Drot. Stworzony z nadziei - Dorota Brzęk - ebook

Drot. Stworzony z nadziei ebook

Dorota Brzęk

1,5

Opis

Każdy ma czasem ciężki dzień...
A co, jeśli ktoś ma ciężkie całe życie...?
Na szczęście karta się odwraca...
Bóg daje drugą szansę
i tak na świat przychodzą droci.

Wiktoria Stan jest młodą matką, której życie niejednokrotnie dało w twarz – samobójstwo ojca na jej oczach, nienawiść matki, poniżający ją były. Nic tylko skoczyć z okna. Jednak dziewczyna się nie poddaje. Każdy dzień jest dla niej heroiczną walką.

Wszystko się zmienia, kiedy Wiktoria ginie pod kołami samochodu. Tonie w ciemności. Otwiera oczy na słonecznej łące i widzi... cień. Alfę i Omegę. Boga, który daje jej drugą szansę. Dziewczyna budzi się z powrotem wśród żywych, ale nie jest już człowiekiem, tylko drotem... Szybszą, silniejszą, piękniejszą i bystrzejszą wersją dawnej siebie. Kiedy w szpitalu zjawia się tajemniczy Mark, Wiktoria musi podjąć decyzję, kim chce być i czy jest gotowa, aby poznać zupełnie nowy świat.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 432

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,5 (2 oceny)
0
0
0
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla tych, którzy nie widzą sensu w życiu…

Dla tych, którzy się poddali, i tych wciąż pchających swój głaz na szczyt:

 

Zawsze jest nadzieja!

ROZDZIAŁ ICodzienność przytłacza…

Powoli otworzyłam oczy.

Rozejrzałam się po pokoju, żeby upewnić się, czy moje życie nadal trwa. Paradoksalnie od dzieciństwa nie żyłam; ja po prostu nie umierałam – a to ogromna różnica, bo tego, w czym teraz trwałam, nie można było nazwać prawdziwym życiem.

Wyłączyłam budzik i przykryłam głowę poduszką.

Po chwili „rozpusty” podniosłam się na łokciach i przetarłam oczy.

Nie miałam wyjścia – musiałam wstać w środku nocy i iść do pracy. Nie mogłam powiedzieć: „Nigdzie dzisiaj nie idę” i wrócić do krainy błogiego snu. Wszyscy na tej planecie mogli tak postąpić, tylko nie ja.

Musiałam wstać i wyjść naprzeciw kolejnym sekundom, minutom, godzinom mojego życia. W sumie… nie musiałam – to był mój własny wybór i gdyby chodziło tylko o mnie, zignorowałabym pracę i wszystkich z nią związanych ludzi, ale tu chodziło o kogoś dużo ważniejszego ode mnie.

Moja śliczna dwuletnia córka była bez wątpienia najważniejsza; przy niej moje zachcianki czy nawet kluczowe potrzeby schodziły na dalszy plan. Wszystko było podporządkowane jej, bo kochałam ją nad życie. Była moją jedyną wartością. Bez niej pewnie bym się zapadła, wskoczyła w przepaść przy pierwszym lepszym problemie. Dzięki niej miałam o kogo walczyć, miałam dla kogo iść do pracy, której tak nienawidziłam. Była moim jedynym światłem w szarym życiu, była dla mnie całym światem.

Amy, bo takie imię nosiła moja córeczka, miała najpiękniejszy uśmiech na świecie. Była taka dziecinnie radosna, a gdy się śmiała, cały świat śmiał się razem z nią. Odziedziczyła śliczne rude loki po mojej babci i złote oczy po mnie.

Nic dla mnie nie znaczyło, czyje geny miała ani do kogo była podobna – nie to w ludziach, których kochamy, jest najważniejsze, ale to, kim się stają.

Zwlekłam się powoli z łóżka.

Ubrałam się, starając się nie zakłócić absolutnej ciszy mroku. Nie chciałam nikogo obudzić o tak nieludzkiej porze – w końcu nie było jeszcze nawet szóstej.

 

Szłam ciemną uliczką, wokół panowała niemal zupełna cisza, tylko gdzieś z oddali dochodził szum przejeżdżających samochodów. Byłam tylko ja, nieuśpiona noc, gwiazdy, zachodzący księżyc i szary chodnik. Na skrzyżowaniach świeciły lampy uliczne dające trochę światła; światła, które pomagało mi iść dalej. Maszerowałam szybkim krokiem, chociaż każda komórka mojego ciała chciała zawrócić – szczerze nienawidziłam tej pracy, będącej tylko sposobem zarabiania pieniędzy, których i tak nie dostawałam za dużo. Nie chciałam tam pracować, ale nie miałam wyboru.

Skręciłam w prawo w ciemny, ślepy zaułek. Przeszłam do jego końca i stanęłam naprzeciw wiekowych drzwi, wejścia dla personelu baru, w którym pracowałam. Otworzyłam je kluczem, odszukałam włącznik światła i weszłam do środka. Znalazłam się w niewielkim pomieszczeniu socjalnym, które było jednocześnie szatnią. Nie było w tym pokoju zbyt wiele mebli, bo nie było na nie po prostu miejsca. Jedyne, co się tu mieściło, to dwie szafki dla pracowników, wiadro do mycia podłogi i pudła z ozdobami na wszystkie okazje w ciągu roku.

Wyjęłam z szuflady mój strój roboczy. Był to różowy top, czarna spódniczka do kolan i biały fartuszek. Jak zwykle, gdy go ubierałam, zastanawiałam się, za jakie grzechy muszę to nosić dzień w dzień.

Knajpa powinna być otwierana o siódmej, ale szef zawsze drzwi frontowe otwierał o szóstej, więc musiałam być w pracy o piątej trzydzieści, żeby umyć podłogę i przetrzeć stoliki.

 

Wybiła dziewiąta, bar był już wypełniony ludźmi, więc miałam mnóstwo pracy. Zwłaszcza że mimo dość dużego interesu byłam tu jedyną zatrudnioną kelnerką.

– Co podać? – zapytałam parę siedzącą przy stoliku od dobrych paru minut. Miałam nadzieję, że poproszą tylko o napoje. Widziałam, jak w kuchni przyrządzają różne dania i przeważnie na ich widok zbierało mi się na wymioty.

– Poprosimy dwie cole i dwa zestawy z frytkami i cheeseburgerami. – Zrobiło mi się ich żal, że będą jedli to świństwo, zupełnie tego nieświadomi.

– To wszystko? – spytałam. Gdy ostatnio doradziłam klientowi, żeby najlepiej nic nie jadł, o mało nie wyleciałam z pracy, więc wolałam się już nie odzywać.

– Tak. Poprosimy od razu o rachunek. – Nie byłam pewna, o co chodziło, mężczyzna powiedział to do mnie, ale spojrzał przy tym na swoją towarzyszkę z takim szerokim uśmiechem, że ona aż spuściła wzrok.

„Para wariatów” – pomyślałam.

– Oczywiście – stwierdziłam na głos bez przekonania i odeszłam do następnego stolika, przy którym siedział młody, wysportowany mężczyzna, ubrany w elegancką, markową marynarkę i czarną koszulę – wyglądał jak biznesmen. Zdziwiłam się na jego widok, bo to nie był bar, w którym jadały takie osoby.

Poprawiłam fryzurę i stanęłam przy jego stoliku.

– Już się pan zdecydował? – zapytałam, lekko się uśmiechając.

– Tak. Poproszę wodę gazowaną z lodem i cytryną oraz sałatkę z kurczakiem – mówił z taką elokwencją i dykcją, że każde jego słowo było jak dzieło sztuki.

– Coś jeszcze?

– Nie, dziękuję, bardzo mi się śpieszy, jestem umówiony na ważne spotkanie za kwadrans. Zależy mi na czasie, mogę dopłacić, jeśli będzie to konieczne – powiedział uprzejmie. Po tych słowach wyjął z kieszeni marynarki portfel i wyciągnął z niego banknot pięćdziesięciozłotowy. Wysunął go w moim kierunku.

– Nie trzeba – zapewniłam, kręcąc głową. – Wystarczy, że poproszę kucharza, aby trochę się pośpieszył. Naprawdę nie musi pan na to wydawać cztery razy więcej, niż warte jest jedzenie, które pan zamówił.

– Dobrze, w takim razie przepraszam, trochę się wygłupiłem. Niech pani wybaczy mi moje faux pas – mówiąc to, był szczerze zakłopotany sytuacją.

– Każdemu może się zdarzyć. Proszę się tym nie przejmować. Zaraz przyniosę pana zamówienie.

Odeszłam od stolika i zamyśliłam się nad tą scenką. Nie pamiętam, kiedy ostatnio ktoś rozmawiał ze mną w taki sposób. Mój rozmówca musiał być naprawdę dżentelmenem z wyższych sfer. Tylko co robił w takim barze? Nie dawało mi to spokoju. Mógł przecież pójść do każdej restauracji w tym mieście i zjeść coś o wiele lepszego, w o wiele ładniejszym miejscu, a mimo to był tutaj. Nie miałam go odwagi o to zapytać.

Ruszyłam w kierunku baru.

Stanąwszy za ladą, odwróciłam się do okienka kuchennego. Położyłam zamówienie tamtej pary na parapecie i zadzwoniłam dzwonkiem. Po chwili pojawił się w nim jedyny kucharz, który tu pracował. Jak na kucharza przystało, był o wiele grubszy ode mnie, a przy tym niższy.

– Co tam, Wiktoria?

– Bywało gorzej. Tu leży kolejne zamówienie – powiedziałam, wskazując na karteczkę z zamówieniem tamtej dziwnej pary. – A tu jest zamówienie priorytetowe, muszę je mieć za dwie minuty – mówiąc to, uśmiechnęłam się błagalnie.

Mężczyzna spojrzał na kartkę, usiłując odczytać moje bazgroły. Nie miałam ładnego pisma, a konwersując z tamtym klientem, byłam jeszcze mniej skupiona na tym, co piszę.

– Jasne, nie ma problemu – zapewnił mnie i dodał zdziwiony: – Jakie nietypowe zamówienie… Ludzie zwykle zamawiają colę i jakieś tłuste żarcie, a tu proszę, cóż za dietetyczny posiłek – i poszedł w głąb kuchni.

Odwróciłam się i rozejrzałam po sali.

Dżentelmen, którego miałam przyjemność przed chwilą obsłużyć, dziwnie się zachowywał. Rozmawiał z kimś burzliwie przez telefon, cały czas powtarzając: „Nie widzę na razie takiej potrzeby”. Nie wiedziałam, co mam o tym myśleć, więc postanowiłam udawać, że niczego nie słyszałam.

Nie przyszli nowi klienci, więc mogłam zrobić sobie chwilę przerwy.

Przy samym końcu lady barowej oparta o ścianę siedziała jak zwykle moja ulubiona klientka, Julia. Przychodziła tu codziennie, siadała na „swoim” krześle i czekała. Spędzała długie godziny na oczekiwaniu; wierzyła, iż prędzej czy później spotka tu swój ideał.

Codziennie wychodziła stąd z innym mężczyzną. Traktowała ich jak szczury doświadczalne. Szukała tego odpowiedniego, ale skąd mogła wiedzieć, że już go nie przeoczyła, skoro każdego odrzucała po paru godzinach? Każdego ranka siadała przy barze, jeszcze bardziej poirytowana tym czekaniem i coraz bardziej zdesperowana. Opowiadała mi codziennie, jak bardzo rozczarowała się ubiegłego wieczoru i jak bardzo chciałaby zapomnieć o tym incydencie.

Dzisiaj ubrała się wyjątkowo ekstrawagancko, co mogło oznaczać tylko jedno – wczoraj był jeden z tych najgorszych dni w jej życiu. Miała na sobie czarną sukienkę z koronkowym wykończeniem. W dłoni trzymała małą czerwoną kopertówkę. Zawsze była ubrana bardzo elegancko, w egzemplarze z najnowszych kolekcji światowych marek.

Wprawdzie nie pracowała, ale z pieniędzmi nie miała problemu, odkąd ją poznałam. Dwa lata temu odziedziczyła ogromny spadek po ciotce. Dostała między innymi: dom, samochód, mnóstwo pieniędzy, a nawet jacht. Mogłaby szukać miłości w każdym ekskluzywnym klubie w kraju, a ona wolała ten mały bar w zapyziałej dziurze. Powód był prosty: była częścią tego miasta, jej przodkowie byli jednymi z założycieli tej wioski. Może i Julia wyglądała jak milion dolarów, ale w środku była miłą, uroczą i prostą dziewczyną z sąsiedztwa. Mieszkała w małym domku po ojcu, chociaż mogła zamieszkać w pałacu. Znów istniało proste wytłumaczenie: willa ciotki znajdowała się w Krakowie, a Julia nie chciała się stąd wyprowadzać. Od kilku miesięcy szukała kupca na dom ciotki, ale nikogo nie mogła znaleźć.

Wiedziałam o niej bardzo wiele, chociaż znałyśmy się zaledwie dwa miesiące. Wszystko to za sprawą jej codziennych wizyt tutaj, podczas których opowiadała mi o swoim życiu ze szczegółami.

– Julia, ślicznie wyglądasz! Co cię sprowadza w moje skromne progi w takiej kreacji? – zażartowałam. Tylko z nią mogłam czasem się pośmiać. Dziewczyna była zwariowana, ale mimo to ją lubiłam.

Uśmiechnęła się do mnie promiennie.

– Nie dziękuję, żeby nie zapeszyć.

– A ty znowu swoje – westchnęłam. – Mogłabyś się zająć czymś pożytecznym. Tak tu siedzisz i siedzisz, a życie biegnie do przodu. Dziewczyno, rusz się stąd wreszcie, bo inaczej zestarzejesz się na tym badziewnym barowym krześle.

– Przeszkadza ci, że tu siedzę?! Mogę sobie iść, jeśli ci zależy. Nie będę się narzucać. – Była naprawdę wstrząśnięta moją krytyką na swój temat. Pierwszy raz powiedziałam jej wprost, co myślę o jej „polowaniu”, może dlatego że miałam już dość jej ciągłego wyczekiwania i marudzenia, a może po prostu nasza znajomość nie miała sensu – ona miała wiele, a ja nic.

– Nie, nie przeszkadzasz mi, tylko… Myślę, że jesteś za młoda na marnowanie sobie życia na… Sama wiesz na co – nie wiedziałam nawet, jak to nazwać.

– I kto to mówi! Ja przy tobie to pikuś. Ty jesteś najbardziej marnującą sobie życie osobą, jaką znam, a uwierz mi: znam ich wiele w odróżnieniu od ciebie – podkreśliła ostatnie słowa, mając nadzieję, że zrozumiem aluzję. – Musisz wreszcie stanąć na nogi, nie możesz wiecznie kucać – zaśmiała się pogodnie.

– Ha, ha, ha, ja nie kucam, tylko się nie wychylam – mimo jej coraz mniej przyjemnych uwag zachowałam spokój i opanowanie.

– To jest właśnie twój problem, wolisz stać w tłumie i być niezauważoną. Powinnaś coś z tym zrobić. Jutro są walentynki, może to będzie dobra okazja, żeby kogoś poznać. Walentynkowa miłość… – rozmarzyła się.

– Jasne, przyjedzie po mnie rycerz na białym koniu i zabierze mnie do swojego pałacu… I będziemy żyć długo i szczęśliwie! – nabijałam się, ale Julia nie uważała tego za żart, potraktowała to całkiem poważnie.

– A czemu nie miałoby tak być? – oburzyła się.

Wzniosłam oczy ku niebu.

– Bo… takie rzeczy zdarzają się tylko w bajkach dla dzieci. Jeśli wierzysz w bajki, to twoja sprawa, mnie w to nie mieszaj. A co do walentynek, uważam, że to głupie święto i obchodzenie go jest jeszcze głupsze. Najgorsze jest to, że cały wczorajszy wieczór robiłam jakieś idiotyczne ozdóbki, a dzisiaj muszę zostać po godzinach, żeby je rozwiesić po całej knajpie – wyżaliłam się jej.

– Robienie ozdóbek to nie koniec świata.

– Dla mnie tak, nie będę miała przez nie czasu, żeby pobyć z Amy. Gdy skończyłam, mała już spała, dzisiaj, gdy wychodziłam, jeszcze spała, a gdy wrócę z pracy, będzie już spała. Przez tę pracę tracę z nią kontakt i do tego za tę harówę kokosów nie zarabiam.

Prawdę mówiąc, miałam serdecznie dość tej knajpy i jej właściciela. Przez tę pracę traciłam wszystko, co w życiu miałam – a było tego bardzo niewiele.

– Gdybyś znalazła sobie jakiegoś faceta, nie musiałabyś pracować i spędzałabyś całe dnie z Amy, a wieczory z nim… Od razu byś odżyła. – Julia była szczera i dosłowna, zawsze mówiła prosto z mostu, niezależnie od tego, czy jej uwaga była na miejscu, czy nie.

– Nie dasz się przegadać, ty wiesz swoje, ja wiem swoje. Mam klientów, muszę iść – ruszyłam w kierunku okienka kuchennego, by odebrać danie priorytetowe.

– Proszę, życzę smacznego – powiedziałam, stawiając na stole wodę z cytryną i lodem oraz sałatkę z kurczakiem.

– Dziękuję, mam nadzieję, że nie sprawiłem zbyt wielkiego problemu – powiedział mężczyzna, a ja nie wiedziałam, co mam mu odpowiedzieć. Byłam zaskoczona jego uprzejmością i kulturą.

– To nie był żaden problem. Czysta przyjemność obsługiwać takiego klienta jak pan – wyjęłam z kieszeni fartuszka jego paragon. – Proszę, oto pana rachunek.

– Proszę – podał mi banknot dwudziestozłotowy. – Reszty nie trzeba. Ojejku, zapomniałem o napiwku. – Dał mi jeszcze pięć złotych. – Dziękuję za miłą obsługę – oznajmił, po czym dodał z tajemniczym błyskiem w oczach: – Na pewno jeszcze tu wrócę…

– Dziękuję! – Byłam tak zdumiona, że powiedziałam to trochę za głośno. On tylko się uśmiechnął. Żeby nie wygłupić się bardziej, odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w kierunku baru. „Pracuję tu od kilku miesięcy, ale nikt jeszcze nigdy nie dał mi napiwku, i to jeszcze takiego!” – pomyślałam.

 

Przyszło wielu klientów i byłam tak zajęta, że nim się obejrzałam, nadeszła godzina zamknięcia baru. Normalnie cieszyłabym się, że za chwilę będę mogła iść do domu, niestety dzisiaj miałam jeszcze porozwieszać te ozdoby walentynkowe, na które po wczorajszym wieczorze już nawet nie mogłam patrzeć.

– Jak skończysz, umyj podłogę i zamknij restaurację, kładę kluczę na ladzie – krzyknął szef, wychodząc i zostawiając mnie sam na sam z tymi głupimi ozdóbkami.

– Jasne – wymamrotałam ironicznie pod nosem, bardziej do siebie niż do niego. – Aha, szefie… – Ale już go nie było, więc przestałam robić z siebie idiotkę i zamknęłam usta.

Postanowiłam zabrać się do pracy od razu, w końcu chciałam kiedyś wyjść z tej knajpy. Nigdy wcześniej nie miałam aż takiej chęci, żeby uciec stąd i już nigdy nie wrócić.

ROZDZIAŁ IIMiłość pozbawia zmysłów

– Już jestem! – krzyknęłam, zatrzaskując za sobą drzwi mieszkania. Miałam dość, byłam po prostu wyczerpana – nogi odmawiały mi posłuszeństwa, a głowa służyła teraz już tylko do ozdoby.

– Ciii, nie tak głośno – upomniał mnie Karol, wchodząc do maleńkiego przedpokoju, żeby się ze mną przywitać. – Amy właśnie zasnęła. Długo na ciebie czekała, ale w końcu sen ją zmorzył.

– Jestem taka zmęczona…

Karol przytulił mnie serdecznie.

– Nie możesz tak się przepracowywać. Pracujesz w barze, a godziny pracy masz, jakbyś pracowała w izbie przyjęć w szpitalu. Nikt nie wybuduje ci pomnika ze złota za wzorową pracę w barze – zauważył sarkastycznie.

Byłam tak skonana, że z trudem przewróciłam oczami w odpowiedzi.

– Oj, nie dąsaj się, chciałem dobrze.

– Wiem, twoje dziwne poczucie humoru nie robi już na mnie wrażenia – oznajmiłam szczerze, bez sarkazmu, bo byłam na to już zbyt zmęczona. – Martwię się o Amy. Oddalam się od niej… Tracę z nią kontakt, a tak nie powinno być. Jestem złą matką!

W oczach zbierały mi się łzy.

– Nie możesz się zadręczać. Amy wie, że ją kochasz. – Karol zaczął gładzić moje włosy. To niewiarygodne, nie zasługiwałam na takiego wspaniałego przyjaciela. – Zrobię ci herbatę, a ty idź wziąć prysznic, to się zrelaksujesz.

Ruszyłam w kierunku mojej sypialni.

Otworzyłam drzwi i najciszej, jak umiałam, weszłam do środka, żeby nie obudzić śpiącej w łóżku Amy. Dzieliłyśmy razem pokój. Karol miał naprawdę ładnie urządzone mieszkanie. W salonie królowały ciepłe beże i brązy. Kuchnia była mała, ale w nowoczesnym stylu. Nasza sypialnia, moja i Amy, była ciasna, znacznie mniejsza niż pokój Karola, ale nie miałam prawa narzekać, w końcu Karol przyjął nas pod swój dach zupełnie dobrowolnie.

Karol był moim prawdziwym przyjacielem, jedynym, jakiego kiedykolwiek miałam. Znaliśmy się od czterech lat, okazał się naprawdę ważną osobą w moim życiu. Kiedy stałam pod ścianą, z noworodkiem na rękach, to on wyciągnął pomocną dłoń. Z początku miałam wątpliwości, ale nie miałam wyjścia – inaczej skończyłabym na ulicy.

Wszystko przez ojca Amy, który okazał się po prostu łachudrą. Poznaliśmy się w liceum. Mateusz był muzykiem z klasy maturalnej, który wiedział, jak zagrać, żeby dziewczyny tańczyły, tak jak on tego zechce. Wyglądał jak młody grecki bóg, miał blond włosy, niebieskie oczy i stale prawił komplementy. Na pierwszy rzut oka był ideałem, o jakim marzyła każda dziewczyna. Niestety dałam się wplątać w jego sieć. Był taki czarujący, że w końcu mu uległam, sądząc, że mam niezwykłe szczęście, iż wybrał właśnie mnie.

W wieku siedemnastu lat zaszłam w ciążę. Na początku nie chciałam tego dziecka. Z perspektywy czasu nie żałuję, że tak się stało. Amy to najlepsze, co spotkało mnie w związku z Matuszem.

Gdy udało mi się jakimś cudem skończyć liceum, miesiąc przed narodzinami Amy, wynajęliśmy kawalerkę i zamieszkaliśmy razem. Mateusz był dwa lata starszy ode mnie, więc pracował w dobrze prosperującym sklepie muzycznym. Wtedy myślałam, że uciekam od mojej matki i całego zła, jakiego mi życzyła. Niestety nie byłam świadoma, że uciekam w jeszcze gorsze życie.

Sielanka nie trwała długo, bo jeszcze przed porodem okazało się, że chłopak nie jest taki idealny, na jakiego wyglądał. Był palaczem, pijakiem i ćpunem. Na początku udawałam, że nie widzę, o której i w jakim stanie wraca do domu, jak bardzo się stacza… Miałam tego dość, ale nie potrafiłam od niego odejść i to było chyba w tym wszystkim najgorsze.

Wtedy urodziła się Amy – to on tak ją nazwał, ja chciałam dać jej polskie imię, ale on uważał, że trzeba być obywatelem świata, więc się zgodziłam. Tydzień po porodzie oświadczył mi, że ma romans od kilku miesięcy i kocha swoją nową wybrankę, więc zrywa ze mną, a ja muszę się wyprowadzić. Jak ostatni idiota jeszcze ją do mnie przyprowadził! Oczywiście była blondynką z nogami po szyję – od tamtej pory nienawidzę blondynek. Nigdy nic do nich nie miałam, ale gdy tę ujrzałam, irracjonalnie i szczerze znienawidziłam je wszystkie. Mateusz przeprosił mnie i obiecał, że będzie płacił na dziecko – oczywiście nie dostałam nawet złotówki.

Od tamtej pory nauczyłam się, że mogę polegać tylko na sobie i choćbym nie wiem, jak się starała dobrze wyglądać, to i tak wygryzie mnie jakaś młodsza laska, więc dałam sobie z tym spokój. Przestałam zwracać uwagę na wygląd – ubierałam na siebie to, co nawinęło mi się pod rękę, włosy obcinałam sama kuchennymi nożycami, a makijaż stał mi się zupełnie obcy.

Jako samotna nastoletnia matka (miałam wtedy zaledwie osiemnaście lat) musiałam gdzieś zamieszkać. Wtedy właśnie rękę podał mi jedyny znajomy, Karol. Zaproponował, że mogę z Amy wprowadzić się do jego niezbyt dużego mieszkanka w jakimś niewielkim mieście pomiędzy Katowicami a Krakowem. Znałam go od roku i nie wiedziałam o nim za wiele. Bałam się zamieszkać u w zasadzie obcego mi faceta, ale musiałam się wynieść z wynajmowanej kawalerki na dniach, a nie mogłyśmy przecież mieszkać pod mostem. Gdybym nie miała pewności, że Karol jest gejem, w życiu bym się na jego propozycję nie zgodziła. Ale skoro on chciał mi pomóc, a ja byłam niemal na dnie i nie mogłam sobie pozwolić na to, by unosić się dumą, zgodziłam się i wkrótce zamieszkałyśmy razem z Karolem.

Nienawidziłam Mateusza z całego serca, ale gdyby nie on, nie miałabym Amy… Bo czy nie warto było znieść tę udrękę, żeby narodziła się moja córeczka…?

Oczywiście, że było warto. Przez Mateusza, a może raczej dzięki niemu w wieku dwudziestu lat byłam odpowiedzialną matką dwuletniego aniołka.

 

– Wyglądam koszmarnie! – jęknęłam, gdy zerknęłam na swoje odbicie w lustrze zawieszonym nad umywalką w łazience. „No cóż – pomyślałam – kiedyś wyglądałam lepiej. Mówi się trudno” – usprawiedliwiłam się i zabrałam za rozczesywanie moich zniszczonych włosów.

Umyłam twarz zimną wodą, zdjęłam brudne ubrania i wrzuciłam je do kosza z praniem.

Prysznic faktycznie postawił mnie na nogi.

 

– Jesteś aniołem – powiedziałam, odbierając z rąk Karola kubek z korzenną herbatą. – Co ja bym bez ciebie zrobiła? – To było pytanie retoryczne, ale ja znałam odpowiedź: Nic, spadłabym na dno, zostałabym bezdomna, odebraliby mi dziecko, wyrzucili z pracy i do tego załamałabym się psychicznie. A to z pewnością byłby dopiero początek kolejnych nieszczęść.

Usiadłam na sofie i wzięłam pierwszy łyk herbaty.

– Wypij to, a poczujesz się jak nowo narodzona – poradził mój przyjaciel.

Usiadł koło mnie na kanapie i uśmiechnął się do mnie serdecznie.

– Dziękuję, że jesteś.

– Nie ma za co – zapewnił mnie. – Powinnaś się położyć, jutro czeka cię kolejny ciężki dzień.

Był naprawdę niesamowity. Zaczynałam żałować, że jest gejem, bo świetny z niego materiał na męża i ojca. Chociaż z drugiej strony małżeństwo mogłoby popsuć naszą przyjaźń, a ona była dla mnie jednym z najcenniejszych skarbów. Gdybym nie miała jego i Amy, moje życie byłoby czarne jak najsmutniejsza szata żałobna.

– Masz rację – zaczęłam niezdarnie wstawać z kanapy. – Dobranoc! – krzyknęłam, idąc w kierunku swojej sypialni, nie odwróciłam się już.

Wiedziałam, że tej nocy nie zasnę; nie wiem dlaczego, ale byłam tego pewna.

Usiadałam na fotelu, skuliłam nogi i obejmując je rękami, patrzyłam w niebo za oknem.

Wybiła północ, kiedy księżyc wyjrzał zza chmur, odsłaniając swoje piękno. Los chciał, żeby dzisiaj była pełnia, a ja czułam, że to nie przypadek, że to znak.

Podniosłam się z fotela i podeszłam do szyby. Dotknęłam jej w miejscu, gdzie widziałam księżyc, i zamknęłam oczy. Chciałam poczuć noc, zatracić się w niej…

Gdy otworzyłam oczy, podeszłam do łóżka. Pocałowałam Amy w policzek i położyłam się koło niej.

– Pamiętaj, że cię kocham – szepnęłam jej do ucha.

Położyłam głowę na poduszce i zanim się spostrzegłam, byłam już w innej, lepszej krainie.

 

Budzik zadzwonił, a ja uświadomiłam sobie, jakie dzisiaj jest święto. Szczerze nienawidziłam tego, kto wpadł na taki genialny pomysł i wymyślił walentynki. Jak dla mnie mogłyby one w ogóle nie istnieć. Też mi święto: ludzi głupich i zaślepionych niby miłością.

Kiedy wyszłam z klatki, okazało się, że na zewnątrz leży sporo śniegu, którego zupełnie się nie spodziewałam. Wprawdzie był środek zimy, ale umiarkowany polski klimat ostatnio zamieniał się w raczej egzotyczny i rzadko kiedy padał porządny śnieg. Ten był pierwszy tej zimy, więc trudno się dziwić, że od samego świtu na trawnikach bawiły się już dzieci.

Nie miałam jednak czasu, żeby przyglądać się zimowym zabawom, i ruszyłam szybkim krokiem do pracy.

Otworzyłam drzwi dla personelu i od razu rzuciła mi się w oczy moja służbowa kreacja na dzisiejszy dzień. Chciałam, by czarne rajstopy i czerwona sukienka w czerwone serduszka to było złudzenie. Miałam nadzieję, że nie będzie dzisiaj dużo klientów, no bo kto zabiera swoją wybrankę do baru? Gdy weszłam na salę, zdałam sobie sprawę, jak bardzo się myliłam. Wszystkie stoliki już zajęte, a była dopiero siódma. Ruszyłam szybkim krokiem pomiędzy głodnych klientów. Nie byłam pewna, czy dam sobie radę z takim tłumem zupełnie sama.

Jednym ruchem zgarnęłam z blatu stos kart z menu i rozdałam je szybko wszystkim tym, którzy byli już rozzłoszczeni i poirytowani.

Nie powinnam była się spóźniać…

 

Gdy już nakarmiłam ten wściekły tłum, poczułam ulgę i sielankową radość. Były to przyjemne uczucia, które łączyły się z dzikim pragnieniem, aby był już weekend. W piątek zawsze cały dzień myślałam tylko o tych dwóch dniach wolnego. A że dzisiaj akurat był piątek, moją głowę zaprzątały wolne, spokojne myśli. Moje dryfowanie po spokojnym oceanie przerwał niecodzienny widok.

Przez drzwi frontowe wchodziła właśnie Julia z… Czy ja go gdzieś już kiedyś nie widziałam? Mężczyzna, z którym trzymała się za rękę, był wysokim brunetem z długą prostą grzywką. Naprawdę przystojniak – w markowych dżinsach i brązowej skórzanej kurtce, spod której wystawała czerwona koszula z rozpiętymi dwoma górnymi guzikami. Nie interesowałam się modą, ale nawet ja widziałam, że jego ubrania nie były kupione w butiku na rynku – było widać jak na dłoni, że musiały kosztować sporo. Nie zdziwiłabym się, gdyby jego buty były warte moją miesięczną wypłatę. Wyglądał jak jakiś milioner.

Gdy szli w moim kierunku, wszyscy goście zamilkli i uważnie ich obserwowali, zupełnie jakby weszli jacyś znani aktorzy, a nie moja przyjaciółka i elegancki mężczyzna. A może to ja czegoś nie wiedziałam i też powinnam się gapić? Tak czy owak, w barze panowała cisza jak makiem zasiał, nikt nie rozmawiał, nikt nawet nie jadł. Gdy doszli do lady, mężczyzna odwrócił się do sali i rozejrzał się niedbale wokół. To musiało być spojrzenie w stylu „zachowujcie się normalnie, bo pożałujecie”, bo ludzie od razu zaczęli z powrotem jeść i zrobił się taki rumor jak zwykle.

– Poznajcie się, to jest Peter – przedstawiła go Julia. On uśmiechnął się do mnie serdecznie, a ja zaczęłam rozpływać się na widok jego pięknych, dużych, zielonych oczu.

– Cześć, Wiktoria. Julia dużo o tobie opowiadała. Same dobre rzeczy, no może poza historią z narkomanem.

Poczułam się niezręcznie – facet wiedział o mnie wszystko, a ja o nim nic.

– Mnie również jest miło, że mogę poznać tego szczęściarza, który wygrał los na loterii – odwzajemniłam się jedyną przyjemną ripostą, jaka przyszła mi na myśl.

Zapadła niezręczna cisza, którą na szczęście przerwała Julia.

– Poszedłbyś do samochodu po moja torebkę, kochanie? Zostawiłam ją na siedzeniu, a muszę pilnie zadzwonić w jedno miejsce – spojrzała na niego takim wzrokiem, że sama bym za chwilę pobiegła.

– Jasne. Nie oddalaj się tylko nigdzie beze mnie, zaraz wracam – powiedział i pocałował ją w czoło, po czym odszedł w kierunku drzwi, a tłum zrobił znów to samo – znieruchomiał w milczeniu. Peter wyszedł, ludzie wrócili do swoich zajęć. Może to brzmiało absurdalnie, ale wyglądało tak, jakby nimi dyrygował.

– Jest niesamowity, prawda? Ideał w każdym calu. Ma wszystkie cechy, o jakich marzyłam w dzieciństwie. Kocha mnie, jest mądry, wysportowany, bogaty…

Julia wymieniała jego superlatywy, a ja znieruchomiałam, widząc, które auto zamigało światłami, gdy Peter wcisnął guzik na kluczyku samochodowym. Był to sportowy czerwony samochód, takiej marki, jakiej nie widuje się często na drogach, a co dopiero w takim małym miasteczku jak nasze.

– Opowiedz mi coś o nim. Jak się poznaliście, skąd on pochodzi, czym się zajmuje? – postanowiłam skorzystać z jego nieobecności i pociągnąć przyjaciółkę za język.

– Czy to przesłuchanie? – Zabrzmiało to poważnie, ale po chwili Julia zachichotała i zaczęła opowiadać. – Jest biznesmenem, ma sieć banków na całym świecie, głównie w Polsce i w Stanach Zjednoczonych. Jest nieprzyzwoicie dziany, ale nie za to go kocham.

Brzmiało to jak z bajki, o której zawsze mi mówiła.

– Spotkaliśmy się w Krakowie na pokazie mody cztery miesiące temu. Spędzał tam czas z siostrą, która jest projektantką i z którą rzadko się widuje. Od razu przypadliśmy sobie do gustu – był oczarowany i czarujący zarazem. Spotykaliśmy się przez kilka miesięcy.

Czyli Julia i nasza zaledwie dwumiesięczna przyjaźń były fikcją… Znałam dziewczynę, która była nieprawdziwa, bo gdy się spotkałyśmy, siedziała przy ladzie, twierdząc, że szuka faceta, a tak nie było. Ona cała w moich oczach nagle stała się kłamstwem… Poczułam bolesne ukłucie w sercu.

– Wyjechał miesiąc temu i wrócił wczoraj – mówiła dalej, nieświadoma burzy, która rozpętała się w mojej głowie. – Nie chciałam ci nic mówić, bo nie byłam pewna, czy nasz związek przetrwa rozłąkę i nie chciałam zapeszyć. Mam nadzieję, że się nie gniewasz.

Co miałam powiedzieć?

– Cóż…

– To dla mnie bardzo ważne. Ty jesteś dla mnie ważna i nie chcę cię ranić – zadeklarowała, ale dla mnie to już nie miało znaczenia. Julia nie znaczyła już nic w moim życiu.

– To po co przychodziłaś tu przez miesiące, skoro już miałaś swój ideał? – wydusiłam w miarę spokojnym tonem, układając karty z menu na ladzie w równy stos, żeby czymś zająć ręce i wzrok.

– Chciałam zachować pozory i nie zapeszyć, ale przede wszystkim świetnie mi się z tobą rozmawiało. A gdy tutaj siedziałam, mogłyśmy spędzać razem tak wiele czasu. – Na jej twarzy malował się uśmiech od ucha do ucha, a potem nagle posmutniała. – Chciałam być z tobą przez te ostatnie kilka tygodni, zanim… cię opuszczę. Wyjeżdżam na stałe do Nowego Jorku z Peterem. On ma tam dom i całą rodzinę, a moje miejsce jest przy nim.

– Tak po prostu i nagle mnie zostawiasz? – Do oczu zaczęły napływać mi łzy. Zamierzała zamieszkać na drugiej półkuli… Teraz już nie było ważne, czy mnie okłamywała, czy nie, liczyło się tylko to, żeby mnie nie zostawiała…

– Wybacz, nie chcę cię ranić. Przyjadę, gdy tylko będę mogła. Peter często załatwia tu interesy, będę podróżować z nim i odwiedzę cię, gdy tylko przyjadę do Polski – położyła prawą rękę na sercu, a lewą uniosła w górę. – Obiecuję…

– Nie zostawiaj mnie tu samej… – Koło Julii właśnie stanął Peter, a to skutecznie zakończyło naszą rozmowę. Stwierdziłam teraz, że źle mu z oczu patrzyło, ale nie skomentowałam tego, tylko rzuciłam do przyjaciółki: – Tylko o mnie nie zapomnij.

– Jakżebym śmiała.

Przytuliłyśmy się mocno. Julia płakała, ale moja rana w sercu była zbyt głęboka, żeby ronić łzy.

– Nie zapomnimy o sobie.

– Nie zapomnimy – odpowiedziałam mimo wszystko.

Oderwałyśmy się od siebie. Spojrzałyśmy sobie w oczy, a ona odwróciła się i wyszła. Pomachała mi przez szybę i wtuliła głowę w ramię swojego księcia. A ja zostałam sama, nie mając ramienia, w które mogłabym się wtulić…

Przyjaźń się kończy, jeśli nie jest przyjaźnią…

 

Postanowiłam wpaść w wir pracy, a ból i cierpienie po Julii odłożyć na półkę.

– Co podać? – zapytałam parę klientów.

– Ty pierwszy.

– Nie, ty pierwsza.

– Misiu, najpierw ty.

– Panie przodem.

Zaczęło mi się zbierać na wymioty od tych słodkości.

– No dobrze. Poproszę cheeseburgera z frytkami.

– Ja to samo i do tego jeszcze dwie cole.

– Oczywiście.

Podeszłam do okienka zamówień i położyłam karteczkę na parapecie. Odwróciłam się, a tuż za mną stał mój szef we własnej osobie.

– Ale mnie pan wystraszył…

– Możemy porozmawiać? – zapytał wyjątkowo uprzejmie jak na siebie.

– Oczywiście – nie miałam najmniejszej ochoty z nim rozmawiać, ale jak wiadomo już od stuleci, szef musi usłyszeć zawsze to, na co ma ochotę.

Usiedliśmy przy jednym z wolnych stolików.

– Więc… chodzi o twoją pracę.

Początek tej rozmowy nie wróżył nic dobrego.

– Jesteś dobrym pracownikiem, ale sobie nie radzisz, gdy jest więcej klientów. Dlatego postanowiłem zatrudnić nowego pracownika. Będziesz pracowała krócej. Sama zresztą mówiłaś, że chciałabyś więcej czasu poświęcać córce i mieć czasem wolne. Więc postanowiłem się ugiąć – powiedział tak, jakby był królem, który postanowił mnie ułaskawić.

– To świetnie – ucieszyłam się. Może moje życie miało nareszcie bardziej je przypominać. Może w końcu będę mogła więcej czasu poświęcać Amy!

Uśmiechnęłam się od ucha do ucha, słysząc dobre wieści.

– Pozostaje jeszcze sprawa twojego wynagrodzenia…

– Co z nim? – Po chwili radości szef sprowadził mnie na ziemię. O mało nie zapomniałam, że on nigdy nie robi niczego bezinteresownie, musiał mieć w tym jakiś biznes.

– Co cóż… Będziesz dostawać o pięćdziesiąt procent mniejsze wynagrodzenie.

Jak on mógł kopać leżącego?!

– Słucham? – Poczułam, jakby los dał mi po raz kolejny w twarz. – Już haruję za pół darmo! Ledwo starcza mi na życie, a pan chce mi zabrać jeszcze połowę z tego?!

– Połowę mniej roboty, połowę mniej kasy. Przykro mi – rozłożył ręce.

– Mam tego dość! Co pan sobie wyobraża?! Wychodzę teraz do domu! – Byłam wściekła.

– Słucham? Przecież nie możesz mnie z tym zostawić w dzień szczytu, to nieetyczne.

– Pan mnie uczy etyki?! Niech pan najpierw spojrzy na siebie! – A wstając, dodałam: – Muszę przemyśleć pana propozycję biznesową, a na to należy mi się chyba wolne popołudnie, prawda?!

– Ależ…

Nie słuchałam już, co mówi, bo byłam przy barze. Zabrałam swoją torebkę i ruszyłam w stronę głównych drzwi, nie zwracając nawet uwagi na to, że ciągle jestem w tej kretyńskiej sukience w serduszka. Było mi wszystko jedno. Niemal wybiegłam z pracy. Zwolniłam dopiero, gdy znalazłam się na głównej ulicy z dala od pracy, szefa i problemów.

ROZDZIAŁ IIIKurtyna w dół

Julia wyjechała, zostawiła mnie samą na pastwę losu, a ja jej potrzebowałam. Była moją podporą w wytrzymaniu dnia w pracy. Moją nadzieją, która pewnie właśnie wsiadała do samolotu, by odlecieć za ocean. Może nie znałyśmy się długo, ale na pewno byłyśmy bardzo zżyte, w końcu widywałyśmy się codziennie. Została po niej tylko wielka pustka w moim sercu i morze rozpaczy i samotności w mojej głowie. Musiałam stawić im czoła, nie mogłam upaść, przecież miałam jeszcze Amy i Karola, dla nich było warto walczyć. Będzie mi z pewnością ciężko bez Julii, ale się przyzwyczaję. Człowiek ma tę niezwykłą cechę, że umie się przystosować do każdych warunków, jeśli musi.

Praca… Cóż, o niej nie miałam nawet siły myśleć. Wprawdzie sama w sobie nie była taka zła, ale szef doprowadzał mnie do szału. Harowałam dzień w dzień, nie narzekając, gdy musiałam zostać po godzinach, a on odwdzięcza mi się dzisiaj, wbijając nóż w plecy. Ne miałam ochoty już nigdy wracać do tej zapchlonej knajpy. Coś we mnie pękło i postanowiłam to rzucić. Koniec z tym, już wolałam być bezrobotna i bezdomna…

Jak się podnieść po dzisiejszym upadku? Musiałam jakoś żyć, tylko jak? Nie miałam siły... Jeszcze wczoraj mogłabym przysiąc, że od dawna jej nie mam, ale teraz wiedziałam, że wczoraj to był tylko przedsmak tego, co czułam teraz. W głębi mnie zaczęła kiełkować pewna przykra myśl, że już nigdy nie podniosę się z dna…

Idąc chodnikiem, mijałam wielu różnych ludzi, wszyscy gdzieś się spieszyli, bo mieli gdzie, tylko ja nie miałam. Szłam bez celu, wlokąc nogę za nogą…

Zawsze czułam, że gdzieś w głębi mnie coś było. Nie wiedziałam co to, ale podświadomie wiedziałam, że ktoś zasadził to we mnie z jakiegoś bardzo ważnego powodu. Więź, jaka łączyła mnie z tym… czymś, była niezwykle silna, ale taka… utajona, pełna pytań i wątpliwości.

Nagle to nasiono zaczęło we mnie kiełkować, niesamowicie szybko rosnąć. Wydostało się spod płachty, która przysłaniała moją duszę, pozbawiała perspektyw. To było dziwne uczucie, gdy coś rośnie w moim wnętrzu, a ja nie mam pojęcia, co to tak naprawdę jest ani skąd się tam wzięło.

Z zamyślenia wyrwał mnie głośny dźwięk. Podniosłam głowę i ujrzałam ptaka. Nie był to wróbel czy gołąb. Nad moją głową krążył dostojnie orzeł. Był symbolem odwagi, siły, wszystkiego, co dobre i mocne. Był przeciwieństwem mnie…

Kiedyś chciałabym być jak orzeł, ale teraz byłam tylko małą szarą myszką, a może nawet szczurem… Byłam nikim, trybikiem w maszynie, odrzutkiem z taśmy, nic nieznaczącym kawałkiem całej masy. Chciałam to zmienić, ale nie miałam pojęcia jak.

– Co ja robię nie tak? – zapytałam się po cichu, jakbym czekała na odpowiedź orła.

– Zgubiłaś nadzieję… Odnajdź ją w sobie i… Wynieś się na szczyt – usłyszałam głos. Dochodził z mojego wnętrza, nikt więcej go nie słyszał. Miał on swoje źródło gdzieś w najgłębszych zakamarkach mojej duszy, w tunelu, w którym nawet ja nigdy nie byłam. Czułam go w sobie, ale to nie byłam ja. To musiał być… – Uwierz… – usłyszałam ponownie ten sam cichy, acz mocny jak skała głos.

Nagle poczułam ostry ból głowy, który przeszył moje ciało z taką siłą, że żaden skrawek mojego ciała nie mógł oddychać. Poczułam się tak, jakby moje płuca ktoś zalał wiadrem wody, potem moje nogi zaczęły galaretowacieć i gardło zacisnęło się, jakby ktoś mnie dusił. Wszystko to sprawiło, że zamarzyłam o śmierci…

Ból odszedł tak szybko, jak się pojawił. Stałam na prostych nogach, a wszystkie dolegliwości, które szargały przed chwilą moje ciało, odpłynęły gdzieś daleko. Czułam się dużo lepiej, każda moja komórka z osobna pragnęła wyć ze szczęścia, że już nie czuję tego bólu. Tylko dlaczego moje wnętrze tak strasznie przed chwilą bolało?

Stałam tak bardzo długo.

Moje nogi wreszcie oderwały się od podłoża i ruszyłam szybkim krokiem ku celowi, którego sama nie byłam pewna, i wtedy wszystko pokryła szara pustka… Coś się stało. Otworzyłam oczy po raz ostatni i już wiedziałam co.

Leżałam na srebrzystym betonie zatopionym w szkarłatnym oceanie…

Moja krew. Była wszędzie, gdzie tylko byłam wstanie sięgnąć wzrokiem. Przeraźliwie kontrastowała ze śnieżnobiałą karoserią samochodu stojącego tuż obok. Czułam jej świeży i lepki zapach. Słyszałam jej cichy szept. Ale jej nie czułam.

Widziałam ludzi, którzy pochylali się nade mną jak nad monetą, która leżała bezpańsko na chodniku. Było ich tak wielu… Patrzyłam na nich przymrużonymi oczyma, czując, że wnikam w nich o wiele głębiej. Mogłam powiedzieć o nich wszystko, bo wiedziałam o nich wszystko. Zdawało mi się, że znam ich od zawsze, chociaż nigdy wcześniej ich nie widziałam. Moje oczy widziały teraz w zupełnie inny sposób.

Wszystko mnie przeraźliwie bolało, a może już przekroczyłam granicę i nie czułam bólu…?

Każda część mojego ciała chciała umrzeć i zejść z tego okrutnego świata do krainy błogiego spokoju. Spokoju, którego tak pragnęłam… Cierpienie, w którym teraz żyłam, było jak pokój przepełniony trującym powietrzem – każdy wdech był mi potrzebny do życia, ale każdy mi to życie zabierał.

Poczułam ostre ukłucie w głowie. Prawie usłyszałam kliknięcie. Potem kurtyna zaczęła opadać i ciemność przysłoniła mi wszystko. Cały świat pokryła czarna płachta. Spadałam głębiej i głębiej, nie byłam pewna, czy gdzieś tu jest dno… Miałam nadzieję, że jest, bo każdy centymetr osuwania się w dół zadawał mi niesamowity ból, nieporównywalny z niczym innym.

Moje serce po raz ostatni uderzyło z impetem i… stanęło…

Zostawiło mnie, gdzieś odeszło. Nie oddychałam już, zatrzymałam się w miejscu. Tym razem to nie moja dusza zażądała odpoczynku, tylko ciało, które było już zbyt wycieńczone, by dalej walczyć, by nieść ciężar, którego sama nie rozumiałam.

 

Czyjeś dłonie naciskały miarowo na moją klatkę piersiową.

Czyjeś usta dotknęły moich i wdmuchnęły w nie powietrze, które uniosło moją pierś, ale to nie miało już żadnego znaczenia. Ja to wiedziałam, ale te dłonie nie, bo nie przestawały.

Czerń, była wszędzie… A potem poczułam, że coś pcha mnie z niesamowitą siłą w dół. Przygniata mnie swoim ciężarem, miażdży niczym poczucie winy…

Najczarniejsza z czerni…

Nagle znalazłam się w zupełnie innym miejscu.

Było tu jasno i tak przytulnie. Musiało minąć trochę czasu, zanim uświadomiłam sobie, że to nie rzeczywistość, tylko wspomnienia, moje wspomnienia. Ujrzałam film i już wiedziałam, co to za miejsce. Widziałam moje życie krok po kroku. Najpierw samobójstwo mojego ojca, jego zimne zwłoki i mnóstwo krwi, później obraz babci, która zniknęła, nie wiadomo dlaczego, i matki, która nigdy mnie nie kochała – to były te starsze wspomnienia, które właśnie było mi dane przeżywać na nowo.

Potem przyszła chwila na nowsze. Przeżywałam właśnie jeszcze raz moje pierwsze spotkanie z Mateuszem. Czułam, jakbym była tam naprawdę. Spojrzałam w jego oczy i znów pokochałam go całym sercem i duszą… Kolejny slajd – moment, w którym dowiedziałam się, że jestem w ciąży, moja niechęć do dziecka. Zdanie matury. Następny widok nie był dla mnie wtedy bez znaczenia – nasze małe, ale wspólne mieszkanie, w którym uwierzyłam, że mogę się wyrwać z życia w nędzy z matką alkoholiczką.

Obrazy zaczęły się robić coraz smutniejsze, bardziej szare. Pierwszy raz kiedy wrócił do domu pijany i naćpany, pierwsza poważna kłótnia…

Narodziny Amy i pierwsze spojrzenie w jej niezwykłe oczy. Dzień, w którym Mateusz przedstawił mi tę blondynę. Rozstanie, utrata mieszkania, podjęcie się tej paskudnej pracy w knajpie, wspólne mieszkanie z Karolem, coraz mniej czasu dla Amy… Świadomość, że moja przyjaźń z Julią była kłamstwem.

Film dobiegł końca.

Taśma się urwała.

Nie było już nic. Tylko ja i moja śmierć patrząca mi prosto w oczy. Śmiała się pogardliwie, była dumna, bo oto ja – człowiek, który poddał się, zanim ruszył do walki, leżał u jej stóp. Byłam na dnie pod dnem, nie było już nic pode mną…

Wtem zaczęło mnie oślepiać jaskrawe światło słoneczne, które tak bardzo kontrastowało z czernią, w której przed chwilą byłam. Gdy moje oczy wreszcie się do niego przyzwyczaiły, zobaczyłam niesamowity krajobraz.

Stałam na łące, rosło tu mnóstwo kwiatów we wszystkich kolorach. Było tak ciepło i przyjemnie; to musiał być środek lata. Kilkadziesiąt metrów przede mną wznosiło się ogromne drzewo, akurat kwitło. Białe duże kwiaty sprawiały, że gałęzie wyglądały przepięknie. W koronie słychać było śpiew ptaków, pewnie uwiły tam gniazdo. Ogarnął mnie sielankowy nastrój.

Koło drzewa stała jakaś postać, ale widziałam tylko sylwetkę – była zbyt daleko, abym zobaczyła szczegóły. Chciałam podejść bliżej, ale nie mogłam ruszyć nogami, jakby wrosły w ziemię.

– Nie błądź – powiedziała postać stojąca pod drzewem.

Jej głos niemal rzucił mnie na kolana.

– Kim jesteś?

– Zadajesz złe pytanie. Nie jest ważne, kim ja jestem, tylko kim ty jesteś – odpowiedział pokornie mój rozmówca. Czułam każdą wymówioną przez niego literę w sobie, zupełnie jakbym nimi oddychała.

– Ale ja nie wiem, kim jestem – odpowiedziałam cicho. Z oczu zaczęły lać mi się łzy. – Szukałam siebie w każdym zakamarku świata, ale nie potrafiłam się odnaleźć.

Poczułam, jakby ktoś ocierał łzy z moich policzków.

– Bo nie szukałaś w sobie… – Ta myśl była głęboka, a jednocześnie tak oczywista. Wryła mi się w pamięć i wiedziałam, że zostanie we mnie do końca. – Zadaj prawidłowe pytanie, tak bardzo prozaiczne.

– Która godzina? – To było głupie z mojej strony, ale to najbardziej zwykłe pytanie, jakie przychodziło mi teraz do głowy. Nie sądziłam, że uzyskam na nie odpowiedź, a już na pewno nie taką.

– Twoja. – To były ostatnie słowa, jakie wypowiedziała postać i zniknęła, rozpłynęła się w powietrzu jak obłoczek.

– Ale… czy nie jest już za późno? – zapytałam, nie licząc na odpowiedź.

Po całym ciele przeszły mnie ciarki ze wzruszenia.

– Nigdy nie jest za późno na życie – usłyszałam głos, ale nie wiedziałam, skąd dochodził.

Zamrugałam powiekami, a gdy znowu je podniosłam już nie byłam na słonecznej łące. Wróciłam do czerni, tej najczarniejszej. Trwałam gdzieś między przeszłością, teraźniejszością a przyszłością. Gdzieś, gdzie czas nie miał znaczenia, bo po prostu nie istniał.

Daleko pode mną było jezioro pełne światła – wszystkiego, co dobre i spokojne. Aby w nie wpaść, wystarczyło się puścić i zanurkować w dół niczym jastrząb.

Daleko nade mną było jezioro pełne życia – tych dobrych, ale też i tych złych chwil… Ale aby się tam wspiąć, musiałabym przejść długi i niebezpieczny tunel, w którym spotkać mogłam zmęczenie i ból.

Co miałam wybrać…?

Przez całe życie szłam pod górę, potykając się i upadając, a potem boleśnie się podnosząc. Marzyłam, żeby raz w życiu iść prostą, łatwą drogą. Z drugiej strony w jeziorze życia była Amy, Karol i cały ten zły świat, który nie raz, nie dwa uderzył mnie w twarz. Droga do niego była kręta i niebezpieczna, ale przede wszystkim trudna, kroczenie po niej zadałoby mi wiele bólu i cierpienia.

Mogłam pójść na łatwiznę, ale czy byłabym szczęśliwa?

Każdy gdzieś idzie, ale nie każdy dochodzi. Ja musiałam wybrać. Podjąć decyzję, od której zależało tak wiele…

Mogłam iść na skróty – pytanie, czy tego naprawdę chciałam? Przez cały czas walczyłam i czułam cierpienie, które zrosło się z moim życiem nierozerwalnie, stało się jego częścią. Nic nie mogłam na to poradzić, ale moja ścieżka życiowa zawsze była taka, a nie inna. Kochałam ją bardzo, ale równie mocno jej nienawidziłam. Wierzyłam w nią, ale jednocześnie miałam nadzieję, że okaże się inna, lepsza, łatwiejsza.

 

Przez bardzo długo nic się nie działo.

 

Widziałam nagle coś, co nie było przeszłością ani teraźniejszością. Ukazała mi się przyszłość…

 

Stałam na środku jakiegoś ekskluzywnie urządzonego pokoju. Czułam, że to ja, ale tak nie wyglądałam. Miałam długie, falowane, kasztanowe włosy z lekkimi, nieco ciemniejszymi pasemkami. Nosiłam śliczną czarną suknię do ziemi i czerwone buty na szpilkach. Wyglądałam jak milion dolarów. Wyszłam przez drzwi i znalazłam się w ogromnym holu; w jego centrum wisiał ogromny pozłacany żyrandol, który był po prostu przepiękny.

– Limuzyna gotowa. Dzwonił pani doradca finansowy i prosił, aby po drodze zajrzała pani do biura, nie wiedzą, co się dzieje z akcjami. Potrzebują pani opinii – odezwał się mężczyzna stojący przy frontowych drzwiach, ubrany jak lokaj.

– Już idę – odwróciłam się do tyłu i zawołałam: – Amy, wychodzimy. Jesteś gotowa?

Film się przewinął.

– Zostawcie mnie! – krzyczałam do trzech mężczyzn stojących wokół mnie, ale oni tylko się szczerzyli głupawo.

– Nie stawiaj się – powiedział jeden z nich i się na mnie rzucił.

 

Film się przewinął.

 

1 – 4 – 10 – 13 – 29 – 43

 

Znów utonęłam w głuchej czerni.

Cisza dusiła mnie swymi pokornymi rękami.

ROZDZIAŁ IVNowa

Powoli otworzyłam oczy.

Mój umysł zderzył się ze ścianą najdrobniejszych szczegółów zarejestrowanych w ciągu ułamka sekundy. Widziałam wszystkie mikroskopijne detale w całym pokoju i ich wady, niedociągnięcia, których nigdy wcześniej bym nie dostrzegła. Każda nawet najmniejsza drobina kurzu na podłodze nie mogła ujść mojej uwadze.

Moje oczy widziały wszystko… Mój wzrok nie koncentrował się na miejscu, w które akurat patrzyłam, ale na całej panoramie. Widziałam wszystko wokół z niesamowitą ostrością. Nagle wszystko, co dotąd zdawało mi się wyraźne, pełne szczegółów, w porównaniu z tym, co teraz widziałam, było jak rozmazana plama.

Mój wzrok sprawił, że byłam teraz w zupełnie innym świecie.

Widziałam tak wiele…

Moje uszy słyszały każdy nawet najdrobniejszy szmer kilka pięter niżej w izbie przyjęć. Słyszałam, o czym rozmawia każda osoba w tym budynku i na chodniku przed nim. To takie niezwykłe… Przeraziłam się, bo wokół mnie było słychać dudnienie. Dopiero po chwili zorientowałam się, że są to uderzenia serc pacjentów i pracowników szpitala. Umiałam bez problemu stwierdzić, kto z nich ma problemy z sercem, a kto wypił dzisiaj za dużo kawy.

Ja po prostu słyszałam… pierwszy raz w życiu…

Mój węch też był inny, ulepszony. Z tym, co teraz czułam, mogłam śmiało powiedzieć, że kiedyś po prostu nie miałam węchu. Czułam delikatną woń cynamonowej szarlotki sprzedawanej w bufecie kilka pięter niżej.

Łącząc wszystkie moje zmysły, wiedziałam już, gdzie jestem i co tu robię. Widziałam wszystko.

Leżałam na metalowym łóżku, przykryta białą kołdrą. Przejechałam palcami po powłoczce. Mój dotyk również był inny. Kiedyś dotykając materiału, nie zawsze udawało mi się określić, jaką nosił nazwę. A teraz nie tylko wiedziałam, jaka to tkanina, ale mogłam również dokładnie określić, z czego jest zrobiona.

Białe ściany były tak bardzo brudne, że wyglądały, jakby ktoś celowo namalował na nich różne szare wzory. Świeciło na nie światło, które wpadało do pomieszczenia przez duże okno na środku jednej z nich. Podłogę wyłożono połyskującymi beżowymi płytkami, w których odbijał się szary sufit. W pokoju były w sumie tylko trzy identyczne łóżka. Na jednym z nich leżała jakaś młoda dziewczyna, miała ciężki, lecz miarowy oddech. Jej oczy były zamknięte – najwyraźniej spała.

Mój umysł był taki czysty, zupełnie tak, jakby ktoś wyniósł z niego wszystkie zakurzone graty i kupił nowe meble, mające te same właściwości, ale zajmujące dużo mniej miejsca. Był taki jasny, przejrzysty… Nagle potrafiłam łączyć różne rzeczy ze sobą – fakty zupełnie niezwiązane, a jednak gdy na nie odpowiednio spojrzeć, pasowały do siebie idealnie, tworząc zgraną całość.

Może to było tylko marzenie, może ja tylko śniłam o tym wszystkim…

– Jak się czujesz? – zapytał cicho Karol, stojący tuż koło mojego łóżka i nachylający się w moją stronę z lekkim uśmiechem na ustach.

Usłyszałam jego głos i zrozumiałam, że nigdy wcześniej tak naprawdę go nie słyszałam. Miał spokojny, ale twardy baryton. Pachniał waniliowym mydłem i środkiem dezynfekującym, który osadził mu się na butach, zapewne wtedy, gdy przechodził po świeżo umytej podłodze korytarza.

Nie mogłam uwierzyć, że wywnioskowałam to wszystko z zapachu.

– Co…? – Nie byłam pewna, jakiej odpowiedzi oczekuje.

Nigdy nie czułam się lepiej – to właśnie powinnam odpowiedzieć, bo tak właśnie było. Cały mój organizm wydawał się… lepszy. Może to wszystko, co się ze mną teraz działo, to kompletny absurd, ale… czułam, że to się dzieje naprawdę – to nie mógł być sen, to wszystko było zbyt przywiązane do mojej duszy.

Nie wiem, co się ze mną działo, ale to na pewno było realne – to jedyne, czego byłam teraz pewna. Musiałam się tego trzymać.

– Jesteś w szpitalu, miałaś wypadek, ale już wszystko dobrze – mówił spokojnie i wyraźnie Karol, głaszcząc moja skroń.

Tylko to powiedział, a mój umysł pokazał mi wspomnienia, o których mówił mój przyjaciel – ucieczka z pracy, orzeł na niebie, rosnące we mnie nasionko, ból, wypadek i kurtyna sunąca w dół. To wszystko stało się naprawdę i choć brzmiało jak z baśniowego dramatu, tak właśnie trafiłam do tej sali, w której mój organizm nie był już taki sam…

Po drodze zdarzyły się tylko cztery etapy.

Mój mózg analizował z dokładnością każdy z nich, próbując je połączyć i nadać im logiczny sens.

Najpierw widziałam film streszczający całe moje dotychczasowe życie. Gdy teraz go wspomniałam, wreszcie mogłam w pełni go zobaczyć. W historii mego życia na tle smutku było tylko jedno radosne wydarzenie, które nie kończyło się rozczarowaniem – narodziny Amy.

Potem rozmawiałam z postacią na słonecznej łące. Wymieniliśmy tylko kilka zdań, ale dla mnie to znaczyło o wiele więcej. Dla mnie to było… jak przesłanie na życie, jak wizja lepszego życia.

Kiedy polana zniknęła, stanęłam na rozstaju dróg i musiałam wybrać. Dokonać wyboru, który miał dać mi życie lub łatwą drogę do końca. Wybrałam to, co trudne, i teraz byłam z siebie dumna – nie wiedziałam czemu, po prostu tak było.

Ostatnie, co wydarzyło się, zanim otworzyłam oczy w szpitalnej sali, to kilka krótkich filmików, o nieznanym mi znaczeniu ani pochodzeniu. Każdy z nich opowiadał inną historię, ale ostatni wydał mi się najdziwniejszy.

– Jeden, cztery, dziesięć, trzynaście, dwadzieścia dziewięć, czterdzieści trzy – powiedziałam na głos numery, które zobaczyłam, zanim otworzyłam ulepszone oczy. – Nie gap się tak na mnie, tylko zapisz je gdzieś – rozkazałam przyjacielowi, pewna, że i tak ich nie zapomnę – nie z takim umysłem. Karol patrzył na mnie, jakby rzeczywiście bał się, czy nie zwariowałam – może właśnie tak było. Nie byłam pewna, jak to się stało, że widziałam te liczby, to coś w rodzaju… wizji.

Tylko co te numery mogły znaczyć?

– Ledwo żyjesz i już myślisz o hazardzie – żachnął się, szczerząc zęby. Właśnie. To było to – numery totolotka. Nie wiem czemu, widziałam te, a nie inne liczby, ale to nie mógł być przypadek. – Kto by pomyślał, że taka z ciebie hazardzistka – dodał, uśmiechając się jeszcze szerzej i zapisując numery na małej kartce, którą znalazł w kieszeni dżinsów.

– Jaki dzisiaj dzień tygodnia?

Uśmiech zniknął z jego twarzy, a zastąpiło go zdziwione spojrzenie.

– Wtorek. Byłaś nieprzytomna przez jedenaście dni. Nawet nie wiesz…

Nie miałam czasu.

– Która godzina? – przerwałam mu w pół słowa ostrym tonem.

– Spokojnie – mruknął pod nosem i zerknął na zegarek na ręce, ale nim podał mi godzinę, zdążyłam ją już przeczytać z jego zegarka. – Dwudziesta pierwsza dwanaście. Nie gorączkuj się tak.

Do losowania zostało czterdzieści osiem minut – mój umysł natychmiast podał mi wniosek. Zamrugałam ze zdziwienia.

– Musisz natychmiast wysłać te numery na kuponie totolotka. To bardzo ważne – naciskałam.

– No dobrze – zgodził się, chociaż nie wyglądał na przekonanego do tego pomysłu. – Ale ty teraz odpocznij. Prześpij się trochę, musisz wrócić do zdrowia.

Pocałował mnie w czoło i wyszedł.

Nigdy wcześniej nie czułam się tak silna fizycznie. Całe moje ciało było twarde jak skała i mocne jak stal. Mimo tej mocy gdzieś tam w sobie czułam, że jestem zupełnie słaba. To było takie dziwne i nielogiczne.

Zmęczona zagadką, którą stałam się sama dla siebie, zamknęłam oczy i zasnęłam po sekundzie.

Nic mi się nie śniło. W czasie snu widziałam tylko czerń, nic poza tym.

 

Obudziłam się silna, gotowa niemal na wszystko. Nie tylko moja fizyczna strona zdawała się być mocna, ale też moja psychika.

Wiedziałam, że już nigdy nie będzie tak jak kiedyś. Nie miałam pojęcia, co się do tego przyczyniło, ale byłam za to niezmiernie wdzięczna. Chciałam tak wiele zmienić w swoim życiu. Wypadek zamknął pewien rozdział, do którego nie zamierzałam wracać z własnej woli – to nie była udana część mojego istnienia. Wszystko wokół mnie się zmieniało, tylko nie ja. Ja stałam w miejscu i czas już z tym skończyć, ruszyć do przodu zdecydowanym krokiem.

Koło dziewiątej z zamyślenia wyrwał mnie stażysta, który wszedł do sali, a po chwili wybiegł bez słowa wyjaśnienia. Najwyraźniej pofatygował się po swojego przełożonego, bo kwadrans później drzwi znów się otworzyły i usłyszałam głos doktora:

– Jestem Józef Fort, pani lekarz prowadzący, moglibyśmy porozmawiać? – zapytał, zamykając za sobą drzwi.