Ołowiane komety - Stanisław Zakościelny - ebook + audiobook + książka

Ołowiane komety ebook i audiobook

Stanisław Zakościelny

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Rok 1939. Wojnę wiszącą w powietrzu wyczuwa chyba każdy. Julian Rokicki, szanowany polonista, wraz ze swoją młodziutką żoną Pelą spodziewają się dziecka. Słodka Alinka staje się dla nich oczkiem w głowie i najpiękniejszą iskierką radości w tych niespokojnych, gorzkich czasach. Ciepło domowego miru zakłócają jednak niemieccy okupanci na zmianę z rosyjskimi, a sytuacja w kraju pogarsza się z każdym dniem. Gdy szalejący wokół antysemityzm doprowadza do masowych mordów na Żydach, Rokiccy decydują się na błyskawiczną przeprowadzkę do Buczacza, rodzinnego miasta Juliana. Jednak i tam kochana Pela i mała Alinka, najcenniejsze skarby Julka, nie są do końca bezpieczne.

"Ołowiane komety" to opowieść o próbie miłości w ciężkich wojennych czasach, gdy nawet sąsiad i długoletni przyjaciel może okazać się zdrajcą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 455

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 38 min

Lektor: Krzysztof Plewako-Szczerbiński

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Książka ta jest powieścią, w związku z czym wszelkie postacie i epizody niemające charakteru historycznego są fikcyjne. Ewentualne podobieństwa do jakichkolwiek osób żyjących lub zmarłych, jak również wydarzeń są całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

I

–Dobry wieczór, kochanie. – Zadyszany Julian wszedł do mieszkania i powitał swoją piękną żonę. – Ojej, jej. Nie mogłem zdążyć wcześniej. – Popatrzył na wyraźnie podenerwowaną kobietę. – Wybacz mi proszę, moja słodziutka. W mieście jest prawdziwe piekło i panika. – Starał się delikatnie pocałować w prawy policzek dużo młodszą od siebie panią domu i ją objąć.

Nie było to jednak teraz takie całkiem łatwe, bo widać jego ukochana dzisiaj jakoś niezbyt przychylnie przyjmowała mężowe przeprosiny.

„To pewnie jej wahania hormonów wywołane wczesną ciążą i ogólną sytuacją w Polsce biorą górę” – pomyślał zasmucony. Wiedział też, że przedsiębiorcza i odważna Pela absolutnie nie znosiła jego rzekomej niefrasobliwości.

– Diabli by to wszystko ostatecznie razem wzięli – troszkę przygaszony zamruczał niewyraźnie pod nosem.

Cóż on miał wreszcie tymczasem uczynić i w jaki sposób ją ułagadzać? Przecież sam nic nie mógł zmienić. Czyż mógł wszakże odczarować dramatyczną rzeczywistość? A jego młodziuteńka żona faktycznie bardzo niespokojnie i pełna najbardziej zatrważających przeczuć przeżywała zaczynające się obecnie wojenne czasy. Szczególnie obawiała się Niemców. On natomiast w głębi swej duszy żywił maciupeńką nadzieję, że może nie musi być aż tak źle. Wierzył także optymistycznie po trosze w ich pomyślną gwiazdę i w to, że w potrzebie obydwoje zawsze zatroszczą się o siebie najlepiej, jak tylko potrafią. Prócz tego Julian przecież znał mądre serduszko swojej Pesi, bo tak ją przeważnie nazywał. Pesia albo Dziońko, a to drugie pieszczotliwe imię wymyślił od dobrze zaczynającego się dzionka, którym razem cieszyli się każdego kolejnego poranka. Był przekonany zatem, że wcześniej czy później wypatrzy ona nawet najmniejszy promyczek światła w każdym, chociażby atramentowoczarnym tunelu. Wiedział też teraz doskonale, że wszystko, co złe między nimi, zaraz zakończy się w cudowny sposób i znowu zagości w rodzinie zgoda. Musi ją jedynie troszeczkę poprzepraszać i poprzytulać. Pesia jak dotąd potrzebowała ledwie kilku małych chwilek na uspokojenie swoich emocji i potem wspólne ich życie wracało już do idyllicznej harmonii.

– Będę się starał przychodzić z pracy punktualniej, obiecuję. – Popatrzył żonie cieplutko w oczy. – Chodź, to cię utulę i już się nie gniewaj. Nie dąsaj się więcej, bardzo cię proszę.

– No dobrze już, już dobrze. Daj sobie spokój, bo podrapiesz mnie brodą. – Pela udawała jeszcze troszeczkę naburmuszoną.

– Nie mogłem przyjść wcześniej. Z całą tą dużą torbą zakupów najpierw na chwilkę zajrzałem do otwartej dalej jakimś cudem księgarni „Tania Książka”, a potem okazało się, że Sowieci na ulicy Unii Lubelskiej przed Urzędem Wojewódzkim zorganizowali właśnie o godzinie szesnastej wraz z Niemcami swoją paradę zwycięstwa. I to właśnie dzisiaj, dwudziestego drugiego września 1939 roku, czyli w dziewięćset siedemdziesiątą drugą rocznicę sławnej wiktorii Mieszka I nad zachłannym Wichmanem Młodszym, a do tego w imieniny świętego Ignacego z Santa Agata. Tak jak nazywał się mój dziadek.

Zaskoczona kobieta uniosła brwi.

– O defiladzie usłyszałem z ich szwabskiej szczekaczki na ulicy 3 Maja obok domu wojewody i z innym poszedłem w tamtą stronę. W zasadzie to nawet nie poszedłem, tylko tam nas popędzili. Jakieś pętaki ze zrolowanymi kocami przewieszonymi przez prawe ramię, z bagnetami na długich karabinach i do tego w tych ich ohydnych, szczurzych szpiczastych czapkach z wielką czerwoną gwiazdą z przodu wrzeszczeli do nas: jebionnyje pszeki, na parad, paszli won, bystro – jeśli dobrze zrozumiałem.

– A co to niby, ściślej mówiąc, znaczą te ich „pszeki”?

– Tak to właśnie Rosjanie nazywają nas pogardliwie ze względu na często stosowane w polskiej wymowie „sz”, „cz”, „szcz” i podobnie brzęczące inne zestawienia spółgłosek.

– Prostaki jedne.

– Masz rację. Ci, co nas zaganiali na to całe przedstawienie, wyraźnie mieli mongoloidalne twarze mieszkańców jakichś zapyziałych republik azjatyckich, a ich wklęsłe i kiłowate nosy świadczyły o tym, że od pokoleń tamtejsze ludy dręczył nieuleczony syfilis.

Następnie na Unii Lubelskiej przed Urzędem Wojewódzkim przejechało w rzędzie kilka dziwnie, niechlujnie pomalowanych i zasmarowanych starym brudem ruskich tanków rzekomo z 29 Brygady Pancernej, bo reszta ciężkozbrojnej armii podobno stoi gdzieś na Polesiu, popsuta, albo po osie zakopana w błocie. Pojazdom w terenie zabrakło prócz tego paliwa, które to, jak przystało na nowoczesne wojsko, dowożą aktualnie w drewnianych beczkach, mniej więcej tak u nas transportuje się kiszone ogórki lub kapustę. Oczywiście zebrani na ulicy miejscowi komuniści i bolszewicy sami siebie i te dziwaczne maszyny obsypywali świeżymi kwiatami i naturalnie wniebogłosy wiwatowali po rosyjsku. Niemcy także pokazali swoje czołgi. Ale one były już zupełnie innego typu. Również zademonstrowali nawet broń przeciwpancerną, wozy z piechotą i drużyny motocyklistów. Na koniec przedefilował zmotoryzowany szpital polowy, a nad naszymi głowami przeleciały eskadry myśliwców i bombowców szwabskiej Luftwaffe! Łoskot tego wszystkiego, a szczególnie sowieckiego złomu przetaczającego się po trylinkowej ulicy, wydawał się nie do wytrzymania. A żeby wreszcie dla podsumowania całości było jeszcze bardziej kuriozalnie, na drewnianym podwyższeniu obok hitlerowskiego Guderiana prężył się sowiecki generał brygady Siemion Mojsiejewicz Kriwoszein. Jest to chyba nasz nowy gubernator albo coś w tym rodzaju. Kurdupel jeden odziany w skórzany płaszcz, dla dodania sobie animuszu i paru centymetrów wzrostu, założył nawet oficerki z podwyższonymi obcasami. Tak to właśnie wyglądało oficjalne przekazywanie przez Niemców Rosjanom władzy nad miastem. Rozumiesz, i jak to złośliwy chochlik losu często chce, w naszym przepięknym Brześciu Litewskim, Żyd z pochodzenia z wąsikiem à la Adolf, a także sfiksowany komunista, odznaczany nawet za wojnę domową w Hiszpanii, ściskał dłoń zagorzałego nazisty i hitlerowca, oraz przyjmując defiladę, sterczał u jego boku, ale pół kroku z tyłu. Co jednak najlepsze, obydwaj panowie rozmawiali ze sobą w języku miłości, bo mianowicie gruchali sobie po francusku.

– Świat staje na głowie. Ale Kriwoszein? Skądś jakbym znała podobne nazwisko. Może raczej Kriwyszajn. – Młoda kobieta popatrzyła przez chwilę na płonące drwa pod okazałą, starodawną kuchnią i pokręciła w zadumie głową. Znaliśmy kiedyś Żyda o nazwisku Krzywokwit. Ponieważ oba nazwiska mają podobne znaczenia, zatem może to jakieś pokrewieństwo?

Julian pewnie nie dosłyszał albo nie zrozumiał jej cichych słów, bo jakoś nie zareagował na tę nietypową uwagę. Prawdopodobnie w swych myślach zajmował się czymś zupełnie innym.

– Znowu nas rozebrali. Mamy czwarty rozbiór – powiedział po chwili głośniej. – Nadchodzi koniec świata. Stalin z Hitlerem to przecież tak jak woda i ogień. To, co tych obydwóch taranów raptem jeszcze łączyło, to chyba wyłącznie ich jedyny wspólny wróg, a mianowicie Polska. Myślę więc, że z nowego aliansu może się naprawdę kiedyś zacząć jeszcze większa chryja. Przecież dla nich obu niczyje życie się nie liczy, a już na pewno nie Polaków.

– Julek, musimy się trzymać. – Głos Peli zadrżał z niepokoju. – Nie zostaw mnie tylko, proszę! Słyszysz?

– Dziońko, gwiazdeczko ty moja… – Klucha uwięzła mu w gardle.

 

 

Starszy pan zdjął kapelusz i wytarł wielką kraciastą chustką lekko zroszone potem czoło. Dzisiaj było dosyć ciepło, a jego partner od szachów, korpulentny emerytowany sędzia, pan Szalewski, nieoczekiwanie znacznie się spóźniał. A przecież już od paru dobrych lat obydwaj dżentelmeni kontynuowali dosyć przyjemny wspólny obyczaj rozgrywania sobie w Ogrodzie Saskim przy sprzyjającej pogodzie raz w tygodniu jednej lub dwóch partyjek tej królewskiej rozrywki. Lublin oferował wszakże swoim dzisiejszym emerytom taką właśnie, jakże chętnie akceptowaną możliwość relaksu. Mogli oni spokojnie posiedzieć sobie tam przy pokratkowanym marmurowym stoliku, pogawędzić, a i przy okazji poobserwować toczące się obok życie. Pełne studentów i młodzieży miasto pulsowało przecież młodością i dobrym humorem. Dusza więc stale rosła, kiedy wszędzie w parku widziało się głodnych wiedzy żółtodziobów za górami podręczników i czuło się wokół aż tyle pozytywnej energii. Zakochani w szachach leciwi panowie uczynili więc ze swoich przeważnie środowych pojedynków jakże miły i chętnie pielęgnowany obyczaj.

„Pewnie zapomniał, albo trolejbusy znów z jakiegoś powodu nie jeżdżą” – tylko to tłumaczyło nieobecność jego starego przyjaciela.

„Chusteczkę trzeba mieć zawsze ze sobą. – Znowu otarł czoło. – Albo jeszcze lepiej nawet ze dwie. Jedną koniecznie w butonierce – popatrzył z zadowoleniem na swoją nową granatową marynarkę – i drugą gdzieś głębiej, do osuszania łysiny” – pomyślał.

Elegancja i czystość są obowiązkiem każdego mężczyzny w obojętnie jakim wieku. A już szczególnie uwaga taka dotyczy trochę starszych panów – zauważył to już dosyć dawno. Pamiętając o tej słusznej idei, starał się zatem obowiązkowo do niej odpowiednio dostosowywać, tak na spacerkach w mieście, jak i prywatnie w domu. Nie bez przyczyny więc w całym jego otoczeniu nazywali go już od dawna arbiter elegantiarum.

– Cholera, żyję w normalnym dobrobycie – zamruczał zadowolony. – Inni mają dużo gorzej. Ale co najsmutniejsze, w kraju byłoby przecież zdecydowanie bogaciej, gdyby nie ciasnota tych czerwonych popaprańców. – Wykrzywił niechętnie usta.

Od wojny minęło już dzięki Bogu dobrych ponad czterdzieści lat, a mimo to on z jakiegoś powodu coraz częściej wracał do tamtych wściekłych dni na Kresach. Miał uczucie, jakby dopiero teraz w istocie, z perspektywy przeżytego czasu i zebranych doświadczeń, mógł próbować zamykać ów trudny rozdział swojej doczesnej wędrówki, który ukształtował jego charakter i nieodwracalnie wykrystalizował moralne wartości. Zaczynał bowiem w owym czasie nowe szczęśliwe życie i jakby od początku pojmował odpowiedzialność. Przecież to właśnie wtedy urodziła się i dorastała ich pierworodna córeczka.

A wszystko to pewnie przez te komety…

Kiedy tylko przeczytał w „Gazecie Lwowskiej” o zbliżającej się do Ziemi nowej komecie, odkrytej w lutym 1937 roku z balkonu własnego mieszkania właśnie przez Polaka, Antoniego Wilka, natychmiast zaczął przypuszczać, że przyniesie ona dla niego i kraju nieobliczalne turbulencje. Tym bardziej, że było to ni mniej, ni więcej, tylko aż czwarte odkrycie pana profesora tego rodzaju. Co do nadchodzących nieoczekiwanych wydarzeń nabrał jednakowoż niemalże już całkowitej pewności, kiedy to w okresie wakacji usłyszał w radiu, że w nasze regiony pędził kolejny gość z kosmosu. Otóż czwartego lipca łońskiego roku Paul Finsler z Zurychu poinformował, że odnalazł na bezkresnym wieczornym niebie kolejną kometę, nazwaną później przez fachowców C/1937 N1.

 

 

W pamięci nagle znowu obudziły się niechciane obrazy agresorów.

Pierwszego września 1939 roku Niemcy zaatakowali Polskę. Od zachodu hitlerowcy realizowali swój „Biały Plan” i rozjeżdżali zszokowany kraj swoimi uzbrojonymi po zęby zmotoryzowanymi tabunami.

Na południu na mały skrawek naszej ojcowizny połaszczyła się Słowacja. I kiedy po chwilach kompletnego zamętu u sztabowców już zaczynały w końcu kiełkować jakieś tam szczątkowe pomysły na przemyślany opór, na scenie od wschodu pojawił się pewnie najzacieklejszy wróg Polaków, mianowicie Sowieci. Siedemnastego września, w niedzielę o trzeciej nad ranem czasu moskiewskiego, hordy rozwydrzonych i zindoktrynowanych propagandowo czerwonoarmistów wkroczyły podstępnie i z jaszczurczą przewrotnością do wolnego od dwudziestu jeden lat kraju. Weszli do państwa, gdzie wzdłuż ulic na stosach jakoby miały leżeć wyborne czekolady i szynki. Podobno każdy mógł też wziąć sobie na zawsze eleganckie, arystokratyczne futro i kobiety nosiły tam prawdziwe pończochy, a nie jakieś poobcinane i zaszyte na dole poszarzałe kalesony. Ale co najważniejsze, przede wszystkim wszędzie lać się miała w nieograniczonych ilościach fachowo klarowana, najprawdziwsza wóóóóódka – jak mówili, tak dobra, że aż słodka. To nie jakiś tam zielonkawożółty, zwykły, kartoflany samogon pędzony w co drugim domu nad prymitywnym paleniskiem w nieoświetlonej piwnicy, tylko szlachetna gorzała!

Tak więc umundurowani w rubaszki ludzie parli na zachód z wytrzeszczonymi z pożądania oczami. Tęsknili za tymi zapachami wolnego świata, białego chleba oraz darmowej okowity, czekającej w ogromnych beczkach. Tym to właśnie oto sposobem, po kilku dniach bezczynności Polaków, na całych Kresach rozlazło się ich dużo ponad sześćset tysięcy. Oczywiście wspieranych dodatkowo aż czterema tysiącami prymitywnych samolotów i prawie taką samą liczbą marnych technicznie czołgów… A wobec tego, cóż. Jak to się mawia, w końcu na siłę nie było siły. W następstwie nieodpartej agresji, ledwie do dwudziestego piątego września w pobliżu samego tylko brzeskiego dworca Rosjanie uwięzili za drutami i trzymali pod lufami aż około tysiąca naszych oficerów oraz mniej więcej trzydziestu pięciu tysięcy zwykłych piechociarzy.

 

 

Rozmyślania o owym dramatycznym schyłku tamtego gorącego lata natychmiast przywiodły starszego pana wspomnieniami do tegoż właśnie, cudownego i zarazem strasznego Brześcia. To w nim przecie Julian budował pierwsze zręby swojego rodzinnego szczęścia, ale również doświadczał prawie zsumowania wszystkich makabrycznych strachów młodych małżonków.

Kochana Pesia w tymże szkaradnym okresie początków radzieckiej niewoli dość łatwo potrafiła przeganiać z jego głowy rodzące się koszmarne strachy i obawy oraz dać mu takie ciepło, o którym wcześniej nawet nie śmiał marzyć. Mimo własnych niepokoi z wrodzoną wrażliwością i ufnością młodziutkiego serca wlewała mu przy każdej okazji do głowy całą swą otuchę i odwagę. Miał poniekąd wrażenie, że subtelnymi zabiegami wokół niego nawet i w zwykły fizyczny sposób podkreślała jego wartość jako mężczyzny i jej prawdziwego mena. Tak właśnie było i wtedy.

Tegoż wrześniowego dnia jeszcze długo po północy leżeli w łóżku i rozmawiali o przyszłości. W zasadzie to na początku leżeli w dwóch różnych łóżkach, bo w jednym niemalże się nie mieścili, a o wygodnym przytulaniu nie było już nawet wcale mowy. Mianowicie oba nocne meble mało domyślny mistrz stolarski przewidział tylko na jedną jedyną osobę, tak jak to w owym czasie sypiało się w staromodnych małżeńskich alkowach. Wykonane w komplecie wraz szafą z solidnych sosnowych desek i pokryte brązowawą politurą te jakże ważne domowe sprzęty były zdecydowanie za wąskie, ale za to ozdobione jaśniejszymi esami-floresami, wycyzelowanymi przez kreatywnego fachowca pewnie jakimś starym, dosyć rzadkim grzebieniem. Dodatkowo z ich nowym sypialnianym nabytkiem młodym małżonkom zarysowywał się jeszcze jeden maleńki i dosyć niewygodny problemik. Za cienkie słomiane sienniki opadały poniżej krawędzi boków łóżek, może nawet i z pięć centymetrów. Powstawała zatem wysoka bariera prawie nie do pokonania, którą w końcu pomysłowa Dziońko załatwiła dosyć krótko. Na spód podłożyła grubą, ważącą chyba z piętnaście kilogramów pierzynę, druga przewidziana na sąsiednie łóżko poszła chwilowo odłożona pod okno na skrzynię z najwartościowszymi książkami, a za przykrycie posłużyła im jedynie zwykła kołderka przygotowana dla ewentualnych nieoczekiwanych gości i nałożony na nią zielono-brązowy koc z długimi frędzlami. Tym oto właśnie rozwiązaniem powstało legowisko, w którym zrobiło się wygodnie i cieplutko jak w uchu.

– Kocham cię, Dziońko – wyszeptał cicho Julian.

– Ja ciebie też, ty mój poeto. – Młoda kobieta przytuliła się mocniej do męża.

Chwilę pomruczała jak rozmarzona kotka, aby po chwili spoważnieć.

– I co teraz z nami będzie? – zapytała.

– Nie wiem, kochanie. No, myślę, spróbujemy jakoś przeżyć tak jak i wszyscy inni – odparł dość niepewnie. – W końcu mam przecież dobry zawód. Jestem nauczycielem, wprawdzie nauczycielem języka polskiego, ale w razie potrzeby mogę się także zależnie od wymagań odpowiednio przekwalifikować. Mógłbym spróbować uczyć na przykład historii albo nawet łaciny.

– Historii? Historii Polski, u Sowietów? Nawet nie proponuj tego nigdy i nikomu, bo licho nie śpi. – Pesia bardzo realistycznie oceniała otaczającą ją rzeczywistość. Szczególnie w ostatnim czasie.

– To może jakaś filozofia czy religia?

– Ale gdzie tam. Religia w czerwonej szkole? Pewnie prędzej pypcia na języku dostaniesz, niż ci na to pozwolą. Możliwe, że ewentualnie język niemiecki byłby pożyteczną twoją specjalnością. W końcu umiesz mówić po szwabsku jak prawdziwy Austriak i masz sporą praktykę. Wojowałeś za kajzera, zranili cię pod Verdun, leżałeś potem długo w szpitalu w Wiedniu i pochodzisz z Galicji – mówiła.

– Przy dzisiejszej przyjaźni czarnych z bolszewikami może to być poszukiwana umiejętność.

– Dałby Bóg – zabrzmiało cicho w ciemnym pokoju.

– Uczynię wszystko, żebyśmy nie głodowali. Bo chyba nas wszystkich nie wykończą? – dodał.

– Ja tylko dziękuję opatrzności, że ci wstrętni Niemcy odeszli. Z tego, co się słyszy, szykują oni podobno sądny dzień dla Żydów. Mnie jako córkę rabina pewnie wykończyliby zaraz na wstępie i bez zbędnego zwlekania. Już wolę pijanych stalinowców niż to germańskie bydło.

– Wiesz, Dziońko. To wcale tak nie musi być. W czasie wielkiej wojny, kiedy carskie armie walczyły z Niemcami, wszyscy czekali na zwycięstwo tych ostatnich. W przeciwieństwie do rozwydrzonych Kozaków niemieccy żołnierze wykazywali się kulturą, a oficerowie wprost wyszukaną elegancją. A więc odczekajmy. To jest mądry naród. Są pracowici, układni i uporządkowani. Również w przeciwieństwie do Ruskich rozumieją pojęcie zwierzchności.

– I tego właśnie obawiam się najbardziej. Przeraża mnie myśl, że wszelkie cnoty, skrupuły i zwykłą ludzką uczciwość podporządkują prostym rozkazom nazistów. Posłuszeństwo nade wszystko, nawet choremu ustawodawstwu. I wtedy to prawo staje się dla nich ich moralnością i także rozgrzeszaniem. Tfu, na psa urok!

– Szlag by to wszystko trafił, jednak zachowajmy spokój. – Julian już wyraźnie nadrabiał miną. – W końcu myślę, że małżeństwa mieszane pozostaną dla nich święte. Przecież u siebie w Rajchu też na pewno takie mają. Nie wierzę zatem, żeby aryjscy współmałżonkowie Żydów, a ja w końcu też jestem gojem, czyli żeby tak zwani aryjczycy patrzyli bezczynnie na to, jak mordują ich najbliższych.

– A może spotyka mnie po prostu kara za to, co zrobiłam? Za to, że ich opuściłam, ojca, mamusię, Dawidka i małą Sarkę? – Pela zamilkła na dłuższą chwilę.

– Nie myśl tak, kochanie, bo to nie jest prawda. A poza tym wszystko się jakoś ułoży. Poczekajmy. Dajmy szczęściu szansę.

– Ach, ty mój rycerzu, wiem, że zawsze jesteś wielki. Zacznijmy już może jednak spać. Mama zawsze mi powtarzała, że dobry dzień poprzedza zdrowy sen, i ja już czuję się trochę zmęczona – Pela z delikatnym westchnieniem zakończyła wspólny przedłużony wieczór. Niestety, teraz nadchodziła ich pierwsza noc w nowym strasznym kraju. Mianowicie tym razem w ZSSR.

II

–Nu, a ty Poliaczka co? Ty przyszła bronić twojego eleganckiego burżuja? My już mu tę krasę wybijemy z głowy. Nauczymy pokory dla klasy robotniczej i wielkiego narodu radzieckiego. – Naczelnik brzeskiego oddziału NKWD rozparł się wygodniej za dębowym, ozdobnym biurkiem inspektora szkolnego miasta Brześć i patrzył obojętnie na wystraszoną kobietę. Rosjanin ubrany był w wypuszczoną na spodnie zieloną bluzę typu rubaszka z naszytymi na narożach kołnierza dużymi amarantowymi rombami z metalowymi czerwonymi prostokącikami. Miały one oznaczać, że siedzi przed nią starszy politruk, co później w armii odpowiadało stopniowi kapitana. W takim też mniej więcej kształcie swoje naszywki, ale w innych barwach, nosili członkowie niemieckiego SA. Jakoś tak ten ówczesny świat funkcjonował, że wszyscy bandyci byli do siebie zawsze podobni. Nad głową oficera wisiał portret Feliksa Dzierżyńskiego, a przed nim leżała przepełniona niedopałkami popielniczka, jakieś grube papierosy, zapalniczka wykonana z gilzy karabinowej, a obrazu dopełniał ukośnie ułożony rewolwer typu Nagant i obok niego jajowaty granat przeciwpiechotny.

– Władza radziecka jest dobra i sprawiedliwa. Każdy pan dostanie za swoje. Wasz mąż pojedzie z innymi miejscowymi mądralami na kursy kwalifikacyjne dla nowych radzieckich nauczycieli. Tam przez pracę zdobędzie odpowiednie wykształcenie i jak kiedyś wróci, to na pewno nie będzie głupio dyskutował już z naszymi fachowcami ani o waszej literaturze, ani o burżuazyjnej historii. Nasi towarzysze „wastocznicy”, którzy zrobili po parę tysięcy kilometrów, żeby tutaj was uświadomić, nie życzą sobie poddawania ich kompetencji pod dyskusję. Obrażacie ich! Wy zrozumieli? Mąż ma jutro o szóstej rano stać tutaj gotowy i przygotowany do podróży. Wolno mu jedynie wziąć jedną małą walizeczkę. Zrozumiała?!

– Ależ, panie komendancie – wyjęczała Pela.

– Tu nie ma żadnych panów, do mnie mówi się „towarzyszu”!

Postawny, ciemnowłosy mężczyzna z lekko przekrwionymi oczami wstał zza biurka i otworzył żelazną szafę. Wyjął stamtąd dosyć pokaźnych rozmiarów wysłużoną tekturową teczkę i niedbale rzucił ją obok papierosów. Następnie podszedł do okna i ponownie zapalił. Po krótkiej chwili odwrócił się i stanął rozkraczony pół metra przed wystraszoną Pelą. Popatrzył na nią z góry jak na robaka.

– No, chyba że ty teraz będziesz dla mnie dobra i coś zrobisz. – Uśmiechnął się lubieżnie. – Tylko się postaraj. To może i ja wtedy też zechcę ci pomóc.

Zastrachana Pela spojrzała w ironiczną twarz enkawudzisty, przejechała wzrokiem w dół po jego granatowych spodniach i wlepiła wzrok w oficerskie wysokie, pomarszczone na cholewach i odstające od łydek buty. W końcu i z jakiegoś niejasnego powodu zainteresowała się metalowymi podkówkami obcasów. Obawiała się, że zaraz zwymiotuje, tym bardziej że od dołu doleciał właśnie kwaśnawy odór długo niemytych i przepoconych męskich nóg. Buchający obrzydliwą wonią Rosjanin uchwycił prawą rękę Polki, poniósł ją do góry, żeby dokładniej przyjrzeć się obrączce, i następnie płożył ją sobie na coraz bardziej uwypuklającym się kroczu. Potarł nią po tym wzgórku kilka razy z góry na dół i na koniec mocniej przycisnął. Pela usiłowała się wyrwać, lecz poczuła, jakby trzymało ją imadło. Próbowała szybko powstać, ale mężczyzna w okamgnieniu popchnął ją brutalnie z powrotem na krzesło i parsknął śmiechem.

Pela wiedziała, że chorobą narodową Moskali jest nienawiść do Polaków niezależnie od płci i wieku, ale czegoś podobnego w najstraszniejszych snach się nie spodziewała.

Teraz komisarz chwycił kobietę z całej siły za włosy i przysunął jej twarz do wytłuszczonego rozporka.

– Bierz – warknął. – Tylko ostrożnie, bo ci łeb oberwę. Do roboty, ty suko!

– Ima, laazo[1]. Mamele, helfn myr[2] – wystękała jeszcze po żydowsku, dusząc się przepoconą tkaniną. – Gww’alt[3]. – Czuła, że zaraz zemdleje.

Rosjanin zesztywniał i w tej samej sekundzie prawie że od niej odskoczył.

– Nu co ty? Ty nasza? – Chwycił się za głowę. – Jewrejka[4]?

– Da tsores un umglyq[5].

– Trzeba było mówić wcześniej. Wprawdzie wyglądasz jak nasza, ale ja myślał, że ty Ormianka albo Mołdawianka.

Popatrzył dłużej na Pelę.

– Nu co ty, krasawica. Uspokój się teraz, toć to nic ci przecież nie zrobię. Nie drżyj tak jak ten liść na wietrze. Już nie ma nic i nic się nie stanie. Siedź spokojnie i napij się trochę wódki. – Sowiecki politruk wyciągnął z dolnej szuflady ogromnego biurka barwioną na niebieskawo szklanicę z grubym dnem oraz „karabin”, czyli zakapslowaną litrową butelkę okowity. Następnie nalał do połowy naczynia słomkowożółtego płynu i podał go roztrzęsionej kobiecie.

– Pij. – Włożył jej do ręki wyraźnie niedomyte szkło i posunął bezpośrednio do ust. – Wypij wszystko – mówił z naciskiem. – Nu, krasawica, dawaj.

Pela przełknęła kilka kropel i zaczęła się krztusić.

– Nie mogę, jestem w ciąży – wyszeptała. – Więcej nie mogę. Przepraszam.

– Nu co ty? No to świetnie. – Komisarz wydawał się coraz bardziej ukontentowany.

– Przybędzie nam nowy ’yd[6]. Brawo!

Komunistyczny i ateistyczny komisarz wiedział przecież świetnie, że urodzone z Żydówki dziecko jest Żydem. Jak wiadomo, narodowość ojca była tutaj bez znaczenia. Praktyczny semicki naród nie zajmował się roztrząsaniem proweniencji nawet przypadkowych mężczyzn przewijających się przez łożnice płodnych kobiet. Według nich ważne były tylko matki, bo to one przecież rodziły nowe generacje ich obywateli.

– Zobacz, pokażę ci coś. – Okrutny politruk, postrach całego brzeskiego społeczeństwa, wyjął z tejże samej żelaznej szafy, gdzie przechowywano akta miejscowych ważniejszych Polaków, małe blaszane pudełeczko z pomalowaną na czerwono i wypolerowaną przez częste używanie pokrywką.

W środku leżały różowe, wykonane z grubej włóczki mikroskopijne buciki.

– To pierwsze butki mojego synusia. – Pokazał je z dumą. – Teraz to już jest chłop, że ho ho, na schwał. Trzymam je ze sobą stale i oddam mu je, kiedy już będzie dorosły i zacznie rządzić jakimś radzieckim obwodem. A może polskim?

Pela powoli podniosła głowę. Widząc rozczulenie Rosjanina, nie mogła uwierzyć, że to ten sam zacięty zboczeniec i gwałciciel sprzed kilkunastu minut. Cóż, rosyjska dusza. „Rosjanina i Rosji rozumem nie pojmiesz – pomyślała. – To jakby jakiś chory teatr. W tym samym akcie grają jedną postać zwyrodniałe cyborgi i kochane pluszaki”.

– Nu co tam, już lepiej, krasawica? Opowiadaj, skąd wytrzasnęłaś takiego mężulka, przecież on dla ciebie za stary. – Politruk uśmiechnął się kwaśno.

– To mój nauczyciel jeszcze ze szkoły w Pińsku. Zakochałam się w nim tuż przed maturą i potem uciekłam z domu. Małżeństwo zawarliśmy na zachodzie, w Poznaniu. Tam łatwiej otrzymać ślub cywilny. W międzyczasie tatko się mnie wyrzekł i tak znaleźliśmy sobie miejsce dla siebie daleko od niego, tutaj w Brześciu. Ojcu nie ma co się dziwić. Jest w końcu rabinem w Łachwie. Zresztą dziadek też był tam rabinem i nawet pisywał religijne książki. A więc fakt, że najstarsza córa rabina wyszła wbrew jego woli za goja i do tego jest jeszcze z nim w ciąży, musiał go bardzo zaboleć.

– Nu, wyobrażam sobie. – Komisarz wydawał się wyraźnie ubawiony. – Zatem napijemy się jeszcze. – Cynowy garnuszek na oknie, który pewnie dawniej służył do podlewania kwiatów, stał się teraz jego kielichem. – Tszyrs[7].

– Dziękuję. – Pela delikatnie dotknęła ustami sfatygowanego grubego szkła, ale nie wypiła ani kropili.

– I tak sobie z nim żyjesz? Z tym starym, myślę. A chociaż wam wystarcza?

– Tak, mąż jest bardzo zaradny, chodzi, to znaczy chodził, od szkoły do szkoły, a wieczorami udzielał korepetycji.

– No proszę, burżuj.

– Nie, nie burżuj, to doby człowiek. Naprawdę.

– A wiesz, że ja też pochodzę z tych stron? Moi dziadowie wyjechali kiedyś z Kobrynia, chyba pod koniec zeszłego stulecia, i osiedlili się w czarnomorskiej Odessie. Tam dziadziunio Szaweł handlował rybami i astrachańskim kawiorem, a babcia Leila udawała, że jest malarką. Haha.

W sumie wszyscy Żydzi pochodzą z tej ziemi.

– Tak też mi się jakoś wydawało, że nazwisko Kriwoszein jakbym skądś znała – spokojniejsza już Pela z ociąganiem podjęła rozmowę z sowieckim oprawcą. – Kriwoszein? To może od szajn – zgodnie z niemiecką wymową, „zaświadczenie” albo „kwit”. Bo przecież nie szejn[8] – mówiła.

– Szejn nie. – Enkawudzista zaśmiał się rozbawiony. – „Krzywa piękność”. – Niespokojnie spojrzał w kierunku drzwi. – To nie jest jak w piosence „Bajmir bistu szejn”[9]. Nie ma tak. Na pewno nie. Towarzysz Kriwoszein urodził się w Woroneżu, a więc niewątpliwie go nie znałaś. Ale, jak wiadomo, my wszyscy pochodzimy z Kresów. Do rozbiorów nie wolno było przecież naszym zamieszkiwać na terenie uzurpatorskiej Rosji, a jeszcze wcześniej za wwiezienie Żyda na teren państwa carów ferowano nawet wyroki śmierci. Później nagle po przesunięciu granic na zachód wszyscy staliśmy się obywatelami imperium. Nie stawało się to jednak takie łatwe, bo jeszcze Katarzyna II Wielka ukazem z dwudziestego trzeciego grudnia 1791 ustaliła dla nas strefę osiedlenia, pragnąc powstrzymać migrację polskich Żydów na ziemie rdzennie rosyjskie. Tak więc każdy rosyjski i radziecki Żyd jest jakoś tam związany z tą okolicą.

– Nawet tego nie wiedziałam. Tyle tej historii.

– Wiadomo, burżuazyjna Polska była antysemicka, więc was nie uczyli. Tu wszystko jest antysemickie, nawet to biurko. – Kopnął nogą stary mebel. – I antysemicki garnuszek, z którego piję. Tfu. – Zachowywał się, jakby nagle ugryzła go wściekła osa. – Skatiny[10]. – Rzucił kubeczkiem o ziemię tak, że aż krople wódki poleciały na ścianę. Był już najwyraźniej podpity. Świadczył o tym zbyt czerwony, aż poczerniały mięsisty nos i trochę błazeńska mina. Miał pewnie słabowitą głowę albo przez wiele dni nadużywał alkoholu.

Pela drgnęła wystraszona.

– My tych Polaczków teraz przeszkolimy. Już nie będą nas obrażać słowem „Żyd”. Za takie przezwisko będą dwa lata więzienia. Od teraz my nazywamy się Jewreje[11]. – A szczególnie zajmiemy się panami, panami oficerami. Po Bitwie Warszawskiej pany trzymały naszych parni[12]za drutami jak zwierzęta, obdartych, półnagich i zżeranych przez wszy oraz choroby. A jak pomarł nasz komisarz, to go nie chowali w ziemi jak przystoi człowiekowi, tylko rzucali zwłoki do lasu, żeby sobie zwierzęta go rozszarpały. Mówili, że jak chcieliśmy ich ziemi, to jej nie dostaniemy. Nawet po śmierci. Więc teraz my pokażemy radziecką gościnność. Pany oficery dostaną naszą ziemię przy najbliższej okazji, a ziemi mamy w srocz.

– Ale ty nie bojsia liaguszki, jak mówią Poliaki, nie bój żaby, krasawica. A może ty by wstąpiła do naszej bolszewickiej sławnej partii? Aaa? – Oczy politruka zajaśniały nadzieją.

– Panie, przepraszam, nie panie… Chciałam powiedzieć: towarzyszu komendancie. Dziękuję za zaufanie, ale przecież nie mogę. Jestem właśnie w ciąży i nie mam wszakże głowy do aż takich światowych i ważnych spraw. – Młoda kobieta popatrzyła na Rosjanina z najpoważniejszym z możliwych wyrazów twarzy. – Wy róbcie swoje, a ja muszę jakoś choćby urodzić to dziecko i jeszcze jakimś cudem pogodzić się z ojcem. Ale przede wszystkim nie zabierajcie mi męża. On jest dobrym człowiekiem. Dba o mnie i zadba o dzieciaczka. Bardzo proszę, towarzyszu.

Nastała chwila ciszy. Wyraźnie podpity politruk spojrzał ciężko na piękną i młodą kobietę. Z trudem przełknął zgęstniałą ślinę i trochę się zasępił. Wypuścił głośno powietrze i popatrzył w okno.

– Nu dobrze. – Zagwizdał przez zęby w jakimś coraz wolniejszym takcie. – Szkoda, że mnie nie chcesz, i partii nie chcesz. Pszsz… przsz… przszy. Zgadzam się. W pizdiec z Poliakom[13]. Teraz mu odpuszczę, ale niech się więcej nie mądruje. Idź do domu, a on jutro ma się tutaj stawić. Trochę go przeszkolimy – sapnął. – Nu, a teraz paszła. I powiedz mężowi, żeby ci długo dziękował.

Chwilę później komisarz polityczny Brześcia ujął czarny ebonitowy telefon. Zakręcił korbką i kazał się łączyć z Bezpieczeństwem.

– Warechow? – zapytał i chwilę słuchał. – Dobrze – dalej mówił już w jidysz. – Jutro przyjdzie do ciebie jakiś Julian Rokicki, Dupicki czy tam Sralicki, to ten, co z naszym „wastocznikiem” dyskutował o Puszkinie.

Nastała chwilaciszy.

– Tak, tak. To ten. – Znowu chwila ciszy. – Tak. Słyszałem ten mądry cytat ze słów Aleksandra Siergiejewicza. Przecież poeta prawidłowo ocenił sytuację i wieść o powstaniu listopadowym w 1830 roku w Polsce go słusznie wzburzyła! I obiektywnie też dodał, że nasi starzy wrogowie zostaną więc w końcu wyduszeni.

– Tak, wiem, co ten pszek wygadywał. Mimo wszystko masz go jednak nie zamykać. Inni, tak jak ustaliłem, jadą do Kosowa Poleskiego do pierdla, a potem na Kołymę, ale on zostaje. Jutro daj mu szuwaks i jakąś brudną szmatę i do wieczora ma polerować naszym chłopakom wszystkie buty. Potem daj mu solidnego kopa w dupę i wyślij do żony. Zrozumiano?

No! ! !

[1] Hebr. mamusiu, pomocy (przyp. aut.).

[2] Jid. mamusiu, pomóż mi (przyp. aut.).

[3] Jid. gwałcą (przyp. aut.).

[4] Ros. Żydówka (przyp. aut.).

[5]Jid. ot cierpienie i nieszczęście (przyp. aut.).

[6] Jid. Żyd (przyp. aut.).

[7] Jid. zdrówko (przyp. aut.).

[8] Jid. piękny (przyp. aut.).

[9] Jid. dla mnie jesteś piękna (przyp. aut.).

[10] Ros. bydlęta (przyp. aut.).

[11] Ros. Żydzi (przyp. aut.).

[12] Ros. chłopaków (przyp. aut.).

[13] Ros. do diabła z Polakiem (przyp. aut.).

III

Julian po krótkiej drzemce w końcu się obudził. Była listopadowa niedziela, wczesne popołudnie. Otworzył zaspane jeszcze oczy i za oknem ujrzał tę samą niebiesko-smętną jesienną aurę, którą widział przed godziną. Jednocześnie poczuł taką samą jak i wcześniej niechęć do jałowizny tej właśnie pory roku. Odnosił również wrażenie, że dochodzące z zewnątrz promienie słoneczne jeszcze bardziej dławiła jakaś zawieszona w powietrzu matowa przesłona albo były one przepuszczone jakby przez gęstą, brudną gazę. Anemiczne, powoli słabnące i szarawe światło, trochę podobne do sztucznego, z każdą chwilą słabiej rozjaśniało ich mieszkanie. Z kątów zatem coraz śmielej zaczynały już wychylać się tajemnicze wieczorne mroki i gęstniejące barwy nocy, które tak jak co dzień po swojemu zamalowywały niedostępne zakamarki pomieszczenia. Tymczasem w całym domu i w mieście panowała cisza. Nikt nigdzie nie trzaskał drzwiami ani nie rozmawiał głośno. Gburowaty Rosjanin mieszkający na pierwszym piętrze nie walił dzisiaj zwyczajowo obcasami o podłogę, jak również nie przestawiał swoich mebli. Pewnie gdzieś wyszedł albo chrapał po obiedzie. Także na ulicy jakby przygasał powszechny miejski gwar. Rozlewała się błogość.

Chaos nadejdzie jutro.

„Pesia mnie uratowała – Julian nie mógł jeszcze uspokoić ciągle nawracających myśli. – Kochana, dzielna, mała Pesia. Pewnie zawdzięczam jej życie – stwierdził rozczulony. – Sama, przez nikogo nieproszona, poszła do jaskini smoka. Pokazała, jak się walczy o rodzinę i zwycięża. Prawdziwa matka lwica. Z taką żoną można budować wspólną drogę do samego nieba. – Oczy mu lekko zawilgotniały. – Dzięki Bogu, że jest ze mną”.

W mieście od dwóch miesięcy coraz bardziej pogłębiał się bałagan. Bardzo uciążliwe stawały się najzwyklejsze problemy zaopatrzeniowe. Kiełbasy w czasie tej wojny nie dostarczyli jeszcze ani razu, a i o zwykłym najmarniejszym wieprzowym ochłapie albo chudym kurczaczku można było jedynie pomarzyć. Przy dużym szczęściu trafiało się podobno od czasu do czasu na koninę, której nie pozjadali żołnierze, ale był to też rarytas i rzeczywiście rzadki traf. Wprawdzie ani on, ani Pesia podobnego fuksa, żeby ją dostać, jeszcze nie dostąpili, ale jakiś kolega z grona nauczycielskiego mógł się tym pochwalić. Rzekomo gulasz czy też strogonow z mięsa konia jest wyborny – tak opowiadał. W międzyczasie rubel z jakiegoś powodu został przez Sowietów zrównany ze złotówką, chociaż wcześniejsza jego nominalna wartość wynosiła jedynie około czterdziestu groszy. Przed spożywczymi sklepami kolejki ustawiały się już wieczorami. Tam wprawdzie nawet kasza, która miała być, jak mówili Ruscy, taka wkusna (smaczna), trafiała się bardzo rzadko, ale niekiedy coś tam się znalazło. Ich Bajnyszkowa opowiadała, że zgodnie ze słowami szanownej pani Predeni kiedyś jakiś chłop, prawdziwy Poleszuk białoruski, przyjechał jeszcze przed szarym świtem po zakupy i przy okazji do banku. Kiedy jednak zobaczył kilometrowe kolejki zalęknionych, zmęczonych i zmarzniętych ludzi przed najlepiej zaopatrzonym sklepem w mieście, o nazwie „Gastronom”, z niedowierzaniem złapał się za głowę i tylko zaczął kląć długo i siarczyście. Następnie krótko podsumował całą sprawę w swoim języku: Polaki dwadcat’ lit polaczyli nas i ne opolaczyli, a bolszewiki za dwa misiacy nas Polakamy zrobyły[1], następnie zrezygnowany zaciął konia i szybko odjechał. Na codziennych mitingach i wiecach partyjnych na pytanie, dlaczego nie ma tego czy też tamtego towaru, odpowiedź była stale ta sama i identycznie prosta: przywiozą. Najlepsze jednak wydawało się to, że wszędzie oferowano do woli rosyjską wódkę. Sprzedawano ją nawet w piekarniach. Oczywiście zgodnie z założonym planem indoktrynacji głównie agitowano młodzież szkolną. Opowiadano o potrzebie zwalczania polskich burżujów i świetlanej przyszłości życia w państwie radzieckim. W czasie którejś z kolejnych pogadanek, kiedy jakiś prelegent roztaczał przed młodzieżą wizję nowego, szczęśliwego życia w kraju pławiącym się w dobrobycie, ktoś za plecami kolegów dla dowcipu miał zapytać przedstawiciela nowej władzy: „A czy szkarlatyna u was jest?”. „A tak, jest wiele, a do Brześcia już wiozą cztery wagony”, podobno odpowiedział rezolutnie niezbyt rozgarnięty agitator.

– Nie do wiary. To mniej więcej jak w klasycznym dowcipie o Czapajewie. – Julian uśmiechnął się cierpko.

Pietka chciał wiedzieć, co będzie u nich po rewolucji.

– Wszyscy będą żyć dostatnio i kulturalnie… – usłyszał od doświadczonego współtowarzysza broni. – Ludzie będą chodzić do teatru, czytać książki oraz słuchać muzyki – tłumaczył mu starszy rangą towarzysz od spraw politycznych. – A w tym miejscu, gdzie teraz stoisz, młody człowieku, zbudujemy sobie prawdziwe konserwatorium, na którego to dachu zainstalujemy karabiny maszynowe.

– W konserwatorium, karabiny? Po co to?

– Żeby nam konserw nie rozkradli!

 

 

–Wiesz, kochanie, przyszło mi właśnie do głowy, że NKWD również indagowało na moją okoliczność naszego dyrektora Perlisa. Mianowicie zdałem sobie sprawę, że jak następnego dnia po tej akcji z butami wróciłem do szkoły, to on już miał dla mnie plan, jak to niby ja mam się w oczach towarzyszy „zrehabilitować”. Wyznaczył mi nawet temat na pogadankę siódmego listopada z okazji rocznicy Rewolucji Październikowej.

– Tak myślisz? No to świetnie. Może on cię lubi.

– No cóż, Perlis jest starym żydowskim komunistą jeszcze z młodzieńczych czasów w Kamieńcu, ale prócz tego fachowcem i pewnie względnie porządnym facetem. Jak możesz się domyślać, usiłowałem się ze sprawy wykręcić, ale w odpowiedzi jedynie usłyszałem krótko: Drugich pisatieliej u mienia niet[2]. Tak jak niby ja miałbym być jakimś pisarzem.

– Oj, może jeszcze takim wielkim literatem nie jesteś, bo przecież znam twoją teorię, że nieznany autor staje się dopiero wtedy pisarzem, kiedy jakieś wydawnictwo go opublikuje. Ale ty na pewno nim zostaniesz. Dla mnie w każdym razie już nim jesteś. Piszesz tak zajmująco i pięknie, że przy twoim talencie wcześniej czy później odnajdziesz swojego wydawcę, szczerze zaangażowanego w debiutancką twórczość literacką. A prócz tego pewnie sam widzisz, że masz u Perlisa dobre oko.

Pela popatrzyła z lubością na męża i zamyśliła się chwilę. G’ots haylyq[3], mimo znacznej różnicy wieku między nimi, bo wynoszącej aż dziewiętnaście lat, czyli niemal jedno pokolenie, z Julkiem była już prawie dwa lata i przez ani jedną chwilę nie żałowała swojego postanowienia. Nie żałowała, że uciekła od ortodoksyjnego ojca i nie opłakiwała fundamentalistycznego dziadka. To, co jej jedynie doskwierało, to brak ukochanej mamele[4] i słodziutkiej Saruni. Było jednak spokojna. Wiedziała, że mama świetnie ją rozumie, przecież ona też pewnie miała dość zakochanego w świętych księgach domowego fanatyka i nieznośnego satrapy. A Sara kiedyś urośnie i ona również spojrzy na świat innymi oczkami. Julian dawał jej natomiast nieznane wcześniej ciepło i prawdziwą miłość. Uważała, że różnica wieku jeszcze dodatkowo pomagała w cementowaniu ich związku. Jej temperament studził jego spokój, który dodatkowo wnosił jeszcze pewną pobłażliwość w stosunku do rozhasanej młodości, a demonstrowany dystans do każdej sprawy wynikał z doświadczenia i filozofii życia w zgodzie ze wszystkimi.

Ostatnio ocierali się o brzegi niewyobrażalnie strasznego nieszczęścia. Cud jednak jakiś sprawił, że politruk, z którym rozmawiała, też był Żydem i do tego jeszcze z niepojętego powodu zapragnął on pomóc bliżej nieznanej i obcej klasowo pobratymce. W przeciwnym razie pewnie już nigdy by swojego Julka nie zobaczyła, a możliwość takiego splotu wydarzeń najnormalniej w świecie pozbawiała ją zmysłów. Dla ukochanego męża byłaby przecież gotowa na wszystko. Gdyby straszliwy los tak zadecydował, chciałaby pojechać z nim nawet na Syberię. Wierzyła przecież we własne siły, młodość i świecącą jej dobrą gwiazdę. Była przekonana, że nawet tam mogłaby uratować swojego najdroższego wierszokletę.

– O la la, z bolszewikami nigdy nic nie wiadomo – mąż przerwał jej rozmyślania. – W każdym razie przy takim parszywcu jak Majewski nasz Perlis jest niewątpliwie wzorem cnót – dopowiedział.

– A któż to jest ten Majewski?

– To jeden z tych zasranych „wastoczników”, polskich renegatów, którzy wyrzekli się kiedyś własnego narodu i mowy, przeszli na prawosławie, a w aktualnych czasach zaprzedali się czerwonym. Ohydny typ. Dokładnie jak ten Majewski z „Syzyfowych prac” Żeromskiego. Nawet jest do niego troszeczkę podobny.

– Niemożliwe, wprost nie mogę uwierzyć. – Pela odstawiła na bok ogromne węglowe żelazko, którym prasowała już dosyć wyraźnie spraną niebieskawą koszulę męża, i spojrzała na Juliana.

– Uważaj, Dziońko, bo ją spalisz. To chyba ta najlepsza i ostatnia w błękitnym kolorze. – Zakochany mężczyzna popatrzył czule na swoją piękną żonę i następnie wlepił wzrok w lekko dymiące na stole monstrum o wadze co najmniej trzech kilogramów. – Mówiłaś, że pasuje mi do koloru oczu. – Uśmiechnął się zadowolony ze swego dowcipu.

Czarny metalowy przyrząd, będący obowiązkowym wyposażeniem każdego tak zwanego dobrego i eleganckiego domu, faktycznie przyciągał wzrok swoją masywną konstrukcją i niemalże klasyczną linią.

Drewniany gruby uchwyt o wymiarach sporej części okręgu łączył się tam z dużą i ciężką pokrywą powycinaną od dołu w solidne, podobne jak u krokodyla zęby. Klapa ta natomiast, obracająca się na zwykłym zawiasie, zamykała od góry opasły korpus, przypominający niezgrabną, obciętą z tyłu rybacką łódź. Był on dość wysokim pojemnikiem z dwoma wąskimi, podłużnymi, skierowanymi do góry otworami z każdej strony, przewidzianymi dla lepszej cyrkulacji powietrza. Przed zaczęciem planowanej pracy sam główny korpus załadowywano rozpalonym do czerwoności węglem drzewnym. Tym to właśnie sposobem powstawała w nim namiastka miniaturowego paleniska. Pokrywę na koniec zabezpieczano specjalną korbką, która miała uniemożliwić jej przypadkowe otwarcie w trakcie ważnego procesu prasowania, i żelazko stawało się gotowe do użycia.

– Bądź spokojny, mam już wprawę.

– No dobrze, wiem, wiem, że na wszystko uważasz – Julian uśmiechnął się – tylko tak sobie mówię. A więc u Żeromskiego Majewski jest wysokim, tandetnie ubranym blondynem, który oczywiście sądzi, że jest niebywale męski i elegancki. Jest on Polakiem z pochodzenia, który dla kariery i wygodnego życia wyrzeka się swojej narodowości. To zwykły renegat i zausznik władz gimnazjum. Donosiciel na każdego i w każdej sprawie. Po prostu zwykła gnida. To najbardziej odrażająca postać powieści.

– Kurza melodia, nie do wiary.

– Tak, tak, i ten typek po prostu mnie nienawidzi. To właśnie z nim miałem ową nieszczęsną dyskusję o Puszkinie, kiedy to pozwoliłem sobie napomknąć o jego szowinizmie i nacjonalizmie. Jako dowód zacytowałem nawet kawałek listu ich największego poety na temat powstania listopadowego. Puszkin pisał wtedy do Jelizawiety Chitrowo, że… „Wieść o rebelii w Polsce prawdziwie mnie wzburzyła! Nasi starzy wrogowie zostaną więc wytępieni… Wojna, która ma się zacząć, będzie wojną na eksterminację albo przynajmniej trzeba, żeby taką była…”. No i od tego momentu się zaczęło. Wypasiony sowiecki szczur po chwili spokojnej rozmowy zaczął ze mną w te słowa, że Polacy są „zwykłymi psami i swołoczą”, których należy wytrzebić. Dalej twierdził, że bolszewikami my nie będziemy nigdy, a język polski to najśmieszniejszy i najbardziej zepsuty ze wszystkich języków słowiańskich. Prawdziwi natomiast komuniści mówią zawsze i wyłącznie po rosyjsku. Pod koniec naszej niby to dyskusji coraz bardziej rozwścieczony zaczął już wrzeszczeć: „Wy nie nadajecie się na nauczyciela. Będziecie wyrzuceni z tej szkoły” – wykrzykiwał. – „Taki wróg Kraju Rad nie ma u nas czego szukać”. Potem pluł jadem jeszcze dobrych kilka minut w podobnym stylu, a na koniec nawet w tym całym opętaniu dodał, że jak Partia mu rozkaże, to on osobiście przestrzeli mi ten zakuty polski łeb i zgniecie jak pluskwę. Na posumowanie chwycił mnie tak jak więźnia za wykręcony łokieć i zaciągnął do Perlisa i Traposznikowa, naszego zaucza[5]. Tam przy nich dalej krzyczał, że ja niby nie posiadam zdolności nauczania zgodnie z socjalistycznymi pryncypiami, bo jestem kapitalistą, kołtunem i snobem, oraz że należy mnie wyrzucić na zbity pysk. Jak wiesz, w każdej dziesięciolatce z wykładowym językiem polskim, ale uczącej już według programu sowieckiego, obok dyrektora siedzi również taka wszystko obserwująca kreatura partyjna. A więc Majewski natychmiast znalazł u Traposznikowa zrozumienie. Zaraz obydwaj spisali z całego zajścia niby to protokół, ale de facto był to donos do NKWD i tylko przez szczęśliwy traf, że wszyscy gdzieś się bardzo spieszyli, nie zostałem zaaresztowany na miejscu. Co do dalszego ciągu sprawy, już sama wszystko wiesz najlepiej. Bez twojej pomocy na pewno jechałbym właśnie dzisiaj gdzieś na Sybir. Jak Piłsudski. Boże święty!

– Mój ty wajdeloto jeden, nie denerwuj się. Jakoś przetrwamy ten napór. Na razie wszystko przebiega względnie spokojnie, a i przecież sam wiesz najlepiej, że pierwszy akt sztuki jest zawsze albo najlepszy, albo najgorszy. Jak mówią, głębia przychodzi później. Teraz twoja kolej. Pokaż im, co potrafisz, a mnie dzisiaj choć troszeczkę opowiedz, co tam masz zamiar im za te dwa dni zreferować. Skonstruuj swój występ tak, jak nas uczyłeś. Zastosuj metodę Freytaga.

– Oj, widzę, że świetnie wszystko pamiętasz.

– Byłeś doskonałym nauczycielem. – Pela patrzyła na męża z uwielbieniem.

– No więc, jak pamiętasz, Pesiu, urodzony w Kluczborku Gustav Freytag nie lubił Polaków ani też specjalnie nie przepadał za Żydami. Naturalnie, jak każdy ksenofob sympatyzował z ówczesnym nacjonalizmem niemieckim. Oczywiście za takie opinie na szerokim świecie nikt go zbytnio nie pochwalał, ale jako pisarz znajdował uznanie. Natomiast z naukowego punktu widzenia w swojej „Technice dramatu” dosyć interesująco rozwinął on sposób pisania zajmujących książek. Uważał, że dobry dramat czy też co najmniej dobra dłuższa historia musi zawierać pięć elementów składowych: wstęp albo, jak kto woli, ekspozycję postaci i problemu, opis ekscytujących momentów, punkty kulminacyjne z dodatkowymi perturbacjami, opisy zmiennych i falujących złych i dobrych emocji, a na zakończenie powinna wystąpić wstrząsająca wszystkimi katastrofa.

– No widzisz, i wykorzystaj to. Najpierw im powiedz, że nie ma u nas żadnych ziemian ani panów. Wszyscy wokół nas to przeważnie ludzie ciężkiej pracy i apolityczni. Następnie wyjaśnij, że rzadko która literatura europejska była tak postępowa jak polska. Przecież w większości nasi wielcy twórcy, od Andrzeja Frycza Modrzewskiego począwszy, który już w szesnastym wieku, czyli jeszcze w okresie renesansu, propagował zrównanie w prawach wszystkich klas, po Żeromskiego, występowali w obronie ludu. Doli chłopa współczuli przecież też Konopnicka, Prus i Sienkiewicz. Szczególnie dokładnie opowiedz tutaj o „Przedwiośniu” Żeromskiego.

– Jakoś sam już nie wiem. – Julian pokręcił niechętnie głową. – Nie wiem nawet, czy aż tak bardzo konieczne będzie budowanie nastroju i zainteresowania sali. Mój referat ma mieć wprawdzie tytuł „Pierwiastki postępowe w polskiej literaturze”, ale najpierw wysłuchamy trzygodzinnego wykładu ideologicznego o wyższości komunizmu nad resztą świata. Nie wydaje mi się zatem, żeby słuchacze aż tak bardzo pragnęli jeszcze jedną dodatkową godzinę przesiedzieć na twardych ławach kina „Adria”.

– Wszystko zależy od prelegenta.

– Rozumiem, ale cierpliwość ludzka też ma swoje granice. Ostatnio jak Majewski przez kilka godzin obrażał uczucia religijne Polaków, to skończyło się na tym, że ludzie zaczęli głośno buczeć i syczeć. Zresztą nie ma się co dziwić. Ten imbecylowaty renegat próbował bełkotliwie udowadniać słuchaczom, że tylko idiota wierzy w Boga i Matkę Boską i że wszystko to razem wziąwszy to zwykły zabobon i głupota. Wtedy ludzie mieli autentycznie dosyć. Na koniec wyjaśniał jeszcze, że nawet małe dziecko w świetlanym Związku Rad wyśmiałoby każdego wierzącego Polaka za jego gusła i prostactwo. I jak już zrobiło się faktycznie dosyć głośniej, to wtedy ryknął jakiś nieogolony, fioletowy na twarzy osiłek z czerwoną opaską na ramieniu, że na sali ma być spokój i mamy słuchać prelegenta. Dopiero później dowiedziałem się, że był to znany przygłup i awanturnik, szkolony wcześniej w Mińsku na dywersanta i przerzucony do Polski. U nas miał on zakładać tak zwane jaczejki, czyli komórki Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi. Rzekomo kiedyś nawet filozofował twórczo w gronie towarzyszy, że dobry komunista jest pomyt’, pobryt’ i ljokko pod gradusom[6].

[1] „Polacy dwadzieścia lat nas polonizowali i nie spolonizowali, a bolszewik w dwa miesiące zrobił z nas Polaków” (przyp. aut.).

[2] Ros. innych pisarzy nie mam (przyp. aut.).

[3] Jid. Boże święty (przyp. aut.).

[4] Jid. mateczka, mamusia (przyp. aut.).

[5] Z ros. zawiadujuszczyj uczebnoj czastju, zarządzający sprawami nauczania, dyrektor do spraw nauczycielskich (przyp. aut.).

[6] Ros. umyty, ogolony i lekko na gazie, na procentach (przyp. aut.).

IV

–Paniusiu, piękna paniusiu w ciąży, poczekaj. – Pela odwróciła się w kierunku głosu dobiegającego od strony cygańskich furmanek. – Paniusiu, ja panią znam. Widziałam panią kilka razy z ojcem albo starszym mężem na Małym Rynku. Widziałam, jak chodziliście po Tołkuczce[1] z torbami na zakupy. Taka krasna dziewczyna, że oczu nie można oderwać.

Młoda Polka uśmiechnęła się zapłoniona.

– Dziękuję bardzo.

– Oj, to chyba jednak z mężusiem, bo paniusia taka zadowolona i widziałam, jak na siebie patrzyliście. Paniusiu, powróżę. Paniusia da mi lewą rączkę. Tę od dobrego serduszka. Powiem samą prawdę.

– Nie, nie mam pieniędzy. Wielkie dzięki. Przepraszam bardzo.

– To tylko za jednego rubelka. Nie pożałuje pani. Niech paniusia położy pieniądze na mojej dłoni, a Cyganka prawdę ci powie. – Czarne, rozżarzone oczy patrzyły na Pelę coraz natarczywiej.

Ubrana w długie do ziemi i fioletowo-amarantowo-czarne łachmany kobieta chwyciła ją za łokieć i usiłowała pociągnąć w stronę wozów taboru.

– No dobrze, niech będzie. – Pela roześmiała się trochę zakłopotana i podała nagabującej ją niewieście niewielkich rozmiarów czerwonawy banknot. – Tylko mają być dobre wróżby.

– Będzie paniusia miała troje dzieci, same dziewczynki. Mąż będzie dla pani dobry, bardzo dobry, ale chyba czegoś ci zabraknie, kochaniutka, za czymś zatęsknisz. Świata zapotrzebujesz. Nie usiedzisz ty w domu.

Cyganka trzymała jej lewą rękę, ale nawet na nią nie spoglądała. Patrzyła natomiast cały czas w oczy Peli i paliła ją wzrokiem. Następnie na chwilę zerknęła na dłoń Polki i jakby na potwierdzenie wystraszona jęknęła:

– Oj, tak, oj, tak. W puti budiesz i na puti[2].

Następnie odwróciła się i szybko odeszła.

– Co pani znowu wygaduje, co to za głupoty? – Pela pobiegła za starą przygarbioną kobietą i chwyciła ją za ramię. – W jakiej niby to puti? O co chodzi?

Ubrana w kolorowe przyodziewki babina wykręciła się nadspodziewanie zręcznie z jej uchwytu i odeszła szybko w bok, w kierunku straganu z kartoflami, marchewką i chyba burakami.

– Pani poczeka, halo, proszę panią. – Młoda Polka w zaawansowanej ciąży próbowała dotrzymać jej kroku. – Julek, gdzie jesteś? – krzyknęła. – Juuleek!

W tej samej chwili uświadomiła sobie, że dosyć głośno mlaskała, i chyba poczuła nieznany, obrzydliwie słodkawy posmaczek w ustach. Było jej również zimno w nogi. Zaskoczona spojrzała w dół i wtedy z przerażeniem zobaczyła przemoczone pończochy oraz zachlapane jakąś jasną słomianożółtą wodą buty.

– Juleeeek! – Przed oczami przesuwała się jej z góry na dół dziwaczna biała ściana, opryskana dość równomiernie rozłożonymi czarnymi dużymi kropami.

– Julll…

Osunęła się na ziemię i chwilę później utraciła przytomność…

– Ratunku, biją dziewczynę! – jakaś przechodząca przekupka zaczęła nagle wrzeszczeć jak opętana. Chciała widocznie postawić na nogi cały jarmark. – Cyganie okradają leżącą, w ciąży. Pomocy! Luuudzie!

– Zamknij się, ty flądro łysa, bo cię przy wszystkich wypatroszę. – Spod plandeki najbliższego wozu wyskoczył postawny młody mężczyzna z kruczoczarnymi, długimi i wypomadowanymi włosami. Musiał prawdopodobnie spać albo może tylko wypoczywał, ponieważ nie zdążył jeszcze założyć jakiejkolwiek koszuli. Stał więc w wiosennym słońcu przed histeryzującą kobietą rozebrany do pasa, posągowo zbudowany i piękny jak Adonis i wymachiwał przed jej skamieniałą ze strachu twarzą otwartą brzytwą.

– Morda w kubeł! Zamknij się!

– Ciociu Milano, czego chce ta wariatka?

– Nie patrz, Pavel, na głupią. Tutaj dziewczynka rodzi i trzeba znaleźć jej męża. To taki wysoki jegomość w brązowym garniturze i z teczką. Ma trochę dziwnie zaczesaną fryzurę z jednego boku na drugi, tak jakby ukrywał łysinę. Szukajcie go szybko, przecież musi gdzieś być w pobliżu.

 

 

–Widzę, że nasza młoda mama już się obudziła. – Pani Kuśmińska zaprzyjaźniona z Bajnyszkową, miejscowa akuszerka, pogładziła Pelę po włosach. – Masz, dziecko, piękną, zdrową córeczkę, gratuluję serdecznie. A ty byłaś cały czas bardzo dzielna. Zresztą pewnie sama pamiętasz. Dziewczynka ma wszystkie paluszki, nosek i uszka, a także płucka jak dwa zdrowe miechy przy organach w kościele Podwyższenia Krzyża Świętego na ulicy Unii Lubelskiej. Co ja mówię, co ja mówię? Przecież to teraz jest ulica Lenina. W każdym razie, kiedy zasnęłaś, darła się wniebogłosy tak mocno, że aż musiałam jej podać do possania mokrą szmatkę nasączoną w słodkiej wodzie. Waży niecałe trzy i pół kilograma i ma ponad pięćdziesiąt centymetrów długości. Piękny szkrab.

– To dzięki Bogu – Pela wyszeptała słabym głosem. Jeszcze była bardzo wyczerpana porodem i trochę przestraszona całym wcześniejszym zamieszaniem. – Pamiętam, że przed rozwiązaniem zasłabłam na Tołkuczce. Co potem się stało, tego już nie wiem. Dopiero ocknęłam się u nas w mieszkaniu.

– Ach, kochanieńka, przywieźli cię tutaj jak biskupa, i to w paradnym orszaku – Pani Bajnyszkowa włączyła się chętnie do rozmowy. – Przyjechało z panią razem może z osiem, albo nawet więcej romskich wozów mieszkalnych. W sumie kilkadziesiąt osób – mówiła. – Jak pan Julek opowiadał, jakaś stara cyganicha narobiła na targu takiego rabanu, że prawie całe miasto się tam wokół pani zleciało. A jak już w końcu i małżonek też tam się dopchał, Cyganie załadowywali już panią profesorową do swojego wozu i z całym taborem podjechali tutaj do nas na 3 Maja.

– Teraz mówi się Puszkinskaja, sąsiadko, Puszkinskaja. Za taką pomyłkę podobno nawet zamykają do więzienia albo od razu wysyłają na katorgę – pod nosem zamruczała akuszerka.

– Łoj, przepraszam, nie można się przyzwyczaić. – Białorusinka wzruszyła bezradnie ramionami. – W każdym razie jakiś osiłek z kolczykami w uszach wniósł panią do mieszkania, a mąż przybiegł do mnie, żebym wołała doktora.

– I co, oni sami w tym czasie zostali u nas domu? I nic nie zginęło? – Młoda mama popatrzyła niepewnie po twarzach obecnych.

– Ale skądże znowu. Ta stara cyganicha, chyba herszt całej bandy, bo podobno u nich właśnie kobiety rządzą, wrzeszczała tylko na tych swoich chłopów i patrzyła im wszystkim uważnie na ręce. Równocześnie coś mamrotała po rusku, że ona zna teraz pani życie i przez to w chwili obecnej pani znajduje się pod jej opieką.

– Boże święty – jęknęła Pela. – Co to niby ma znaczyć?

– Nie wiemy, ale mówiła, że wszystko będzie w końcu, jak to nazwała, charosze. – Pani Kuśmińska sama wiedziała przecież najlepiej, że większość miejscowych ludzi źle mówiła po polsku, przeważnie więc dla uproszczenia chętnie wtrącano rusycyzmy.

– No właśnie – teraz znowu Bajnyszkowa relacjonowała Peli przeżyte wydarzenia. – Jak mój poleciał do najbliższego ginekologa, który wpadł mu do głowy, doktora Nafalskiego na Krzywej, to okazało się, że niestety chwilowo nie było go w domu. Chyba gdzieś wyjechał albo może uciekł. Wtedy chłop wykazał się jeszcze resztkami rozumu i od razu zakręcił na Zygmuntowską do tego chudego Fogweigera. Niestety, i tam był także duży problem. Mianowicie u niego czekał sowiecki „kocioł”.

Bajnyszkowa niezdarnie wytarła bezpośrednio pod okularami zamglone wzruszeniem i strachem oczy i opowiadała dalej.

– Okazało się, że Niemcy w Generalnej Guberni poszukiwali ojca młodego Nauma Fogweigera. Podobno starszy pan, jakiś profesor archeologii czy cóś, wykopał cóś czy cóś tam odkrył, co Niemcom bardzo nie pasowało do historii ich tysiącletniej Rzeszy. A więc poprosili Ruskich o pomoc w poszukiwaniu wuczonego[3]. Mój Władek to prosty człowiek, ale nie jest też całkiem głupi. Natychmiast zrozumiał, o co chodzi, i zaczął prawie na kolanach prosić najważniejszego enkawudzistę, żeby pozwolił doktorowi pomóc umierającej kobiecie przy porodzie. Wjechał mu na męską ambicję, że kto jak kto, ale on na pewno tyle władzy ma i może chwilowo przerwać akcję. Barani ruski łeb poczuł się nagle wielkim paniskiem – wiadomo, bolszewia zawsze potrzebowała uznania – i głupi stupajka z krzywym pyskiem dał się w końcu uprosić. Niestety, powiedział, że idzie z nimi, bo chce zobaczyć, czy mój Władek aby tutaj nie kłamie.

– Jezu. – Pela leżała wpół omdlała i słuchała dalszego ciągu wydarzeń.

– A tak, a tak. – Pani Bajnyszek złapała się za głowę. – Tak to było, pani profesorowo.

– Och, nie, pani Antonino, proszę. Proszę nazywać mnie normalnie: Rokicka.

– Co ten biedny doktor już wcześniej u nas przeżywał, to on sam tylko jeden wie – do rozmowy ponownie włączyła się Kuśmińska. – W czasie pogromu z trzynastego maja 1937 roku, kiedy to podobno Żydzi zabili starszego posterunkowego Kędziorę, granatowego policjanta na służbie, wtedy to tak zwani prawdziwi Polacy zdemolowali mu w drabiazgi całą jego śliczną i świeżo odnowioną praktykę. Porozbijali szafy i stół ginekologiczny, a karty chorych walały się potem ze dwa tygodnie na ulicy.

– Co było? Pierwsze słyszę.

– Ach, mówili, że podobno w kłótni stójkowego z dwoma Szczerbowskimi, Ajzykiem i Wewelem – ojcem i synem, Wewel przejechał naszego posterunkowego majzą rzeźniczą, czyli takim szpiczastym okrągłym pilnikiem do ostrzenia noży. Uderzył go nagle i od tyłu. Nieszczęściem przebił mu przy tym prawe płuco oraz tętnicę. No i cóż? Niestety, chłopina zmarł prawie na miejscu i tuż przed ich sklepem mięsnym na Małym Rynku – dopowiadała Bajnyszkowa. Pani Antosia była jak zawsze świetnie poinformowana.

– I stąd wtedy ten cały bałagan – uzupełniła przysadzista akuszerka. – Podobno na tysiąc czterysta pięćdziesiąt żydowskich sklepów i geszeftów w mieście rozwydrzone łobuzy spod znaku narodowców porozbijały ich aż tysiąc sto pięćdziesiąt.

– Boże, nic o tym nie wiedziałam. – Pela nie ukrywała zdziwienia.

– To oczywiste, przecież pani chodziła jeszcze wtedy do szkoły w Pińsku. Przywilejem młodości jest nie wszystko wiedzieć. – Zwalista położna uśmiechnęła się dobrotliwie. – Jeszcze pani się wszystkiego zdąży o życiu dowiedzieć, nawet aż za dużo.

Smutno pokiwała głową. Na końcu zdjęła też ten zaimpregnowany jakąś gumą zakrwawiony fartuch. Nareszcie wyglądała jak normalna kobieta z sąsiedztwa.

– Ale my wszystko to widzieliśmy – dodała – niestety.

– I co doktor zrobił ze mną?

– Dał pani zastrzyk na wzmocnienie i trochą później zaczął się poród, ale to – to pani już pamięta.

– Tak, tak, dziękuję.

– Ech, w sumie przez te wszystkie godziny porodu to w domu panował jeszcze inny raban – pani Bajnyszek znowu dorwała się do głosu.

– Maaatko, cóż znowu się stało?

– Pani profesorowa z akuszerką i doktorem rodziły w sypialni, a w tym czasie w kuchni rządził się ten głupi Rusek, co przyszedł z Fogweigerem. Jak się tylko rozejrzał po mieszkaniu, to zaraz na początek bezczelnie zadysponował: „Coś bym wypił. Trzeba noworodka powitać. Tak po naszemu” – dodał. „Proszę bardzo, bardzo proszę, zapraszamy naszego pana naczelnika w gościnę” – profesor usłużnie wyciągnął z dołu kredensu sporą butelkę winiaku ze sławnej gorzelni Baczewskich we Lwowie i postawił ją na stole. Wiadomo, w dobrym domu są prześwietne trunki. „Podać kieliszki czy coś większego?” „W kieliszkach piją tylko Lachy… My, prawdziwi bolszewicy, pijamy w szklanicach” – odparł nabzdyczony Sowiet. „Stakany dawaj”[4]