie smakowało dobrze, ale ugasiło żar w jego gardle. Spróbował wstać. Za pierwszym razem opadł bezsilnie na trawę. Kolejna próba jednak przyniosła efekt i stał teraz, chwiejąc się i próbując złapać pion.

– Jak ci się podoba, Tom, w naszej komunie? – hippis zadał szablonowe pytanie.

Nie do końca Swanson zdawał sobie sprawę, o czym mówił Kevin. Sądził, że pyta o sposób życia hippisów. Niewiele pamiętał z wczoraj oprócz tego, że spotkał ich w parku, pili alkohol i palili skręty.

– Tak właściwie to nawet nie wiem, jak się tu znalazłem i gdzie właściwie jesteśmy – nieśmiało stwierdził Swanson, dłonią przeczesując włosy na bolącej go głowie.

Gromko zaśmiał się hippis, którego mężczyzna poznał w parku, a który akurat podchodził do grupki dyskutantów. Niósł ze sobą gitarę, na której wygrywał jakieś rytmy.

– Czy to ważne, gdzie i kiedy? Człowiek powinien żyć dniem dzisiejszym, każdą chwilą. Nie powinien martwić się, co będzie jutro, czas jako taki nie powinien istnieć. Żyj, bracie! Baw się, po prostu oddychaj! Nadal jesteśmy w Bostonie.

Karen zwięźle opowiedziała mu, co się z nim wczoraj działo. Wyjaśniła, że hippisi to ludzie wolni, żyjący ponad podziałami politycznymi i społecznymi. Są podobni do Indian, którzy nie potrafią zasiedzieć się w jednym miejscu na dłużej. Ich życie przypomina niekończącą się nigdy wędrówkę. Wśród hippisów nie ma przywódców ani podwładnych. Są natomiast stosunki oparte na przyjaźni i koleżeństwie. Traktują siebie w komunie jak braci i siostry. Buntowali się przeciwko światu dorosłych i jego instytucjom. Gardzili wojskiem i wojną, normami, zakazami i materializmem.

Z opowieści dziewczyny wyrwał go ostry dźwięk gitary. To poznany w parku mężczyzna próbował coś zagrać. Oprócz ich czwórki na polanie pojawiła się jeszcze następna trójka, trzy młode kobiety ubrane w kolorowe stroje. Głos Kevina był głęboki i dobitny:

– Coś ci pokażę.

Powiedziawszy to, wyciągnął z kieszeni złożoną na czworo kartkę papieru. Po rozprostowaniu jej podpalił ją zapalniczką. Papier szybko zajął się ogniem i za chwilę jedynym śladem po nim był popiół, który spoczął na trawie. Kevin przydeptał jeszcze to, co pozostało po kartce.

– Nie obchodzi mnie ta wojna polityków w Wietnamie. Dlatego spaliłem kartę mobilizacyjną i zamierzam uciekać tak jak większość moich znajomych. Ja zmierzam do Kanady, ale są i tacy, którzy udali się do Meksyku, a nawet podobno na Kubę. Jestem dezerterem i dobrze mi z tym.

– Ważna jest muzyka i jej twórcy, jak Janis Joplin, Jefferson Airplane, Grateful Dead czy Jimi Hendrix – dodał grający na gitarze.

W tym samym momencie za dłoń chwyciła go Karen i pociągnęła w swoim kierunku.

– Chodź ze mną. Zamiast walczyć, lepiej uprawiać seks.

Kobieta ciągnęła go w kierunku zaparkowanego na skraju polany Volkswagena Transportera T1. Ten dostawczy samochód osobowy typu van był cały pomalowany w różnokolorowe kwiaty z dużym znakiem pacyfy na masce. Do środka samochodu dostali się przez skrzydłowe drzwi. Będąc już w środku, Karen coś zażyła i to samo chciała podać Tomowi.

– Co to jest? – Tom zadał pytanie, ale tak właściwie to nie chciał znać odpowiedzi.

– To błogosławieństwo, miłość i wolność, to jest LSD.

Swanson nie opierał się, dał sobie włożyć do ust narkotyk. Nie musiał długo czekać na efekty jego działania. Poczuł przyjemne uczucie błogości, a świat zaczął mu się rozmazywać, miał zaburzenia wzrokowe – wyruszył w podróż.

Do świata żywych powrócił w chwili, gdy samochód ruszył z miejsca postoju. Kolejny raz nie wiedział, ile czasu miał wymazane z życiorysu. Jego zegarek gdzieś zaginął, a pozostałych nie miał po co pytać o godzinę. Ostatnio stanowczo za dużo działo się w jego życiu. Jednak bycie hippisem mu nie odpowiadało. To nie było dla niego, przynajmniej na razie.

– Kevin, zatrzymaj samochód, ja wysiadam. Kanada to na tę chwilę nie dla mnie.

Mężczyzna posłusznie zatrzymał auto na poboczu. Nie było żadnych ckliwych pożegnań, tylko Karen wręczyła Tomowi pacyfę zawieszoną na rzemyku. Stał i patrzył w ślad za powoli oddalającym się Volkswagenem. Przeżył szaloną przygodę, ale teraz musiał wrócić do rzeczywistości. Znajdował się na przedmieściach Bostonu, postanowił drogę do domu przebyć pieszo. Nie miał pojęcia, o której dotarł na Forest Hills St 147, ale było już ciemno, a księżyc schowany był za chmurami.

Obudził go dźwięk budzika, chociaż nie pamiętał, aby go nastawiał. Nacisnął przycisk i zegarek zamilkł, zapanowała – jak mu się zdawało – przeraźliwa cisza. Blade słońce wschodziło leniwie. Była siódma trzydzieści, a on padał ze zmęczenia. Próba podniesienia się z posłania spełzła na niczym. Musiał pójść na uczelnię, złożyć swoją rezygnację i zabrać dokumenty. Nie miał chęci spotkać się z rodzicami, oni i tak jego decyzji by nie zrozumieli.

Zbiegł szybko po schodach, zatrzasnął za sobą drzwi wejściowe, był na ulicy. Idąc szybkim krokiem, dotarł do przystanku autobusowego. Nie musiał długo czekać na transport. Zanim zdążył złapać oddech po wyczerpującym szybkim marszu, nadjechał autobus komunikacji miejskiej. Wysiadł na pierwszym przystanku za mostem nad rzeką Charlesa. Musiał wpierw udać się do domu swojej dziewczyny i jeszcze raz spróbować wyjaśnić tę chorą sytuację. Dotarcie do parterowego białego domu, w którym mieszkała Winnie, nie zabrało mu wiele czasu. Zawahał się na chwilę przed wciśnięciem dzwonka. Drzwi otworzyła mu matka dziewczyny, widział wyraźnie dezaprobatę w jej oczach.

– Dzień dobry, czy Gwendolyn jest w domu? – spytał półgłosem Swanson, spuszczając wzrok.

– Jest, ale nie chce cię widzieć – padła szybka, stanowcza odpowiedź.

– Mamo, porozmawiam z nim – głos Winnie dochodził gdzieś z pokoju gościnnego.

Nie potrwało długo, aż zobaczył ją ubraną w zwiewną sukienkę, wyglądała zjawiskowo. Wychodząc z domu, zamknęła za sobą drzwi i po paru krokach usiadła na małej ławce na werandzie. W jej oczach szkliły się łzy. Mężczyzna usiadł obok niej i czekał, obawiając się tego, co miało dalej nastąpić. O dziwo dziewczyna złapała Toma za dłonie i mocno ścisnęła. Dało się wyczuć duże podniecenie, które z każdą chwilą się powiększało.

– Tim Mutz powiedział, że opowiadasz o nas niestworzone historie. Twierdzi, że spotykasz się ze mną tylko dlatego, że jestem łatwa i szybko wskakuję do twojego łóżka. Na dodatek podobno widział cię, jak przed kinem obściskiwałeś się z Lucy Wolsky. Nie wiem, co mam o tym myśleć. Wydaje mi się to pozbawione sensu, przecież jesteśmy razem już ponad trzy lata. Nie chcę wierzyć w to, co usłyszałam. Nie chcę teraz twoich wyjaśnień i zapewnień. Chcę być sama i na spokojnie wszystko przemyśleć.

– Ale…

– Nie, Tom! Proszę, nie odzywaj się. Kocham cię, ale zostałam dotkliwie przez ciebie zraniona. Daj nam czas, podobno czas jest najlepszym lekarstwem. Spawy same się wyjaśnią.

Nie dała mu nic powiedzieć. Zakończywszy zdanie, wstała z ławki, by za kilka sekund zniknąć za drzwiami. Czekanie tutaj nie miało najmniejszego sensu. Zamierzał więc udać się na uniwersytet. Postanowił odległość do uczelni przejść na piechotę i trochę wszystko poukładać sobie w głowie. Gdy stanął przed budynkiem Harvard Business School, jego wzrok spoczął na dwóch żołnierzach ubranych w galowe mundury. Prezentowali się okazale, w pewnym sensie im zazdrościł. Zapragnął być taki jak oni. Być jak jego dziadek, który uciekł z rodzinnego domu, aby walczyć w Wielkiej Wojnie za oceanem. Teraz on porzuci Boston i uda się do Wietnamu, tysiące mil od Stanów. Da sobie i Winnie czas, o który go prosiła. Czas, a może i wieczność, jeżeli nie uda mu się przeżyć.

IIPODRÓŻ

Po męczarniach, jakie przeżył w obozie szkoleniowym w Fort Campbell w Kentucky, miał teraz trafić na front do Wietnamu. Miał być jak wielu innych młodych ludzi. Ma walczyć za ojczyznę, a może i zginąć dla niej. Po głowie tłukło mu się motto „Za honor. I za Ojczyznę”, które widział na plakacie w punkcie rekrutacyjnym. Chciał kultywować rodzinną tradycję i zapisał się tak jak jego ojciec do jednostek powietrznodesantowych. Pamiętał, jak przy rodzinnych spotkaniach ojciec opowiadał o 101 Dywizji Powietrznodesantowej. Walcząc w osławionych „Krzyczących Orłach” w Normandii czy Belgii podczas II wojny światowej, zyskał wielu przyjaciół, ale wielu też stracił. Ojciec w Europie walczył z Niemcami, on miał walczyć z innym wrogiem – żołnierzem armii Północnego Wietnamu i partyzantem Vietcongu. Odbył w Stanach wyczerpujące unitarne szkolenie przygotowujące go do walki w dżungli oraz szkolenie spadochronowe. Doświadczył rygoru panującego w jednostce wojskowej. Trafił pod komendę sierżanta, który traktował rekrutów w sposób uwłaczający ludzkiej godności. Tom przezwyciężył swoje słabości, zniósł poniżanie i brutalne traktowanie sadystycznego przełożonego. Teraz z grupą innych rekrutów miał tworzyć uzupełnienie dla 173 Brygady Powietrznodesantowej. Swanson patrzył smętnie przez okno autobusu wiozącego go i pozostałych do San Francisco, gdzie mieli zostać załadowani na statek. Ciemnooliwkowy wojskowy autobus w pewnym momencie zwolnił, aby nie zderzyć się z identycznym jadącym przed nim. W tym samym kierunku ciągnął się niemały sznur pojazdów. Jadąc zaledwie kilka mil na godzinę, dotarli wreszcie do wojskowego terminalu w porcie. Autobus się zatrzymał, a drzwi otworzyły z sykiem.

– Wychodzić! Brać swoje rzeczy i zbiórka na zewnątrz przy pojeździe! Szybciej! Ruszać się, panienki! – ryczał poirytowany podoficer.

Ostry głos znienawidzonego sierżanta przywrócił go do rzeczywistości. Rekruci posłusznie opuszczali wnętrze autobusu, taszcząc ze sobą to, w co armia ich wyposażyła. Tom złapał swój worek transportowy i wyszedł przed pojazd, aby dołączyć do pozostałych. Gdy ostatni żołnierz opuścił wnętrze autobusu, drzwi się zamknęły, ale pojazd nie odjechał z miejsca.

Wzrok mężczyzn spoczął na transportowcu stojącym przy kei. Wyglądał na starą jednostkę, która czasy świetności miała już dawno za sobą. Nie takiego statku spodziewał się bostończyk, zapewne pozostali podzielali jego rozczarowanie. Do otworu na burcie prowadził trap, po którym przemieszczali się żołnierze, aby dostać się do środka. Kazano im czekać na swoją kolej. Usiedli na workach, wyczekując chwili, kiedy ruszą w kierunku majaczącego w porcie transportowca.

Tom zdjął z głowy hełm i przesunął dłonią po krótko ostrzyżonym karku. Wszyscy rekruci byli tak ostrzyżeni i gładko ogoleni. Był to efekt wizyty u fryzjera w Fort Campbell przed samym wyjazdem. W porcie panował straszny harmider, wykonywano wiele przedsięwzięć, aby załadować sprzęt i żołnierzy na pokład statku. Dźwigi portowe przenosiły rzeczy zgromadzone na nabrzeżu do ładowni. Co rusz kolejne grupy żołnierzy znikały we wnętrzu transportowca. Ich grupa siedziała już ponad godzinę, oczekując tego, co i tak musiało nastąpić. Większość zabijała czas i nerwy rozmowami na różne tematy, przeważne błahe. Inni opowiadali kawały, wśród których prym wiodły te sprośne. Nieliczni, w tym i Swanson, siedzieli bez słowa, zastanawiając się zapewne, co ich czeka za oceanem.

– Zapalisz, Tom? – rozległo się zapytanie.

Mężczyzna w pierwszym momencie nie zareagował, jakby pytanie nie było skierowane do niego. Nachalny wzrok pytającego uświadomił jednak, że to bostończyk był osobą pytaną. Wyciągnął wiec rękę w kierunku wystawionej w jego stronę paczki winstonów. Niezgrabnie wyciągnął jednego. Nie musiał prosić o ogień, benzynowa zapalniczka płonęła już jasnym płomieniem. Gdy Tom odpalił papierosa, zwrócił się do żołnierza, który go nim poczęstował.

– Dzięki, John. Niezły burdel panuje w tym porcie. Jeszcze gotów jestem pomyśleć, że o nas zapomną – powiedział Swanson, mocno zaciągając się papierosem.

Johna Wolfa poznał podczas szkolenia unitarnego w Fort Campbell. Zaprzyjaźnił się z nim, a raczej to on zaoferował mu swoją przyjaźń. Wolf pochodził z Suffolk w Wirginii, gdzie pracował na kolei, tak jak cała jego rodzina. Nie był jak Tom ochotnikiem, został powołany przez armię. Nie był natarczywy ze swoją przyjaźnią, a w wielu przypadkach bywał pomocny. Gdy Swanson na niego spojrzał, głupkowato się uśmiechnął, robił tak zawsze, kiedy był zestresowany.

Kolejne minuty zdawały się nie mieć końca. Wyczekiwanie było nie do zniesienia. Na domiar złego zaczął wiać zimny, wilgotny wiatr znad Pacyfiku. Niebo zasnuły ciemne chmury. W tej chwili brakowało im do szczęścia tylko opadów ulewnego deszczu i szalejącej burzy. Załadunek jednak cały czas się odbywał. Kolejna grupa rekrutów maszerowała na statek i kolejny ciemnooliwkowy wojskowy autobus ruszał w drogę powrotną do bazy. Transportowiec stał spokojnie zacumowany w porcie, tylko fale natarczywie nacierały na jego kadłub. Tym właśnie statkiem mam się dostać na wojnę oddaloną od ojczyzny o szesnaście tysięcy kilometrów – pomyślał Tom. Powiódł wzrokiem po kolejnych żołnierzach, którzy podrywali się ze swoich worków i ruszali z cały swoim bagażem w kierunku okrętu. Zgasił niedopałek papierosa, rozgniatając go obcasem buta. Westchnął przeciągle i w tym samym momencie padła komenda podoficera:

– Przygotować się! No, panienki, przyszła na was kolej – syczał sarkastycznie sierżant.

– Kurwa mać, ja go kiedyś zabiję! – usłyszał Tom za swoimi plecami.

Niestety żołnierz nie mógł zrealizować swojej obietnicy, bo podoficer nie płynął z nimi za ocean. Sierżant wracał do Fort Campbell szkolić kolejnych rekrutów. Jakoś nikt nie kwapił się do szybkiego wstawania. Godziny czekania na tę właśnie chwilę, a teraz nie było słychać entuzjazmu. Tom podniósł się powoli z worka transportowego i nałożył na głowę stalowy spadochroniarski hełm M1C. Rozbujany pasek podbródkowy boleśnie uderzył go w policzek. Przeklął i roztarł dłonią uderzone miejsce.

– Naprzód! Ruszać się, niedorajdy! – doleciał rozkaz z czoła kolumny stojących żołnierzy.

Rekruci zarzucili sobie worki na plecy i chwycili za broń. Ustawiwszy się ugrupowaniu marszowym, czekali na dalsze komendy swoich bezpośrednich przełożonych.

– Marsz!

Swanson poczuł dziwny ucisk w żołądku. Nie bał się, ale być może jego organizm działał podświadomie. Gdy ruszyli, usłyszeli za sobą odgłos autobusu odjeżdżającego w powrotną drogę. Wolno zbliżali się do zacumowanego w porcie okrętu. Tom zmrużył niebieskie oczy, gdy ostre światło zaświeciło mu prosto w twarz. Będąc już w pobliżu trapu, usłyszał natarczywy chlupot fal uderzających w szary transportowiec. Musieli przystanąć, bo na trapie zrobił się zator. Oczekujący żołnierze oglądali, jak do ładowni pakowane są kolejne skrzynie z zaopatrzeniem oraz inny sprzęt niezbędny podczas walki w dżungli. Jeden z dźwigów opuszczał do ładowni śmigłowiec Bell UH-1 Iroquois. W tym momencie podążająca za nimi następna kolumna żołnierzy naparła na nich, pchając ich w kierunku zatłoczonej rampy. Popchnięty Wolf wpadł na żołnierza stojącego przed nim, uderzając go bronią w nerki. Uderzony żołnierz obrócił się na pięcie z wyraźnym grymasem bólu na twarzy.

– Kurwa, Wolf, ty baranie! Uważaj jak łazisz, bo następnym razem dam ci w ryj! – warczał poszkodowany rekrut.

Uderzonym żołnierzem okazał się Larry O’Donell – arogancki blondwłosy nowojorczyk. Tom znał go bardzo dobrze, już wcześniej widział, jak czepiał się innych rekrutów. Próbował także zaczepiać Swansona, ale ten nie dał mu się sprowokować.

Na rampie zrobiło się luźniej i rekruci mogli na nią teraz swobodnie wejść. Wolno ruszyli do przodu, pokonując po trapie niewielką odległość dzielącą nabrzeże i wejście na okręt. Tom zdawał sobie sprawę, że z każdym krokiem oddala się od kraju i osób bliskich jego sercu. Skierowano ich na pokład mieszkalny. Panował tu harmider podobny do tego w ulu. Przepychankom i kłótniom nie było końca. Toma i resztę rekrutów wprowadzono do trzeciego pomieszczenia z lewej strony. Panował tam straszny zaduch i ostro śmierdziało czymś butwiejącym. W środku znajdowało się dużo czteropiętrowych koi, na których mieli spędzić podróż przez ocean. Tom zajął pierwszą lepszą, nie chciał wybrzydzać, żeby przypadkiem nie zabrakło dla niego miejsca do spania. Tak faktycznie się stało, dla kilku żołnierzy zabrakło koi. Zostali więc skierowani do innych pomieszczeń. Jak się później Swanson dowiedział, koi nie starczyło dla wszystkich i nieliczni musieli zająć miejsca na pokładzie łodziowym.

Tom w towarzystwie Johna Wolfa udał się na pokład transportowy. Wyjście na zewnątrz z zatłoczonych przedziałów mieszkalnych nie było takie łatwe, jak mogło się to wydawać. Miejsca na pokładzie było niewiele, żołnierze zajmowali każdy wolny skrawek przestrzeni, trzymając się kurczowo stalowych relingów. Udało się im po wytężonych poszukiwaniach odnaleźć wolną przestrzeń na rufie transportowca. Spoglądali w dół na krzątaninę żołnierzy marynarki wojennej, którzy odpowiedzialni byli za sprawny załadunek okrętu. Usłyszeli ryk silników holowników, które miały wyprowadzić transportowiec z portu. W tej samej chwili żołnierze z obsługi portu zwolnili cumy statku. Powoli oddalali się od nabrzeża, przy którym jeszcze niedawno cumowała jednostka. Dwa niewielkie holowniki mozolnie odciągały okręt na środek portu. Punktualnie o dziewiętnastej przeciągły i głęboki ryk syren transportowca dał znać, że nadszedł czas wypłynięcia. Śruby statku zaczęły się powoli obracać i statek z wolna ruszył, wprawiając w drżenie stalowy kadłub. Tom patrzył na zmniejszające się z każdą minutą zabudowania w porcie i o dziwo myślał o tym, że jest głodny. Jego myśli nie kierowały się w stronę pozostawianej rodziny czy ukochanej. On był po prostu głodny.

– No to płyniemy. Ciekawe, ilu z nas powróci żywych? – zadał pytanie Wolf, ale nie oczekiwał odpowiedzi.

Swanson tylko wzruszył ramionami i głęboko wzdychając, przewiesił sobie przez ramię przydziałową broń M16A1. Gdy ponownie usłyszał odgłos syreny okrętowej, domyślił się, że był to znak, iż transportowiec opuszcza port i wychodzi w morze. Stara jednostka mozolnie rozcinała falę zatoki San Francisco, by po minięciu cieśniny i wiszącego mostu Golden Gate wypłynąć na wody Oceanu Spokojnego. Obaj mężczyźni jeszcze długo po tym, jak okręt wypłynął na otwarte wody, stali na pokładzie, delektując się świeżym, rześkim morskim wiatrem.

Larry O’Donell, od kiedy transportowiec wypłynął na otwarte wody Pacyfiku, czuł się podle. Odczuwał efekt ciągłego podnoszenia się i opadania kadłuba oraz nieustające jego drżenie. To kołysanie się na falach było nie do wytrzymania. Mozolnie pokonując stopień po stopniu, dotarł na pokład. W swoich dążeniach do dotarcia na świeże powietrze nie był osamotniony. Innych także dopadły objawy choroby morskiej. Oparłszy się o reling, patrzył na horyzont jako stały punkt odniesienia, gdyż obserwowanie fal powodowało tylko nasilenie się objawów. Larry pocił się, ciężko oddychał i miał zwolnione tętno, wyglądał blado jak trup. Czuł się także jak trup, męczyły go mdłości, zawroty i bóle głowy. Usiadł przy nadbudówce, zamknął oczy i głęboko oddychał. Poczuł chwilową poprawę.

– Pieprzony skurwiel – mruknął O’Donell, gdy powróciły ataki choroby morskiej.

Miał na myśli lekarza z ambulatorium. Wmawiał mu, że choroba morska dotyka co piątego podróżującego człowieka i jest pewnego rodzaju chwilową niedyspozycją mózgu, a właściwie zaburzeniem narządu równowagi. W żadnym wypadku nie jest niebezpieczna i rzadko trwa dłużej niż dwa dni. Mężczyzna zastanawiał się, dlaczego akurat on musiał znaleźć się wśród osób dotkniętych chorobą. Najważniejsze to nie wpadać w panikę. Otworzył oczy, co okazało się wielkim błędem. Choroba powróciła ze zdwojoną siłą. Zdążył dobiec i przewiesić się w połowie przez stalowy reling, gdy wyrzucił z żołądka fontannę częściowo strawionego pożywienia. Wiedział, że nie wolno mu było dopuścić do odwodnienia się organizmu. Spojrzał w dół na burtę okrętu: ślad po jego wymiocinach za chwilę został zmyty przez jedną z uderzających o kadłub fal. Powrócił pod ścianę nadbudówki i oparł się o nią plecami. Wyciągnął z kieszeni dwie tabletki dramaminy i połknął je, popijając wodą z manierki.

Swanson zszedł pod pokład dopiero, gdy usłyszał, że podają jedzenie. Spojrzał na to, co przyniósł mu steward ubrany w biały fartuch. Zastanawiał się, co to takiego i czy faktycznie nadaje się do spożycia. Choć na statku panowały spartańskie warunki, mężczyzna liczył w duchu, że jedzenie okaże się miłą niespodzianką. Niestety jego nadzieje okazały się płonne. Patrzył na stół i brązową breję zalegającą na plastikowym talerzu przed nim. Wbił w to łyżeczkę, potrawa napawała go obrzydzeniem. Głośny harmider świadczył o tym, że inni podzielali jego opinie o jedzeniu.

– Co to, do chuja, ma być! To jakieś pieprzone żarty! – denerwował się jeden z podoficerów.

Według opisu widniejącego przed wejściem dziś podawany miał być befsztyk z ziemniakami i sosem oraz brzoskwinie. Nic, co znajdowało się na talerzu, tego nie przypominało. Tom był głodny, ale nie zdołał przezwyciężyć wstrętu i z pustym żołądkiem ruszył do swojej koi. Kantyna znajdująca się na statku była zamknięta. Otwierana była tylko na parę godzin podczas całego dnia. Nie było w niej niestety piwa, ale słodycze i papierosy nadrabiały brak alkoholu. Na pokładzie zapalił papierosa, próbując chociaż na chwilę zapomnieć o doskwierającym mu głodzie. Gdy tylko dotarł do swojego przedziału mieszkaniowego, od razu zaległ na koi.

Obudził go John Wolf ostrym szturchnięciem za ramię. W pierwszym momencie Tom był oburzony, ale gdy zobaczył, jak szeregowy Daniel Palmer wyciąga schowaną w worku whisky, przestał mieć za złe brutalne przebudzenie. Butelkę szkockiej żołnierz przemycił, wkładając ją do wełnianej skarpety i zagrzebując z resztą bielizny osobistej. Alkoholu nie starczyło na długo, ale przynajmniej rozweselił żołnierzy i poprawił podły nastrój. Wszyscy mieli nadzieję, że jedzenie się poprawi z biegiem czasu. Byli jednak w błędzie – następne dni przyniosły tylko kolejne kulinarne paskudztwa.

W celu zabicia czasu wymyślono im cykl szkoleń i treningów. Rano na pokładzie odbywali gimnastykę, po której następował apel poranny. Podczas niego dowiadywali się, co armia im dzisiaj wymyśliła. Najczęściej wykonywali treningi w rozkładaniu i składaniu broni. Po takich ćwiczeniach, siedząc na metalowych płytach na pokładzie, czyścili broń. Brali udział w nudnych wykładach na temat ludności Wietnamu i zasad współpracy z nimi. Jedyną atrakcją były filmy wyświetlane w sali kinowej. Po jakimś czasie znali już je na pamięć, ale i tak na nie przychodzili. Zdawało im się, że dni są identyczne, jeden nie różnił się od drugiego, poprzedni był taki jak następny. Marazm sprawiał, że żołnierze snuli się po pokładach jak żywe trupy. Na domiar złego zaczęły się problemy ze słodką wodą. Wkrótce okazało się, że zbiorniki na wodę pitną przeciekają i są zalewane przez słoną wodę. Podjęto decyzję, że uciążliwą usterkę należy jak najszybciej usunąć. Po trzech tygodniach ciągłej żeglugi mieli zacumować na wyspie Okinawie. Plan ich podróży i tak zakładał uzupełnienia w terminalu wojskowym na wyspie.

Wstępny plan określał, że transportowiec zostanie w porcie na jedną dobę. W tym czasie marynarze dokonają niezbędnej naprawy, uzupełnią zapasy żywności i zatankują zbiorniki z paliwem. Żołnierze nie otrzymali zgody na opuszczenie okrętu, mieli pozostać na swych pryczach. Tylko oficerowie mogli zejść na ląd. Jedynym pocieszeniem był fakt, że aby jakoś udobruchać poirytowanych rekrutów, przywieziono im piwo. Nad ładem i porządkiem na transportowcu mieli panować podoficerowie i służba dyżurna. Miejsce postoju w porcie zostało szczelnie otoczone przez żołnierzy z żandarmerii wojskowej, aby nikt nie mógł zdezerterować. Piwo tak szybko jak się pojawiło, tak szybko znikło. Żołnierze cieszyli się chwilą spokoju, towarzyszące im od początku kołysanie ustało, a silniki zostały wyłączone. Naprawa przedłużyła się o kolejny dzień, podczas którego znowu dostarczono im chłodne piwo. Jednak to, co ich cieszyło najbardziej, to fakt, że podano im prawdziwe jedzenie – wysmażone steki z ziemniakami i surówką z marchwi.

Tom stał na rufie transportowca, gdy po dwóch dniach ruszali w dalszą drogę. Kierowali się przez Morze Południowochińskie ku portowi docelowemu w Vung Tau. Nie zauważył, jak podeszło do niego trzech rekrutów, wśród których był Daniel Palmer. Znał go od pierwszych chwil, gdy znalazł się w Fort Campbell w Kentucky. Można było powiedzieć, że razem przekraczali bramę jednostki. Ten syn farmera już w młodym wieku ciężko pracował fizycznie na jednej z farm w Luizjanie w okolicach Baton Rouge.

Mieli ze sobą kilka butelek schłodzonego budweisera. Jedna z nich trafiła do rąk Swansona. Pił powoli, delektując się każdym łykiem brązowego napoju. Palmer splunął w dół w miejsce, gdzie śruby okrętowe mieliły wodę. Plwocina jednak została porwana przez rześki morski wiatr i zniknęła obserwatorom z pola widzenia. Opróżniwszy butelkę, jeden z pozostałych rekrutów opuścił ją wychylony do połowy przez reling. Opadła w spienione wody pozostające za transportowcem, a tworzące kilwater w kształcie litery V. Bostończyk czuł się znużony, postanowił udać się do swojej koi. Zanim zniknął za drzwiami nadbudówki, jeszcze raz spojrzał na trzech żarliwie rozmawiających w emocjach i gestykulujących żołnierzy.

IIIKOMPANIA CHARLIE

Transportowiec zwolnił, szum śrub okrętowych stał się teraz tylko niewielkim pluskaniem. Dopływali do Vung Tau, gdzie miała się zacząć ich wielka przygoda. Okręt przed południem przybił do betonowej kei. Nastąpił czas wyczekiwania, co dalej będzie się z nimi dziać. Panujące podniecenie dało się wyczuć w powietrzu, energia rozsadzała rekrutów. Większość znajdujących się na transportowcu osób miała uzupełnić szeregi 9 Dywizji Piechoty oraz 196 Brygady. Tylko grupka licząca 72 żołnierzy stanowiła uzupełnienie dla 173 Brygady Powietrznodesantowej. Właśnie ta grupa miała opuścić statek jako ostatnia. Wolf, oparty o metalowy reling, przyglądał się wypiętrzającemu się z morza zieleni wzgórzu. Robiło imponujące wrażenie w blasku południowego słońca. Myślał o tym, że ma już za sobą ten przeklęty rejs. Nie wiedział, czy ma się cieszyć, czy popaść w przygnębienie. Patrzył, jak kolejne grupki świeżo przybyłych żołnierzy opuszczają brzuch metalowego potwora. Dużo mniejsze dźwigi niż te na terminalu wojskowym w San Francisco próbowały wydobyć zalegające zaopatrzenie i sprzęt bojowy z ładowni. Marynarze uwijali się jak w ukropie, aby zdążyć z rozładunkiem przed zapadnięciem zmroku.

Było dobrze koło dwudziestej, kiedy objuczeni pełnym wyposażeniem schodzili na brzeg. Krótki marsz zakończyli przy ustawionych w rzędzie 2,5-tonowych wojskowych samochodach ciężarowych M35. Głównym przeznaczeniem tych pojazdów był transport żołnierzy i zaopatrzenia.

– Pakować swoje zady na ciężarówki! – huknął oficer, nakładając na głowę polową czapkę i zarzucając na ramię M16.

Głos oficera w stopniu kapitana zdawał się pochodzić z czeluści piekieł. Rekruci pomagali sobie nawzajem, aby dostać się na skrzynię ładunkową jednego ze stojących w kolumnie M35. Na pakę ciężarówki, na której siedział Tom, zmieściło się ich dwunastu, w tym Wolf i Palmer. Kierowca z trzaskiem zamknął za nimi tylny właz. Pojazdy ustawiły się w kolumnie marszowej. Na czele jechał uzbrojony samochód terenowy M151 MUTT, za nim jechało dziesięć 2,5-tonowych ciężarówek. Kolumnę zamykał kolejny M151 uzbrojony w karabin maszynowy M60. Konwojowanie wojska było niebezpieczne, Vietcong zastawiał zasadzki i zaminowywał drogi. Swanson uczył się o tym podczas jednych z zajęć na pokładzie transportowca. Teraz miał się przekonać, czy tak było w rzeczywistości.