W cieniu tańczącej lipy. Maru - Alexandra V. Thomas - ebook

W cieniu tańczącej lipy. Maru ebook

Alexandra V. Thomas

2,0

Opis

Podczas pobytu w Sorrento Łukasz, przystojny konserwator zabytków, staje w obronie uderzonej przez męża Japonki o imieniu Mariko. Wkrótce okazuje się, że Europejczyk i Azjatka znajdują wspólny język i dobrze czują się we własnym towarzystwie.

Łukasz postanawia pomóc dziewczynie w rozpoczęciu nowego życia i za pośrednictwem przyjaciółki oferuje jej pracę w Paryżu.

Wkrótce mężczyzna otrzymuje informację, że Mariko śledzona jest przez uzbrojonych japońskich mężczyzn. Rusza lawina zdarzeń, a krąg tajemnic zaczyna się coraz bardziej zacieśniać. Praga, Paryż, Bagdad, Kioto, Rzym, Wenecja, Florencja, Amsterdam, a także Gdańsk, Toruń i mała wieś na Mazurach – wszystkie te miejsca stają się areną nieprawdopodobnych zwrotów akcji i miłosnych perypetii z wątkiem sensacyjnym w tle.

Sorrento, Costiera Amalfitana, Toskania, Irak, Liban, obrzeże Mazur, Antibes, Toruń, Praga, Rzym, Florencja, Paryż, Kiōto, Amsterdam – akcja utworu rozgrywa się w miejscach realnych, ale w okolicznościach niezwykłych i zaskakujących. Nastrój z pogranicza jawy i snu na trasie podróży-ucieczki bohaterów wpływa na oniryczny klimat utworu.

Tekst łączy kilka zróżnicowanych konwencji powieściowych i nie da się go zamknąć w ramach zdefiniowanego gatunku. Melodramat i współczesna powieść psychologiczno-obyczajowa splecione są nieoczekiwanymi zwrotami akcji i wątkami sensacyjnego thrillera.

Ewa Dunaj

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 955

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

1

Mężczyzna szedł coraz wolniej. Opuszczały go siły.

Ciężko stawiał kolejne kroki, a omijając krzewy rozrośniętych jałowców, potykał się o nierówności wrzosowiska. Słońce stało wysoko na bezchmurnym niebie, a rozgrzana ziemia promieniowała bezlitosnym żarem. Całe połacie roślin były wysuszone i spopielałe.

Każde stąpnięcie wzbijało tuman drobnego pyłu, który z wolna osiadał na spłowiałych włosach, poszarzałym ubraniu, który gryzł mężczyznę w oczy, a w zbolałym i wyschniętym gardle wzbudzał kaszel. Wstrząsany spazmem mocniejszym niż inne, mężczyzna przystawał, pochylał się i do spierzchniętych ust bezwiednie przykładał dłonie. Gdy kaszel ustawał, powoli i w zapamiętaniu ruszał dalej. Okolica stopniowo się zmieniała. Dotarł do wydm.

Poprzez słoneczny żar wysycony zapachem soli i zwały drobin piasku osypujących się ze stromizn, poprzez kępy ostrych, nadmorskich traw brnął ku monotonnemu szumowi spokojnego teraz morza.

Przystanął koło zbielałego, samotnego i martwego drzewa bez kory, którego pochyły pień i gałęzie poskręcane były boleśnie przez porywy dawno ucichłych sztormów.

Długo łapał oddech. Zmęczony, ciężko osunął się na kolana.

Rękawem przetarł spoconą twarz, zakurzoną i ściągniętą cierpieniem. Zmrużył oczy, wolno uniósł głowę i uważnie się rozejrzał. Dotarł do miejsca, skąd nie ma już drogi.

 

2

Łukasza obudziło szczekanie psów.

Głośne, narastające, rozlegające się w coraz innych miejscach wsi. Denerwowało.

Nie otwierając oczu, ziewnął i leniwie potarł dłońmi twarz.

– Cicho, gamonie… – chciał powiedzieć, ale słowa uwięzły mu, wysuszonym gardle.

Mdliło go trochę po wczorajszej imprezie, a w skroniach boleśnie pulsowało. Tego w Purim nie lubił: świadomości, że nazajutrz jest poranek i że żołądek da o sobie znać, a potem zacznie funkcjonować własnym życiem. Wyszedł na taras.

Słoneczny świt. Bielone słupy okazałej, kamiennej altany od wschodu wciąż jeszcze się złociły i pomarańczowiały. Okalała je ciemna zieleń cisów, a wraz z błękitem nieba w tle wyglądały niczym zwiewne kobiece haori.

Łukasz wciąż czuł zmęczenie kilkukilometrowym nocnym marszem pełnymi kolein polnymi dróżkami z domu letniskowego przyjaciół w sąsiedniej wsi. Stał na miękkich nogach i jak co roku skruszony powtarzał w duchu, że nigdy więcej i że trzy godziny snu to za mało.

„Gorący prysznic” – pomyślał. Poświąteczny rytuał powitania słońca wymagał wody.

Mrużąc oczy i lekko się zataczając, wszedł do łazienki. W domu pachniało lawendą.

***

Z ludźmi, u których spędził poprzedni wieczór, łączyła go przyjaźń, a rodziny szczyciły się swoistym pokrewieństwem, na które złożyło się wiele pokoleń kontaktów i przedziwnie splatających się życiorysów. Przodkowie z jednej i z drugiej strony ze ślepym uporem bronili tej zażyłości przed niepokojem swoich naturalnych środowisk. Najczęściej przecież sobie niechętnych, zwykle nieufnych. Często wrogich. W najlepszym przypadku obojętnych.

Ani Dekalog i ani jeden z dwustu czterdziestu ośmiu nakazów „Będziesz...”, i żaden z trzystu sześćdziesięciu pięciu zakazów „Nie będziesz...” zawartych w Nauce, o tym nie wspominają. Ktoś kiedyś zwyczajnie zapomniał o złotej regule.

Ktoś kiedyś zapomniał, by nie czynić drugiemu. Tak niewiele.

Dziwili ludzi. Jedni i drudzy obcy wśród swoich, jedni i drudzy obcy wśród tutejszych.

Czasami należało to uczcić, a święto Purim nadawało się do tego szczególnie. Pamięć, żart, kolacja i wymykający się czasem spod kontroli purimowy nadmiar wina.

***

Chociaż Łukasz urodził się i przez trzydzieści lat żył w Gdańsku, od kilkunastu już lat zamieszkiwał w kamienicy na Bydgoskim Przedmieściu w Toruniu, kilka minut spaceru przez nieduży, ale stary park od starówki. Na toruńskim Starym Mieście sporo jest gotyku, spotyka się renesans i barok, ale Bydgoskie z Moniuszki, Słowackiego i Mickiewicza przypomina Josefov w Pradze. Sporo kamienic z Bydgoskiego po solidnym remoncie śmiało mogłoby stać ściana w ścianę obok tych z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku na Širokej, Maiselovej i Pařižskej. Zadrzewione, zielone Bydgoskie miało i klimat, i prawdziwy skarb: fachwerkowe wille.

W Gdańsku dorastał w miejscu wyjątkowo mocno naznaczonym przeszłością. Z okien od południa widział ujście Raduni do Motławy, resztki krzyżackiego zamku i starą miejską elektrociepłownię obok spichlerzy na Ołowiance. Za kalenicami dachów kamieniczek przy Wartkiej kołysały się maszty żaglowców, które cumowały na Motławie koło Kubickiego.

Baszta Łabędź za tło miała nieodległy Żuraw, a okoliczne domy nie przysłaniały smukłej wieży Ratusza Głównego Miasta oraz dzwonnic kościołów Mariackiego, św. Jana i dominikańskiego św. Mikołaja. Wiele, wiele lat później nieczynna elektrociepłownia na Ołowiance stała się filharmonią, a jej widok zaczął częściowo przysłaniać wybudowany jeszcze później nadmotławski, kamieniczkowy Hilton. Za oknami od północy również żyło sporo historii: wykonany jeszcze w czasach krzyżackich kanał Raduni, kościoły św. Brygidy i św. Katarzyny oraz dawny sierociniec, a potem napoleoński lazaret, który funkcjonował w białym jednopiętrowym budynku. W tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym ostrzeliwano zza niego Pocztę.

Z tej samej strony, kilka kroków dalej, na Sierocej, stały małe, przebudowane potem na przytulny hotelik domki Osieka. W najbliższej okolicy były też widoczne obiekty znacznie późniejsze, równie wyraziście, choć raczej ponuro, wpisane w historię miasta. Obok, z lewej, naprzeciw dawnego sierocińca i późniejszej napoleońskiej lecznicy, stoi budynek Poczty Polskiej i pomnik jej poległych obrońców, na wprost zaś, od północy, ponad dachami sterczą ramiona stoczniowych dźwigów i szczyty trzech krzyży pomnika Poległych Stoczniowców.

Wokół domu, w którym mieszkał, wiele skryła ziemia, a każda warstwa osadnicza co innego. W latach sześćdziesiątych, tuż pod oknami i balkonem, archeolodzy rozkopali spory jej kawał i z niepamięci wyłonił się zarys drewnianego, zbutwiałego miasta, z uporczywie snującymi się po nim, dawno już temu wyblakłymi cieniami żyjących tu niegdyś ludzi.

Spod wielometrowej warstwy ziemi odkopano regularną szachownicę drewnianych fundamentów domów z wysokimi progami, które zakładzinowe ofiary ze srebra lub bursztynu miały zawsze we wschodnim narożniku. Odkryto też ulice wykładane drewnianymi dylami, a pośród nich i pod nimi to wszystko, czego dawni mieszkańcy podgrodzia przy zamkowej fosie używali, co zgubili bądź zniszczyli i wyrzucili. Łukasz widział odnaleziony naszyjnik z pięknie obrobionych bryłek rzadkiego, czerwonego bursztynu. Wyobraził sobie rozpacz i łzy kobiety, której przepadł. Dotykał fundamentów tego, co widział na starych niemieckich rycinach i co dziesięć wieków wcześniej w spisanym po łacinie żywocie świętego Wojciecha zapisano fonetycznie, ale bardzo dokładnie i bez miejsca na dowolność interpretacji jako urbs Gyddanyzc. Zaczął pasjonować się historią i już jako młodemu człowiekowi przychodziło mu do głowy, by studiować historię sztuki lub archeologię.

Został konserwatorem zabytków.

– Trudne dzieciństwo – wyjaśniał. – Kościelnych wież widziałem z okien sztuk pięć. Codziennie. To musiało się źle skończyć.

Zżył się z kamieniem i chronił go. Zrozumiał jednak, że to, co tak naprawdę przetrwa, nie ma miary, stanu skupienia i żyje poza słowem, oraz że konserwując kamień, elementy i detale architektoniczne, dba przede wszystkim o owo nienazwane.

Mieszkał teraz na pierwszym piętrze kamienicy z końca lat trzydziestych, w samym centrum modernistycznej architektury Torunia, tak bardzo podobnej do tego, co znał z Gdyni.

Przestronne, jasne mieszkanie przepełnione było delikatną wonią kilku tysięcy książek, korzennych przypraw i lawendy. Należało niegdyś do dyrektora banku, potem do pewnego Obergruppenführera, jeszcze później do powojennego zarządcy miasta i wielu innych, a o pobytach wszystkich tych ludzi w mieszkaniu świadczyły ślady mniejszych i większych tabliczek na pociemniałym brązie politury oryginalnych dębowych drzwi. Miały przyjemną w dotyku, mosiężną klamkę oraz podobnie jak ona mosiężny, budzący szacunek wizjer.

Na framudze drzwi, z prawej strony, na wysokości twarzy dorosłego człowieka, widać było dwa małe wgłębienia. Zdawały się sugerować, że skrywają otwory po dawno wyjętych wkrętach, które przytwierdzały mały pionowy przedmiot. Nie do końca rozumiał, dlaczego to robi, ale wracając po dłuższej nieobecności, przed włożeniem kluczy do zamka, zwyczajowo, z przyjemnością dotykał tego śladu, wiedząc, że tu zaczyna się dom, miejsce, do którego dążył.

Domyślał się wiszącej tu dawno temu mezuzy i ludzi, którzy ją w tym miejscu kiedyś przytwierdzili. Dla nich też stanowiła ona granicę dwóch przestrzeni i czuł, że w tę wewnątrz mieszkania wsłuchiwali się, jeżeli nie bardziej, to przynajmniej równie uważnie jak on.

 

3

Kilka dni wiosennego urlopu, który Łukasz zrobił sobie na wsi, uświadomiły mu, że jesienią za bardzo ogrodowi pofolgował. Musiał chwycić teraz za lekkie grabie i wyczesać z zakamarków terenu resztę liści oraz klonowe noski, które pozostawione samym sobie w krótkim czasie byłyby prawie nie do pokonania jako młode sadzonki. Półhektarowy trawnik domagał się usunięcia roślinnego filcu i jak zwykle złośliwie rozpanoszonego mchu. Na ogół pomagał mu w tym sąsiad, rolnik, ale teraz akurat się rozchorował. Łukasz nie czuł niechęci do tej roboty. Męczyła fizycznie, ale odświeżała pamięć.

Wzmagał się wiatr, a niebo stopniowo zaciągało się chmurami frontu atmosferycznego, którego ciemną, kłębiącą się krawędź zaobserwował jeszcze poprzedniego wieczoru.

Napływały teraz szeroką ławą od zachodu, ale raczej nie zanosiło się na deszcz. Mimo chłodu spocił się jednak. Kilka godzin nużącego chodzenia za wertykulatorem i intensywnego grabienia zrobiło swoje. Zamiast przerwać na kilka chwil i odsapnąć, pracował jednak dalej.

Chciał skończyć robotę do obiadu, by resztę soboty spędzić tak, jak lubił najbardziej: czytając i chłonąc snującą się w tle muzykę Abu Khalila albo śpiew Loreeny McKennitt.

W kieszeni zadzwonił telefon. Wyświelił się Ettore Bartoli, ale po połączeniu się w słuchawce usłyszał głos Mariko.

– Mariko? Skąd dzwonisz? – zapytał zdziwiony.

– I just call to say… – zaimprowizowała śpiew ze śmiechem w głosie i dodała: – …że mocno się jeszcze zastanowię. Jestem w Sorrento. Rozładował mi się telefon i signor Ettore pożyczył mi swój. Macha właśnie ręką i śle pozdrowienia. Musimy się spotkać. – Angielski Mariko był doskonały, choć śpiewny i pobrzmiewał czasami inną intonacją. Prawdziwą rewelacją było to, że umiała wymawiać głoskę „l”, której przeciętny Japończyk nie jest w stanie powtórzyć i przyswoić. W języku japońskim litera „l” nie istnieje. – Ściągnęła mnie tu Marcella. Trochę poplotkowałyśmy. Poprosiła mnie, by osobiście coś ci przekazać – zawiesiła na chwilę głos. Szumy w słuchawce zniekształcały jej słowa i domyślił się, że rozmawiając, chodziła. Czuł, że jest zmieszana. – Mam jeszcze list, w którym wszystko tłumaczy – dodała. – Sama nie może się z tobą spotkać, coś pilnego w Omanie, a rozmowa telefoniczna czy mail to podobno zły pomysł. Nie wiem, o co chodzi. Gdy będziesz miał już tę przesyłkę, ustalicie, co dalej. Słowem, wpadnij do mnie. No i niekoniecznie ze względu na ten list. W domu będę w poniedziałek po południu.

– A poza tym wszystko dobrze? – zapytał ostrożnie. Starał się ukryć zdziwienie.

– W poniedziałek, koło siódmej – powtórzyła skrupulatnie. – Tęsknię, wiesz?

Zastanowiło go Sorrento. Mieszkała w Pradze, a dwa dni wcześniej zadzwonił do niej na numer stacjonarny. Zaciekawił się tym. Marcella mogła nawiązać kontakt pod hasłem: „wpadnij do mnie do Paryża, mam coś ciekawego”. Czuł jednak, że nie powinien pytać. Pomyślał, że ściągając Mariko do Sorrento, Marcella szukała dyskrecji.

Zaproszenie do Pragi oznaczało, że czekała go prawie siedmiusetkilometrowa podróż. Ucieszył się jednak. Czasami dobrze jest zmienić codzienność najbliższej okolicy i kolor nieba nad nią, niekoniecznie na lepszy, wystarczy, że zwyczajnie na inny. Chociaż było to ulubione miejsce Łukasza i wyjeżdżał stąd niechętnie, to jednak teraz potrzebował tej drogi.

***

Długo szukał miejsca tylko dla siebie, które stworzyłby od początku według własnych snów, pomysłów i marzeń. Studiował ogłoszenia, rozpytywał znajomych. Bez rezultatu.

Znalazło się jednak. Dziewięćdziesiąt kilometrów od Torunia, nad jeziorem. Uczciwie przyznał potem Marcie, że w znalezieniu tego miejsca miała swój udział.

– Jest tu takie fajne coś, zobacz. – Marta wskazała palcem punkt na mapie.

Psychiatra. Z nikim niezwiązana. Szczupła, wysoka, z przyjemnymi dla oka piersiami, których kształt był niestety jedynie domysłem. Nosiła się z nadzwyczaj subtelną elegancją we własnym stylu, skromnie, chociaż po materiałach i wzornictwie sądząc, każda część jej odzieży pochodziła z domów mody dobrych projektantów. Sposób jej ubierania nie przewidywał ani centymetra dekoltu i żadnych spodni. Zdystansowana. Gdy przez krótką chwilę była gdzieś w pobliżu, nazywał ją w myślach Ważką. Przypominała mu właśnie ważkę, żagnicę, która żyła pod drzewami przy altanie, nad kamiennym stawem z wodną kaskadą.

Gracja w sposobie poruszania się i absolutne zero tolerancji dla przedstawicielek swojego gatunku w pobliżu. „No jak tu być na co dzień z dziewczyną, o której nie wiesz, czy jesteś dla niej jeszcze interesującym facetem, czy już tylko ciekawym przypadkiem?” – zauważył Łukasz w dniu rozstania. Dosyć szybko odkryli, że z tego związku nic nie będzie, pożegnali się miło i rozstali przyjaźnie. Pozostała jednak życzliwa zażyłość.

Owo miejsce, porośnięte wysokimi chwastami i sięgającymi do kolan samosiejkami brzóz, czekało na niego na obrzeżu Mazur. Okolica przypominała Prowansję, Toskanię oraz Bieszczady razem wzięte, lecz jednak była inna. Od pierwszego spojrzenia i pierwszego z namysłem zamknięcia oczu na dłużej poczuł, że z pewnością ma do czynienia z dawnym uroczyskiem. Archeolodzy odkryli, że w tej okolicy żyła kiedyś nieduża celtycka społeczność, krewniacy tych spod Wawelu i Ślęży.

Drzewa i kamienie naznaczone były poświatą księżyca. Wśród liści kwitnącej lipy słychać było odgłos frasobliwej krzątaniny pszczół. Pachniało lipowym miodem.

Dobrze pamiętał tę chwilę, gdy po raz pierwszy stał w mrocznym cieniu bardzo starej, tanecznie pochylonej lipy, licznych klonów i równie starego, rozłożystego kasztanowca o grubym pniu. Kilkanaście metrów dalej coś zakotłowało się za kępą rozrośniętych, bez mała dwumetrowych pokrzyw i ku niebu wystrzeliło spore kłębowisko szarych, szerokich skrzydeł, ciemnych, długich dziobów i patykowatych nóg. Stadko żurawi.

Wiedziony nagłym impulsem, na wymiętej kartce, długopisem wykonał wtedy szkic owych wzlatujących ptaków. Kilka lat potem stał się on podstawą projektu własnoręcznie wykonanej rzeźby. Stała na półtorametrowym kamiennym postumencie, który wzniósł na lewo od tarasu, na obramowanym kamiennym murkiem wzniesieniu terenu. Ze względu na kilka rosnących tam niskopiennych owocowych drzewek nazywał to miejsce sadem. Rzeźbę posadowił bliżej drogi, więc była zewsząd dobrze widoczna. Odmaterializował ptaki. Były ażurowe i zwiewne, a kompozycja lekka.

Wprawdzie wśród drzew, krzewów i bylin już wcześniej ustawił kilka kamiennych kompozycji, które wzbogacały pejzaż, jednak dopiero teraz zarówno mieszkańcy najbliższej, jak i dalszej okolicy, nawet ci z sąsiednich wsi, zaczęli nazywać to miejsce parkiem. Nowożeńcy zaczęli się wpraszać na pamiątkowe sesje zdjęciowe. Dom zewsząd otaczał kamień. Mury, schody, stumetrowa, szeroka droga wykonane były z łamanego kamienia polnego. Kamienne były ścieżki. Z kamienia altana i drewutnia. Na prawo od domu ułożył kamienny krąg z głazów narzutowych z oczywistym, dobrze wyprofilowanym głazem-siedziskiem Strażnika Czasu, a przy murze koło ulicy ustawił duży kamienny kurhan. Polodowcowego kamienia było tu więcej niż gdzie indziej, zwłaszcza czerwonego granitu, który lubił najbardziej.

Wszystko osłaniał od słońca przewiewny, cienisty starodrzew. Sporo było wśród niego nasadzeń zrobionych już przez Łukasza, które przez lata solidnie się rozrosły.

 

4

Do Pragi dotarł zgodnie z planem w poniedziałek po południu. Samochód jak zwykle pozostawił na strzeżonym parkingu koło końcowej stacji metra linii B, Černý Most.

Patrolowy objazd praskiej Maléj Strany w poszukiwaniu kawałka wolnego krawężnika, przy którym mógłby zaparkować samochód, nie wchodził w rachubę. Mariko Ikeda mieszkała w okolicy, która do parkowania nieprzystosowana była pod żadnym względem, a na strzeżone parkingi w pobliżu nie mógł liczyć. Jedną stronę jej kamienicy otaczały wąskie, kręte uliczki tej części Maléj Strany, która przylega do wieży Mostowej mostu Karola, druga strona domu fundamenty miała wparte prosto w Čertovkę, Czarci Potok, odnogę Wełtawy. Z tego powodu za oknami domu Mariko widziało się głównie odległą o kilkanaście metrów wyspę Kampa.

Zakamarek przypominał Wenecję, taką niespieszną, a jednak praską, bo z kajakami i łódkami zamiast gondoli oraz z samochodem jako czymś równie kłopotliwym, bo tak naprawdę tutaj bardziej niż niepotrzebnym. Sklepiki na rogu, a kawiarnie i gospody pod ręką.

Wysiadał na Nowym Mieście, na stacji Můstek. By po podróży napić się dobrej kawy, wstępował zawsze do przytulnej kawiarni przy Jungmannowym námĕstí, tuż koło przejścia na Václavákoraz naprzeciw kościoła Matki Boskiej Śnieżnej. Tłum turystów i wielojęzyczny rozgwar drążył Václavské námĕstí, a tutaj było ciszej i wśród mocno nieśmiałej jeszcze, pierwszej wiosennej zieleni nielicznych drzew słychać było nawet ptaki.

***

Nie mieli prawa się poznać, a jednak od prawie czterech lat wiele ich łączyło. Księga Estery podpowiadała Łukaszowi ukryty wpływ przeznaczenia i splot wielu okoliczności z pogranicza czasu, kultur, przestrzeni i międzyludzkich relacji. Nie wątpił, że jest w losie człowieka logika, więź i następstwo wydarzeń, wydawałoby się, odległych, niepowiązanych ani czasem, ani miejscem, a szczególnie drogami, które nie istnieją. W przypadek nie wierzył.

Korzystając ze swoich arystokratyczno-towarzyskich koneksji, Marcella zaaranżowała Łukaszowi pracę w Ferrarze przy konserwacji przepięknej kartuzji z końca piętnastego wieku. Ocenił, że zrobiła to bardziej ze względu na pamięć zawartej przed wielu laty w Bagdadzie bliskiej znajomości niż z wiedzy lub przekonania o jego umiejętnościach jako konserwatora kamienia.

Było to miłe z jej strony, zwłaszcza że nigdy nie stworzył choćby cienia oczekiwań w tym względzie. Nie było takiej możliwości, ponieważ o swojej pracy nie rozmawiał. Przyznał jej potem jednak, że rozegrała to sprytnie. Poprosiła o przysługę, a tego odmówić nie mógł.

Poszczególne elementy zbudowanego z cegły klasztoru, wraz z kościołem Świętego Krzysztofa i wieżą, zgrupowane są w interesującą, ciekawie narastającą bryłę, w której widoku, o czym się przekonał, najpełniej można się rozsmakować z pewnego oddalenia. Ktoś kiedyś, znacznie później niż powstał klasztor i kościół, do wieży nadbudował całe kilkunastometrowe górne piętro i chwała mu za to. Wtedy dopiero całość nabrała cech kompozycji przemyślanej i skończonej. Klasztor opasany jest dookoła arkadowymi krużgankami, z których najpiękniejszy jest ten od frontu, półkolisty, lekki optycznie, z delikatnymi kolumnami, na których rozpinają się koliście niezbyt szerokie archiwolty z terakoty. Przestrzenie pomiędzy łukami wypełniają medaliony. To właśnie była jego robota, te archiwolty i medaliony. Na podstawie dokonanych wcześniej ekspertyz i szczegółowo określonego zakresu robót konserwatorskich wraz z innymi specjalistami, Włochami, miał oczyścić, odsolić, uzupełnić ubytki w archiwoltach, kapitelach kolumn i wypełnić drobne uszkodzenia twarzy na medalionach. Dochodziło też zabezpieczenie obiektów przed wchłanianiem brudu i renowacja polichromii na kamieniu.

Nic wielkiego i trudnego. Terakotowe elementy były w raczej dobrym stanie, tyle że konserwacja wymagała jednak czasu i mógł sobie pomieszkać w Ferrarze nieco dłużej, a na rusztowaniach wygrzać się w niezbyt gorącym jeszcze słońcu i trochę zarobić. Mógł również zaoszczędzić. Uczynni zakonnicy zaproponowali mu kwaterę w wolnej klasztornej celi i posiłki we własnym refektarzu. W kontaktach z zakonnikami przydała mu się znajomość lubianej przez niego łaciny. Niezbędny sprzęt miał własny. Wolał pracować narzędziami dobrze dobranymi, sprawdzonymi przy różnych realizacjach. Cieszył się, że nie było tu niczego z piaskowca, zwłaszcza tak zwanego pseudomorficznego, który zawiera w sobie cząsteczki rozpuszczalne. Często się zdarza, że wskutek działania wody lub wilgoci kruszeje i paskudnie się sypie jak zwykły piasek. Utwardzenie draństwa bywa mocno czasochłonne, bo niezależnie od tego, jak się go opracowuje, robota przy nim nie należy do przyjemnych.

Po zakończeniu pracy w certosie dostał propozycję, aby w zastępstwie odrestaurować kilka drobiazgów w Palazzo dei Diamanti, nazywanego tak ze względu na nader ciekawe boniowanie. Diamentami nazwano dekorujące całą elewację bloki z jasnobeżowego marmuru, których krawędzie wyprofilowano skośnie w czworoboczne ostrosłupy ścięte. Włoch, konserwator, który otrzymał to zlecenie, w przedostatnim dniu pracy w Ferrarze, schodząc z rusztowania, spadł na ziemię z wysokości ponad dwóch metrów i uszkodził sobie obojczyk. Nic większego się nie stało, ale musiał na pewien czas spasować, a zlecenie jednak było terminowe i nie mogło czekać. Praca we Włoszech zaczęła się w połowie lutego i trwała bez mała do końca kwietnia.

Między innymi także i z tego powodu niezbyt lubił o niej opowiadać. Chemia, żmudna robota i nazwy architektonicznych detali. Najtwardsi słuchacze popadali w rozpacz przy metopach i plintach, przyalkilokrzemianach mdleli bez mała, sądząc, że gada od rzeczy.

Wolał mówić, że robi korekty nosów, uszu i tego wszystkiego, co wskutek upływu czasu ludziom wrażliwym na piękno psuje humor. Było to zresztą całkiem zgodne z prawdą, tyle że kobiety brały go za chirurga plastycznego.

Pałac dei Diamanti należał niegdyś do księcia Sigismondo d’Este, a teraz pełnił rolę Pinakoteki Narodowej. W pełnym słońcu południa Europy, dzięki głębokiemu cięciu bloków kamienia, którym wyłożone były ściany zewnętrzne, światłocień mógł wyczyniać ze zmysłem wzroku widza, co tylko zechciał. Optyczne cuda stwarzały wrażenia szczególnie bogate.

Był i mały feler. Dobremu w proporcji budynkowi z doskonale proporcjonalnymi i w szlachetnym rytmie rozstawionymi oknami architekt wcisnął w naroża pilastry. Co gorsza, przebogato ozdobiono je faunami i skrzydlatymi puttami. Ponieważ jednak to ich renowacja miała być jego zadaniem i całkiem nieźle zaprojektowanym zarobkiem, nie wydziwiał. Uznał, że wystarczająco w tej sprawie kręcą nosem podręczniki i monografie z zakresu historii sztuki.

To nie było duże zadanie, ale po jego zakończeniu postanowił wpaść na kilka dni do Sorrento, leniwie się poobijać, biesiadować z frutti di mare, a na deser popijać zmrożone limoncello. Naprowadził go na to Tasso. Urodził się w Sorrento, a potem, jeszcze zanim solidnie sfiksował, w Ferrarze brylował na dworze książąt d’Este.

***

Do Neapolu wybrać się mógł pociągiem Intercity, który kursuje na linii z Wenecji, ale skorzystał z okazji, jaka nadarzyła się, gdy przy katedrze w Ferrarze natknął się na autobus z grupą polskich turystów. Zmierzali do Rzymu. Przypomniało mu to jego pierwszy pobyt w tym mieście. Dawno temu, na początku lat osiemdziesiątych, z długiego konserwatorskiego kontraktu w Bagdadzie postanowił wrócić do domu z tygodniowym „międzylądowaniem” w Rzymie i krótką wizytą w Pompejach. Przenocował, podobnie jak i w trakcie ówczesnego powrotu, w tanim hoteliku przy via delle Quattro Fontane, skąd via Sistina wiedzie do placu przed kościołem Santa Trinità dei Monti, tego na szczycie Schodów Hiszpańskich.

Na dworcu Termini był sporo za wcześnie. Usiadł na peronie, z którego miał odjechać pociąg do Neapolu i obserwując tłumy podróżnych, czekał.

Ona i on. Japończycy. Milczący. Chmurnie nastroszeni. Walizki obowiązkowo Vuittona. Papierowe torby z dobrymi nazwiskami: Prada, Hermes, Chanel, Brioni.

Głos z megafonu. Nie całkiem zrozumiał. Po kilku chwilach na sąsiedni peron wjechał pociąg. Venezia–Napoli. Jego pociąg. Zmienili peron. Zrywa się, bieg do tunelu, schody.

Konduktor. Pokazuje mu bilet, pyta: „Treno per Napoli?”. Kaleczy język włoski, ale kolejarz zrozumiał. Kiwa potwierdzająco głową. Ulga.

Jest gorąco. Wchodząc do swojego wagonu, ociera strugi potu, który zalewa mu oczy. Kątem oka widzi pospiesznie wyłaniającą się z tunelu obładowaną parę Japończyków.

Neapol. Z dworca kolei państwowych na perony prywatnej linii Circumvesuviana prowadzi labirynt tuneli. Nawet nie pobłądził za bardzo, tyle że po kupieniu biletu, schodząc już na peron, zobaczył ostatni wagon odjeżdżającej właśnie kolejki do Sorrento. Następna za pół godziny. Po chwili, niepewnie się rozglądając, pojawiła się para z Japonii.

On władczy i gniewny. Ona zniecierpliwiona i starająca się ukryć zmieszanie. Trochę wyższa od niego. Ich rozmowa nie wyglądała na dzielenie się wrażeniami z podróży, ale mógł się mylić.

***

Z hotelem zaszalał. Przy jego nazwie od gwiazdek aż się roiło, bo nie wiadomo, czego było w nim więcej: historii, dzieł sztuki czy widoków. Pierwsza linia brzegowa nad Zatoką Neapolitańską. Z loggii miał widok na całą, niczym nieprzesłoniętą zatokę, od ciemniejącej na horyzoncie na lewo wyspy Ischia, którą początkowo wziął za Capri, po masyw Wezuwiusza z prawej. Musiało kosztować. Już za sam widok. Trudno właściwie nazwać to linią brzegową.

Balkonik jego pokoju, jak i wszystkie inne z widokiem na morze, wisiał nad bez mała osiemdziesięciometrową pionową skałą, która wyłaniała się z krystalicznie czystego tu morza, właściwie z tej jego części, która wygrodzona była czterema falochronami z potężnych głazów i nazywała się Marina San Francesco.

Według Homera na okolicznych skałach żyły tu syreny, które wabiły żeglarzy swym nieziemskim kunsztem muzycznym i śpiewem. Strabon twierdził wprawdzie, że Partenope zabiła się honorowo z rozpaczy na jednej z wysp Li Galli, po drugiej stronie półwyspu, ale śpiewu syreny Odys mógł wysłuchać i nie ulec mu tutaj.

W recepcji wręczono Łukaszowi zarys historii hotelu. Gdy w trakcie lektury wyczytał potem, ilu ludziom służył i komu, zrozumiał, że niewiele innych może mu dorównać trwaniem.

W miejscu, gdzie od tysiąc osiemset dwudziestego roku funkcjonuje hotel, już w drugim wieku przed naszą erą, w czasach rzymskiej republiki jeszcze, istniała willa bogatego patrycjusza. Wyczytana przez Łukasza informacja, że dokładnie tu zamieszkał Oktawian po powrocie z Grecji, rzucała na kolana. Towarzyszył mu wtedy Wergiliusz, autor „Eneidy”, opisu wędrówek Eneasza w poszukiwaniu nowej ojczyzny po ucieczce z Troi. Jeden z opisanych przez niego punktów podróży Trojan znajdował się w mitycznym Kume, które wraz z zejściem do Hadesu historycy umiejscawiają gdzieś w najbliższej okolicy. Tutaj także wygnany został z Rzymu Agryppa Postumus, nazywany Neptunem siostrzeniec Cezara. Ten, którego adoptował potem cesarz Oktawian August. Polityczna zsyłka w tak przyjemne miejsce Postumusowi dokuczać chyba nie mogła. Lubił przecież wędkować. Sporo czasu rezydował w tym miejscu Trazyllus, nadworny astrolog cesarza Tyberiusza, który z kolei ostatnich dziesięć lat swojego życia spędził na rozpuście kawałek dalej – na Capri.

Do tej pory zachowały się relikty wieków świetności: zabezpieczone szkłem, pieczołowicie odrestaurowane malowidła ścienne podobne do tych, które można zobaczyć w Pompejach, podłogowe mozaiki, rzeźby, fragmenty kolumn z głowicami w stylu korynckim. Obecnego kształtu budynek zaczął nabierać dopiero w połowie osiemnastego wieku. Przez pokoje i apartamenty hotelu przewinął się kawał historii całkiem współczesnej. W dziewiętnastym wieku często bywał tu Ludwik II Bawarski, który budował baśniowe zamki w Alpach, równie zwariowane jak on sam, i Eugenia, gdy była cesarzową Francji oraz potem, gdy już nią być przestała. Przerwę w podróży zrobiła tu sobie śmietanka europejskiej arystokracji, która w listopadzie tysiąc osiemset sześćdziesiątego dziewiątego roku jechała na otwarcie Kanału Sueskiego. Gościł tu także grecki król Paweł oraz włoski Wiktor Emanuel III.

Hotel był klasą sam dla siebie i Łukasza szybko przestało dziwić, że przyjęty został nie jak klient hotelu, ale jak gość rodziny. Szef hotelowego personelu z zachowania i ubioru przypominał Łukaszowi Anthony’ego Hopkinsa, który w „Okruchach dnia” grał zarządcę posiadłości. Choć brakowało tu uroku oraz ciepła Emmy Thompson, to i tak w myślach Łukasz zaczął nazywać tego człowieka majordomusem.

Na teren hotelu wchodziło się przez bramę w okalającym go żółtym murze. Z lewej był niewielki trawnik z pięknym i rzadkim, dziewiętnastowiecznym okazem ławki z oparciem, którą wyłożono majolikowymi płytkami. Zdobiły je pastelowe motywy roślinne.

Po prawej stronie mijało się ukwieconą glicyniami pergolę nad tarasem jednej z restauracji i rzeźbę zwróconego ku morzu fauna, który grał na syrinksie. Dalej droga wiodła prosto ku patio, z którego wchodziło się do usytuowanej z prawej strony recepcji. Funkcję lobby desk pełnił tam wtedy masywny, marmurowy postument z drewnianym blatem. Stał na nim duży, przeźroczysty szklany wazon z pływającym w nim samotnie, ciemnokarminowym bojownikiem. Na ścianie za plecami recepcjonistek wisiało potężne lustro ujęte w szeroką ramę, wymyślnie rzeźbioną w kwiaty i złoconą. Hotel nie był duży, miał najwyżej trzydzieści pokoi i kilka apartamentów. Od strony morza liczył pięć jego pięter, ale poziom ulicy oraz recepcji odpowiadał środkowemu. Numer pokoju Łukasza, tak samo jak i innych w tym korytarzu, zaczynał się od czwórki i mogłoby się wydawać, że zamieszkał na czwartym piętrze, ale licząc od poziomu ulicy znajdował się na pierwszym. Trzy poziomy niżej i trochę z lewej, na większym skalnym występie, funkcjonowała kolejna restauracja, której wykafelkowany płaski dach tworzył spory taras dla gości z piętra powyżej. Każdy apartament miał swoją przestrzeń wygrodzoną po części wysokim murkiem, a częściowo płotami z metalu.

***

Trzy dni potem na części tarasu, która należała do środkowego apartamentu, zobaczył na leżakach dwoje ludzi w białych hotelowych szlafrokach. Japońska para. Zainteresował się: to była ewidentnie kłótnia. Głos podnosiła nawet ona. Nie widzieli go. Łukasz szybko rozejrzał się wokół. Reszta balkoników była pusta. Mężczyzna zerwał się z leżaka. Wstała i ona. Podniesione głosy, mężczyzna mocno gestykuluje. Uderzył ją? Łukasz pewności nie miał, ale dyskretnie cofnął się do pokoju. Życie. Takiego wolał nie oglądać.

Obiad postanowił zjeść na tarasie hotelowej restauracji. Wszędzie na stołach żółciły się kompozycje z gromadek cytryn i cytrynowych liści, a głęboki cień dawała rosnąca na tarasie poniżej wiekowa, powyginana pinia oraz pergola, którą porastały stare wisterie. Nad stołami zwisały długie, fioletowo-niebieskie grona ich kwiatostanów. Pachniały odurzająco.

Łukasz kończył już, wolno dopijał wino i przyglądał się śpiącemu na krześle obok, zwiniętemu w kłębek kotu. Zza pleców Łukasza, przy sąsiednim stoliku, który wcześniej był wolny, rozległa się głośna rozmowa. Japończycy. Był zamyślony, nie słyszał ich nadejścia.

Odwrócił się, by uśmiechem rozbroić napięcie, i uciszająco przyłożyć do ust uniesiony palec wskazujący, ale nie przewidział tego, co zobaczył.

Japończyk, z wściekłością na twarzy, przyłożył do jej twarzy swoją dłoń i odepchnął. Nawet niezbyt mocno.

Odruch. Łukasz błyskawicznie złapał zawieszony jeszcze w powietrzu nadgarstek Japończyka, przyciągnął go do siebie i wykręcił mu rękę. Lewą dłoń z całej siły oparł na jego prawym barku i przygniótł tym samym twarz mężczyzny do kamiennego blatu stołu.

Właściwie nie wiedział, co robić dalej, wycedził tylko po angielsku do próbującego się szarpać Japończyka idiotyczne: „Cicho, uspokój się, chłopie”. Na szczęście widzieli to także kelnerzy i majordomus hotelu. Nadbiegali już. Wokół zrobiło się cicho.

– Wezwijcie policję – powiedział Łukasz, trochę rozluźniając uchwyt. Majordomus przecząco pomachał dłonią.

– Żadnej policji. To nieporozumienie z pewnością da się wyjaśnić bez udziału policji. Proszę – odparł zaniepokojony hotelarz. Zwrócił się do Japończyka: – Teraz zapanuje pan już nad emocjami, prawda?

Japończyk ze skwaszoną miną milczał, ale kiwnął twierdząco głową. Łukasz czujnie opuścił dłonie. Azjata wykonał nagły ruch w jego kierunku, ale kelnerzy stanowczo zagrodzili mu sobą drogę, a majordomus ujął go pod rękę i coś szepcząc, wyprowadził. Nie zapomniał o dyskretnym sygnale dla kelnerów. Po chwili, przepraszając gości za zajście, pojawili się przy stolikach z butelkami Rosso di Montalcino.

Rozpamiętując całą tę sytuację raz jeszcze przed snem, Łukasz odniósł wrażenie, że obsługa wiedziała o czymś wcześniej. Że była zwyczajnie przygotowana. Nikt przecież nie domagał się od niego żadnych wyjaśnień. Co takiego tkwiło w przeszłości i wzajemnych relacjach tych dwojga, że Japończyk publicznie nie zapanował nad emocjami i nie schował ich za maską uśmiechu, tego Łukasz nie umiał dociec. Japończycy unikają zdecydowanego wyrażania swoich poglądów, bo jest to sprzeczne z ich obyczajami. Zachował się agresywnie, bo mu najpewniej psychicznie odbiło albo zaszkodziła mieszanka upału i alkoholu.

Japonka na palcu serdecznym miała olśniewający pierścionek z dużym diamentem. Siedziała przy stoliku z opuszczoną głową, skulona i bezgłośnie szlochała.

Ludzie przy innych stołach starali się już tego nie widzieć, ale pochylone głowy oraz rozmowy cichsze niż zazwyczaj świadczyły raczej o zainteresowaniu i komentarzach.

Łukasz dosiadł się bez słowa do zajmowanego przez nią stolika i podał jej chusteczki. Przyjęła je bez słowa. Nie uniosła twarzy. Skrywały ją opadające włosy. W końcu jednak spojrzała. Jej wzrok złagodniał, a przez twarz przemknął cień niemej wdzięczności. Wyczuł, że jest zmieszana.

– Proszę zaczekać, zaraz wrócę. Porozmawiam w recepcji – powiedział, wstając.

Widząc zbliżającego się do kontuaru Łukasza, nienagannie ubrany majordomus także podszedł i nie czekając na pytania, spokojnie oznajmił:

– Stan zdrowia tego pana nie uległ pogorszeniu. Bardzo ubolewa z powodu swojego pochopnego zachowania. Właśnie się pakuje i niebawem opuści Sorrento. Apartament jest opłacony z góry przez biuro podróży, zatem pani… może oczywiście tu pozostać i nieco się zrelaksować. Sytuacja, która miała miejsce, jak myślę, mogła ją nieco wyczerpać. Jest mi też bardzo przykro, że stał się pan mimowolnie uczestnikiem tego zajścia. Jeżeli będzie miał pan jakieś oczekiwania wobec hotelu, proszę o sygnał. Będzie nam bardzo miło je spełnić.

– Myślę, że pani nie powinna być teraz sama – zauważył Łukasz.

– I ja tak myślę – odparł z szacunkiem majordomus i przyjrzał mu się z życzliwym zaciekawieniem. – Pozwolę sobie coś zadysponować. Kelnerzy niebawem to przyniosą.

Gdy Łukasz wrócił do stolika, Japonka nie płakała. Pochylona do przodu, opierała na blacie szerzej rozstawione łokcie, brodę podtrzymywały zaś jej splecione dłonie, z których wystawała chusteczka.

– Pozwoli pani, że się przysiądę? – zapytał na wszelki wypadek.

Nie odwróciła głowy i nie przerwała milczenia. Kiwnęła głową, co miało znaczyć: „Tak”.

Pewnie było jej wszystko jedno. Wsłuchana w siebie, zatopiona w myślach, martwym wzrokiem wpatrywała się ponuro w wodę zatoki.

– Delfiny! Tam! – Nagle się ożywiła i wskazała dłonią kierunek. Trzysta-czterysta metrów od brzegu, przy małej łodzi rybackiej, której załoga codziennie wybierała w tym rejonie kraby i homary, baraszkowało stadko delfinów. Gdy wynurzały się z morskiej piany, ich ciemne grzbiety oraz jasne, sprężyste brzuchy błyszczały perliście i odbijały słoneczne promienie. – Dobrze, że nie rekiny – zauważyła po chwili.

– Bez obaw. Ostatniego rekina turyści zagryźli tu więcej niż dziesięć lat temu – lekko zażartował. Liczył, że Japonka się rozchmurzy.

Mimo ciężkich chwil, które miała za sobą, i tych, które pewnie ją czekały, parsknęła śmiechem. Po chwili ukradkiem zerknęła na Łukasza i natychmiast skromnie opuściła wzrok.

Uśmiechnął się. Tradycyjne japońskie wychowanie. Tyle razy to widział i zawsze mu się podobało. Nadeszło dwóch kelnerów z wózkiem. „Jeszcze jeden obiad” – pomyślał ze strachem Łukasz. Sprawnie wszystko rozstawili, nalali mu odrobinę wina. Zaaprobował.

Na szczęście był to tylko deser, lecz tak piękny, że aż żal było go ruszać. Jakieś kruche ciasto, krem, lody, fantazyjnie, w esy-floresy ciągnięta czekolada, scukrzone płatki kwiatów, rzeźbione i kandyzowanymi owocami faszerowane owoce, słodki sos. Sterczała przed nimi na stole rozpusta, jakich pewnie niewiele. Kusiła zmysły kształtem, kolorem i zapachem. Trudno się było jej oprzeć. Ulegli. Przy podwójnym espresso Japonka wyszła do toalety i zadzwonić.

Po dłuższym czasie wróciła odświeżona, z poprawionym dyskretnym makijażem, spowita w obłok zmysłowych perfum. Z okolic oczu zniknęły zaczerwienienia wywołane emocjami i płaczem. Jak na Japonkę była wysoka. Mierzyła około metra siedemdziesięciu, miała zgrabne nogi. Nie potrafił określić jej wieku. Miała może trzydzieści pięć, może czterdzieści lat, a może o wiele mniej lub znacznie więcej.

Pociągły owal twarzy, regularne i delikatne rysy, niezbyt długie, jedwabiście lśniące, kruczoczarne włosy. W kącikach ust błąkał się jej uśmiech, a oczy, skośne oczywiście, wraz z pięknymi łukami brwi wyglądały jakby wyjęte z gotyckich miniatur, szczególnie wtedy, gdy nie odwracając głowy, spoglądała w bok.

Dostrzegł, że na kaflach tarasu, przy prawej stopie Japonki leży spora, opalizująca śnieżną bielą kulka. Łukasz pochylił się i podniósł ją. W dłoni poczuł chłód. Była zimna.

„Perła?”

– To pani? – zapytał i podsunął ku Japonce otwartą dłoń, na której leżała perła. Była naprawdę spora. Mogła mieć nawet dwa centymetry średnicy.

Japonka zerknęła na dłoń Łukasza i błyskawicznie omiotła go ostrym spojrzeniem.

– Skąd… pan to ma?

– Musiała pani wypaść. Leżała na ziemi koło buta.

– Proszę… Proszę mi to oddać. Nalegam.

– Jest przecież pani. Proszę. Podniosłem tylko – odparł. Uśmiechem starał się pokryć zmieszanie. Delikatnie, dwoma palcami wzięła perłę z dłoni Łukasza i zacisnęła w swojej.

– Mają tu doskonałą obsługę i kucharzy – powiedział i choć było to zgodne z prawdą, to jednak wspomniał o tym głównie dlatego, by nie dopuścić do wśliźnięcia się pomiędzy nich bodaj skrawka milczenia – ale za to śniadaniowa kawa w termosach to uroczysta klęska tego miejsca. Ktoś absolutnie nie umie parzyć kawy i jest w tym dobry. Robi najprawdziwsze paskudztwo.

Rozbawiona, kilkakrotnie pokiwała głową. Nie mogła się nie zgodzić. Nabierali się na ten płyn tylko nowo przybyli. Raz wystarczał, by przy śniadaniu termos z kawą omijać z daleka. Po zakończeniu pory śniadaniowej draństwo znikało i do następnego poranka nie pojawiało się w żadnej z hotelowych kawiarni lub restauracji.

– W recepcji słyszałem, że… torby od Brioniego wyjeżdżają. – Mówiąc to, świadomie zaryzykował.

Milczenie. Opuściła głowę. Milczenie.

Nagle zaczerpnęła głęboko powietrza, wyprostowała się i westchnęła, jakby zrzuciła z siebie jakiś ciężar.

– Ja zostaję – powiedziała. Wpatrywał się w nią, ale nawet nie zerknęła. – Nie wrócę już do Japonii. Zostanę w Europie i zażądam rozwodu. Właściwie po tym, co się stało, nie muszę się już więcej wahać. Jestem wolna. Wolna. To będzie formalność.

Jej mocno zaskakująca wypowiedź do obcego przecież człowieka sprawiała wrażenie od dawna już gotowej, wiele razy wypowiedzianej, może nawet wykrzyczanej. W myślach. Uzupełniona o nowe fakty i wypowiedziana na głos brzmiała pewnie.

***

Łukasz przedłużył swój pobyt w Sorrento o kilka dni. Do końcowego dnia jej pobytu. Na szczęście na pokój, który zajmował, nie było jeszcze żadnej innej rezerwacji.

***

Mariko Ikeda. Urodziła się i mieszkała w Kioto, wykładała na uniwersytecie jeden z rodzajów literatury japońskiej okresu kinsei. Łukasz nie bardzo mógł się w tym połapać, ale cierpliwie słuchał. Pewien czas pracowała też na Uniwersytecie Tokijskim. Opowiadała prosto i tak ciekawie, że aż począł żałować, że w tej sytuacji raczej nie wypada mu ciągnąć rozmowy, podpytując o szczegóły. Uwielbiała poezję renga i haiku Matsuo Bashō, a także ekspresyjną zagadkowość teatru kabuki. W młodości interesowała się tradycyjnym lalkowym teatrem bunraku, który pomimo używania w nim lalek nie był i nie jest teatrem dla dzieci. „Zakręciło ją” to na tyle poważnie, że będąc zbuntowaną nastolatką, „obciążoną genetycznie” tradycjami japońskich gatunków teatralnych nō, kabuki i bunraku, jako wykonawczyni brała nawet udział w przedstawieniach studenckiej grupy teatralnej, które wystawiali w Kioto i Nara.

Co to za miasta, to akurat Łukasz wiedział. Oba znajdują się w zachodniej prowincji Kansai i uważane są za kolebkę japońskiej cywilizacji. Planowała nawet wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Chciała zostać aktorką zaangażowanego społecznie i politycznie The Bread and Puppet Theatre,Teatru Chleba i Lalki, by dzielić się z widzami metafizycznym uczestnictwem w sztuce i całkiem dosłownie – wypieczonym przez siebie chlebem. Łukasza zdziwiło, że sporo wiedziała o teatrze Grotowskiego. Rozmowa meandrowała wokół teatru i zeszła na relacje widz–aktor, widz–spektakl w inscenizacjach Petera Brooka. Także i ją udało się zaciekawić. Łukasz też miał za sobą pewne doświadczenia parateatralne. Dawno temu pewien rzeźbiarz zainteresowany teatrem w Sopocie, nieopodal wejścia na molo, w sali nazywanej Rotundą, stworzył spektakl poświęcony źródłom teatru. Rotunda była częścią dawnego Domu Zdrojowego, który zmieniony został w galerię sztuki współczesnej. W półmrocznym wnętrzu Rotundy „widzów” było zawsze tyle samo ilu „aktorów”. Spektakl szedł kompletami przez dobry rok i dla Łukasza-„aktora” stało się to przeżyciem niezwykłym, podobnie jak dla reszty zespołu i widzów. Jako młody człowiek nie do końca uświadamiał sobie, czym jest ów pokaz, inni pewnie także nie, lecz wszyscy czuli to samo: przebywając w tajemniczej, zwężającej się, ograniczonej białymi ścianami przestrzeni, wśród wciąż nowych konstelacji ruchu, gestu, dźwięku, wolno narastającego i niknącego światła, doświadczali nienazwanego. Odkrywali pokryte niepamięcią rytualne, być może nawet pierwotne źródła przekazu w sztuce.

Gadali z Mariko Ikeda prawie do północy i nie przeszkadzał im brak stosownego słownictwa z dziedziny teatru eksperymentalnego ani to, że są bacznie obserwowani przez hotelową obsługę, która nie pytając, serwowała co pewien czas wino, jakieś przekąski, kawę.

Nie zwrócili uwagi, że na restauracyjnym tarasie spędzili tak wiele czasu jako jedyni. Zajęci rozmową nie zauważyli, że najpierw zapalono świece, potem dyskretne światła i włączono nastrojową muzykę. Nie dostrzegli, że w końcu inni restauracyjni goście odeszli, a oni pod wisteriami pozostali sami. Odprężyła się trochę. Zaciekawił ją, czuł to, a jedwab rękawa jej bluzki wydał mu się niepokojąco interesujący. Bardzo bliski nawet. Zerknął na zegarek.

– Czas kończyć nasz „piknik nad wiszącą skałą”. Jeżeli zostaniemy tu z minutę dłużej, kelnerzy spróbują nas pewnie udusić – powiedział.

Uniosła brwi i bezgłośnie się zaśmiała. Skłoniła się i wykonała lekki gest, jakby chciała dotknąć dłonią jego przedramienia.

– Dziękuję – powiedziała cicho. Nie dotknęła go jednak. Może zresztą jej gest wcale nie był tym, na co mógł wyglądać. W Japonii kontakt fizyczny mocno narusza konwenanse.

Gdy próbował zapłacić, znużeni, lecz służbowo uśmiechający się jeszcze kelnerzy pomachali przecząco dłońmi, co miało oznaczać: „Wszystko okej”. Porozumiewawczo kiwnął głową i każdemu z nich włożył do górnej kieszeni białej koszuli solidny napiwek.

Pożegnali się w recepcji. Jej winda jechała w dół, jego schody wiodły na piętro. Niepewnie zaproponował wspólny wyjazd do Pompejów. Także się zawahała.

Przyjrzała się mu. Badawczo spoglądała mu w oczy, jakby ważąc decyzję, ale po chwili milczenia aprobująco kiwnęła głową: tak. Uzgodnili szczegóły.

 

5

Łukasz wstał wcześniej. Zapewne mógłby wszystko zamówić w hotelowej kuchni, ale nie wpadł na to. W pobliskim sklepiku kupił kilka małych podłużnych bułeczek, trochę sera i parmeńskiej prosciuttow plastrach, oliwki, czereśniowe pomidory, brzoskwinie, butelkę lekkiego wina. Schłodzone jeszcze wino włożył do grubego, termoizolacyjnego pokrowca.

Z zamrażalnika swojej hotelowej lodówki wyjął butelki z wodą, bryłami lodu właściwie. Zwyczaj mrożenia wody przyswoił sobie jeszcze w Bagdadzie. Rozmrażając się stopniowo, przez wiele godzin była potem przyjemnie zimna. Wszystko spakował do plecaka.

W głębi za recepcją znajdowała się amfilada pomieszczeń zimpluvium, zbiornikami na wodę w posadzce. W czasach rzymskich przez otwór w dachu, który nazywano compluvium, spływała do nich woda deszczowa. Atrium, w którym czekał na Mariko, miało osobne, przeszklone wyjście na hotelowy dziedziniec.

Usiadł w głębokim klubowym fotelu przy białym marmurowym kominku. Wisiało nad nim duże lustro w przebogato zdobionej, złotej barokowej ramie z mocno rozbudowaną ku górze koroną. Lustra w tak wymyślnych ramach były w tym budynku porozwieszane wszędzie: w pokojach, na korytarzach, w salach restauracji, w salonach wypoczynkowych.

Zdobiły, ale sprawiały też, że wnętrza wydawały się optycznie lżejsze i większe. Na rozstawionych w wielu miejscach małych stolikach stały wazony ze świeżymi kwiatami. Floryści zwyczajnie szaleli. Niezliczone tu o tej porze roku strelicje utykali wszędzie. Sporo było też wymienianych codziennie orchidei. Łukasz miał niejasne wrażenie, że były tylko przestawiane. Bladoróżowy storczyk stoi dzisiaj w zielonym szklanym wazoniku na stole przy lustrze w atrium z parkietem, następnego dnia w wazoniku niebieskim ozdabia korytarzyk przy wejściu do hotelowego patio. Wzrok przyciągały intarsjowane i bogato inkrustowane meble. Załomy i wnęki salonu zastawiono regałami, które szczelnie wypełniały książki. Wcześniej, zanim poznał Mariko, wieczorami przeglądał je czasem: trochę malarstwa, trochę bogato ilustrowanych pozycji promujących różne regiony Włoch.

Zauważył także albumy poświęcone wykopaliskom Schliemanna i powieści. Zbiory opowiadań Turgieniewa w kilku językach wyeksponowano szczególnie. Wszystkie zawierały opowiadanie „Noc w Sorrento”. Wypadało uhonorować byłych hotelowych gości.

Od ułożonej w biało-szary wzór marmurowej posadzki wyczuwał przyjemny chłód. Klimatu dodawała także ustawiona w impluvium nieduża fontanna. Marmurowy nagi chłopiec trzymał ułożoną na lewym ramieniu amforę. Niedużym strumieniem ciurkała z niej woda. Widział w tym wnętrzu pomieszanie stylów. Na suficie dopatrzył się fresku ewidentnie secesyjnego, ale co dziwne, nie czuł tu żadnej dysharmonii. Albo była to ręka i wyczucie smaku zdolnego architekta wnętrz, albo było to zbiorowe poczucie estetyki kolejnych pokoleń: tyle dodać jeszcze można, to lustro, ten fresk, ten dzban, a tego nie – bo wszystkiego będzie za dużo.

***

Gdy nadeszła, zauważył w jej twarzy zmianę. W pierwszej chwili nie był pewien nawet, czy rzeczywiście była to ona. Z jej rysów zniknęło napięcie. Wrażenie myliło jednak. Napięcie było, jednak mniej jednoznaczne niż poprzedniego dnia i wieczoru.

Z przyjemnością odkrył, że jest więcej niż urodziwa. Doszedł do wniosku, że jej pociągła twarz diametralnie odmieniła się wskutek zmiany nastroju. Była wyluzowana. Nawet uśmiechnięta. Co ciekawe, wyglądała też na nieco wyższą niż poprzedniego wieczoru. Szła dumnie wyprostowana, jakby opadłe z niej złe emocje przestały przyduszać ją do ziemi.

Wyglądała świeżo. Subtelnie. Jak bladoróżowy płatek kwiatu wiśni. I jak klasyczna turystka z Japonii, z nieodłącznym, bawełnianym kapelusikiem.

Spora ilość podróżnych w pociągu była im na rękę. Łukasz zajął dla Mariko miejsce siedzące, sam stanął nieopodal. Mogli mniej lub bardziej ukradkowo na siebie zerkać i się do siebie uśmiechać, ale bez konieczności prowadzenia konwersacji, która mogła mieć przebieg mniej otwarty niż wczoraj wieczorem.

Mariko miała wyjątkowo przenikliwe spojrzenie. Nie zauważył tego wcześniej. Gdy spoglądała na mijane cytrynowe sady, w źrenicach ciemnobrązowych, prawie czarnych oczu aż iskrzyło.

Z pociągu wysiedli na przystanku Pompei Scavi i udali się w prawo, ku antycznej Bramie Portowej, która zamykała miasto od strony morza i pompejańskiego portu rzecznego u ujścia rzeki Sarno. Pompeje były oblężone. Ani Łukasz, ani Mariko nie mieli pojęcia, że w poniedziałek wstęp jest wolny i jakie są tego konsekwencje. Zakłopotane uśmiechy. Gdy przy kolacji i butelce Amarone w sorrentyńskiej restauracji La Lanterna wspominali wieczorem przeżycia minionego dnia, oboje uświadomili sobie, że rano, w tej samej chwili, w niedający się wytłumaczyć sposób, przestali zauważać innych ludzi, że stali się oni dla nich odlegli, nawet nieobecni. Słoneczny żar bezlitośnie oplatał ruiny i spoglądające na siebie ukradkiem oczy: jedne ciemnobrązowe, prawie czarne, drugie jasnoniebieskie, z ciemniejszą obwódką wokół tęczówek. I dwa niespiesznie wędrujące cienie. Słowa. Gesty. I jeszcze coś nieuchwytnego.

***

Łukasz przygotował się. Miał szczegółowy plan miasta, dobrze ilustrowany bedeker oraz album ze zdjęciami ruin, na które można było nałożyć przeźroczyste folie z barwnymi rekonstrukcjami budynków, świątyń i placów sprzed katastrofy. Wspólnie doszli do wniosku, że nie chcą zwiedzać wszystkiego ani też zaglądać w każdy zakamarek.

Od pierwszych chwil poczuli atmosferę nagle umarłego miasta. Po ulicach wciąż jeszcze błąkały się osierocone emocje: strach i przerażenie. W ruinach świątyń ukrywał się żal, w zakamarkach domów publicznych czaiła się niemoc, a na cmentarzysku usytuowanym od południa za bramą Nuceriańską – zduszona wyziewami siarki, wciąż i wciąż dogorywała nadzieja tych, którym udało się dobiec aż tam. I tylko w koszarach gladiatorów było inaczej.

W chłodnym cieniu portyków i opustoszałych cel, wybawiona, głęboko oddychając, wypoczywała ulga: dla cudzej uciechy więcej już nigdy nikogo nie będzie bolało.

Usiedli na kamiennej bazie kolumny w obrębie dawnej bazyliki. Kiedyś zasiadali w niej sędziowie i roztrząsano sprawy handlowe. Na szczęście nie musieli niczego rozsądzać ani między sobą negocjować, bo zgodnie postanowili, by odbyć jedynie długi spacer i poznać pompejańskie malarstwo. Raczej pobieżnie jednak. Wyznaczyli sobie trasę w taki sposób, by przejść Pompeje wzdłuż i wszerz.

Pierwsze kroki skierowali ku willi z Misteriami, kawał drogi już poza obrębem murów miasta. W jednym miejscu, w różnych częściach budowli, znajdowały się wszystkie cztery rodzaje występującego w Pompejach malarstwa, którego rozkwit przypadł na czasy panowania Klaudiusza i Nerona. Bez cienia wahania czy niepewności oboje uznali, że malowidła przedstawiające rytuał wtajemniczenia w misteria dionizyjskie, któremu przygląda się właścicielka domu, wyszły spod pędzla jeżeli nie geniusza, to z pewnością prawdziwego mistrza.

– Nagasaki – powiedziała zamyślona Mariko, która przyglądała się ścianom ruin z resztkami antycznej farby i fresków.

– Nagasaki? – zapytał zaskoczony Łukasz, ale zreflektował się. – Tak, też umarło nagle.

– Zginęła tam prawie cała rodzina mojej matki, a ona sama ocalała, bo poprzedniego dnia przed nalotem dziadkowie wysłali ją do ciotki w Kioto. Długo po tym cierpiała i nie mogła dojść do siebie. Oglądałam zdjęcia z Nagasaki zrobione kilka dni po tym, co się stało, i to wszystko tutaj mi je przypomina. Puste warsztaty i sklepy, małe uliczne restauracje. I taka sama pustka. Przygnębiające. To dobry pomysł, żeby nie oglądać wszystkiego.

Oboje rozbawił przewodnik pokazujący coś grupie Japończyków. Kciuk postawiony pionowo, a palec wskazujący ustawiony poziomo oznaczały Włochów kiedyś: byli niscy, lecz szczodrze wyposażeni przez naturę. Palec wskazujący pionowo, a kciuk poziomo pokazywały Włochów dzisiejszych: proporcje się odwróciły.

***

Odważył się. Przepuszczając Mariko w przejściu, delikatnie, przez krótką chwilę dotknął jej ramienia. Chwilę na tyle krótką, by mogła to uznać za nic nieznaczący przypadek. I na tyle długą, by mogła poczuć ciepło jego dłoni.

Poczuła. Na mgnienie oka usztywniła się. Postarał się odwrócić jej uwagę. Prawą ręką wskazał ruiny Domu Wettiuszów po drugiej stronie ulicy, za skrzyżowaniem. Tam zmierzali. Po kilku krokach spojrzała na Łukasza. Z namysłem.

***

W Domu Wettiuszów przeżyli déjà vu. W oczy rzucały się im cynobrowe ściany przedzielone czarnymi pasami z fryzem przedstawiającym skrzydlate amorki. Z fryzem, który był opowiadaniem. Amorki zbierające dla Psyche kwiaty i wykonujące różne zwykłe prace domowe. Amorki wytwarzające pachnące olejki, amorki-folusznicy, amorki wyrabiające biżuterię, rzemieślnicy piekący chleb i amorek, który sprzedaje uplecione z róż wieńce. Były też wyścigi amorków powożących zaprzęgami ciągniętymi przez antylopy. Powyżej, na ścianach, obfitość bogatych fresków na dowolny temat. Rozpustne nagie kobiety. Radośnie sterczące męskie przyrodzenia. Sceny mitologiczne. Bogowie. Pejzaże. Maski teatralne. Scenki rodzajowe. Wiele przypominało hotel. Bez całej tej erotycznej galanterii w pokojach, lecz jednak.

Zmęczyli się. Palące słońce, wilgotny upał. Krople potu na czołach. Milczeli. Po wyjściu z amfiteatru przysiedli w przewiewnym cieniu, na leżącym przy murze grubym pniu ściętej pinii. Wciąż jeszcze bardzo zimna woda przygotowana przez Łukasza przyniosła ulgę i Mariko zerkała na niego z wdzięcznością. Jej woda stała się nieprzyjemnie ciepła. W poruszanych wiatrem, jedwabistych włosach Mariko zaświeciła pojedyncza siwa nitka, przedwczesna raczej, a przy oczach, gdy się uśmiechała, delikatnie ożywały mimiczne kurze łapki. Poprzedniego dnia nie zauważył ich.

W miejscu nazywanym też skrzyżowaniem Holkoniusza skręcili w lewo, ku pompejańskim teatrom.

Piknik urządzili sobie na widowni ruin teatru nazywanego odeonem. Z prawej strony za sąsiada mieli klęczącego kamiennego atlanta, który podtrzymywał kraniec muru zamykającego widownię tuż przy scenie. Na kamiennych siedziskach Łukasz rozłożył mały kocyk. Gdy wyjmował jedzenie i przygotowywał posiłek, Japonka patrzyła na to więcej niż zaskoczona.

Dziwiło to Łukasza. Zaproponował wspólną wycieczkę i piknik, przygotował je zatem. Nie myślał o kulturowych różnicach, społecznych rolach płci ani o tym, że troska o wygodę partnerki nie dla wszystkich jest oczywista wszędzie tam, gdzie kwitnie egoizm, a ludzie nie odczuwają wobec siebie zwykłego szacunku. I że nie jest to oczywiste dla Japonki.

***

Powrócili do hotelu koło czwartej. Choć był to dopiero początek maja, z nieba lał się żar i wszystko domagało się sjesty. Umówili się na kolację, po czym rozstali się w recepcji.

Po prysznicu w chłodzie klimatyzacji i z kubkiem chłodnej, niedopitej rano kawy powrócił do niedokończonej lektury, pierwszego tomu starego wydania „Obrazów Włoch” Muratowa „Rzym”. Autor był historykiem sztuki, dla którego po ucieczce z bolszewickiej Rosji na początku lat dwudziestych nową ojczyzną stała się kultura Włoch. Łukaszowi zapadło w pamięć wyznanie Muratowa, że trudno jest opisać istotę Rzymu, gdyż splata zbyt wiele ulotnych wrażeń, które wypełniają każdy dzień pobytu w tamtym mieście, i chociaż pamięta się tylko niektóre, to jednak są one istotą pozasłownego uroku tego miasta.

***

Swoim zwyczajem przyszedł trochę wcześniej. W recepcji, przy kontuarze, stał majordomus i uważnie przeglądał jakieś dokumenty. Gdy zobaczył Łukasza, rozpromienił się.

– Mam nadzieję, że pobyt w naszym hotelu odpowiada pana oczekiwaniom? – zapytał, ale nie czekał na odpowiedź. Z pewnym wahaniem zadał kolejne pytanie: – Pani, która zajmuje apartament na drugim piętrze, także jest zadowolona, jak sądzę?

– Tak, tak, pani z apartamentu na drugim piętrze także cieszy się z pobytu w Sorrento. Myślę… – Łukasz chciał dodać coś jeszcze, ale zauważył nadchodzącą Mariko. W zwiewnych jedwabiach, z subtelnie przydymionymi, kocimi oczami i w delikatnych sandałach na niewysokim obcasie wyglądała olśniewająco. Miała lekki, dziewczęcy chód.

Zmieszali się. Piękna, powabna? Seksowna? Jej uroda nie dawała się łatwo opisać.

By Japonka nie domyśliła się, że rozmawiali o niej, Łukasz zadał majordomusowi pytanie, którego nawet nie musiał „zagrać”. Zabrzmiało naturalnie.

– Byliśmy dzisiaj w Pompejach. Jest tam taki dom, w którym rzuciło się nam w oczy to, że hotelowe atria, rzeźby i freski są podobne.

– Willa braci Wettiuszów. Dorobili się już jako wyzwoleńcy. Przez trzy lata, od tysiąc dziewięćset piątego roku, rezydował u nas lord Astor. Tak bardzo spodobał mu się tamten dom, że na własny koszt dobudował do hotelu „pompejańską willę”, prawie dokładną kopię tamtego. Przesiadywał na tarasie, o tam, pod pergolą z glicyniami. Już wtedy tam rosły. – Uniósł brwi i wskazał głową kierunek. – Lubił słuchać ekstatycznego śpiewu syren, jak mawiał.

– Ale litografie Salvadora Dalego i ceramiki Picassa w korytarzu prowadzącym do tej restauracji to raczej nie są kopie? – zaciekawił się Łukasz.

– Nie, rzeczywiście nie. Dalí i Picasso też bywali tu gośćmi. Ofiarowali je na pamiątkę. Interesujące, prawda? Bywają tu i pisarze, i poeci. Niektórzy goście są bardzo zadomowieni.

 

6

Następny dzień zaplanowali już wspólnie. Przejażdżka samochodem wzdłuż całego półwyspu Costiera Amalfitana od Positano, Praiano, poprzez przyklejone do skalnych zboczy Amalfi i Ravello, aż do Salerno i antycznej kolonii greckiej Posejdonii, późniejszego Paestum włącznie. Samochód wynajęli w firmie, którą polecił majordomus. Gwarantował, że pojazdy stamtąd nie miały brzydkiego zwyczaju psucia się po kilku kilometrach, zwłaszcza w okolicy, gdzie na wszelki wypadek ze strachu nie kręci się nawet diabeł.

W Ravello zatrzymali się przy via Santa Chiara. Nie mogli sobie odmówić łyka kawy w małym, bardziej niż luksusowym hoteliku Villa Cimbrone i spaceru po jego nastrojowym, pełnym aromatów cienistym ogrodzie, które człowiek widuje tylko w kolorowych snach.

Był to dzień kulinarnej rozpusty. Zaglądali tylko do małych, pustawych restauracyjek na uboczu, z kilkoma stolikami ledwie, w których spotkać można jedynie jedzących Włochów i gdzie byli przyjmowani wprawdzie gościnnie i ciepło, ale jednak ze zdziwieniem. Zaciekawione spojrzenia zdawały się pytać: „Czego tu szukają? Pobłądzili czy jak? Tu nie ma frytek”.

Zamawiali proste przekąski i lekkostrawne miejscowe dania, a chociaż na stołach nie było grubych warstw obrusów, nie mogli się nachwalić serwowanych tu potraw. Zupa rybna z barweny z ogonami homarów i małżami serwowana była z zielonym pieczywem w postaci bagietek. Ich kolor, jak wyjaśnił kelner, uzyskuje się poprzez wypiek z dodatkiem młodych pokrzyw. „Wodne szaleństwo”, czyli pikantna i zawiesista aquapazza z okonia morskiego z papryką i bakłażanami nie mogła się zdecydować, czy jest zupą, sosem czy drugim daniem.

Autentycznie miejscowe okazało się ragoût ze skorpeny brązowej z pastapaccheri z niedalekiego Gragnano i karczochy w sosie z pora oraz krewetkowego masła. Nieznana im wcześniej ryba z delikatnym mięsem, która nazywała się kurek, była cała czerwona. Podano ją w przesmażonych warzywach, które rozłożono na szynce ze świń karmionych żołędziami.

Wybierali różne potrawy i częstowali się nawzajem.

Syci i – o dziwo – nieprzejedzeni, wrócili po południu. Klimat wymagał zwyczajowej już sjesty i odświeżenia się. Na rzadki o tej porze roku upał kręcili nosem nawet Włosi.

Wieczorem, gdy rozgrzani grappą wracali z kolacji, w recepcji oprócz recepcjonistki natknęli się także na zamyślonego majordomusa. Stał zwrócony do dużego okna z widokiem na niknącą w półmroku zatokę i popijał kawę. Gdy usłyszał odgłosy kroków przy wejściu odwrócił się, podszedł do kontuaru i odstawił filiżankę. Nagle ożywił się wewnętrznie.

– Prosimy o klucze do naszych pokoi. Numery… – Łukasz nie dokończył. Zaskoczył go majordomus. Zrobił minę człowieka, który niczego nie rozumie i wzruszając ramionami, bezradnie rozłożył ręce. Łukasz i Mariko spojrzeli na siebie zdumieni. Łukasz domyślił się jedynie, że to, co majordomus mówi do nich szybko po włosku, oznacza, że nie zna żadnych języków i w ogóle nie rozumie, czego chcą. Zapachniało psikusem. Zdawała się to potwierdzać rozbawiona mina dziewczyny z recepcji. Pierwszy zreflektował się Łukasz.

Na każdy wyjazd zagraniczny zabierał miejscowe rozmówki i słowniki. Zwykle uczył się kilku codziennych zwrotów grzecznościowych, turystyczno-zakupowych i hotelowych.

Przeoczył lub zapomniał prośbę o klucz do pokoju. Nic. Pustka. Zmieszał się. Rozpoczęta gra wymagała jednak improwizowanego zakończenia, szybkiej reakcji.

Łukasz milcząco wskazał swoje uszy i usta. „Nie słyszę”, „nie mówię”.

Zaciekawieni tym majordomus i recepcjonistka podchwycili grę, znacząco kiwając głowami na znak: „rozumiemy”. Łukasz wyjął z plecaka szkicownik.

Narysował figurkę kobiety i wskazał Mariko: „ona”.

„Rozumiemy”.

Figurka mężczyzny. Wskazał na siebie: „ja”.

„Rozumiemy”.

Wykonał szkic hotelu od strony morza. Wskazał palcem Mariko, jej figurkę i okno z tarasem. Wskazał na siebie, figurkę i swój balkon.

„Rozumiemy”.

Strzałkami połączył figurki, okna i dorysował dwa klucze, które połączył z figurkami. Niespodziewany rozwój sytuacji zainteresował majordomusa i dziewczynę, choć pewnie żart ten robili nie pierwszy raz.

– Przy wyborze hotelu zdałem się na intuicję, ale warto było – powiedział Łukasz, by rozmową pokryć jakoś swoje zmieszanie, i dodał: – Przed przyjazdem tutaj rozmawiałem telefonicznie z matką. Przypomniała sobie, że moja babka w trakcie podróży poślubnej przez pewien czas przebywała w Sorrento. Chciałem to sprawdzić. Niestety mama nie znała zbyt wielu szczegółów. Istotne było to, że hotel „wisiał” nad urwiskiem i że gdy stali na balkonie, z prawej strony widzieli port, do którego zawijały statki i łodzie rybackie. Żaden inny nie ma Marina Piccola z tej strony. Czyli chodzi o ten hotel albo o sąsiedni.

– To pewnie zdarzyło się w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym albo czterdziestym szóstym roku, prawda? – zapytał majordomus, poważniejąc.

– A skąd takie przypuszczenie? – zdziwił się Łukasz.

– W okolicy stacjonowało wtedy wielu Polaków, żołnierzy z armii generała Andersa. Potem nie nocował tu już żaden – odparł majordomus. Usta rozciągnął mu szeroki uśmiech. Najwyraźniej spodobał mu się widok zaskoczonej twarzy Łukasza.

– To robi wrażenie. Ci Polacy. I jeszcze nazwisko dowódcy?

– Wychowywałem się tu i interesuję się przeszłością. To ja napisałem historię hotelu.

Mariko wzięła z ekspozycji odpowiedni folder i podsunęła mu do podpisania. Jej prośba najwyraźniej sprawiła mu przyjemność.

– Bardzo mi przykro, ale niestety myli się pan – zauważył Łukasz. – Moi dziadkowie podróż poślubną odbyli rok czy dwa przed pierwszą wojną.

Włoch zmarszczył brwi. Zapadło milczenie. Łukasz pomyślał, że go obraził. Było to całkiem prawdopodobne.

– Proszę usiąść i chwilę zaczekać. – Majordomus zapraszająco wskazał na stojące w holu foteliki, szepnął coś recepcjonistce i zniknął w korytarzu prowadzącym na zaplecze, do znajdującego się tam biura. Dziewczyna zaserwowała w szklankach zimne soki. Raczej nie wyglądała na Włoszkę. Jasna karnacja skóry, naturalnie jasne włosy i niebieskie oczy. Mogła jednak pochodzić z północy, z Alp.

– Czy pochodzi pani z Veneto albo Górnej Adygi? – zapytał, by przerwać milczenie.

– Nie, jestem z Oslo. Przyjechałam na praktykę. Wymiana studencka – wyjaśniła.

Łukasz roześmiał się i przeprosił. Zrobiło mu się głupio. Norweżka.

– Jest tu na praktyce jeszcze dziewczyna z Irlandii i Hiszpanka. Uczymy się w szkole hotelarskiej w Londynie.

Rozmowę przerwał powrót majordomusa, który trzymał w rękach dwie grube księgi formatu trochę większego niż A4. Oprawione były w grube okładki z klasycznie weneckim, marmurkowym wzorem. Wyzłocone grzbiety kartek poszarzały, a w najczęściej dotykanych miejscach starły się trochę i wybrudziły, ale mimo to nie utraciły zbyt wiele ze swojej dawnej świetności. Księgi meldunkowe z roku tysiąc dziewięćset dwunastego i tysiąc dziewięćset trzynastego.

Złośliwość mająca udowodnić nieprawdę czy zainteresowanie miłośnika historii?

Mariko znacząco spojrzała na Łukasza. Pewnie pomyślała to samo. Wypielęgnowany palec majordomusa prześlizgiwał się po rubrykach. Wolno. Strona po stronie.

Czasami przystawał. Natykał się na nazwiska znane mu nie tylko z tej księgi.

Z niepozbawioną wyższości dystynkcją przewracał karty, ale w pierwszej księdze nie znalazł, czego szukał. Gdy zamykał ją, zza wakatu przed tylną okładką wysunęła się i upadła na posadzkę wyblakła, spora jasnokremowa koperta. Schował ją z powrotem i odłożył księgę na stolik. Zajął się przeglądaniem drugiej. Wolno. Strona po stronie. Na jego twarzy narastało rozbawienie. Sardonicznie uniósł brew.

– Bardzo mi przykro, nie znalazłem – powiedział, gdy skończył.

– A czego pan szukał? – zapytała z zainteresowaniem Mariko.

– Pewnego nazwiska. Obawiam się, że pana babka raczej nie przebywała w naszym hotelu. – Mówiąc to, zwrócił się do Łukasza, który nie zmieszał się jednak i na kartce napisał nazwisko rodowe swojej matki. Już wcześniej domyślił się błędu majordomusa i teraz tylko czekał.

– Proszę sprawdzić to nazwisko. Tak nazywali się rodzice mojej matki. Jeżeli szukał pan mojego nazwiska, popełnił pan błąd, bo mam je po ojcu.

Tylko po oczach można było poznać, że majordomus uświadomił sobie faux pas.

– Tak, oczywiście – powiedział bez cienia emocji, zabierając się do ponownej lektury rubryk. Wolno. Strona po stronie. Napięcie udzieliło się również Mariko. Wpatrywała się w nazwiska pieczołowicie wpisywane do księgi przez dawnych recepcjonistów i porównywała z tym, które drukowanymi literami napisane było na kartce.

Znalazło się. Matylda i Szczepan.

– Poddani cesarza niemieckiego? Co to znaczy? – zapytała Mariko.

Odpowiedział majordomus. Uprzedzając Łukasza, najwidoczniej starał się za wszelką cenę zatrzeć niezbyt miłe wrażenie po sprowokowanej przez siebie sytuacji.

– Polski nie było wtedy na mapie. Prusy, Austria i Rosja wspólnie najechały na Polskę, podzieliły jej terytorium na trzy części i zaanektowały te ziemie. Koniec osiemnastego wieku, prawda? – wyjaśnił. Łukasz skinieniem głowy potwierdził.

– Byli tu prawie sto lat temu – zauważył i zamknął księgę, którą w trakcie wyjaśnień Włocha bezwiednie położył sobie na kolana. Księga była przechylona i wyblakła koperta raz jeszcze upadła na podłogę. Majordomus podniósł ją i wykonał gest, jakby chciał ją włożyć z powrotem do księgi. Cofnął jednak rękę i zaciekawiony zajrzał do środka.

W kopercie znajdowała się złożona kartka papieru, która zapisana była gęsto równym pismem, i dwie nieduże akwarelki wielkości kartki z zeszytu.

Przeczytał i spojrzał na Łukasza. Z uwagą.

Bez słowa podał mu akwarele. Kartoniki, na których były namalowane, zżółkły, kolory akwarel trochę wyblakły. Jedna przedstawiała bukiet kwitnących strelicji, na drugiej widniał pejzaż Zatoki Neapolitańskiej widziany najpewniej z okna hotelu. Nastrojowe, pełne subtelnego uroku. Lekkie pociągnięcia pędzli, miękki modelunek. Kompozycyjnie nienaganne, technicznie bez zarzutu.

Majordomus wskazał pięknie wykaligrafowane dedykacje. Łukasz nie znał francuskiego, raptem kilkadziesiąt słów, ale to zrozumiał.

„Dla drogich przyjaciół”. I podpis: „Mathilde”.

– Pozwoli pan, że się przedstawię – powiedział Włoch, wstając. Wstał i Łukasz.

Mariko oniemiała.

– Nazywam się Ettore Bartoli. Moja rodzina pracuje w tym hotelu od kilku pokoleń. Obrazki, które pan widzi, namalowała pana babka, a w liście, który przeczytałem… – Ettore Bartoli zamyślił się, ciężko westchnął i sprawiało to wrażenie, że szuka właściwych słów. – Ktoś chyba o nim dawno temu zapomniał. To jest list od mojego pradziadka do tego z naszej rodziny, który będzie miał okazję poznać panią Mathilde. Obawiam się, że do takiego spotkania jednak raczej już nie dojdzie, prawda? – zapytał.

Łukasz uniósł brwi i kiwnął głową.

– Wygląda na to, że dług wdzięczności, jaki zaciągnął u pana babki mój pradziadek, będę mógł spłacić ja. Panu. To dług honorowy i muszę.

Zapadła cisza.

– Dług honorowy? – wyrwało się Łukaszowi.

– To jakaś akcja? Ukryta kamera? – spytała jeszcze bardziej zdumiona Mariko.

– Chyba jednak nie wszystko rozumiem – zauważył zaskoczony Łukasz.

Pamiętał, że dawno temu, gdy był mały, na temat babki usłyszał od swojej matki coś dziwnego. Nie pamiętał, co to było. Nie znał jej, zmarła, opiekując się nim, gdy miał pół roku.

Włoch, w dalszym ciągu nieco zmieszany, zwrócił się do Mariko:

– Proszę wybaczyć, ale zmuszony jestem porozmawiać z panem Łukaszem – zawiesił głos. – Tylko my dwaj. To nie potrwa długo.

Nie czekając na Łukasza, Bartoli odwrócił się i skierował do pustego hotelowego patio.

Szli do bramy w murze otaczającym hotel, po czym robili zwrot i zmierzali ku schodom wejściowym do Villa Pompeiana. Czasami przystawali, jakby w tych właśnie chwilach była mowa o czymś istotniejszym. Włoch wyglądał na człowieka, który musi coś dokładnie wyjaśnić. Łukasz głównie słuchał, czasami wtrącał pytanie. W pewnym momencie przystanęli. Patrząc sobie w oczy, po wyraźnej chwili wahania podali sobie ręce jak ludzie, których sporo dzieli, ale którzy doszli do jakiegoś porozumienia. Potrząsali dłońmi dłużej, niż wymagał tego zwykły objaw szacunku. Wprawdzie Mariko wychowała się w innej kulturze, ale zrozumiała, że obaj zatopieni byli w świecie własnych myśli.

– Mam nadzieję, że wszystko się wyjaśniło? – zapytała.

– No, nie do końca – odpowiedział Łukasz z zakłopotanym uśmiechem.

– Ale przynajmniej wiemy, co trzeba zrobić – dodał Majordomus. – Zwłaszcza ja.

– Tajemnice sprzed lat? Jakieś nieślubne dziecko, ukryte skarby? – ironizowała.

– Nie, nic aż tak dramatycznego. Muszę odnaleźć parę dokumentów, a potem wspólnie z panem Łukaszem się zastanowimy – wyjaśnił Ettore Bartoli.

Przy windzie Mariko spoważniała. Łukasz zwykle nie odprowadzał jej dalej, tu się rozstawali. Badawczo na niego spojrzała. Odniósł wrażenie, że chce o coś zapytać.

– Tak? – zagadnął, by jej to ułatwić.

– Uświadomiłam sobie, że nic o tobie nie wiem. Miło się z tobą przebywa, rozmawia i zwiedza. Po tym, co przeszłam, czuję się teraz, jakbym dzięki nieznanej mi magii trafiła do zupełnie innego świata. Kim jesteś i jak to się dzieje, że przy tobie wszystko wydaje mi się prostsze? Trzy dni temu rozstałam się z mężem, a mam wrażenie, że minęły lata. Nie czuję z tego powodu żadnych… No po prostu: było i nie ma. Żadnego smutku czy zmartwień. Do tej pory w moim życiu wszystko miało swoją kolej i swój porządek. Wiedziałam, co robię i co będzie jutro. I czego się ode mnie oczekuje. I jak powinnam się zachowywać, żeby nie naruszyć żadnej z zasad. A dzisiaj nie wiem, co będzie jutro, i wcale mnie to nie zastanawia. Jak nastolatkę na wakacjach. Amnezja? Jakaś choroba? Dlaczego jest mi z tym dobrze, a przy tobie czuję się bezpiecznie? – Oczy Mariko iskrzyły. Nie znał odpowiedzi. – Czy wiesz, Lukas, że w języku japońskim znak kanji, który oznacza bezpieczeństwo, składa się z dwóch innych znaków? Ze znaku „kobieta” i „dom”? – zapytała.

„Mądre” – pomyślał. Kobieta. Dom. Bezpieczeństwo. „A zdrada?” Nie był naiwny. Milczał. Z przyjemnością i uwagą przyglądał się jej twarzy. Pierwszy raz jawnie.

Mariko pierwszy raz zwróciła się do niego po imieniu.

– Tyle pytań. Może Mariko, która sporo przeszła, spotkała tamtą Mariko, pełną intuicji marzycielkę. Może ta starsza nie pozwoli młodszej robić głupot, a młodsza starszej na nowo ugrzęznąć w przewidywalnej codzienności. Może obie wolne były od dawna, a ja… O czym tu gadać. Krzyżówki Matki Teresy ze Świętym Mikołajem nie trzeba się obawiać.

Uśmiechnęła się, ale nie wiedział, że skryła tym zakłopotanie. Zetknęła się ze światem pojęć i metafor, których nie znała. Czuła, że ma do czynienia z człowiekiem zamkniętym w sobie, którego niełatwo wciągnąć w rozmowę o życiu, o partnerskich emocjach i namówić na wspólne przegryzanie się przez istotę i źródła międzyludzkich relacji.

– Co do jutra, wspólnego być może… – zawiesił głos, a Mariko wytężyła słuch, sądząc, że jednak otworzy się choć trochę i spod grubych ochronnych skorup usłyszy coś intymnego. – Jutro… proponuję wyskoczyć na Capri.

– Wariat – oświadczyła odważnie. Rozbrojona jego propozycją pokręciła głową.

Pożegnali się jak starzy przyjaciele.

 

7

Rejs statkiem na Capri przypominał jazdę zatłoczonym metrem w godzinach szczytu.

Dalszy plan zakładał przejażdżkę po morzu motorówką z Marina Grande w kierunku La Grotta Azzurra. Dopiero kolejna przesiadka spowodowała, że wpół leżąc, wpłynęli chybotliwą łupiną do Lazurowej Groty, dawnego rzymskiego miejsca kultu nimf. Łukasz nie bardzo wiedział, dlaczego tak postąpił. Podczas gdy rzesza turystów wysypała się ze statku i zmierzała do szynowej kolejki linowej, która kursuje z portu do położonego na górze miasta, on pociągnął Mariko na nieduże betonowe molo, skąd odpływały motorówki do Lazurowej Groty. Nigdy nie słyszał, z pewnością nie pamiętał, by czytał, o jakiej porze najlepiej znaleźć się w grocie. Nie wiedział też, że tłumy na motorówkach, a potem w łódkach, które czekały na możliwość wpłynięcia do groty, bywają nie mniejsze niż ciżba u wejścia do watykańskich muzeów czy Koloseum w Rzymie. Na szczęście przed Lazurową Grotą czekały tylko dwie łodzie motorowe. Gdy wracali, na kotwicy stała już cała flotylla, a nadpływały następne.

Był poranek, jak się okazało, pora wręcz idealna. Słońce świeciło prosto w otwór groty, a odbite od dna rozproszone światło powodowało, że woda grała wszystkimi swymi odcieniami. Nieskazitelny lazur współistniał z nieskazitelnym szafirem i niezliczoną ilością innych, równie nieskazitelnych odcieni błękitu.

Dłonie zanurzone w wodzie stawały się świetliście srebrzyste, a wrażenia, już całkiem nie do opisania, zaczęły się wymykać słowom, gdy za dłonią, która wzburzała wodę, ciągnęły się warkocze jaśniejących nieziemskim światłem i unoszących się do góry pęcherzyków powietrza.

By wpłynąć do groty, należało ułożyć się w łódce częściowo na wznak. Prześwit między skałą a nieznośnie falującą wodą, na której unosiła się łódka, miał nie więcej niż sześćdziesiąt centymetrów. Włoch przewoźnik, wielkie i silne chłopidło, od którego czuć było tanim winem, zajmował miejsce z przodu. Sękatymi dłońmi łapał podczepiony do skalnego sklepienia łańcuch i siłą swych mięśni przeciągał łódkę do środka. Wyprostowanymi sztywno i uniesionymi rękoma zmniejszał też chybotanie i wznoszenie łódki.

Pytany po powrocie, Łukasz nie umiałby odpowiedzieć, jak długa jest gardziel groty.

Do łódki wsiadł jako pierwszy i asekurował przesiadkę Mariko z kilkunastosobowej motorówki. Z racji ciasnoty usiadł z podkurczonymi kończynami, a przy wsiadaniu oparł się o konstrukcję rufy i zwiększył przestrzeń dna, która przypadała Mariko. Rozchylił swoje nogi i przycisnął do burt. Przed wpłynięciem do groty, przewoźnik wytłumaczył, jak się zachować podczas pokonywania niskiego przesmyku. Mariko, która siedziała przed Łukaszem, oparła się dłońmi o krawędzie łódki, nieznacznie uniosła i cofnęła w jego kierunku.

Miękkim ruchem odchyliła się do tyłu, oparła plecy o tors Łukasza, a głowę delikatnie ułożyła mu na barku. Wokół pachniało morską wodą. Wodorostami. I przestało.

Poczuł mgławicę zapachów Mariko. Dyskretnych, przedpołudniowych letnich perfum, woń szamponu z mirrą, która delikatnie otulała jej włosy, i podniecającą, zmysłową nutę rozgrzanego słońcem kobiecego ciała, które skropiły drobiny słonej morskiej piany. W grocie, mimo kilku metrów wolnej przestrzeni nad głową, Mariko nie wyprostowała się i nie zmieniła pozycji. Na szczęście nurtujące Łukasza pytanie, co w takiej sytuacji ma zrobić z dłońmi, rozwiązała przyroda. Należało trzymać je w wodzie. W dużej ilości chłodnej wody, nawet gdyby nie opalizowała odbitym światłem słońca. Czas krążenia we wnętrzu groty to było kilka najdłuższych minut w dotychczasowym życiu Łukasza.

Po wypłynięciu i wejściu z powrotem na pokład motorówki Mariko skromnie usiadła na ławeczce obok i na ile to było możliwe, zachowała sporą przestrzeń prywatną.

Wpłynąwszy do portu, skierowali się do kolejki, która teraz nie była przepełniona.

Zbocza