Pod niebem Patagonii, czyli motocyklowa wyprawa do Ameryki Południowej - Krzysztof Rudź, Wiesława Rudź - ebook

Pod niebem Patagonii, czyli motocyklowa wyprawa do Ameryki Południowej ebook

Krzysztof Rudź, Wiesława Rudź

3,0

Opis

Jak wytrzymać z własnym mężem osiem miesięcy w podróży motocyklowej? Jak naprawić motor na pustkowiu Patagonii? Jak upiec mięso wołowe, by nie było twarde? Jak rozmawiać po hiszpańsku, by być zrozumianym przez porteños? Na te i na wiele innych pytań znajdziecie odpowiedź w tej książce.

Dwadzieścia tysięcy kilometrów po drogach i bezdrożach Ameryki Południowej. Podróżować może każdy, ale podróże motocyklem wymagają dużej siły charakteru, zwłaszcza jeśli są to motocykle „pełnoletnie”, a budżet wyprawy jest „ekonomiczny”.

Poza aspektem podróżniczym ważnym motywem książki są również relacje pomiędzy parą, która znajduje się w środowisku, gdzie niepewność i ciągła zmiana stanowią oś wyprawy.

Podróż inspirowana była historią polskich emigrantów, którzy wypłynęli z Polski do Argentyny w 1939 roku transatlantykiem Chrobry.

Ona – kreatywna, emocjonalna, entuzjastyczna. Na tę wyprawę specjalnie zrobiła prawo jazdy na motocykl. Nieświadoma czekających ją wyzwań…

On – analityczny, uważny, przezorny. Lubi mieć wszystko pod kontrolą. Podczas wyprawy okazało się, że nie wszystko da się przewidzieć…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 380

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (5 ocen)
0
2
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
guciaszek01

Nie polecam

Koszmarnie zmarnowana szansa na napisanie ciekawej książki. Na sile wciśnięta wstawka o „misji” znalezienia potomkow pasazerow Chrobrego, Chycha tylko po to by wepchnąć to „dzieło” wydawcy. A poza tym kronika zakupów gastronomicznych i posiłków przeplatana typowym polskim narzekaniem, co się gdzie zepsuło w trasie. Mogliby zmienić nazwy miejsc i krajów i wydać to jako pod niebem Syberii albo Kanady - tak mało i tak bez sensu jest o Patagonii.
00

Popularność




 

 

 

PROLOG

W czasach, kiedy większość ludzi stara się utrzymać poziom życia, kiedy mają obawy związane z utratą stabilizacji finansowej czy chcą robić kariery zawodowe, my postanowiliśmy oderwać się od tego i wyruszyć w wielomiesięczną podróż motocyklową do Ameryki Południowej.

Zadecydowaliśmy na przekór zmasowanemu medialnemu atakowi o kryzysach gospodarczych spełniać nasze marzenia i nie martwić się o globalną wioskę, ale znaleźć swój własny świat.

Dla wielu naszych znajomych, naszej rodziny pomysł tej podróży był szalony. Dla nas – wprost przeciwnie. Był on bardzo dobrze przeanalizowany, przygotowany i zorganizowany.

Wiedzieliśmy, czego chcemy i do czego dążymy. Tak też to realizowaliśmy. Było to okupione dużym wysiłkiem, ciągłą dyscypliną finansową związaną z odmawianiem sobie dużych i małych przyjemności na co dzień. Ale w całym tym dążeniu przyświecał nam, jak górnicza lampka w ciemnościach, jeden cel. Wyjechać, zwiedzić, doświadczyć i przeżyć coś nowego i ekscytującego. Podróżować do miejsc, o których marzymy.

Decyzja o podróży dojrzewała w nas jak młode wino. Szybko. Bardzo szybko. Wiedzieliśmy, że chcemy jechać, choć na początku nie wiedzieliśmy gdzie ani jak. Europę znamy dość dobrze, Azji liznęliśmy, Afryka na razie nas nie ciągnie, do Stanów trzeba mieć wizę, której można nie dostać. Australia wydaje nam się droga i daleka, a na Antarktydzie zimno. Bardzo zimno.

Została nam Ameryka Południowa. Tam nas jeszcze nie było. Zaczęliśmy jeździć palcem po mapie i wybraliśmy. Argentyna. Wielka i niezmierzona przestrzeń, tajemnicza Patagonia, dużo parków narodowych, wysokie Andy, najpiękniejsze na świecie wodospady i wino. Dużo winnic.

Decyzje zapadły. Zaczęliśmy pracować ze zdwojoną energią, otworzyliśmy rozdział poszukiwania dodatkowych źródeł zarobkowania. Zaczęliśmy bardzo mocno przyglądać się naszym wydatkom i stworzyliśmy plan minimum na codzienne przeżycie. Wszystko po to, by uzbierać potrzebne środki na wyjazd i podróżowanie po Argentynie.

Tymczasem zastanawialiśmy się nad środkiem transportu. Wiedzieliśmy, że Argentyna jest ogromna i trudno ją zwiedzać autobusem, chociaż jest to możliwe. My cenimy sobie bardzo niezależność i możliwość zatrzymania się wtedy, kiedy chcemy, a nie wtedy, gdy zatrzymuje się autobus.

Po kilku tygodniach luźnych dyskusji i rozważań wraz z żoną sprecyzowaliśmy nasz plan. Zdecydowaliśmy, że idealnym środkiem transportu będzie motocykl. Na tę wyprawę wybraliśmy dwa jednakowe bmw F650. Modele już nie najmłodsze, ale mające według nas dużą zaletę: brak zbędnej elektroniki. Podczas szykowania ich przed wyjazdem pytano nas czasem, czy się nie boimy, że są takie stare i nie wytrzymają trudów patagońskich dróg. Niektórzy patrzyli na nas z lekkim uśmieszkiem… My wytrwale realizowaliśmy nasz plan. Wymagało to wielu poważnych i ryzykownych decyzji zawodowych, ogromnego wysiłku i konsekwencji podczas przygotowań. Ale się udało!

Na początku grudnia 2013 roku rozpoczęła się nasza podróż. Jak się później okazało, podróż, która stanowiła dla nas ogromne wyzwanie, ale była również najpiękniejszą rzeczą, jaka nas do tej pory spotkała.

POMYSŁ NA WYPRAWĘ

Motywem przewodnim naszej wyprawy były poszukiwania potomków pasażerów MS Chrobrego.

Skąd pomysł? Trzeba by zacząć od początku. Gdynia, nasze miasto, to początek drogi tysięcy emigrantów, którzy wypływali z Polski na pokładach transatlantyków do różnych miejsc na naszym globie. Ulica Polska 1 to adres, gdzie do dziś stoi budynek Dworca Morskiego. Został oddany do użytku 8 grudnia 1933 roku. Dla wielu stał się symbolem Wolnej Polski, a jego otwarcie do dziś uznaje się za oficjalną datę uruchomienia gdyńskiego portu pasażerskiego.

To z Gdyni regularne linie żeglowały do obu Ameryk. Dla wielu Dworzec Morski był miejscem pożegnania z Polską. Stąd wypływali w poszukiwaniu nowego życia polscy emigranci.

To miejsce zainspirowało nas do realizacji nowego projektu. Zagłębiając się w jego dzieje, znaleźliśmy niecodzienną i tragiczną historię jednego z polskich transatlantyków, który miał być dumą Polski międzywojennej. MS Chrobry, bo o nim mowa, został zwodowany w 1939 roku. Jego budowa trwała dwa lata. Docelowo miał pływać wahadłowo z MS Sobieskim, obsługując trasę południowoamerykańską. Statkiem dowodził Edward Pacewicz, kapitan żeglugi wielkiej, porucznik Marynarki Wojennej.

29 lipca 1939 roku MS Chrobry wypłynął w swój pierwszy (jak się później okazało, ostatni) pasażerski rejs. Na jego pokładzie znajdowali się między innymi Witold Gombrowicz, Czesław Straszewicz, Jan Rembieliński.

Po ponad siedemdziesięciu latach od tego wydarzenia postanowiliśmy spróbować odnaleźć potomków pasażerów tego statku, by poznać losy rodzin emigrantów w Argentynie – porcie docelowym MS Chrobrego.

Na początku naszej drogi, gdy zdjęcie statku Chrobry zainspirowało nas do poszukiwania potomków pasażerów, którzy wyemigrowali do Ameryki Południowej, nie wiedzieliśmy jeszcze, że te nasze prywatne śledztwa pochłoną nas bez reszty. Nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak dużo informacji jesteśmy w stanie zdobyć, a jednocześnie na jak wiele natrafimy przeszkód podczas naszych poszukiwań…

Rozdział IJAK DOTARLIŚMY DO AMERYKI?

Pierwszym etapem podróży był rejs przez Atlantyk. Zdecydowaliśmy się płynąć statkiem. Chcieliśmy jechać razem z motocyklami, tak by nie czekać na nie w razie ewentualnego przesunięcia się terminu przypłynięcia statku ani też nie płacić za magazynowanie w Ameryce, gdyby jednak statek przypłynął parę czy paręnaście dni przed naszym przybyciem samolotem.

Kiedy wyruszaliśmy z domu, czuliśmy wielkie podniecenie. Cały wielomiesięczny etap przygotowań mieliśmy w końcu za sobą i mogliśmy wreszcie cieszyć się wolnością. Musieliśmy dotrzeć z Polski do Hamburga, z tego bowiem portu wypływał nasz statek. Trochę byliśmy zaniepokojeni tym, że armator wciąż przesuwa nam termin wypłynięcia.

Dzięki Bogu mamy wyrozumiałych przyjaciół, którzy oferując nam transport do Hamburga, dzielnie znosili nieustanne zmiany terminu.

Mamy też na szczęście w Hamburgu innych przyjaciół, którzy gościli nas u siebie przeszło tydzień, kiedy oczekiwaliśmy na ostateczny termin wypłynięcia.

Oczekując, śledziliśmy w internecie pozycję „naszego” statku: gdzie jest, dokąd zmierza, jaki był jego ostatni port. Gdy wreszcie wpłynął do Hamburga, była niedziela i niestety nie można było wejść na pokład bez odprawy celnej (celnicy, jak wiadomo, powszechnie nie pracują w soboty i niedziele). Pełni zniecierpliwienia pojechaliśmy go chociaż zobaczyć z brzegu. Od początku wiedzieliśmy, że jest wielki, że jest ogromny. Ale rozmiar statku, gdy już go wreszcie ujrzeliśmy, poraził nas. Małe okienka kabin, które wypatrzyliśmy na najwyższym, dwunastym pokładzie, wzbudziły w nas duże podniecenie.

– To już jutro – powiedział do mnie mąż i spojrzeliśmy po sobie, a widać było, że zżera nas pragnienie, by już tam być, by już płynąć.

Przez Atlantyk

W dniu zaokrętowania byliśmy niezwykle podnieceni. Wypiliśmy pożegnalną kawę z Grażyną i Sławkiem, którzy gościli nas w Hamburgu przez kilka dni, i zaczęliśmy pakowanie motocykli. Niby proste, ale bardzo skomplikowane. Tym bardziej że minęło trochę czasu od naszego próbnego pakowania do tej wyprawy. Dwie sakwy po boku, worek, plecak, tankbag. To zestaw na każdy motocykl. Na szczęście pogoda tego dnia była piękna, dziesięć stopni na plusie i sucho. To była kwestia, o którą się trochę obawiałam, bo gdyby spadł śnieg, moglibyśmy mieć poważny problem, żeby dotrzeć do portu na obładowanych motocyklach.

W ciągu pół godziny dojechaliśmy do terminalu O’Swaldkai, sprawdzono nam paszporty, podpisaliśmy glejt, że przyjęliśmy do wiadomości procedury bezpieczeństwa (wszystko po niemiecku, tak że dla mnie bezużyteczne).

Dostaliśmy papier (Sicherheitsvorschriften/Verkehrsordnung), na nim „gate barcode readerkod”, który przeciągnięty przez czytnik otworzył nam bramki terminalu. Kiedy otworzył się, a później zamknął za nami szlaban graniczny w porcie, poczuliśmy wielką radość i spełnienie. Oto zamykał się etap przygotowań, a zaczynała się przygoda. Nasza wielka wyprawa do Ameryki Południowej. Za bramą czekał już na nas samochód ochrony, który poprowadził nas pod statek. Grande Amburgo stał na nabrzeżu, a my zatrzymaliśmy się tuż obok rampy załadunkowej. Nigdy nie zapomnę uczucia, które towarzyszyło mi, gdy zobaczyliśmy statek. To pomieszanie satysfakcji i szczęścia z ogromnym uczuciem spełnienia. Tak się czują ludzie, którym naprawdę coś się udało, coś, na co bardzo długo i ciężko pracowali, o co się mocno starali.

Od tej pory przejęła nas załoga statku.

Chief mate przywitał się z nami, przywołał dwóch członków załogi, którzy pomogli nam wziąć wszystkie bagaże. Motocykle zostawiliśmy na razie na placu, a windą wjechaliśmy na jedenaste piętro. Grande Amburgo to ogromny statek ro-ro. Może przewozić ponad trzy i pół tysiąca samochodów (w tym nasze dwa motory).

Giuseppe to steward, który podczas całego rejsu starał się nami opiekować. Co prawda był to jego pierwszy rejs i nie ze wszystkim dawał sobie radę, ale byliśmy wdzięczni, że czasami mogliśmy liczyć na jego chęć pomocy. Nie mówił niestety ani słowa po angielsku, co było wręcz zadziwiające, ale widać na włoskich liniach tak już jest. Angielski nie jest obowiązkowy. Jak się dużo później okazało, umiejętność posługiwania się językiem angielskim w swobodnej konwersacji nie była mocną stroną również oficerów i kapitana.

Nasza kabina miała dwa łóżka na podłodze! To była dobra wiadomość, bo początkowo miała to być kabina z łóżkami piętrowymi, stosunkowo mniej komfortowa. Druga dobra wiadomość: mieliśmy okno. Zapłaciliśmy za kabinę bez okna na Grande Costa D’Avoiro, ale najwidoczniej po zmianie statku i wielokrotnym przesuwaniu terminu wypłynięcia możliwa była zamiana kabiny bez dopłacania do tego komfortu. Niespodziewany, ale bardzo dla nas miły gest ze strony naszego przewoźnika. W kajucie mieliśmy również TV i DVD, a także lodówkę. Full wypas, jednym słowem.

Zanim zdążyliśmy się rozejrzeć po naszym nowym lokum na najbliższy miesiąc, do drzwi zapukał steward i poprosił, byśmy zeszli na plac i wjechali motocyklami na statek. Po rampie załadunkowej wjechaliśmy na pokład, a następnie wewnątrz statku na ósmy poziom. Wskazano nam miejsce, gdzie mamy zaparkować. Później obsługa szybko i sprawnie zabezpieczyła solidnie czterema pasami każdą maszynę. Mieliśmy nadzieję, że szczęśliwie przetrwają podróż.

Po lunchu, na który podano makaron z ostrym sosem pomidorowym, sałatę i porcję grillowanego mięsa, poszliśmy zwiedzać zewnętrzny pokład, na którym stały rzędy samochodów. Większa część miała dotrzeć do Dakaru, co mogliśmy wyczytać na kartkach przyklejonych do szyb. W każdym samochodzie na lusterku dyndał na zielonej smyczy klucz od samochodu. Podobno każdy był otwarty. Nie sprawdzaliśmy.

Widok na Hamburg z górnego pokładu był ciekawy, ale wiatr skutecznie wypłoszył nas z powrotem do kabiny.

Kolacja była między osiemnastą a osiemnastą czterdzieści pięć. Pierwszego dnia podano zupę krem bez śmietany z zielonej fasolki, jajka sadzone, mięso, tym razem w sosie. Do tego pyszne ciasto z kremem, arbuza, melona i włoską kawę. Malutka i szatańska. Oczy mi się otworzyły na dwie godziny. Tak nam minął pierwszy dzień na statku. Co prawda jeszcze nie wypłynęliśmy w morze, ale już czuliśmy się jak podczas rejsu. Jak do tej pory wszystko było dla nas nowe i ekscytujące.

Kolejnego dnia wydawało nam się, że śniadanie jest zbyt wcześnie. Siódma trzydzieści to jeszcze ciemna noc, zwłaszcza na wakacjach. Zwlekliśmy się z łóżek i poszliśmy do mesy. Na śniadanie pizza, ciasto, chleb. Kawa, herbata i sok pomarańczowy. Obficie, ale nie do tego byliśmy przyzwyczajeni. Wolelibyśmy serki, kiełbaski i takie tam. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że podobnych specjałów jeszcze długo mieliśmy nie jeść…

Po śniadaniu poznaliśmy resztę pasażerów. Na statku było sześć dwuosobowych kabin. Dwie z nich zajmowali single: szwajcarski motocyklista po pięćdziesiątce oraz Francuz z Bordeaux, podający się za profesora filozofii. Coś nam nie grało z tą profesją Francuza, ale nie drążyliśmy tematu, obserwując raczej ze zdziwieniem jego osobę. Daniel, świeżo upieczony szwajcarski emeryt, postanowił przejechać Amerykę Południową na motocyklu. Jego nowiutki motocykl Triumph stał na pokładzie ósmym, tuż obok naszych maszyn.

Byli również mili Szwajcarzy Jens i Livia, oboje około trzydziestki. Dwa małżeństwa z Francji. Pierwsza para to Marie Jo i Sauveur. Oboje trochę po pięćdziesiątce. Podróżowali land roverem defenderem. Sauveur pokazał nam, ile poprzerabiał w swoim samochodzie. Sam wymyślił konstrukcję dachu, otwieranego tak, by można było w środku stanąć. Drugą parą byli Gladys i Mathiew, oboje około trzydziestki, także podróżowali land roverem defenderem, z tym że o wiele młodszym, rocznik 2007. Większość par planowała spędzić rok lub dwa w Ameryce Południowej.

Płynęliśmy zatem w składzie: dziesięcioro pasażerów oraz dwudziestu dziewięciu członków załogi.

Po południu poszliśmy na pokład. Nic nie wskazywało, żebyśmy mieli tego dnia wypłynąć. Na razie statek cały czas stał w porcie w Hamburgu, a my obserwowaliśmy pakowanie samochodów na pokład. Przyjechał również wielki pojazd i przywiózł łódź na platformie. Wjechał tyłem na statek i odczepił przyczepę z łodzią. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, ale ta łódź jechała z nami do samego Montevideo, a zapakowanie jej na statek oznaczało, że to już ostatnia rzecz, która wjechała na pokład. Wieczorem tego dnia, kiedy szliśmy do mesy na kolację, światła nabrzeża widoczne przez okna powoli zaczęły się oddalać i w końcu odpływaliśmy.

Prawie wszyscy pasażerowie wyszli na pokład obejrzeć nocną panoramę miasta. Widok od strony rzeki, w dodatku z wysokości około dwudziestu pięciu metrów (bo na takiej mniej więcej wysokości znajduje się pokład pasażerski), był fantastyczny. Widzieliśmy całe nabrzeże jak na dłoni. Przesuwające się powoli światła oddalającego się miasta uświadamiały nam, że przez dziewięć następnych dni będziemy na morzu, płynąc do następnego portu, do Dakaru w Senegalu. Przez głowę przemykały nam myśli biegnące ku odległemu lądowi. Nasyceni widokami i przewiani wiatrem schowaliśmy się w swojej kabinie i zasnęliśmy łagodnie kołysani.

Życie na statku

Po dwóch dniach na morzu zorganizowano nam lekcję bezpieczeństwa. Kapitan z właściwym sobie kapitańskim wdziękiem przedstawił pokrótce zasady bezpieczeństwa, po czym oddał głos oficerowi. Ten pokazał nam sposób obsługi kamizelki ratunkowej i metodę wkładania pianki chroniącej w razie tonięcia statku przed zimną wodą, w której niechybnie wylądujemy w takim przypadku. Pianka była wielka, zakrywała wszystko, łącznie z głową, stopami i rękami. Trzeba pamiętać, by kaptur włożyć jako przedostatni, dopiero potem wsunąć drugą rękę i zapiąć zamek. Przypominała strój teletubisia. Było trochę zabawy podczas demonstracji tej czynności przez instruktora.

Kolejnego ranka wyrwało nas ze snu pukanie stewarda, że już czas na śniadanie. Zaspaliśmy. Okazało się, że w nocy telefon złapał zasięg z angielskiej sieci. Przepływaliśmy wtedy kanałem La Manche i czas w telefonie oraz budziku przestawił się o godzinę do tyłu. Popędziliśmy coś zjeść, aby nie być głodnym do lunchu.

W nocy podobno mocno bujało. Ja nic nie czułem, ale tak twierdziła moja ładniejsza połowa. Podczas rozmów przy śniadaniu dowiedzieliśmy się, że statek od kilku godzin mocno zwolnił i zatacza koła po wodach kanału La Manche. To sztorm na morzu przeszkodził nam w dalszej podróży. Przez chwilę zapomnieliśmy, że jesteśmy na statku cargo i w pierwszej kolejności ważne jest bezpieczeństwo ładunku, a nie to, by przybyć do jakiegoś portu na czas. Kapitan postanowił przeczekać sztorm. Orientacyjnie podano nam informację, że ruszymy dalej za mniej więcej dwadzieścia godzin. Wykorzystaliśmy ten czas na małe pranie. Wypróbowaliśmy pralkę i suszarkę dostępne dla pasażerów i załogi w specjalnym pomieszczeniu. Po dwóch godzinach mieliśmy czyste i pachnące ubrania.

W ciągu następnych dni integrowaliśmy się z resztą pasażerów. Sympatyczne małżeństwo z Francji opowiadało o swojej poprzedniej podróży do Ameryki Południowej sprzed kilku lat. Wtedy również płynęli linią Grimaldi, ale na statku Grande Brasil. Pokazali nam zdjęcia z Boliwii i Argentyny. Spotkania z podróżnikami zawsze rozbudzają chęć przygody.

W nocy zaczęło bujać. Ale bujać, bujać tak naprawdę. Na serio. Budziłam się kilkakrotnie, coś spadło z biurka, Krzysiek zerwał się o czwartej nad ranem i zbierał z podłogi butelki z piciem oraz kubki. Potem się ocknęłam i nie mogłam już zasnąć. A jak już zasnęłam, to znowu zaspaliśmy na śniadanie i do drzwi zapukał Giuseppe. Śniadanie jakoś zjedliśmy, ale później już tylko leżeliśmy, bo szkoda nam było marnować energię. Jeden film, drugi film. Na lunch ośmiornice i kalmary, pasta i jakieś inne owoce morza. Za dużo nie jedliśmy w obawie, że nasze żołądki odmówią posłuszeństwa. Piliśmy tylko dużo coli i wróciliśmy do kabiny, znowu na łóżeczka. Odpoczywaliśmy. To znaczy niwelowaliśmy skutki bujania i objawów lekkiej choroby morskiej, która nas dopadła.

Podczas rejsu wśród pasażerów trwały spekulacje co do pochodzenia kucharza i jego umiejętności. Jens twierdził, że on ciągle jest na prochach. Po pierwsze, jedzenie do niczego, po drugie, ciągle w kuchni słuchał bardzo głośno techno. Mój mąż twierdził, że smak nie jest ważny w tych okolicznościach, chodzi raczej o napchanie organizmu, żeby miał energię. Do supermarketu przecież nie mogliśmy skoczyć. Tak czy inaczej, byliśmy zdani na jego menu. Wczorajsza zupa na kolację przeszła samą siebie: drobna biała fasolka (skądinąd pyszna) wyglądała jak wyciągnięta z puszki i podgrzana. Po pewnym czasie przyzwyczailiśmy się do tego, co nam oferuje…

Opisując taki długi rejs, trudno znaleźć coś ciekawego. Naprawdę, nuda wielka dookoła była prawie przez cały czas, z nielicznymi wyjątkami. Jedyną atrakcją były posiłki, a także – jeśli już mówimy o atrakcjach – ciągłe sprawdzanie na GPS-ie naszej pozycji i prędkości, z jaką poruszał się statek. Kiedy opowiadamy o rejsie, to dużą część zajmują opowieści o jedzeniu albo o nudzie, która praktycznie jest wszechobecna. Z drugiej strony, ponieważ mówią, że inteligentny człowiek się nie nudzi, my podczas rejsu uczyliśmy się hiszpańskiego. Zawsze coś.

Kołysanie statku powodowało u nas lekki dyskomfort, w głowie wirowało, ale na pewno nie można tego porównać do stada gwiazd. Objawów nudności też raczej nie mieliśmy, ale bolał mnie pępek. Dziwnie. Mój mąż testował na sobie lokomotiv. Niestety nie widział żadnej różnicy po jego zastosowaniu, tak że zarzucił ten pomysł. Pozostał nieskażony chemią.

Podczas jednego z wielu dni rejsu przy obiedzie doszło do niewielkiego spięcia między pasażerami. Płynął z nami Cedric. Francuz. Specyficzny człowiek. Dobrze po pięćdziesiątce, raczej bliżej sześćdziesiątki, w okularach. Często nosił czapkę stylizowaną na ruską, jak czerwonoarmiści, w dodatku z czerwoną gwiazdą pośrodku. Cedric zaczął pouczać Sauveura, że niepotrzebnie opowiada nam o kosztach życia we Francji, a zapytaliśmy po prostu o cenę biletu na pociąg TGV. Starcie było krótkie, intensywne, po czym Cedric rzucił w końcu: hasta luego i ostentacyjnie sobie poszedł…

Był to człowiek co najmniej dziwny w naszych oczach. Sapał, prychał, jego otyłość powodowała brak koordynacji ruchowej. Ponadto okrutnik charczał, kaszlał, nie zasłaniając ust. Zjadał wszystko w bardzo brzydki sposób: rozlewał, rozsypywał. Wzbudzał we mnie ogólne obrzydzenie, podobnie jak w pozostałych pasażerach.

Lunch bez smaku to norma. Makaron w dziwnym sosie, niby pomidorowym, niby z jakimś mielonym mięsem, ale jednak niesłony i mdły. Może kucharz myślał, że nam już nic nie zaszkodzi ani też nie pomoże? Co prawda zmienił tego dnia muzykę, której słuchał, ale jedzenie ciągle było bez zmian. Trzeba jednak przyznać, że na swój sposób się starał. Poprzedniego dnia do kolacji, gdy zobaczył, że nie jem tej podeszwy, przyniósł ponadprogramowy talerz z sałatą, pomidorami, żółtym serem (pysznym) i jajkiem na twardo. Ja generalnie zajadałam się sałatą z oliwą i bułeczkami. Jedyny grzech zatem to białe, kaloryczne pieczywo.

Czasem mieliśmy wrażenie, że horyzont był monotonnie płaski, Afryka zbliżała się jednak, chociaż my tego nie widzieliśmy… Do Dakaru było jeszcze trzy tysiące trzysta kilometrów. Czasami większe fale mąciły taflę wody. Statkiem łagodnie kołysało, ogromny kolos uniesiony falą dźwigał się do góry, po czym spadał miękko, osiadając w głębokiej toni. Odczuwaliśmy to z wielką intensywnością w umysłach, a szczególnie w żołądkach.

Tuż przed Dakarem odkryliśmy, że Cedric naprawdę jest pisarzem i napisał przynajmniej jedną książkę. Przyniósł ją do mesy i położył do poczytania dla pasażerów.

– Jaka jest treść, czy możesz mi to przetłumaczyć? – zapytałam Gladys.

– To filozoficzny bełkot i nawet nie podejmuję się choćby w niewielkim ułamku przetłumaczyć tego z francuskiego na angielski – odpowiedziała z uśmiechem pełnym jakby zażenowania.

Nic to. Przyjęłam do wiadomości, że będę się mogła wszystkim chwalić, że płynęłam przez Atlantyk z pisarzem. Albo z filozofem. O! Z filozofem. Tak lepiej.

Każdy kolejny senny i leniwy dzień przybliżał nas do świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku. Nasza trasa wiodła przez równik, a jego przekraczanie to także była dla nas nie lada atrakcja.

Na korytarzach krzątali się kapitan z załogą. Trwało zdobienie bombkami i złotymi łańcuchami. Kapitan zarządził dodatkowo stworzenie świątecznego nastroju za pomocą muzyki okolicznościowej (We Wish You a Marry Christmas), która cichutko brzmiała w pokładowym radiowęźle. Pomimo że zbliżała się Wigilia, nie czuliśmy tego wcale. Może z powodu poprawiającej się z dnia na dzień pogody albo braku zamieszania z przedświątecznymi przygotowaniami. A może tak byliśmy zaabsorbowani nową dla nas sytuacją, że nie docierał do nas za bardzo fakt, że nadchodzą święta.

W pierwszej połowie rejsu większość czasu spędzaliśmy w mesie, w której były dwa fotele, dwie miękkie kanapy, dwa stoliki z czterema krzesłami. Warcaby. Przykłady węzłów marynarskich na ścianach. I oczywiście choinka. Oprócz tego dosyć obszerna biblioteczka z pozycjami po francusku, holendersku, duńsku i angielsku. Nic po hiszpańsku i oczywiście żadnej książki po polsku. Gdybym wiedziała, wzięłabym coś i zostawiła dla przyszłych Polaków, którzy będą płynąć Grande Amburgo.

Któregoś dnia kapitan ponownie ogłosił przez radiowęzeł, że w nocy zmienia się czas obowiązujący na statku. Cofnęliśmy zegarki o godzinę. Z tego powodu rano przed śniadaniem było już prawie całkiem widno. A na śniadaniu zapytałam:

– Zjesz płatki?

– Eee, pewnie niedobre, takie jak z Tesco.

– A z Tesco to jakie?

– No, że się tak rozciapują, rozmiękają w mleku.

– A to nie, te odwrotnie, cały czas są twarde.

– Hmmm, rzeczywiście. Aż zęby kaleczą.

W tym dniu byliśmy na tej samej szerokości geograficznej co marokański Marrakesz, lecz także na tej samej co Miami w USA, ale to zupełnie chyba nie na temat…

Płynęliśmy z prędkością około siedemnastu węzłów (knots), to znaczy około trzydziestu jeden kilometrów na godzinę. Płynęliśmy jak ślimak. Ale za to jak wielki ślimak. Ocean był niemal płaski i prawie wcale już nie bujało. Odczuwaliśmy tylko wibracje i słyszeliśmy basowy, cichy dźwięk pracy silnika. Wiał lekki wiatr, a temperatura oscylowała między czternastoma a szesnastoma stopniami. Z każdym dniem jednak robiło się coraz cieplej. Po lunchu prawie wszyscy leżeli na leżakach na pokładzie. Jedni z kawą w ręku, inni z książką, wygrzewając się w słońcu. Zbliżaliśmy się do Wysp Kanaryjskich. Pewnego dnia po południu wśród pasażerów nastąpiło lekkie poruszenie. Zauważyliśmy delfiny wypływające na powierzchnię przed lewą burtą statku. Co kilka chwil taflę wody przecinały ich płetwy grzbietowe, a niektóre wypływały bardziej nad wodę. Po jakimś czasie zniknęły, aby pojawić się po drugiej stronie kadłuba statku. Takie miłe urozmaicenie monotonii dnia. Staliśmy zachwyceni ich towarzystwem. Z pokładu na horyzoncie nie było widać żadnego innego statku.

W Wigilię kucharz zaprosił mnie po lunchu do kuchni. Pokazał menu, które przygotował na wieczorną kolację. Było naprawdę imponujące. Wróciłam do kabiny i powiedziałam do męża:

– Włożę sukienkę, a ty musisz włożyć białą koszulę i krawat.

Przytaknął. To oczywiście był żart, przecież nie zabrał tego na wyprawę. Rozmarzyłam się, siedząc na pokładzie w pełnym słońcu, nieco poniżej Wysp Kanaryjskich, a powyżej Wysp Zielonego Przylądka.

„Ooo, wieczorem uroczysta kolacja, włożę sukienkę, którą przezornie zabrałam” – myślałam rozmarzona.

Zabrałam ją dzięki mojej mamie, która mówiła: „Jak to, rejs, kapitan, załoga, kolacja, święta, sylwester, a ty nie chcesz zabrać sukienki!?”.

Już nie będę się zagłębiać w opowieści, jak poszukiwałam jej przez trzy dni, ganiając po sklepach. Na zewnątrz minus trzy stopnie, a ja mówiłam do sprzedawczyń: „Dzień dobry, czy dostanę sukienkę na lato?”.

No to się rozmarzyłam, uroczysta kolacja, ja w sukience i szpilkach. Będę oszałamiająco piękna. A nie, przecież szpilek nie zabrałam. No nic. Będę tylko piękna…

Kilka godzin przed kolacją wigilijną w jadalni nastąpiły wielkie zmiany. Wielkie rozsuwane drzwi, normalnie zamknięte, zostały otworzone. Przyniesiono kilka nowych stolików. Na nich pojawiły się obrusy, talerze, kieliszki. Przy każdym nakryciu ustawiona była wizytówka z nazwiskiem oraz kolorowe, ręcznie robione menu, ozdobione świątecznymi motywami.

Przed wyjściem na kolację wyciągnęliśmy z naszych przepastnych bagaży pognieciony nieznacznie opłatek, mój mąż stworzył na tę okazję wyjątkowy komplet życzeń:

– W chwili gdy spełniają się nasze marzenia…

Podzieliliśmy się opłatkiem i ruszyliśmy korytarzem w stronę mesy.

Na centralnym miejscu stał stół, a na nim waza z kruszonem i kieliszki, do których kapitan własnoręcznie nalewał napój i podawał każdemu. Po uroczystym toaście święta zostały oficjalnie rozpoczęte i zasiedliśmy do stołów.

Mieliśmy szczęście i zaszczyt zostać wybrani wraz z Livią i Jensem do stołu kapitańskiego. Na honorowym miejscu siedział kapitan, po jego prawej pierwszy oficer mechanik, a po lewej chief mate. My zajęliśmy miejsca obok nich, naprzeciwko Livii i Jensa. Vis-à-vis kapitana siedział Cedric, nasz pokładowy filozof i pisarz. Menu tym razem zapowiadało wspaniałą ucztę. Wybaczcie, ale wszystkie te pyszności wymagają godnego opisu.

Rozpoczęliśmy talerzem przystawek. Pyszna ryżowa pasta o ciekawym smaku, ryż ugotowany do miękkości, lekko rozklejony i zmieszany z jakąś rybą, bliżej niezidentyfikowaną. Oprócz tego bogaty w smaku, chrupiący tost z anchois i pomidorami, drobno krojonymi, sparzonymi, z obraną skórką. Pomidory idealne: ani za miękkie, ani za twarde.

Kolejno podano makaron penne w rybno-pomidorowym sosie oraz za chwilę spaghetti z czosnkiem, po prostu fantastyczne, na włoski styl doskonale al dente, ani za twarde, ani za miękkie. Po prostu idealne. Następnie uraczono nas niewielką miseczką bulionu warzywnego, który przypominał raczej swoisty krem warzywny, choć może nie był to krem, tylko po prostu warzywa zmiksowane na wdzięczną papkę, do której osobno podano grzankę. W smaku był to idealny, pożywny bulion.

Nie minęła chwila, kiedy nasz steward Giuseppe już podawał kolejne talerze. Tym razem był to wybór owoców morza. Wielkie krewetki zachwycająco kusiły widokiem, a smak miały niezrównany. Smażony dorsz nie zrobił na mnie większego wrażenia, ale był dobry. Ośmiornicy i małży raczej nie próbowaliśmy, chociaż odkroiłam kawałek i włożyłam do ust. Mało tego, nawet przełknęłam. Podczas całego posiłku na stole stały ryżowe sałatki z dodatkiem jajka pokrojonego w ósemki i drobno krojonych warzyw.

Kiedy już wszyscy byli najedzeni, na centralny stół przyniesiono tort śmietankowy, który zasłodził nas bez reszty. Tort był w kształcie prostokąta, na wielkiej srebrnej tacy, ozdobiony cienko pokrojonymi plasterkami pomarańczy i kiwi. Obok postawiono dwa ciasta czekoladowe oraz tradycyjną włoską babkę panettone.

Kucharz poprosił kapitana o pokrojenie tortu. Ceremonia prawie jak na polskich weselach. Wszyscy robili zdjęcia. Chief mate otworzył dwie butelki szampana. Wypiliśmy ponownie toast za wspaniałe święta i każdy otrzymał od kelnera swój talerz z kawałkami ciast. Centralne miejsce zajmowała panettone, nadziana dużymi, słodkimi rodzynkami i drobno krojoną słodką skórką pomarańczową.

Byliśmy pełni, objedzeni, wykończeni tą ucztą, z wypełnionymi po brzegi brzuchami.

W rogu mesy stał stół zastawiony owocami; uśmiechały się do nas żółte melony, nieco jaśniejsze gruszki, a także pomarańcze i banany. Do pełni szczęścia brakowało tylko orzechów, ale jak się później okazało, dostępne były fistaszki. Na bezmiarze oceanu, przez który płynęliśmy, uczta ta, choć całkiem odmienna od naszej Wigilii, była wspaniałym przeżyciem.

Należy pamiętać, że to menu tworzył włoski kucharz, więc nie znalazło się w nim w zasadzie nic, co byłoby w jakimś stopniu polskie. Nie byłam też do końca pewna, czy było tam dużo włoskiej tradycji, chociaż panettone świadczyłoby o tym. W każdym razie nie podano żadnego mięsa, a to już dobrze, bo przynajmniej żadne ważne kwestie nie zostały sprofanowane.

Rozmowy przy stole obracały się głównie wokół tematów pogodowych, to zawsze dobry temat na wykwintną i elegancką rozmowę:

– A jaka jest teraz pogoda w Polsce?

– A czy jest śnieg?

– A jak długo trwa w Polsce zima?

Kolejno poruszaliśmy się wokół spraw podróżniczych:

– Dokąd jedziecie?

– Jaką trasą planujecie jechać?

– Słyszałem, że w Peru jest niebezpiecznie, zwłaszcza w Limie.

I tak dalej, i tak dalej…

Kiedy już wszyscy byli najedzeni, mesa powoli pustoszała, a my wciąż siedzieliśmy przy stole: kapitan, dwóch oficerów i my: pasażerowie.

Nastąpiło, jak się później okazało, klasyczne błędne koło. My siedzieliśmy, bo oni siedzieli, a oni siedzieli, bo my nie wstawaliśmy od stołu. Ot, taki protokół dyplomatyczny. W końcu, kiedy w mesie było już pusto, wstaliśmy, podziękowaliśmy, znowu wszyscy powtórzyli „Merry Christmas”. I przeszliśmy na pokład.

Pół godziny później część z nas wylądowała na filipińskim wieczorku rozrywkowym. Filipińczycy mieli zwyczaj urządzać sobie karaoke, kiedy tylko była okazja.

Śpiewali swoje piosenki, swoje filipinian polo, a raczej disco filipino, o miłości i tym podobne. W swoim języku oczywiście. Była też możliwość śpiewania po angielsku, do czego Filipińczycy nas namawiali. Mnie w udziale przypadły dwie piosenki: My Way Franka Sinatry oraz Imagine Johna Lennona. Oczywiście dostałam wielkie brawa (jakżeby inaczej).

Około pierwszej w nocy wróciliśmy do kabiny. Zasnęliśmy jak kamień (jak kamienie dwa).

Świąteczny obiad został zaplanowany na dwunastą. Była to znowu iście królewska uczta. Tym razem rozpoczęliśmy od martini (w wysokich cienkich kieliszkach ozdobionych cukrem na rancie (jak to robi mama), z plastrem pomarańczy i oliwką. Na przystawkę antipasti, bruschetta z pomidorami, szynka parmeńska (prawdopodobnie), surowa, długo wędzona, lekko zamarynowana w aromatycznej oliwie z ziołami, pokrojona w kostkę o wymiarach trzy na trzy centymetry. Mogłoby się wydawać, że będzie żylasta, ale nic podobnego. Rozpływała się miękko na podniebieniu.

Kolejno (dalej byliśmy w kuchni włoskiej i najpewniej tak już miało pozostać do końca rejsu) makaron penne w sosie krewetkowym z cukinią. Drobno pokrojona cukinia z niewielkimi cząstkami krewetek w wonnym sosie. Całość wieńczyła posadowiona na środku, owinięta w cienki grillowany plaster cukinii krewetka, podana w całości. Po prostu niebo w gębie. Miód na kulinarne serce. Zwłaszcza moje, bo przecież przepadam za krewetkami.

Posiłek ukoronował świąteczny indyk podany iście arcymistrzowsko. W mesie rozchodził się zapach jabłkowego nadzienia w akompaniamencie aromatu przypieczonych cząstek ziemniaków. Smakowało nam. Nasze żołądki zostały wypełnione po brzegi. A okazało się, że to jeszcze nie koniec.

Przyszedł bowiem czas na dulce, czyli samo słodkie. Kucharz ponownie oczarował nas babką panettone, a do tego kruchym ciastem przełożonym budyniowym kremem. Rozkoszy dopełniła kawa podana na sposób włoski – espresso, maleńka ilość kawy o powalającej na kolana mocy. Ja jako jedyna się wyłamywałam i zawsze prosiłam Giuseppe, by przygotował mi cappuccino.

POSZUKIWANIE INFORMACJI O PASAŻERACH CHROBREGO

W toku zbierania informacji ważne były dla nas także dzieje samego statku, historia jego powstania. W tym wypadku korzystaliśmy z informacji, jakie znaleźliśmy w dokumentach Archiwum Państwowego w Gdańsku, a także z książki Jerzego Drzemczewskiego Transatlantyki polskie i Marcina Koszela Polskie statki pasażerskie. Powoli wyłaniał się obraz polskiej żeglugi międzywojennej, a właściwie jej rys historyczny.

Od 1934 roku działała w Gdyni polsko-duńska spółka akcyjna, utworzona z Polskiego Transatlantyckiego Towarzystwa Okrętowego, Gdynia–Ameryka Linie Żeglugowe SA. W marcu 1937 roku GAL zamówiły dwa niemalże bliźniacze statki pasażerskie: jeden w Nakskov, a drugi w Newcastle. Statki przeznaczone były na linię południowoamerykańską i otrzymały nazwy „Chrobry” i „Sobieski”.

Obydwa klasyfikowane przez Lloyd’s Register of Shipping. MSChrobry został zwodowany w lutym 1939 roku, a 29 lipca 1939 roku wypłynął w swój dziewiczy rejs do Ameryki Południowej. Był ostatnim nowo zbudowanym transatlantykiem dla polskiej bandery handlowej Polski międzywojennej. W dniu 1 września Chrobry znajdował się w Brazylii. Stamtąd popłynął przez Atlantyk do portu w Southampton. W listopadzie został oddany w czarter Brytyjczykom i przebudowany na transportowiec dla potrzeb wojska. W grudniu 1939 roku wziął udział w konwoju transatlantyckim do Halifaxu, a w kwietniu 1940 roku w kampanii norweskiej.

W maju 1940 roku, gdy przybył do Harstad po oddziały Gwardii Irlandzkiej, został zaatakowany przez hitlerowskie bombowce i stanął w płomieniach.

Zatonął po pożarze w nocy z 14 na 15 maja 1940 pod Bodø (Norwegia) zbombardowany przez niemieckie lotnictwo. Było pewnie ironią losu, że pilotem był Niemiec polskiego pochodzenia o wdzięcznym nazwisku Robert Kowalewski. Zdołano uratować większość załogi i przewożonych żołnierzy, a wrak statku zatonął w wyniku umyślnego storpedowania przez samolot brytyjski.

Statkiem dowodził kapitan żeglugi wielkiej Edward Pacewicz, zmarły w 1962 roku, pochowany na gdyńskim cmentarzu na Witominie.

MS Chrobry był statkiem pasażersko-drobnicowym z dwoma ośmiocylindrowymi silnikami Burmeister&Wain i dwiema śrubami napędowymi. Miał on, zgodnie z ustaleniami Konferencji Atlantyckiej, dwie zasadnicze klasy pasażerskie: drugą i trzecią (na międzypokładzie). Ten podział służył za punkt wyjściowy zarówno na Chrobrym, jak i na jego siostrzanym statku MSSobieski, do podziału miejsc pasażerskich. Na Chrobrym były trzy klasy:

klasa pierwsza (bardziej luksusowa),

klasa druga (kabiny klasy turystycznej),

klasa trzecia (pomieszczenia dla emigrantów na międzypokładach).

W hallu głównym statku widniała płaskorzeźba, która przedstawiała Bolesława Chrobrego – pierwszego króla Polski, który użyczył statkowi swojego imienia.

To był naprawdę bardzo nowoczesny statek, elegancki i dostojny.

W czasie naszych poszukiwań czuliśmy się coraz bardziej podnieceni. Niczym detektywi na tropie. Niczym poszukiwacze skarbów.

 

Dakar

Drugi dzień świąt Bożego Narodzenia zaczął się nietypowo. Spałem, gdy nagle zaczął po mnie chodzić wielki pająk. Jakiś taki wielki, włochaty. Ciągnął mnie, szarpał. Czy to był sen, czy już się budziłem? Poczułem na sobie rękę i usłyszałem w końcu głos mojej żony:

– Krzyśku, Krzyśku, wstawaj!

– ????

– Wstawaj, Afryka dzika, widać już!!

– Uhymm.

Tak właśnie zaczął się mój (nasz) dzień z Dakarem w roli głównej. Kilka dłuższych chwil przyglądaliśmy się przez okno zbliżającemu się brzegowi Afryki. Jeszcze w całkowitej ciemności, ale już wyraźnie było widać latarnię morską i zbliżające się światła wielkiego miasta. Statek zaczął zwalniać i zataczać łuk, podchodząc do wejścia do portu, widzieliśmy to na naszym GPS-ie. Była piąta rano. Ja jeszcze padłem na łóżko i zasnąłem na trochę. Jak się okazało, moja żonka również zasnęła ponownie. Obudziliśmy się w momencie, kiedy holowniki ustawiały nasz statek przy nabrzeżu, kilka minut po siódmej. Wyszliśmy na pokład, by się rozejrzeć.

Dookoła było pełno kontenerów, place z autami, dźwigi portowe i inny sprzęt. Typowy portowy krajobraz. Na redzie stało kilka statków. Z drugiej strony miasto. Wieżowce, ale niezbyt wysokie, zabudowania portowe, jakieś biura. Od kapitana dostaliśmy ksero naszych paszportów i dokument, że jesteśmy pasażerami Grimaldiego. To wystarczyło, aby swobodnie wyjść z portu i poruszać się po mieście. Zostaliśmy jeszcze pouczeni, że musimy wrócić najpóźniej do dwudziestej pierwszej. Statek nie będzie czekał na spóźnialskich. Po zjechaniu windą na dolny pokład ruszyliśmy pomiędzy kontenerami do bramy portu.

Wyszliśmy grupą, było nas dziewięcioro. Nie było z nami tylko Cedrica. Nie wiedzieliśmy, czy miał zamiar w ogóle wychodzić.

Kilkaset metrów za bramą portu, pomiędzy uliczkami, znaleźliśmy kantor wymiany walut. Wymieniliśmy, podobnie jak większość, trochę kasy. Podobnie jak Mathieu z żoną, zdecydowaliśmy się na wymianę tylko dziesięciu euro. Nie wiedzieliśmy, czy to dużo, czy mało. W sam raz na naszą niskobudżetową podróż, którą będziemy realizować w Ameryce Południowej. Ale właściwie nie potrzebowaliśmy za wiele. Jakieś picie i coś przegryźć lokalnego.

Zdecydowaliśmy się podzielić na dwie grupy. Dla jednych priorytetem było znalezienie internetu. Inni chcieli po prostu pozwiedzać miasto. Umówiliśmy się, że cała grupa spotka się za dwie godziny, o dwunastej, w miejscu wymiany waluty, a następnie zagłębiliśmy się w uliczki Dakaru.

Wszędzie widzieliśmy ciemne twarze, a właściwie czarne niczym najczarniejszy węgiel! Kolorowe ubrania, długie, kwieciste suknie kobiet. Mężczyźni czasem w garniturach, ale przeważnie „na sportowo”. Wszystko tu miało ciekawy koloryt i było inne niż to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni w Europie.

Wzrok wędrował ciągle do nowych, ciekawych i frapujących miejsc, które mijaliśmy. Nowiutkie auta, przeważnie azjatyckich marek, mieszały się z ogromną ilością żółtych taxi.

Na chodnikach, przy ścianach, w zaułkach siedziało wielu ludzi. Handlowali różnymi rzeczami, czasem żebrali.

Od czasu do czasu dochodził do naszych uszu charakterystyczny dźwięk. Trochę jak klaskanie. To pucybuci, trzymając dwie szczotki do czyszczenia i polerowania butów, kołatali nimi, dotykając z mocą dwóch drewnianych powierzchni. Ogromna ilość małych dzieci zaczepiała turystów i prosiła o pieniądze. Miały małe metalowe puszki, przeszukiwały trawniki i chodniki, mając nadzieję znaleźć coś ciekawego i cennego dla nich. Widzieliśmy już takie sytuacje w Azji. Taki widok zawsze wzbudza w nas mieszane uczucia.

Znaleźliśmy zaciszne miejsce na kawę w małym parku w Instytucie Francuskim. Ceny prawie europejskie (czyli kawa – dwa euro), ale złapaliśmy internet i udało nam się przesłać zdjęcia na serwer, aby mogła powstać relacja na naszej stronie. Od rana było dosyć ciepło, a w południe niespodziewanie usłyszeliśmy grzmoty. Przez chwilę popadał niewielki deszcz, który jednak szybko przeszedł. Wróciliśmy powoli do miejsca naszego spotkania i z resztą grupy poszliśmy do knajpki o wdzięcznej nazwie Ali Baba.

W lokalu panowała niezwykła, lokalna atmosfera. Z menu wybraliśmy hot doga. Dostaliśmy kilka dzbanuszków z różnymi sosami, a po kilku minutach oczekiwania – zawiniętą jak wielki cukierek sporą kanapkę. Wewnątrz podłużnej bułki było kilka frytek, trochę sałaty i solidny kawałek mięsa. Chyba wołowego, mielonego. Całość smaczna – albo już byliśmy głodni. Jak się okazało, Senegal wcale nie był dużo tańszy niż Polska. Wydaliśmy prawie wszystkie pieniądze, które wymieniliśmy. Po trzynastej odłączyliśmy się od grupy, aby pochodzić jeszcze trochę uliczkami po mieście. Skierowaliśmy się na główny plac i przysiedliśmy obok centralnie położonej fontanny. Po burzy już dawno nie było śladu, a słońce znowu przypiekało mocno. Byliśmy w centrum stolicy kraju. A dookoła nas walały się ogromne ilości śmieci. Wszystko sprawiało wrażenie totalnie zaniedbanego. Wody w fontannie nie było już pewnie od bardzo dawna. Wiele jej elementów było zniszczonych i zdewastowanych. Latarnie na placu straszyły porozbijanymi kloszami. Po obu stronach placyku znajdowały się małe budynki informacji turystycznej. Niestety oba były totalnie zniszczone i porośnięte trawą. W tym miejscu na pewno niczego o Dakarze nie mogliśmy się dowiedzieć.

Dalszy spacer po mieście zawiódł nas w ulice tętniące handlem. Ogromne ilości różnych towarów zmieniały swoich właścicieli. Byliśmy co chwila zaczepiani i nakłaniani do kupienia czegokolwiek. Nawet jeśli była to nowiutka szafa lub łóżko. Duże wrażenie robili sprzedawcy drewna. Chodzili z charakterystycznymi witkami powiązanymi w małe sznurki. Te drewienka służą do czyszczenia zębów. Co któryś spotkany człowiek trzymał i miętosił w zębach taką gałązkę czy patyczek. Doszliśmy w okolice portu, gdzie stał nasz statek. Widać go było z daleka, był wielki. Zrobiliśmy jeszcze małe kółko uliczkami i wydaliśmy na colę ostatnie monety, jakie nam zostały po wizycie w restauracji.

Skierowaliśmy się do bramy portu, gdzie po małej kontroli papierów zostaliśmy wpuszczeni do środka. Od drugiej strony, pomiędzy jeżdżącymi ciężarówkami doszliśmy do rampy Grande Amburgo. Nogi nas trochę bolały. Przez ostatnie dziesięć dni nie chodziliśmy zbyt wiele po pokładzie, a dziś odbyliśmy spory spacer.

Posiłki wracały powoli do normy. Po świątecznym obżarstwie na talerzach pojawiał się „biff”. Nieodłączny nasz towarzysz! Konsumowaliśmy go wytrwale. Musieliśmy napchać nasze brzuchy. Mało gryźliśmy, raczej odkrajaliśmy jak najmniejsze kawałki i przełykaliśmy. W ten sposób jakoś nam się udawało go zjeść. Gryzienie jest przereklamowane.

Po posiłku poszliśmy na pokład, gdzie trwały w najlepsze prace przy częściowym rozładunku statku. Auta, które dotychczas stały na najwyższym pokładzie, zostały przeniesione na ziemię. Za pomocą ogromnego dźwigu, który był na naszym pokładzie. Auta wjeżdżały na specjalny najazd po cztery sztuki, a następnie z wysokości około trzydziestu metrów przestawiane były na nabrzeże. Załoga wyraźnie się spieszyła. Widać było, że ma duże doświadczenie w swojej pracy.

Na niższym zewnętrznym pokładzie w miejsce po autach ciężarowych, które tam stały, ustawiano kontenery wysyłane z Dakaru. W światłach portowych i oświetleniu statku widać było kłęby kurzu. Po jakimś czasie wróciliśmy do kabiny, zostawiając zajętych swoją pracą marynarzy.

O trzeciej w nocy statkiem zaczęło bujać. To był niechybny znak, że Afryka została za nami. Żegnajcie, Afrykańczycy i niekupione pamiątki z kategorii maski, figurki, magnesy i koszulki z napisem „Senegal”.

Od wypłynięcia z Dakaru mieliśmy cały czas ładną pogodę. Morze było leciutko tylko pofałdowane delikatnym wiaterkiem. Codziennie po śniadaniu staraliśmy się wypatrzyć delfiny. Niekiedy nam się to udawało. Wyskakiwały nad wodę i płynęły równo ze statkiem. Widać też było dużo latających ryb. Pojawiały się nad wodą po kilka, kilkanaście sztuk i szybowały nisko nad morzem, czasem skręcając. Potrafiły kilkadziesiąt sekund unosić się w powietrzu. Udało mi się także wypatrzyć jednego rekina. Po prawej stronie statku, w odległości około dziesięciu metrów, jego płetwa grzbietowa przecinała taflę wody. W oświetlonym słońcem oceanie prawie bez ruchu unosił się na falach, a kształt płetwy nie pozostawiał wątpliwości co do tego, co widziałem.

Podczas przeprawy przez Atlantyk odwiedziliśmy maszynownię. Chief mate wraz z innym oficerem zabrali nas całą grupą na zwiedzanie pomieszczeń sterujących statku. Zjechaliśmy windą na trzeci poziom, skąd przeszliśmy pieszo przez pokłady towarowe do centrali obsługi mechanicznej statku.

W klimatyzowanym pomieszczeniu wielkości około pięciu na dwanaście metrów w centralnym miejscu stał pulpit sterujący. Na nim dwa wbudowane komputery i mnóstwo kontrolek oraz wskaźników. Zegary wskazywały różne parametry urządzeń pracujących na statku. Między innymi aktualną prędkość, która wynosiła siedemnaście węzłów, czyli około dwudziestu dziewięciu kilometrów na godzinę. Jak nam powiedział główny mechanik, przy tej prędkości statek zużywa około czterdziestu ton paliwa na dobę.

Następnie, zaopatrzeni w ochraniacze na uszy, przeszliśmy do głównego pomieszczenia z silnikiem. Ośmiocylindrowy kolos o mocy około dwudziestu pięciu tysięcy koni mechanicznych wytwarzał ogromny hałas i generował wiele ciepła. Gdy przekroczyliśmy drzwi, buchnęło na nas gorące powietrze. Metalowym pomostem przeszliśmy dookoła pomieszczenia, gdzie znajdował się główny motor statku. Z wysokości około dziesięciu metrów widać było ogromne śruby nad cylindrami i kolektor wydechowy.

Cały korbowód znajdował się jeszcze kilka metrów niżej, ledwo widoczny w labiryncie schodów i podestów pod nami. Na moment zdjąłem z uszu ochraniacze. Teraz dopiero wyraźnie słyszałem, jak potężny był hałas. Przekraczał jakiekolwiek wyobrażenie. Nad nami również znajdowały się podesty i schody prowadzące do górnej części maszynowni i do komina wiele metrów nad nami.

Oprócz tej atrakcji w tym dniu mieliśmy w planie jeszcze jedną. Prawie niezauważalnie przekroczyliśmy równik. Na pokładzie pośród tysięcy gwiazd nad nami, w upalnym powietrzu statek minął tę niewidoczną nigdzie granicę. Wpłynęliśmy na południową półkulę. Nic się nie wydarzyło. Nikt tu nie chodził do góry nogami.

Nazajutrz mieliśmy pobudkę o godzinę później. Poprzedniego dnia kapitan ogłosił ponowną korektę obowiązującego czasu.

Godzinę przed lunchem usłyszeliśmy głos kapitana w głośnikach w naszej kabinie. Proszono, aby wszyscy pasażerowie i załoga stawili się na górnym pokładzie, obok mostka kapitańskiego. Zaczynało się „Party Equator”. Przeczuwając już, co nas miało spotkać, poszliśmy na górę.

Przekraczanie równika

Nie, żebyśmy nie byli przygotowani na przekraczanie równika. Byliśmy. A jakże. Ale trwoga w nas była okrutna i jakoś tak nie wiedzieliśmy do końca, czego się spodziewać po królu Neptunie.

Toteż gdy weszliśmy na górny pokład, dużo osób już tam było, bo i cała załoga, i wszyscy pasażerowie (oprócz Cedrica, który zaliczył niewielkie spóźnienie). Zaczęły się ucieszne zdjęcia, chichoty, nerwowe oczekiwanie na Neptuna, przy wtórze przebojów Gusttavo Limy płynących z magnetofonu kasetowego.

Aż wreszcie pojawił się ten młody, przystrojony w białe szaty król, który dzierżył w dłoni srebrny harpun trójzębny (czy to aby na pewno harpun?). Obok niego jego świta dzielna, trzymając wielkie wiadro z chochlą. Jak się później okazało, popłuczyn kawy pełne.

Syrena na statku głośno zawyła, tak głośno, że pobudziłaby wszystkich śpiących żeglarzy, i każdy, kto miał zaszczyt przepłynąć równik po raz pierwszy, został wyczytany z nazwiska przez chief mate (pierwszego po kapitanie), następnie pokłonić się musiał Neptunowi i przyjąć na głowę zawartość chochli.

Chief mate, zapraszając każdego z osobna przed oblicze Neptuna, nadawał mu imię, wybierane z różnych gwiezdnych konstelacji. Mnie dano imię Denebola, co oznacza gwiazdę w gwiazdozbiorze Lwa (a jakżeby inaczej!). Krzysiek otrzymał imię gwiazdy Dubhe z gwiazdozbioru Wielkiej Niedźwiedzicy, która wchodzi w skład Wielkiego Wozu.

Czarne fusy spłynęły nam po karkach i pociekły po plecach. Niektórzy przenikliwe zapobiegliwi panowie zdjęli swoje T-shirty. Kiedy byliśmy już skąpani w tych resztkach kawy, z samej góry, gdzie znajdują się wszystkie urządzenia mierzące nasze położenie względem satelit, trysnął na nas strumień ze strażackiego węża, strumień wody jak sól słonej, tak słonej, jak nigdy nigdzie nie czułam. Znowu zawyły syreny, dając znać, że kolejni szczęśliwcy są po chrzcie morskim i dołączyli do elitarnego grona osób ochrzczonych na morzu po przekroczeniu równika.

Chwilę trwało oblewanie nas słoną wodą, po czym nastąpił wielominutowy prysznic z wody słodkiej. I jeszcze tylko musieliśmy się przebrać w ekspresowym tempie i lekko osuszyć, by już dostąpić zaszczytu wręczenia certyfikatu, na którym kapitan Donato Alberto złożył swój podpis, zaświadczając, że jesteśmy szczęśliwie po ceremonii przekroczenia równika. Dnia 29 grudnia roku Pańskiego 2013, na statku Grande Amburgo.

Gratulacje, aplauz, uściski, drink z oranżady, tartinki, kanapeczki, koreczki, wszystko było. Następnie mieliśmy okazję oglądać i podziwiać (o ile tak to można ująć) mostek kapitański. Był duży, robił wrażenie, dużo sprzętu, radarów, pomimo że statek miał już jedenaście lat, to w zeszłym roku przechodził kapitalny remont.

Same atrakcje mieliśmy podczas tego rejsu: święta, przekroczenie równika, sylwester, a później Nowy Rok.

Sylwester. Czas na jakieś podsumowania? Nie. Patrzyliśmy raczej tylko w przyszłość. Na nadchodzące miesiące, które będziemy spędzać w Ameryce Południowej. Już o czternastej rozpoczęliśmy świętowanie Nowego Roku. Ponieważ większą część załogi stanowili Filipińczycy, celebrowali ten moment, kiedy to w ich kraju wybija północ. Zostaliśmy zaproszeni na kapitański mostek, tam czekały na nas filipiński makaron świąteczny, ciasto i zimny napój z kostkami lodu, plastrami pomarańczy i limonki. Punktualnie o czternastej, to znaczy o północy czasu filipińskiego, syrena swoim głośnym dźwiękiem oznajmiła rozpoczęcie nowego roku. Filipińskiego.

Złożyliśmy wszyscy życzenia Filipińczykom, popiliśmy, pojedliśmy, wykonaliśmy serię pamiątkowych zdjęć i znowu do pracy. To znaczy do pracy poszła załoga, a pasażerowie do swoich codziennych zajęć: leżakowania, czytania, tworzenia w komputerach blogów, opisów, obróbki zdjęć, filmów i tak dalej, i tak dalej.

Nieco przed osiemnastą zaczęliśmy przygotowania do naszego sylwestra: specjalny ubiór, garnitury, krawaty, koafiury, manikiury i tak dalej, czyli po prostu wyciągnęłam sukienkę przygotowaną na tę okazję, nieśmiertelne podróżne sandały, lekko pociągnęłam rzęsy tuszem, który zakamuflowałam na specjalne celebracje, i poszliśmy do mesy.

Kolacja rozpoczęła się od uroczystego toastu wzniesionego całkiem niezłym winem. Na dobrą wróżbę posiadania mnóstwa pieniędzy w nowym roku podaje się zgodnie z włoską tradycją zupę z soczewicy. Mnóstwo okrągłych ziaren jest metaforą, nawiązaniem do dużej liczby monet. Zjedzenie takiej zupy ma zapewnić dobrobyt na cały przyszły rok.

Były też przystawki, do wyboru, do koloru. Przede wszystkim różne tartinki, kanapeczki, pączki na słono, miniaturowe hot dogi.

Podpatrzyłam kucharza w ciągu dnia. On naprawdę wszystko robił sam. Zagniatał ciasto, lepił, smażył, piekł. No dobrze, niektóre rzeczy wyciągał z paczki (na przykład panettone).

Jako pierwsze danie wjechały lasagne alla bolognese. Do tego podano piwo, z czego skwapliwie skorzystałam. Popijaliśmy zatem do lasagne włoskie castelo i czekaliśmy na kolejne atrakcje kulinarne. Rozmowy przy stoliku kapitańskim, do którego trafiliśmy po toaście, nie kręciły się koło pogody (tym razem). Raczej rozmawialiśmy o sylwestrowych tradycjach (podobno w Italii ludziska tłuką szkło na Nowy Rok) i jak zwykle – o podróżach.

Drugie danie stanowił dorsz w cytrynie, podany na sałacie z czarnymi oliwkami (baccalà al limone). Wyborne. I jako zwieńczenie – po prostu ekstremalnie wielki kotlet ze schabu. Obżarstwo było tak wielkie, że nie można było zmieścić do brzucha już nic, poza malutkim zielonym kiwi.

Punktualnie o północy czasu europejskiego, czyli o godzinie dwudziestej pierwszej czasu lokalnego, wznieśliśmy toast za pomyślność w nowym roku, życzenia (mój mąż tradycyjnie sypał jak z rękawa rymowanymi i adekwatnymi do sytuacji powinszowaniami).

Chcieliśmy wytrzymać do północy, ale niestety się nie udało. Po kolacji poszliśmy ze wszystkimi pasażerami i zrobiliśmy sobie małe pasażerskie party. Francuzi wyciągnęli na tę okazję szampana, a nie było to „szampanskoje igristoje” (czy jak to się tam pisało). Posiedzieliśmy do dwudziestej trzeciej przy francuskiej muzyce Claude’a Françoisa.

Zaliczyliśmy zatem podwójnie świętowanie Nowego Roku w ciągu tej doby, a do trzeciego nie udało nam się dotrwać. Zresztą dwukrotne w zupełności wystarczy.

Nowy rok zaczął się bez specjalnych fajerwerków, na statku wszyscy są w pracy, więc ani w sylwestra, ani w Nowy Rok nie mogli świętować. Śniadanie było normalne, czyli kawka, słodka bułeczka z dżemem. Ale za to obiad był opóźniony. Teoretycznie miał być na dwunastą, punktualnie o tej godzinie syrena zawyła, ale gdy zjawiliśmy się przed mesą, okazało się, że kucharz potrzebuje jeszcze pół godziny.

Tak więc dokładnie o dwunastej trzydzieści rozpoczął się noworoczny obiad. Na przystawkę podano koktajl z krewetek, zarówno to danie, jak i wszystko to, co podawano później, mojej drugiej połowie się nie podobało.

Koktajl z krewetek był tylko preludium do następnej serii dań z owocami morza. Kolejno wystąpiły: ośmiornica na grzance, risotto z owocami morza, krewetki po meksykańsku i kalmary w marynacie.

Po prostu znowu uczta dla zmysłów, oczywiście pod warunkiem że się lubi krewetki, kalmary, ośmiornice i inne frutti di mare. Zatem mój mąż brnął przez obiad wytrwale, połykając niektóre potrawy, przebierając, odkrawając nóżki ośmiornic czy krewetek. Udało mu się co poniektóre bez smakowania przełknąć, by zapełnić żołądek.

Kolacja w Nowy Rok została zapowiedziana na dwudziestą, tak że mieliśmy spokojny czas na kawę, ciasto panettone i relaks.

Na kolację mój przyjaciel Salvadore spełnił moje marzenie, które wypowiedziałam dosłownie dzień wcześniej (oczywiście nie informując go o tym). Marzenia mają to do siebie, że się spełniają, więc oprócz fantastycznego wyboru serów, które były na kolację (obok makaronu oczywiście), na deser zaserwowano nam lody. Przyjemność była nieziemska.

Tym sposobem mieliśmy za sobą już drugi tuzin dni w podróży. Upał był straszliwy, jeszcze parę godzin rejsu i mieliśmy się znaleźć na wysokości Rio de Janeiro, które jak nam tego dnia zameldował kapitan, zostało wybrane przez internautów (TripAdvisora) na najlepszą destynację podróżniczą w 2013 roku.

Kapitan zarządził próbny alarm. Ćwiczyliśmy w prawie pełnym ekwipunku ratowniczym. Zebraliśmy się na miejscu zbiórki, na najwyższym pokładzie, koło lądowiska dla helikopterów. Cała załoga plus pasażerowie, wszyscy poubierani w kapoki i kaski. Taszczyliśmy z sobą wielkie siaty z piankami ochronnymi. Przezornie schowaliśmy się w niewielkim skrawku cienia i obserwowaliśmy. Załoga ćwiczyła gaszenie statku, a część z niej ewakuację rannego (rannej?). Rozwinięto węże strażackie, a chief mate