Czekając na przebudzenie - Andrzej Lipski - ebook + audiobook + książka

Czekając na przebudzenie ebook i audiobook

Andrzej Lipski

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

OPOWIEŚĆ O MIŁOŚCI, PRZYJAŹNI ORAZ WEWNĘTRZNYM PRZEBUDZENIU.

Malcolm, wiodący spokojny żywot nauczyciel historii, pewnego dnia postanawia odwiedzić swego ojca, z którym nie rozmawiał od 20 lat. Pod wpływem impulsu porzuca pracę oraz dziewczynę i wyrusza w podróż w nieznane.
Dotarłszy do niewielkiej górskiej miejscowości, musi zmierzyć się z wieloma pojawiającymi się przed nim pytaniami. Jaką tajemnicę skrywa okoliczny las? Dlaczego w mieście nagle zaczynają ginąć kolejne osoby? W rozwiązaniu tych zagadek historykowi pomogą posiadane przezeń niezwykłe zdolności, a także nowa przyjaciółka – dziewczynka o imieniu Lucy – mająca wkrótce odmienić całe jego dotychczasowe życie.

Andrzej Lipski (ur. 16.07.1990)
Młody pisarz, autor wielu opowiadań z pogranicza thrillera i horroru. Największymi autorytetami są dla niego twórcy tacy jak Stephen King oraz Dean Koontz. Z zawodu księgowy, student Politechniki Warszawskiej, a także wolontariusz OPS Dzielnicy Bielany w Warszawie. Wierny fan kolarstwa, tenisa, snookera oraz muzyki zespołu „The Beatles”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 503

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 59 min

Lektor: Antoni Trzepałko

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

Książkę tę dedykuję dwóm wyjątkowym dziewczynom:

Anastazji, której zawdzięczam dosłownie wszystko,

oraz Aleksandrze Dołędze.

Bądźcie odważne i waleczne niczym Aleksander Wielki szarżujący na czele swych konnych hetajrów w kierunku luki powstałej w perskich szeregach podczas bitwy pod Gaugamelą!

 

 

 

 

 

„Już samo dążenie do wielkiego celu jest przejawem wielkiego męstwa”.

„Nie ma rzeczy niemożliwych, są tylko trudne do wykonania”.

„Fortuna sprzyja odważnym”.

Aleksander Wielki

 

 

 

 

 

 

 

 

Jesteś człowiekiem znikąd.

Żyjesz w swoim własnym świecie.

Bez korzeni, bez planów na przyszłość.

Nie masz pojęcia, jaką ścieżkę obrać.

 

Praca, dom, rodzina i przyjaciele.

Wszystko to wydaje się jedynie snem.

Odkąd tylko pamiętasz,

Czekałeś na tę chwilę, aby się przebudzić.

Prolog

W lewo czy w prawo? W którą stronę rzuci się bramkarz? A może pozostanie na środku? Nie, środek odpada. Lewa strona również. Tak, pójdzie w prawo. Czuję to.

Dwunastoletni Malcolm Kolchynsky uśmiechnął się od ucha do ucha. Ustawił piłkę na jedenastym metrze, spokojnie odmierzył pięć długich kroków. Rozstawił szeroko nogi i odetchnął głęboko. Na boisku zapanowała niczym niezmącona cisza. Wszyscy wpatrywali się w postać strzelca. Ten spojrzał po raz ostatni w stronę bramki i ruszył do piłki. Uderzył. Futbolówka potoczyła się płasko po ziemi i minęła linię bramkową tuż obok lewego słupka. Zdezorientowany goalkeeper rzucił się w przeciwną stronę. Nie mogło być inaczej. 1–0.

Koledzy z drużyny zaczęli się przekrzykiwać jeden przez drugiego:

– Brawo, Malcolm!

– Udało ci się, killer!

– Pokazałeś im!

Taką właśnie miał ksywkę – Killer. Chłopiec nie zwykł marnować jedenastek. Ściślej mówiąc – nie przytrafiło mu się to jeszcze nigdy. Jak to robił? Cóż, była to jego tajemnica.

Gdy Malcolm stawał naprzeciwko bramkarza, nachodziło go przeczucie. Tylko tyle i aż tyle. Fakt, że nie zdarzyło się, aby go ono zawiodło, był już osobną kwestią.

Gol strzelony przez młodego Kolchynsky’ego okazał się jedynym w tym meczu. Jego drużyna odniosła piękne zwycięstwo. Tak zakończyła się pierwsza tego dnia lekcja wychowania fizycznego.

Kolejna była matematyka. Ulubiony przedmiot Malcolma. Nie miał on w tym kierunku jakichś wybitnych zdolności. Z klasówek, w których dominowały zadania otwarte, dostawał przeciętne stopnie. Tymczasem z wszelkiego rodzaju testów jednokrotnego wyboru zawsze uzyskiwał maksymalne wyniki. Tutaj również objawiał się jego wrodzony talent do odgadywania prawidłowych odpowiedzi. Koledzy o tym wiedzieli i oczywiście przy każdej okazji korzystali z jego pomocy.

Czy rodzice Malcolma wiedzieli o jego nieprzeciętnych umiejętnościach? Owszem, ale chyba nie do końca je doceniali. Pewnego dnia Gregory, ojciec chłopca, odezwał się po zjedzonej kolacji tymi słowami:

– Hej mały, zabawimy się?

Oglądający telewizję Malcolm odpowiedział znudzonym głosem:

– W co tym razem?

– Może zagramy w „Od 0 do 9”?

– Dobra, zaczynaj.

Greg brał wówczas czystą kartkę papieru i wypisywał na niej w losowej kolejności cyfry od zera do dziewięciu. Składał ją następnie na pół i podawał wraz z długopisem synowi. Ten zastanawiał się tylko przez moment, a potem starannym charakterem pisma w odpowiedniej kolejności podawał wszystkie dziesięć cyfr.

Gregory odbierał wtedy od małego kartkę i porównywał ich zapiski. Za każdym razem był autentycznie zdziwiony:

– A niech mnie! Wygrałeś! Znowu ci się udało…

CZĘŚĆ PIERWSZANieproszony gość

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

20 lat później

Rozdział 1

Bar „U Billa” był jednym z trzech działających w Treston. Dochodziła godzina trzynasta, pora obiadu, więc w lokalu przebywało sporo ludzi, głównie rodziny z małymi dziećmi. Gdy do pomieszczenia wszedł nowy gość, wszyscy bez wyjątku zwrócili swe spojrzenia w jego stronę. Chociaż cisza, która zapadła w tamtym momencie, trwała zaledwie ułamek sekundy, nie było wątpliwości, że pojawienie się wysokiego mężczyzny wywołało poruszenie wśród stałych bywalców baru.

Wizyty Gregory’ego Kolchynsky’ego w mieście należały do rzadkich zjawisk. Powszechnie było wiadome, że jest on raczej typem odludka, który niechętnie przybywa do Treston. Szczególnie niezwykłym wydawał się fakt, iż odwiedził on takie miejsce jak to, w którym znajdowało się bardzo wiele osób.

Nie zważając na ciekawskie spojrzenia innych gości, Gregory podszedł do baru i usiadł na jedynym wolnym stołku. Mimo że miał dopiero 61 lat, wyglądał na dużo starszego. Całkowicie siwe włosy, przygarbiona sylwetka i smutne spojrzenie sprawiały, że przedstawiał sobą prawdziwie żałosny widok.

Właściciel baru, Bill Cole, spostrzegłszy, że staruszek siedzi w milczeniu z pochyloną głową, ruszył w jego kierunku i zawołał:

– Cześć Greg! Co podać?

Kolchynsky z początku w ogóle nie zareagował i kiedy wydawało się, że nic nie odpowie, rzucił cicho:

– Piwo.

Bill napełnił jeden z wyczyszczonych przed chwilą kufli i postawił go przed Gregorym. Ten podziękował krótko i ponownie zastygł w bezruchu, wpatrując się w złocisty płyn.

Mijały minuty, a stary wciąż siedział w zamyśleniu, ani razu nie tknąwszy swego zamówienia. Goście wchodzili i wychodzili, minęła godzina, potem druga. Bar powoli zaczął pustoszeć, lecz Gregory pozostał na tym samym miejscu wraz ze swoim pierwszym kuflem piwa.

Gdy nad Treston zapadł zmierzch, staruszek w końcu przerwał głębokie rozważania. Podniósł głowę i ze zdziwieniem rozejrzał się po lokalu, zupełnie jakby zastanawiał się, co tu robi. Napił się. W niespełna trzy minuty opróżnił cały kufel. Zamówił następny.

Właśnie w tym momencie do środka wkroczył Benjamin Tabott. Zauważył zgarbionego przy barze Kolchynsky’ego i usiadł na stołku obok.

– Witaj Greg. Co słychać?

– A, to ty, Ben… Jeśli mam być szczery: jest beznadziejnie.

Tabott znał Gregorego, odkąd ten zjawił się w Treston przed dziesięciu laty. Jeszcze nigdy nie widział przyjaciela w tak przykrym stanie.

– Coś się stało? Wyglądasz, jakbyś stoczył właśnie dziesięciorundowy pojedynek bokserski.

– I tak się czuję.

Staruszek dopił drugie piwo i skinął na barmana, aby nalał mu kolejne.

– Jesteś pewien? – zaniepokoił się Bill. – Nie chcę się wtrącać, ale w takim stanie nie powinieneś już dzisiaj prowadzić. Jak wrócisz do domu?

– Ben mnie podwiezie – odparł Gregory. – No już, nalewaj.

Cole pokręcił tylko głową i spełnił prośbę starego. Benjamin poczekał, aż przyjaciel opróżni połowę trzeciego kufla. Nie zadawał więcej pytań. Czekał. W końcu Gregory się odezwał:

– Jestem zmęczony, Ben. Tak cholernie zmęczony…

– Daj spokój! Mam cztery lata więcej od ciebie i wcale nie narzekam.

– Wiem, wiem, ale tu nie chodzi o to.

– Więc o co? – dopytywał Tabott.

Gregory westchnął.

– Prawda jest taka, że właśnie zdałem sobie sprawę, jak bardzo samotny czuję się ostatnimi czasy. Pomyślałem, że w końcu nadeszła chwila, aby znowu nawiązać kontakt z synem. Zbyt długo z tym zwlekałem. Stary dureń ze mnie. Ile to już minęło? Niemal 20 lat, odkąd…

– Zaraz, zaraz – przerwał mu Benjamin. – To ty masz syna? Nigdy nic o nim nie mówiłeś.

– Nie? – zdziwił się Gregory. – Cóż, rzeczywiście.

– I od 20 lat z nim nie rozmawiałeś? Dlaczego?

Kolchynsky milczał prawie minutę, zanim odpowiedział:

– To skomplikowane. Nie mam ochoty o tym gadać.

Po tych słowach dopił do końca trzecie piwo i na jego twarzy odmalował się bezbrzeżny smutek. Nie trwało to jednak długo. Nagle na ustach Gregorego pojawił się szeroki uśmiech, a on sam rzekł marzycielskim tonem:

– Mój syn… Żałuj Ben, że nie widziałeś go, kiedy Malcolm był mały. Taki śliczny i rezolutny chłopiec! A jaki uzdolniony…

Wówczas opowiedział Tabottowi wszystko o niezwykłych umiejętnościach swojego jedynaka. Wysłuchawszy spokojnie historii przyjaciela, Benjamin pokręcił znacząco głową i rzekł:

– Wiesz co, Greg? Rozumiem, że bardzo kochasz syna, ale z twoich słów wynika, iż był on jakimś cholernym superbohaterem. Miał moc jak jeden z tych X-menów. Wiesz, o czym mówię?

– No ale to prawda. Jeśli nie wierzysz, mogę ci pokazać dowód. Czekaj, mam go gdzieś przy sobie…

Gregory zaczął przeszukiwać kieszenie spodni, lecz Ben mu przerwał:

– Chyba za dużo dziś wypiłeś. Chodź, odwiozę cię do domu.

Pomógł wstać przyjacielowi i zapłacił za niego rachunek. Razem ruszyli w kierunku drzwi. Tabott wyszedł pierwszy. Greg przystanął jeszcze na moment. Z tylnej kieszeni jeansów wyjął złożoną kartkę papieru. Zastanowił się, po czym zgniótł ją w kulkę i rzucił w najdalszy kąt sali. Westchnął głośno i chwiejnym krokiem wyszedł w ślad za Benjaminem.

W lokalu pozostało już bardzo niewielu klientów. Jednym z nich był wysoki blondyn w skórzanej kurtce i okularkach a’la John Lennon. Przez ostatnie pół godziny siedział przy stoliku nieopodal baru i przysłuchiwał się rozmowie starszych panów. Z początku obojętny, lecz później coraz bardziej zaciekawiony niesamowitą opowieścią.

Teraz wstał i powoli, spokojnym krokiem podszedł do skrawka papieru wyrzuconego przez jednego z mężczyzn. Podniósł go i rozłożył. Jeśli zapisana na kartce treść zrobiła na nim jakiekolwiek wrażenie, mężczyzna nie dał tego po sobie poznać. Schował znalezisko do kieszeni kurtki i uważnie rozejrzał się po sali. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Bardzo dobrze. Blondyn uiścił należność za swoje zamówienie i wyszedł w mrok nocy.

Rozdział 2

Ciepły majowy poranek. Dzień zapowiadał się naprawdę wspaniale. No i co? Nie można wierzyć tym od prognozy pogody, znów się pomylili. Przewidywano, że będzie padać okrągłą dobę. Jeden z tych wystrojonych prezenterów, z uśmiechem tak sztucznym, jakby nałykał się prochów i dostał skurczu mięśni twarzy, zapewniał, że nie warto wybierać się na spacer. Patrząc teraz, za kwadrans ósma, na błękit pozbawionego nawet jednej chmurki nieba, rzeczywiście można było się zastanawiać nad dłuższym wyjściem na miasto. Bynajmniej nie z powodu obawy przed zmoknięciem, gdyż bardziej prawdopodobne było to, że w południe dostaniemy udaru słonecznego…

Malcolm Kolchynsky, nauczyciel historii w miejscowej szkole średniej, zamykał właśnie drzwi od swojego skromnego mieszkanka w budynku przy Washington Street, gdy usłyszał przeciągły, nieprzyjemny dźwięk, od którego, nie wiedzieć czemu, włos zawsze jeżył mu się na głowie:

– Miauuu!

Tiger, wielki rudy kocur sąsiadów przysiadł na wycieraczce obok i wpatrywał się w niego swoimi zielonymi ślepiami. Malcolm nigdy nie doszukiwał się w spasionym leniwym zwierzęciu podobieństwa do tygrysa. Wątpił, aby to coś zdołało kiedykolwiek złapać chociaż jedną mysz.

– Cześć, Kocie. Już po spacerze?

Tak go nazywał. Kot. Malcolma zawsze denerwował zwyczaj nadawania pupilom idiotycznych imion. Wolał proste określenia.

– Miau? – Tiger przechylił lekko głowę i postawił uszy.

Browsonowie mieli zwyczaj wypuszczać go codziennie rano, aby sobie pobiegał. Biedne kocisko. Już dawno minęły czasy, kiedy mogło się ono zdobyć na taki wysiłek.

– Wybacz, ale dzisiaj nie mam czasu na pogawędki. Śpieszę się.

Zaczął zbiegać po schodach odprowadzany pełnym zdziwienia spojrzeniem starego kocura. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, aby wysoki mężczyzna nie pogłaskał go po grzbiecie. W ogóle był dziś jakiś nieswój. Denerwował się. Kot wyczuł to. Potrafił bezbłędnie określić nastrój każdego człowieka.

Wyszedłszy z mroku panującego wewnątrz budynku, Malcolm odruchowo zmrużył oczy. Słońce będące już całkiem wysoko na niebie rzucało blask na maski stojących wzdłuż ulicy samochodów. Belfer podszedł do swojego starego forda, grzebiąc w kieszeni w poszukiwaniu kluczyków. Spojrzał przypadkowo w stronę skrzyżowania z Blower Street. Żółty pickup jeszcze tam był. Henry znowu zaspał do pracy. Na myśl o poczciwym pracowniku jedynej działającej w Colchester poczty zrobiło mu się smutno. Żeby wyjeżdżać tak bez pożegnania?

Henry Dawson był jego przyjacielem od… – Malcolm zastanawiał się, ile lat minęło, odkąd spotkali się po raz pierwszy. Nawiązał z nim bliższą znajomość tuż po przybyciu tutaj z Filadelfii, gdzie wcześniej mieszkał z ciotką Mery i studiował swoją ukochaną historię. Tak, to było pięć lat temu. Tuż po uzyskaniu dyplomu znalazł ofertę pracy w szkole w niewielkim Colchester w stanie Pensylwania. Nie zastanawiał się ani chwili. Wiedział, że nie znajdzie lepszej okazji, by wyrwać się wreszcie z rodzinnego miasta. Miał ku temu swoje powody.

Dziwne. Martwi się reakcją Henry’ego, a całkowicie zapomniał o własnej dziewczynie. Czyżby nie zależało mu już na Susan? Oczywiście, że ją kochał. Byli ze sobą bardzo blisko. Znali się niemal pół roku i zamierzali wkrótce ze sobą zamieszkać. Rozmowa z nią byłaby jednak błędem. Susan nie zrozumiałaby podjętej przez niego decyzji. Malcolm sam prawie jej nie rozumiał. Postanowił, że zadzwoni, ale później.

Stał z kluczykami w ręku, gapiąc się na drugą stronę ulicy, kiedy z zamyślenia wyrwał go piskliwy głosik małego Jimmy’ego Andersona:

– Dzień dobry, panie Kolchynsky!

Malcolm odwrócił głowę w stronę, z której dochodził okrzyk, chcąc odpowiedzieć na pozdrowienie, lecz nie zdążył. Jimmy, uczeń drugiej klasy Liceum im. Abrahama Lincolna, przemknął obok niego z prędkością światła, jadąc na deskorolce, z którą nigdy się nie rozstawał.

Historyk cieszył się szacunkiem podopiecznych. Wynikało to głównie z jego oddania sprawie i rzetelności, z jaką prowadził zajęcia. Nie był typem pedagoga zjednującego sobie młodzież charyzmą swej osobowości i gotowego porwać za sobą uczniów. Należał do spokojnych ludzi, lecz jego lekcje wcale nie traciły przez to na atrakcyjności.

– Dobry… – mruknął pod nosem i usadowił się za kierownicą forda.

Spojrzał w lusterko na swoje odbicie i w ciszy zalegającej w dusznym wnętrzu samochodu rozległo się westchnienie. Jak zwykle miał wrażenie, że w czuprynie jego kruczoczarnych włosów pojawiły się już pierwsze siwe niteczki. Miał dopiero 32 lata, lecz uważał, że wygląda na dużo starszego.

Wrzucił wsteczny i powoli wyprowadził pojazd na ulicę. Gdy przejeżdżał obok domu Henry’ego, naszła go ochota, aby wcisnąć hamulec, podbiec do drzwi wejściowych i załomotać w nie z całych sił.

Nie zrobił tego. No bo jakże? Wyrwie go ze snu i powie zaspanemu przyjacielowi: „Cześć Henry, wyjeżdżam dziś przed południem. Nie wiem na jak długo, więc pomyślałem, że chciałbyś o tym usłyszeć?” Spojrzał na zegarek. Za dziesięć ósma. To nie jest najlepsza pora na takie rozmowy. Może spotka go przypadkiem, jak będzie wracał, aby się spakować? Dobrze wiedział, że tak się nie stanie.

Minąwszy cztery kolejne przecznice, dodał nieco gazu. Nie chciał się spóźnić, nie dzisiaj. Nie chodziło tym razem o lekcję historii. Zresztą w piątki i tak zajęcia zaczynał dopiero około dziesiątej. Miał do załatwienia parę spraw.

Stanął na światłach koło stacji benzynowej Stevena Harlscomba. Earl, gadatliwy staruszek, który zwykle go obsługiwał, skinął głową, na co Malcolm odpowiedział tym samym gestem. Niesamowite, z jaką łatwością przychodzi mu pożegnać te wszystkie znajome twarze i zdecydować się na takie nieodpowiedzialne zachowanie.

Nie może jednak zrezygnować. Zbyt długo zwlekał. Podjął decyzję dzisiejszej nocy, a właściwie nad ranem. Przebudził się i ta myśl zaświtała w jego głowie. Coś mówiło mu, że powinien jak najszybciej wyruszyć w drogę. Jeszcze nigdy w życiu nic nie wydawało mu się tak oczywiste i jasne, jak w chwili, gdy leżał w łóżku, rozważając w myślach swoją decyzję. Snu nie pamiętał, nie miało to teraz znaczenia. Liczyło się tylko to, co postanowił, i to, żeby doprowadzić to postanowienie do końca.

Od szkoły dzielił go już niecały kilometr. Posuwał się teraz bardzo wolno. Kilkadziesiąt metrów przed nim miało miejsce pewne zamieszanie. Malcolm wystawił głowę przez okno. Wyglądało na to, że jakaś babka zajechała drogę panu Niezwykle Śpieszącemu Się Do Pracy Biznesmenowi, który wysiadł z wozu i kierował się właśnie w jej stronę. Malcolm nie dosłyszał mężczyzny, ale był pewien, że ten nie proponuje kobiecie wyjścia na kawę. Nie czekając, aż państwo wyjaśnią sobie wszystkie wątpliwości, cofnął nieco pojazd i skręcił w boczną uliczkę. Pojedzie okrężną drogą, ale powinien zdążyć na ósmą do liceum.

Dyrektora Nolana najłatwiej było złapać o tej właśnie porze, kiedy to siedział przy oknie swego gabinetu, paląc pierwszego tego ranka papierosa i patrząc na tłum podążających do szkoły uczniów. W ciągu dnia przede wszystkim był zajęty wszelkiego rodzaju sprawami papierkowymi związanymi z zarządzaniem placówką. W wolnych chwilach zajmował się patrolowaniem korytarzy. Szkoła była całym jego życiem. Śmiało można stwierdzić, że w murach liceum Lincolna spędził większą jego część.

Malcolm zaparkował wóz na swoim stałym miejscu naprzeciw ogromnego dębu. Zatrzasnął z hukiem drzwiczki forda, używając do tego zdecydowanie zbyt wiele siły. Kot miał rację. Nauczyciel denerwował się. Czuł w brzuchu lekkie mrowienie, zupełnie jakby był to jego pierwszy dzień w szkole. Kto wie? Dzisiejszy może być dla niego tym ostatnim.

Rozdział 3

W środku budynku panował przyjemny chłód. Malcolm prześlizgnął się obok stanowiska dowodzenia Dużego Ala, szefa ochrony, który zbył jego powitanie zwyczajowym mruknięciem. Nie zainteresowało go wcześniejsze niż zwykle przybycie historyka. Właśnie oglądał w swym kieszonkowym telewizorku jeden z tych durnych talk-showów.

Gdyby szkołę opanowali terroryści, Al zorientowałby się, że coś jest nie w porządku dopiero w chwili, gdy ci odcięliby dopływ prądu i przerwali jego ulubiony program. Nasz bohater nie wiedział, skąd wziął się przydomek ochroniarza, ale sądził, iż ma on związek raczej z jego słusznych rozmiarów brzuszyskiem niż z wizerunkiem szeryfa.

Kolchynsky skierował się w stronę schodów prowadzących na pierwsze piętro, gdzie znajdował się gabinet dyrektora. Zaczął wchodzić na górę, gdy o mało nie dostał zawału na dźwięk dzwonka, który oznajmił początek zajęć akurat w momencie, kiedy on przechodził tuż pod nim. Malcolm miał czasem wrażenie, że urządzenie to tylko czeka, aby torturować jego i tak już nadwyrężony przez dzieciaki słuch. Jeszcze tego brakowało, by rozbolała go głowa! Na pewno mu to nie pomoże w dalszej części dnia. Torując sobie drogę przez wzburzone morze uczniów, dotarł szczęśliwie do celu. Zapukał do drzwi gabinetu i usłyszawszy stłumiony okrzyk „proszę”, wkroczył do jaskini lwa.

Od jego ostatniej wizyty niewiele się tutaj zmieniło. Prawdą jest, że rzadko bywał u dyrektora. Nigdy nie miał większych problemów z przełożonymi, więc nie było takiej potrzeby.

Panna Howkins, drobniutka sekretarka, obdarzyła Malcolma szerokim uśmiechem i spojrzeniem swych wielkich niebieskich oczu powiększonych jeszcze przez grube szkła jej okularów. Była bardzo młoda. Została zatrudniona jakieś dwa lata temu, prawdopodobnie od razu po ukończeniu studiów. Sprawiała wrażenie pewnej siebie, zupełnie jakby spędziła na podobnym stanowisku co najmniej dekadę.

– Pan Kolchynsky! W czym mogę panu pomóc? – Zrobiła jeszcze szerszy uśmiech, co wydawało się prawie niemożliwe. Malcolma naszła niedorzeczna wizja jego samego – małego chłopca stojącego w sekretariacie szkoły podstawowej w Filadelfii, niewiedzącego, co powiedzieć w takiej sytuacji. Szybko odegnał od siebie tę myśl.

– Czy zastałem dyrektora Nolana? – wyrzucił z siebie.

– Och, ma pan szczęście. Za pół godziny dyrektor ma umówione spotkanie z członkami rady rodziców. Myślę, że znajdzie dla pana chwilę… Dobrze się pan czuje?

Na czole nauczyciela wystąpiły kropelki potu.

– Tak, jestem tylko trochę zmęczony. Nie spałem dziś najlepiej.

Panna Howkins pokiwała ze zrozumieniem głową i podeszła do drzwi znajdujących się na prawo od jej biurka. Zapukała, weszła do środka i po chwili była już z powrotem.

– Proszę bardzo – powiedziała. – Dyrektor oczekuje pana.

– Dziękuję.

Zaraz po wejściu do gabinetu w nozdrza uderzyła go woń papierosowego dymu.

– Malcolm! Co cię tu sprowadza z samego rana? – Nolan wstał z fotela i ruszył w jego kierunku, gasząc w popielniczce dopiero co rozpoczętego papierosa.

Kolchynsky otworzył usta, by odpowiedzieć, ale dyrektor uprzedził go:

– Mam nadzieję, że nie przychodzisz prosić o podwyżkę. Ciężkie czasy. Sam chciałbym takową otrzymać… – Dyrektor wybuchnął śmiechem.

Staruszek zawsze słynął z dużego poczucia humoru. Nauczyciel odparł:

– Nic z tych rzeczy, panie Nolan. Chodzi o coś innego…

Gdy Malcolm wyłożył mu całą sprawę, dyrektorowi od razu zrzedła mina:

– Że co?! Chciałbyś wyjechać? Teraz, zaraz?

Marcus Nolan spojrzał swemu podwładnemu głęboko w oczy. Musiał zadzierać przy tym głowę. Malcolm nie był ponadprzeciętnie wysoki, mierzył około stu osiemdziesięciu centymetrów. To raczej dyrektor był człowiekiem skromnej budowy. Dobiegający pięćdziesiątki, ze starannie uczesanymi jasnobrązowymi włosami i kozią bródką przypominał angielskiego arystokratę.

– Ależ Malcolmie… – Dyrektor zaniepokoił się. – Stało się coś poważnego, czy tak?

Przez głowę Malcolma przebiegło tysiąc myśli naraz. Cały dzisiejszy ranek był zdecydowany opowiedzieć przełożonemu wszystko to, co od tak dawna leżało mu na sercu i miało bezpośredni związek z podjętą przez niego decyzją o wyjeździe. Stał teraz naprzeciwko szefa, zapominając języka w gębie.

Czy naprawdę sądził, że może tak po prostu wyjawić komuś swoją historię i ten ktoś od razu zrozumie motywy jego postępowania? On sam, kiedy się nad tym zastanawiał, oceniał swoje zachowanie jako zbyt pochopne, wręcz nieodpowiedzialne. Jeśli jego wizyta w gabinecie miała przynieść jakikolwiek efekt, musiał zacząć kombinować.

Dyrektor, widząc na jego twarzy wyraz zmieszania oraz traktując brak odpowiedzi jako potwierdzenie, spróbował ponownie:

– No chłopcze, nie krępuj się. Może jakoś ci pomogę.

Rozmowa szła we właściwym kierunku. Malcolm chcąc wykorzystać nadarzającą się okazję, wypalił:

– Ojciec mi umarł!

Było to kłamstwo, ale można powiedzieć, że w jego odczuciu tak właśnie wyglądała rzeczywistość. Na twarzy Nolana odmalował się wyraz autentycznego przerażenia.

– O mój Boże! Tak mi przykro… Nie wiem, co powiedzieć.

Malcolm nie mógł uwierzyć, z jaką łatwością przychodzi mu opowiadanie dalszej części tej bajeczki:

– Tak bardzo nie chciałem przedstawiać tu żadnych szczegółów, aby się nie rozpłakać na środku pańskiego gabinetu…

– Nie gadaj głupot! Chodź i wyrzuć to z siebie.

Dyrektor, pomimo iż ustępował historykowi wzrostem, chwycił go w objęcia i przysunął do siebie. Był bardzo uczuciowy.

Z zewnątrz wyglądało to raczej jak obraz dziecka wypłakującego się w poły marynarki swego rodzica niż dwóch mężczyzn trwających we wspólnym uścisku w tej jakże tragicznej chwili.

– Nie martw się – powiedział Marcus. – Jakoś temu poradzimy.

Malcolm tkwiąc w objęciach własnego szefa, pożałował, że wpadł na ten pomysł. Poklepał tamtego po plecach i rzekł:

– No właśnie panie dyrektorze. Dlatego chciałem prosić o dodatkowy urlop, aby móc pojechać tam i…

– Oczywiście, oczywiście. – Nolan rzucił mu pełne przejęcia spojrzenie. – Znajdziemy jakieś zastępstwo.

Zamyślił się, po czym kontynuował:

– Jestem pewien, że pani Hill zgodzi się na przejęcie twoich zajęć do czasu, aż będziesz gotów do nas wrócić.

– To naprawdę miło z pana strony.

– No co ty! Miałbym odmówić tobie, któremu nigdy nie zdarzyło się spóźnić do pracy, a co dopiero opuścić w niej choćby jeden dzień? Jedź na jak długo potrzebujesz. Będziemy na ciebie czekać.

– Jeszcze raz panu dziękuję.

Odprowadzany niekończącymi się zapewnieniami dyrektora o jego szczerym współczuciu, Malcolm powoli wycofywał się w kierunku drzwi. Pożegnał pana Nolana oraz pannę Howkins i znalazł się na opustoszałym korytarzu.

Wziął głęboki wdech. Udało się. Sprawę zabezpieczenia własnej posady ma już za sobą. Gdy powiedziało się A, trzeba powiedzieć i B. Nie ma co zwlekać, czeka go długa droga.

Zbiegł po schodach i przystanął na moment przy stanowisku Dużego Ala. Ten nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. W telewizorku pewna starsza pani okładała torebką siedzącego obok niej potężnie zbudowanego mężczyznę. Prowadząca program dziennikarka bezskutecznie próbowała rozdzielić ową parę, a może raczej ratować nieszczęśnika przed niepohamowaną agresją staruszki. Publiczność zgromadzona w studiu była wniebowzięta.

Malcolm zostawił ochroniarza z jego „obowiązkami” i wyszedł na dziedziniec. Minął siedzącą na ławce parę nastolatków, pokonał dzielące go od forda kilkanaście metrów i wskoczył za kierownicę samochodu. Rzucił jeszcze ostatnie spojrzenie w kierunku budynku szkoły i odjechał.

Malcolm Kolchynsky, najlepszy nauczyciel historii, jaki kiedykolwiek pracował w Liceum im. Lincolna, na następnym skrzyżowaniu skręcił w prawo i dodał gazu. Los miał sprawić, że już nigdy nie przestąpi ponownie jego progu.

 

Po drodze do domu wstąpił na małe zakupy do supermarketu. Chodziło głównie o produkty żywnościowe, z których zamierzał przygotować sobie posiłek na czekającą go długą podróż. Kiedy tylko mógł, unikał wszelkiego rodzaju podejrzanych przydrożnych restauracji. Miał słaby żołądek i nie chciał ryzykować niepotrzebnymi komplikacjami.

Następnie udał się do księgarni, aby zaopatrzyć się w niezbędne dla siebie: mapę samochodową USA oraz mapę turystyczną okolic, w które się wybierał, czyli północnej części stanu Pensylwania.

Postanowił, że auto zatankuje później. Na pewno natknąłby się na Earla, a nie miał ochoty z nikim rozmawiać. Zaparkował przed domem i wyjął zakupy z bagażnika. Po żółtym pickupie Henry’ego nie było ani śladu. Malcolm w głębi serca ucieszył się z tego powodu. Zupełnie jakby chwilowy brak pojazdu, z którym wiązało się tyle wspomnień, ułatwił mu spokojne pożegnanie się na jakiś czas z otoczeniem stanowiącym jego codzienność przez kilka ostatnich lat. W tym okresie wyjeżdżał z Colchester, parotysięcznego miasteczka położonego na północny zachód od Filadelfii, najwyżej dziesięć razy, nigdy na dłużej niż na parę dni.

Za wyjątkiem Susan nic go tutaj nie trzymało. W Colchester nie mieszkał nikt z jego rodziny. Zresztą jedyną krewną Malcolma była stara ciotka Mery oraz kuzyni z Nowego Jorku, których tak naprawdę nigdy nie widział. No i jest jeszcze oczywiście ojciec, do którego wybierał się właśnie z wizytą.

Wszedł do mieszkania i przygotował trochę kanapek. Spakował się w największą za swoich walizek. Ze schowka w szafie wyjął pudełko, w którym przechowywał oszczędności. Nie wiedział, ile będzie potrzebował, więc wziął całą sumę. Zasłonił wszystkie okna i jeszcze raz obszedł mieszkanie, sprawdzając, czy niczego nie zapomniał.

Zszedł na dół i wrzucił walizkę do bagażnika. Gdy odjeżdżał, kątem oka dostrzegł jakiś ruch w oknie swojej sypialni. Nie, pomylił się – to u Browsonów. Tiger siedział na parapecie za szybą i wpatrywał się w Malcolma. Nauczyciel wmawiał sobie, że mu się przywidziało, ale nie było wątpliwości. Kot wyraźnie mrugnął do niego. To dobry znak.

Rozdział 4

Biały ford escort rocznik 91. mknął drogą krajową numer 476 na północ, na spotkanie przeznaczenia. Ciągnący się za nim sznur samochodów trąbił nieustannie, nie podzielając widocznie zdania na temat prędkości tej podróży. Co chwilę, kiedy tylko nadarzała się taka okazja, kolejni kierowcy wyprzedzali Malcolma, rzucając w jego kierunku pełne nienawiści spojrzenia. On sam nie zwracał na to wszystko uwagi.

Do południa zdążył przejechać jedynie czterdzieści kilometrów, ale jemu taki postęp odpowiadał. Był człowiekiem spokojnym, co może aż za bardzo rzutowało na jego sposób prowadzenia pojazdu, ale w rzeczywistości miało raczej związek z regułą jaką wyznawał: „Śpiesz się powoli”.

Malcolm był mężczyzną z zasadami. Większość z nich wpoiła mu ciotka Mery, samodzielnie wychowująca chłopca, odkąd ukończył on dwanaście lat. Fakt ten miał niezwykle duże znaczenie dla jego późniejszych losów. Odcisnął swe piętno na charakterze Malcolma, a przede wszystkim na jego stosunku do ojca.

Mery Olson nienawidziła Gregory’ego Kolchynsky’ego od samego początku, kiedy tylko spotkała go na przyjęciu charytatywnym w jednym z domów kultury w Filadelfii.

Niespełna dwudziestoczteroletni wówczas Greg pomagał tam organizatorom jako wolontariusz. Pełen zapału wesoły wysoki brunet od razu zwrócił uwagę jej młodszej siostry, którą Mery zabrała wraz z sobą na zabawę. Przelotna znajomość przerodziła się w uczucie. 20 kwietnia 1976 roku, trzy lata od czasu, kiedy się poznali, Katrin Olson poślubiła Grega. Dwa lata później na świat przyszedł Malcolm.

Mery, która na zawsze pozostała starą panną, nigdy nie wybaczyła Kolchynsky’emu, że ten miał czelność zabrać im małą Katrin, jej ukochaną siostrę. To właśnie Grega obarczała całą winą za jej tragiczną śmierć w 1990 roku.

***

Katrin co chwilę spoglądała nerwowo na wiszący na ścianie zegar. Greg spóźniał się z telefonem już pięć minut. Nigdy mu się to nie zdarzało. Od czterech lat codziennie o godzinie czwartej po południu podjeżdżał po nią pod bibliotekę, odebrawszy uprzednio Malcolma ze szkoły.

Gregory pracował w niewielkiej firmie Benny & Teddy jako pomocnik geodety. Inżynier Ted Smith założył ją wraz z bratem Benem jakieś dziesięć lat temu. Zatrudniali kilkanaścioro osób, w tym pana Kolchynsky’ego. Brali udział głównie w małych budowach prowadzonych na terenie Filadelfii oraz we wszelkiego rodzaju pracach inwentaryzacyjnych.

Wskazówka odliczająca sekundy zakreśliła kolejny okrąg.

– Widocznie coś mu wypadło… – powiedziała Sara.

Rudowłosa piękność, do której niejednokrotnie wzdychała męska część czytelników biblioteki, siedziała obok Katrin. Wyczuwała lekkie podenerwowanie koleżanki. – Na pewno zaraz zadzwoni – dodała.

Jakby za sprawą magicznego zaklęcia komórka Katrin ożyła. Kobieta czym prędzej wcisnęła klawisz rozmowy.

– Cześć, kochanie – powiedział Gregory. – Wybacz, ale dzisiaj nie mogę po ciebie przyjechać. Mamy tu mały problem ze sprzętem. Muszę pomóc chłopakom. Zajmie mi to przynajmniej godzinę, więc nie ma sensu, abyś czekała.

– Dobrze, rozumiem. Powinieneś był jednak wcześniej mnie o tym poinformować. Trzeba przecież odebrać Malcolma ze szkoły. Biedaczek pewnie już zaczął się denerwować…

– Wiem, przepraszam. Chciałem do ciebie zadzwonić, ale byłem tak strasznie zajęty – tłumaczył się jej mąż.

Katrin westchnęła tylko i powiedziała:

– Nie przejmuj się, trudno. Wezmę taksówkę i sama po niego pojadę. Spotkamy się wieczorem w domu.

– Jesteś wielka. Kocham cię.

– Ja ciebie też. Do zobaczenia.

Katrin wstała zza biurka, chowając komórkę do torebki.

– Nie może dziś po mnie przyjechać – powiedziała do Sary. – Muszę sama odebrać Malcolma.

– No to do jutra – odparła jej koleżanka.

Katrin wyłączyła swój komputer, założyła płaszcz i pożegnała się z Sarą. Na zewnątrz wsiadła do taksówki i pojechała po syna.

Była to pierwsza z zaistniałych okoliczności.

 

Mały Adam Roberts bawił się z siostrzyczką pożyczoną od kolegi piłką do kosza. Rzucali nią do siebie, chichocząc radośnie. Stali zdecydowanie zbyt blisko ulicy.

To była druga okoliczność.

 

Nie chcąc dłużej słuchać krzyków Audrey, Tom wybiegł z domu, trzaskając za sobą drzwiami. Właśnie pokłócił się z dziewczyną. Niech to szlag! Zaczęło się między nimi układać, a jej zachciało się teraz wyjeżdżać na studia do stolicy. Jeśli o niego chodzi, może już tam sobie zostać. Przestało mu zależeć.

Wskoczył do swojego potężnego dodge’a i ruszył prosto przed siebie, zaciskając ze złości dłonie na kierownicy. Jechał zdecydowanie za szybko.

Okoliczność numer trzy.

 

Taksówka, w której siedzieli Katrin i Malcolm, mijała osiedle domków jednorodzinnych przy South Street, jadąc lewym pasem. Kilkadziesiąt merów dalej, na poboczu dzieci bawiły się piłką. W tym samym czasie zza rogu ulicy wyjechał Tom i z piskiem opon skręcił w South Street. Wyprzedzał taksówkę, pędząc prawym pasem.

Adam nie zdołał wówczas chwycić piłki, która potoczyła się w kierunku jezdni. Tom miał za dużo spraw na głowie, a prędkościomierz w jego samochodzie wskazywał zbyt wielką liczbę, aby chłopak zareagował właściwie. Widząc podbiegające do krawężnika dziecko, szarpnął kierownicą w lewo. Wóz Toma uderzył w bok taksówki, spychając ją na przeciwległy pas ruchu.

Niestety wtedy zaistniała czwarta z okoliczności. Z naprzeciwka nadjeżdżała ciężarówka.

Był to zbieg czterech okoliczności. Tak to nazywają. Tak się mówi…

***

Malcolm postanowił zrobić sobie małą przerwę w podróży. Zjechał z autostrady na specjalnie wyznaczony w tym celu parking. Mięśnie naprawdę porządnie mu już zdrętwiały. Nie był zbytnio wysportowany, lecz jego sylwetka prezentowała się całkiem nieźle. Szczupły, ale nie anemiczny.

Na niebie nie było widać ani jednej chmurki. Wymarzona pogoda na podróż. Trzeba to wykorzystać. Będzie jechał cały dzień. Ile mu jeszcze zostało?

Zgodnie z tym, co pamiętał, od Treston, małego miasta północnej Pensylwanii, w którym przez ostatnie dziesięć lat mieszkał podobno Gregory Kolchynsky, dzieliło go około dwustu kilometrów. Spory kawał drogi, ale ocenił, że uda mu się tam dojechać, zanim zapadnie zmrok.

Zgasił silnik i wyjął z kieszeni komórkę. Uznał, że najwyższy czas zadzwonić do Susan. Teraz, kiedy oddalił się już od domu i zrealizował część swojego planu, powinno mu być łatwiej z nią rozmawiać. Choćby nie wiadomo jak bardzo go prosiła, nie zawróci. Zabrnął za daleko, aby się cofnąć.

Dziewczyna odebrała po trzecim sygnale.

– Malcolm? To ty? Nie powinieneś właśnie prowadzić zajęć?

– Słuchaj, Susan. Musiałem na jakiś czas wyjechać z Colchester. Postanowiłem odwiedzić ojca.

– Nie utrzymywałeś z nim dotąd żadnych kontaktów. – Zdziwiła się.

– Wiem, ale to wyjątkowa sytuacja. Wyjaśniłbym ci, jednak zajęłoby mi to z kilka godzin.

– Cóż, skoro tak twierdzisz… – Susan nie sprzeczała się. – Tylko wracaj jak najprędzej.

– Oczywiście, kocham cię.

– Ja ciebie też, pa!

Malcolm rozłączył się i schował telefon. Zaczął się zastanawiać, dlaczego jego dziewczyna nie przejęła się zupełnie tym, że tak nagle wyjechał. Czyżby jej na nim nie zależało? Przeraził się na tę myśl.

Kolchynsky od zawsze obawiał się, że pewnego dnia Susan go zostawi. Nie mógł uwierzyć w swoje dotychczasowe szczęście. Piękna i inteligentna była modelka miałaby zwrócić uwagę na takiego przeciętnego faceta jak on? Ta jednak dostrzegła drzemiący w nim potencjał.

Malcolm był nieśmiałym człowiekiem i miał bardzo niską samoocenę. W znacznym stopniu przyczyniła się do tego śmierć matki, która spotkała go w wieku zaledwie dwunastu lat. Jeszcze większy wpływ na osobowość chłopca miało porzucenie go potem przez ojca. Od tej pory w jego sercu zagnieździł się lęk przed stratą jakiejkolwiek bliskiej mu osoby. Dlatego tak kurczowo trzymał się związku z Susan.

Nauczyciel odegnał od siebie przykre myśli i wysiadł z samochodu. Oparł się o maskę forda i zaczął zajadać sporządzone naprędce kanapki.

Z oddali dobiegały do niego czyjeś pokrzykiwania. Odwrócił się, aby zlokalizować źródło dźwięku. Na drugim końcu parkingu zatrzymało się młode małżeństwo z dziećmi. Turyści. Był o tym przekonany. Nie wiadomo dlaczego, ale zawsze łatwo jest ich rozpoznać.

Nie mylił się. Głowa rodziny, popędzana nieustannym jazgotem swojej lubej, sięgnęła do wozu, wyciągając zeń mapę. Było więcej niż pewne, że się zgubili.

Po kilkuminutowym bezowocnym wpatrywaniu się w swoje źródło wiedzy, mężczyzna skierował bezradny wzrok na małżonkę. Kobieta skinęła głową w kierunku rozbawionego tą sceną Malcolma i powiedziała coś do męża. Ten wzruszył ramionami i podszedł niepewnie do historyka.

– Przepraszam, że przeszkadzam, ale miałem nadzieję, że nam pan pomoże – powiedział nieznajomy.

– Słucham – odparł profesor.

– Właśnie wybieramy się w odwiedziny do rodziców Emmy, którzy mieszkają w Scranton, na północy. Jedziemy aż z Waszyngtonu. Słyszeliśmy, że gdzieś w tych okolicach znajduje się to słynne muzeum poświęcone królikowi Konstantemu i jego przyjaciołom: żółwiowi Ernestowi, kretowi Apoloniuszowi…

Facet stał przed Malcolmem i wymieniał kolejne imiona zwierzaków, a na twarzy nauczyciela malował się coraz większy wyraz przerażenia. Dlaczego właśnie on musiał trafić na tego wariata?

Mężczyzna widocznie błędnie odczytał jego reakcję, gdyż powiedział:

– Nie zna ich pan? To bohaterowie tej nowej kreskówki dla dzieci. Moje pociechy ją uwielbiają.

Malcolm nie miał ochoty stać na tym parkingu i gadać o jakichś głupich zwierzątkach z bajki. Chociaż dlaczego go to dziwiło? Skoro powstają muzea poświęcone Świętemu Mikołajowi albo legendarnej Wielkiej Stopie, to widocznie ktoś mógł stworzyć też opowiadające wyłącznie o króliku Konstantym. Czy aby na pewno? Nie, nie, nie! To po prostu nie mieściło się w głowie. Głupota ludzka nie zna granic.

W międzyczasie podbiegły do nich dzieci i zaczęły przeraźliwie jazgotać, na podobieństwo swojej matki. Po raz drugi tego dnia Malcolmowi zaczęło zbierać się na migrenę.

– Przykro mi – powiedział profesor. – Jestem tu tylko przejazdem. Nie wiem, gdzie to jest.

Mężczyzna wyglądał na zawiedzionego. Kolchynsky współczuł mu trochę z powodu rozmowy, jaką ten będzie musiał przeprowadzić ze swoją energiczną małżonką. To jednak nie jest jego zmartwienie. Zbyt długo tu zabawił. Pożegnał rozmówcę, wskoczył do forda i czym prędzej odjechał. Po chwili był już z powrotem na autostradzie.

Nagle naszła go refleksja o własnym życiu. Czy kiedykolwiek się ożeni i będzie miał dzieci? Musiał przyznać, że trochę boi się ślubu. Było mu dobrze tak jak do tej pory. Nie chciał niczego zmieniać. Tak naprawdę był przeciwnikiem wszelkiego rodzaju zmian.

Od kilku lat mieszkał w Colchester, całkowicie poświęcając się pracy. Historia była jego pasją. Zaraził się nią w dzieciństwie, gdy oglądał jeden z programów naukowych. Odcinek poświęcony był wielkiemu wodzowi starożytności, Aleksandrowi Macedońskiemu, który został później ulubieńcem profesora.

Malcolm zawsze czytał bardzo dużo książek. Od czasu do czasu spotykał się przy piwie ze swoim jedynym przyjacielem, listonoszem Henrym Dawsonem, czasem także chodził na randki z Susan. To wszystko. Taki już miał charakter, żył w swoim własnym świecie. Ale kto wie, jak potoczyłyby się jego losy, gdyby w 1990 roku to ojciec przyjechał po niego do szkoły i wraz z matką wróciliby do domu.

Nim nadszedł wieczór, Malcolm zdążył pokonać całą zaplanowaną na ten dzień drogę. Zastanawiał się właśnie, czy nie powinien stanąć i sprawdzić na mapie, gdzie obecnie się znajduje, gdy zza zakrętu wyłoniła się ogromna tablica z napisem: „Miasto Treston wita przybyszów”. Ścisnęło go w żołądku. Zbliżał się moment, na który tak długo czekał.

Ciekawe, co czuł Aleksander, gdy na czele wielotysięcznej armii dotarł do stóp wielkiego pasma Hindukuszu, za którym miał znajdować się kraniec znanego ówczesnym ludziom świata. Strach przed nieznanym? Zapewne tak. Był przecież zwykłym śmiertelnikiem. Nawet najwięksi mają swoje słabości. Ta myśl dodała mu nieco odwagi.

Rozdział 5

W miarę upływu czasu, im dalej posuwał się na północ, tym otaczający go krajobraz gwałtowniej zmieniał swe oblicze. Stan Pensylwania ma kształt ogromnego prostokąta, którego krótszy, wschodni bok, jako jedyny posiada nieco pofalowaną linię. Jest tak, ponieważ granicę z sąsiadującym z nim stanem New Jersey wyznacza płynąca tamtędy wielka rzeka Delaware. Mija ona między innymi Filadelfię, wpada do zatoki Delaware, a stamtąd do Atlantyku. Na swoim północno-wschodnim krańcu Pensylwania ma dostęp do wielkiego jeziora Erie. Przez całą przekątną stanu, z południowego zachodu w kierunku północno-wschodnim rozciąga się potężne pasmo Appalachów. Na północy zdecydowanie przeważają lasy, całkowicie dominują tam tereny górzyste. Na próżno szukać tu większych ośrodków miejskich, praktycznie cała ludność stanu skupiona jest w jego południowej części.

Malcolm, wyruszając z Colchester, znajdującego się w powiecie Bucks, podążał w górę rzeki Delaware, przemierzając kolejno hrabstwa Northampton i Monroe. Tereny nizinne zostały zastąpione przez niższe partie gór.

Malcolm skręcił w route 80 i teraz posuwał się nią na zachód. Trasa stawała się coraz bardziej kręta, a mijane wzgórza coraz większe. Gdzieś na wysokości Jersey Shore zboczył w mniej uczęszczaną drogę 880. Odtąd jechał już tylko na północ, mijając nieliczne miasteczka. Wciąż piął się pod górę, zapuszczając się w dzikie, leśne ostępy.

Dobrze, że dotarł do Treston, zanim zaczęło się ściemniać. Nie uśmiechała mu się perspektywa błądzenia po nocy w tej nieprzyjaznej dla człowieka okolicy.

Jakieś sto metrów za tablicą powitalną dostrzegł właściwy znak drogowy, informujący go o tym, że właśnie przekracza granice miasteczka. Za następnym zakrętem zwolnił instynktownie, widząc znajdujący się przed nim niewielki, kamienny most. Przejeżdżając przez niego, spojrzał w dół na przepływający tuż pod nim wartki potok. W otaczającym go ze wszystkich stron gęstym lesie było coś magicznego. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak tu pięknie. Nie dziwiło go teraz, że ojciec zamieszkał właśnie w tym miejscu.

Ciemny gąszcz zaczął nagle się przerzedzać. Malcolm dostrzegł w oddali jakieś budynki. Droga, którą jechał, dzieliła Treston na dwie równe części. Z początku mijał pojedyncze domki jednorodzinne stojące po obu stronach jezdni, potem coraz większe ich skupiska, aż w końcu jezdnia zaczęła się rozgałęziać.

Rozglądając się dookoła, ocenił, że miasto jest zdecydowanie mniejsze, niż przypuszczał. Mogło liczyć najwyżej półtora tysiąca mieszkańców. Było położone na czymś w rodzaju niewielkiego płaskowyżu. Wyglądało bardzo typowo. Jedyny działający szpital, szkoła i średniej wielkości kościół znajdowały się w okolicach centrum, w bliskim sąsiedztwie miejskiego ratusza. Naprzeciwko, po drugiej stronie małego placyku, miała swą siedzibę komenda policji.

Styl architektoniczny budynków był podobny, za wyjątkiem kilkunastu domów skupionych wokół kościoła. Była to pozostałość po osiedlu górniczym z początku lat 50., z którego z czasem wyrosło miasto. Położona w odległości dwóch kilometrów kopalnia węgla kamiennego od dawna już nie funkcjonowała. Zamknięto ją z powodu spadku wydobycia.

Uwagę Malcolma zwrócił ogromny czerwony napis znajdujący się nad jednym z przydrożnych budynków: Bar „U Billa”. Może będą tu wiedzieli, gdzie może znaleźć Gregory’ego Kolchynsky’ego? Na pewno. W takiej mieścinie wszyscy są ze sobą po imieniu.

Wysiadł z forda i zrobił kilka kroków w kierunku drzwi. Nagle zatrzymał się. Poczuł, że nie ma ochoty ogłaszać wszem i wobec swojego przyjazdu oraz celu tej wizyty. Wolał zrobić to po cichu.

Wrócił do samochodu. Krążył w kółko, szukając jakiegoś domu, w którym mógłby zapytać o drogę. W końcu wybrał jeden, stojący nieco na uboczu. Była to zła decyzja, popełnił duży błąd. Cóż, miał dziś pecha, zresztą nie po raz ostatni tego dnia.

Biały parterowy domek, przed którym przystanął nauczyciel, należał do Elizabeth Caroll. Osiemdziesięcioletnia staruszka, wdowa po miejscowym zegarmistrzu od kilkunastu lat mieszkała całkiem sama. Bardzo brakowało jej czyjegoś towarzystwa. Posiadała oczywiście grupę bliskich przyjaciółek, ale niestety ze względu na zły stan zdrowia, rzadko decydowała się na wyjście na miasto. Z koleżankami, które, łagodnie mówiąc, też nie należały do najmłodszych, kontaktowała się więc przy pomocy telefonu stacjonarnego.

Telefon. Urządzenie, bez którego większość kobiet nie zdołałaby przeżyć nawet doby. W skrajnych przypadkach czas ten skraca się do godziny. Panie używają go we wszystkich możliwych sytuacjach. Jest niezbędny, gdy chcemy powiadomić drugą osobę o tym, z kim spotyka się blondyna z naprzeciwka, że pies sąsiadów znów załatwił się na nasz trawnik albo że trafiliśmy w sklepie na doskonałą okazję, kiedy kupiwszy śliczną szóstą parę butów, dostaliśmy 30% zniżki na kolejną.

Nie inaczej rzecz się miała, jeśli chodzi o Elizabeth. Staruszka była czołową plotkarą w mieście. Dziennej normy, jaką wyrabiała zwykle w wyszukiwaniu i przekazywaniu informacji, nie powstydziłyby się czołowe amerykańskie gazety. Przypadek sprawił, że nie dotarły do niej jeszcze wieści o porannym zdarzeniu, które miało miejsce w centrum Treston. Malcolm zebrał się w sobie i podszedł do potężnych, zdobionych mosiądzem drzwi. Po obu stronach prowadzącego do nich chodnika rosły przepiękne klomby kwiatów, których gatunku za nic w świecie nie potrafił rozpoznać. Unoszący się wokół zapach był niezwykle intensywny. Zadzwonił dwukrotnie. Otworzyła mu osoba, której zupełnie się nie spodziewał. Staruszka zmierzyła przybysza badawczym spojrzeniem swych błękitnych oczu.

– Dzień dobry szanownej pani… – zaczął powoli.

Elizabeth wciąż czujnie mu się przyglądała.

– Nie wie pani może, gdzie mógłbym znaleźć niejakiego Gregory’ego Kolchynsky’ego?

Kobieta nie odpowiedziała, tylko zmarszczyła lekko czoło. Pewnie jest głucha – pomyślał. Spróbował ponownie, podnosząc nieco głos, lecz staruszka mu przerwała:

– Kim pan jest? – zapytała. Nie znała tego mężczyzny. Była pewna, że nigdy wcześniej nie widziała go w miasteczku.

– Gregory to mój ojciec – wyjaśnił. – Przyjechałem go odwiedzić.

Elizabeth zrobiła się jeszcze bardziej podejrzliwa. Myślała, że stary nie ma żadnej bliskiej rodziny. Nikt nigdy nie przybywał do niego z wizytą i wiedzieli o tym dobrze wszyscy w Treston.

– Syn Grega? – spytała. – Nie jest pan zbytnio do niego podobny…

Malcolm nie przewidział, że rozmowa może przybrać taki obrót. Wyznał szczerze, kim jest, gdyż uważał, iż zatajenie prawdy tylko skomplikuje sprawę. Tymczasem ta kobieta robiła niepotrzebne trudności. Nie chciał, aby zaczęła pytać o jakiekolwiek szczegóły, ponieważ wywołałoby to kolejne komplikacje. Ostatni raz widział się z ojcem prawie dwadzieścia lat temu. Nie miał pojęcia, co Gregory porabiał przez cały ten czas.

– Cóż – powiedział. – Nie mam wpływu na to, jak wyglądam.

– Skoro jest pan tym, za kogo się podaje, powinien pan wiedzieć, gdzie mieszka.

Kolejne trudności. Zdawał sobie sprawę, jak dziwnie wygląda to, iż nie zna dokładnego adresu, lecz naprawdę nigdy go nie potrzebował. Nagle uzmysłowił sobie, że może przecież pokazać jej swój dowód tożsamości.

– No tak, ale łatwo jest coś takiego podrobić – stwierdziła kobieta, oddając mu dokumenty.

Co za upierdliwy babsztyl! Chwycił się ostatniej szansy. Wyjął z portfela wspólne zdjęcie rodziców zrobione tuż po ich ślubie. Ciotka Mery nigdy nie lubiła tej fotografii, dlatego chętnie oddała pamiątkę siostrzeńcowi. Pokazał ją teraz starszej pani. Na jej twarzy jak na dłoni można było dostrzec toczący się wewnątrz spór dwóch odmiennych racji.

– No nie wiem… – zamyśliła się. – Chyba rzeczywiście mówi pan prawdę. Tylko co, u licha, sprowadza tu pana o tej porze?

„Sam chciałbym to wiedzieć” – pomyślał nauczyciel, ale nie powiedział tego głośno. Zamiast tego rzekł:

– Cóż, to bardzo skomplikowane. Można powiedzieć, że przyjechałem rozliczyć się z przeszłością. To dla mnie bardzo ważne, aby z nim porozmawiać.

– Nie mogłeś zadzwonić? – zdziwiła się staruszka.

Jego cierpliwość była na wyczerpaniu.

– To nie jest rozmowa, którą można by odbyć przez telefon – wyjaśnił.

Tajemniczy mężczyzna jeszcze bardziej zaintrygował Elizabeth. Niech no tylko Barbara się o tym dowie. Syn marnotrawny Gregory’ego Kolchynsky’ego przybywa do Treston i to ona jako pierwsza go spotyka! Przyjaciółka jej nie uwierzy. Chciała jak najszybciej się z nią tym podzielić, więc zdradziła Malcolmowi informację na temat miejsca zamieszkania jego ojca.

– Dom Grega położony jest za miastem – powiedziała. – Musi pan jechać jakieś półtora kilometra, licząc od zniszczonej chałupy tego pijaka Braileya, którego Bóg niechaj pokarze za jego podłe grzechy, a następnie skręcić w leśną drogę pojawiającą się w pewnym momencie po lewej stronie jezdni. Stoi tam taki wielki głaz w kształcie stożka, którego nie sposób przegapić. Tuż za nim należy szukać dróżki. Tyle mogę panu pomóc. Nie wiem, jak daleko w lesie mieszka Gregory, ponieważ nigdy tam nie byłam. Boję się tego miejsca. Zresztą nie ja jedna. Podobno żyje on w sąsiedztwie tej opuszczonej kopalni. – Wzdrygnęła się, wypowiadając ostatnie zdanie. Nie uszło to uwadze Malcolma.

Kiedy tak stał i rozmawiał ze staruszką, zaczęło się ściemniać. Nie chciał już tracić więcej czasu.

– Bardzo pani dziękuję za pomoc – powiedział. – Na mnie już pora.

Elizabeth także się śpieszyło. Nie mogła się doczekać, aby zatelefonować do Barbary. Pożegnała Malcolma, zatrzaskując mu drzwi przed nosem. Pobiegła do salonu i chwyciła za słuchawkę stojącego na stoliku aparatu.

Biedna Elizabeth. Jeśli przekazywane przez telefon nowiny można by porównać do złowionych w oceanie ryb, wiadomość o przybyciu Malcolma była zaledwie płotką, podczas gdy ta należąca do Barbary osiągała rozmiary dorosłego walenia. Nie, to nie była przesada, bowiem Barbara dowiedziała się już o tragedii, która rankiem wydarzyła się w Treston.

Staruszka zaczęła nawijać do przyjaciółki o Malcolmie, lecz ta ją przekrzyczała. Barbara opowiedziała koleżance o wypadku. Elizabeth natychmiast opadła sztuczna szczęka.

Kolchynsky przejechał obok domu słynnego w mieście amatora napojów alkoholowych i zaczął odliczać kolejne metry dzielące go od celu tej szaleńczej podróży. Coraz bardziej się denerwował. Był myślami tak daleko stąd, że nie zauważył jadącego w ślad za nim samochodu. Mógł go usprawiedliwiać fakt, iż auto miało zgaszone światła, a było już naprawdę bardzo ciemno. Kierowca tajemniczego wozu nie potrzebował ich, gdyż świetnie znał okolicę. Było to w końcu jego podwórko.

Malcolm myślał, że przeoczył opisany przez staruszkę znak, gdy nagle w blasku reflektorów dostrzegł coś po lewej stronie drogi. Był to kamień stojący dokładnie w miejscu wspomnianym przez Elizabeth. Miał owalny kształt i zwężał się ku górze. Był bardzo wysoki. „Musi ważyć kilka ton” – pomyślał historyk. Nie chciało mu się wierzyć, że ktoś zadał sobie tyle trudu, aby go tu postawić. Wszystko jednak na to wskazywało. Dookoła rósł gęsty las, a po obu stronach drogi – dzikie zarośla. Głaz wyglądał nienaturalnie, nie pasował tu. Najpierw ta dziwna reakcja starej kobiety, kiedy wspomniała o kopalni, a teraz ten zagadkowy drogowskaz. Coraz mniej mu się to podobało.

Przejechał obok kamienia, zmniejszając nieco prędkość. Już po chwili pojawiła się opisywana przez starszą kobietę leśna dróżka. Skręcił w nią, mając sporo wątpliwości, czy powinien to robić. Ford zaczął podskakiwać na wybojach. O boki samochodu ocierały się krzewy. Było bardzo wąsko. Malcolm posuwał się mozolnie w głąb ciemnej gęstwiny lasu. Tajemniczy pojazd podążał za nim niczym cień.

W pewnym momencie zorientował się, że musiał przejechać już co najmniej kilometr. Zaczął się zastanawiać, czy aby staruszka nie uznała go za kolejnego grzesznika i nie wskazała mu drogi wiodącej na skraj jednej z tych okropnych przepaści, które widział podczas swej dzisiejszej podróży. To mogłoby być do niej podobne. Gdyby nagle zza drzew wyłoniła się krawędź urwiska, nie miałby czasu zareagować i wnet stoczyłby się w otchłań, spiesząc na spotkanie świętego Piotra. Ta myśl nie dawała mu spokoju.

Malcolm czuł się niczym Charlie Marlow, słynny bohater powieści Josepha Conrada, zapuszczający się wraz ze swymi ludźmi w samo serce Czarnego Lądu. Kiedy już sądził, że ta droga prowadzi donikąd, zaczęła się ona gwałtownie poszerzać. Nieprzenikniona ściana lasu po jej obu stronach momentalnie znikła. Biały ford nauczyciela znalazł się na czymś w rodzaju dużej polany. On sam, przejechawszy kilkanaście metrów, w oddali dojrzał zarys jakiegoś budynku, którego ogromne rozmiary wyławiało z ciemności blade światło księżyca. Musiał być wart fortunę.

Malcolm podjechał przed schody prowadzące na werandę. Drewniane ściany domostwa prezentowały się wyjątkowo ponuro. Cały budynek pogrążony był w mroku.

Kolchynsky spojrzał na fosforyzującą tarczę swego zegarka. Dwadzieścia trzy po dziesiątej. Ktokolwiek tu mieszkał, widocznie poszedł już spać. Historyk poczuł się zawiedziony. Nie po to jechał tu kilkaset kilometrów, aby teraz tak po prostu zrezygnować, tylko dlatego że nie chciał budzić domowników. Wciąż miał jednak wrażenie, że ojca tutaj nie ma. Było to bardzo silne przeczucie, którego nigdy wcześniej, za wyjątkiem dzisiejszego poranka, nie doświadczył.

Chociaż starał się stąpać po cichu, drewniane schody przeraźliwie skrzypiały pod naciskiem jego stóp. Podszedł do wrót domostwa i nacisnął znajdujący się nieopodal guzik dzwonka. W całym budynku rozległo się głośne „ding-dong”. Odczekał kilka sekund, lecz nikt nie otwierał.

– Halo! – zawołał Malcolm. – Czy jest tam kto?

Odpowiedziała mu krótka cisza, którą przerwał niski basowy pomruk.

– Oczywiście, że nikogo tam nie ma – odezwał się głos za jego plecami. – Tylko nie udawaj, że o tym nie wiedziałeś, cwaniaczku.

Malcolm usłyszał czyjś wesoły śmiech i szczęk odbezpieczanej broni.

Rozdział 6

Co sprawiło, że pewnego pięknego majowego dnia poważany nauczyciel historii postanowił zostawić swoje dotychczasowe życie i wyruszyć w podróż w nieznane? Z pewnością musiał to być ważny powód, gdyż nasz bohater nie był typem człowieka, który zachowuje się lekkomyślnie. Sprawę tę można by łagodnie nazwać skomplikowaną. Niewątpliwie miała ona związek z pewnym wypadkiem samochodowym, który wydarzył się w Filadelfii 20 lat temu.

Dwunastoletni wówczas Malcolm jako jedyny przeżył czołowe zderzenie z ciężarówką. Kierowca taksówki oraz matka chłopca zginęli na miejscu. Dziecko nie wyszło jednak z tego bez szwanku. Malcolm doznał poważnego urazu głowy, którego następstwem było pojawienie się u niego całkowitej amnezji. Utracił wszelkie wspomnienia sprzed dnia wypadku, w tym wiedzę o swoich niezwykłych umiejętnościach przewidywania oraz wspaniałej intuicji. Zdolności te na długie lata pozostały w nim uśpione. Ojciec chłopca nigdy mu o nich nie opowiedział.

Tragedia miała wpływ nie tylko na pamięć Malcolma. Zmienił się wówczas również jego charakter. Pewny siebie egzekutor rzutów karnych stał się nieśmiałym, skrytym młodzieńcem. Porzucił zainteresowanie matematyką, oddając się lekturze książek historycznych. Wypadek odcisnął swe piętno na przyszłych losach chłopca. Największe znaczenie w procesie kształtowania się osobowości Malcolma miały jednak jego stosunki z ojcem.

Gregory Kolchynsky dopiero około północy zjawił się w szpitalu, do którego przywieziono rannego dwunastolatka. Został wezwany na miejsce wypadku i aż do tej pory załatwiał wszystkie konieczne, aczkolwiek nieprzyjemne w takiej sytuacji formalności. Przed drzwiami sali, w której leżał jego syn, natknął się na spacerującą tam i z powrotem siostrę Katrin. Chciał porozmawiać z nią chwilkę o całym zajściu, wspólnie spróbować zmierzyć się z nieopisanym żalem, który ogarnął go po tragedii. Kobieta nie miała jednak najmniejszej ochoty wysłuchiwać pocieszeń szwagra. Rozpłakała się tylko, nie odzywając się do niego ani słowem i wybiegła ze szpitala. Gregory nie widział jej przez następne dwa miesiące. Stał przez dłuższą chwilę na środku korytarza i w milczeniu wpatrywał się w drzwi, za którymi znikła Mery. Był zszokowany. Ogrom nieszczęścia, jakie ich spotkało, właśnie dotarł do jego świadomości. Ogarnęła go niesamowita rozpacz. Rozumiał, że siostra jego żony również jest zdruzgotana, ale jej reakcja wydała mu się nieco dziwna. Greg wiedział, że kobieta go nie znosiła. Nie do końca jednak zdawał sobie sprawę z powodów tej nienawiści.

Malcolm, usłyszawszy o tym, że w dniu wypadku Gregory nie mógł zawieźć jego i matki do domu, właśnie jego obwiniał za zaistniałą tragedię. Przez pierwszych kilka tygodni w ogóle ze sobą nie rozmawiali. W końcu pewnego wieczoru ojciec postanowił zajrzeć do pokoju syna. Uchylił nieco drzwi i przystanął w progu. Zaczął nasłuchiwać. Stwierdziwszy po miarowym oddechu malca, że ten zdążył już zasnąć, wycofał się z powrotem na korytarz.

Malcolm wcale jednak nie spał. Udawał tylko. Nie wiedział, dlaczego to robi. Nie rozumiał do końca tego, co się wokół niego dzieje. Tak bardzo miał ochotę wstać, podbiec do ojca i wpaść w jego objęcia, lecz nie mógł się ruszyć z miejsca. Ciało odmówiło mu posłuszeństwa. Leżał spokojnie w łóżku zwrócony plecami do taty i czekał, aż ten zamknie za sobą drzwi.

Gdyby w tamtej chwili zdobył się na reakcję i wyrzucił z siebie całe to narastające w nim cierpienie! Gdyby wtedy się rozpłakał! Zapewne wszystko potoczyłoby się inaczej. Nie zrobił tego jednak. Drzwi się zamknęły. W pokoju zapanowała ciemność. Mrok ogarnął również umysł chłopca. Od tamtej pory w jego życiu nigdy już nie zaświeciło słońce.

Gregory nie był w stanie podnieść się po ciosie, który zadał mu los. Nie miał nikogo, kto mógłby wesprzeć go w tym trudnym momencie. Od dawna nie utrzymywał kontaktów z matką, a jego ojciec nie żył. Rodzina Katrin odwróciła się od niego. Relacje z synem uległy dramatycznemu pogorszeniu. Wiedział, że mały czuje głęboki żal i nie mógł tego znieść. Pracował ponad siły. W końcu zaczął pić.

Sytuacją zainteresowała się opieka społeczna. Ktoś, prawdopodobnie jeden z sąsiadów, doniósł na niego. Mężczyzna coraz częściej wracał pijany do domu, hałasując wraz z kolegami na klatce schodowej. Mieszkańcy wielokrotnie zwracali mu uwagę. Wreszcie pojawił się ów donos i sprawa trafiła do sądu.

Kolchynsky’emu odebrano prawo do opieki nad synem. Przyznano je ciotce chłopca. Przez cały proces Gregory nie odezwał się ani słowem. Był zupełnie zobojętniały. Siedzący na sali Malcolm doskonale to pamiętał. Zamieszkał wtedy z ciocią Mery. Kobieta pokochała go jak własnego syna. Tuż po rozprawie zapewniała Gregory’ego, że takie wyjście będzie dla wszystkich najlepsze. Mężczyzna z nikim nie rozmawiał. Po tygodniu wyjechał z Filadelfii i słuch o nim zaginął.

Mały Malcolm bardzo to przeżył. Kolejny cios. Z tą różnicą, że tym razem był on dla niego kompletnie niezrozumiały. Chłopiec nie orientował się w otaczającej go sytuacji, był zbyt młody. „Zdrada” ojca nigdy jednak nie dawała mu spokoju. Myślał o niej każdego kolejnego dnia swego życia. Chciał zadać Gregory’emu to jedno, jedyne pytanie, które powtarzał sobie w nieskończoność: „Dlaczego mnie zostawiłeś?” Właśnie z tym postanowieniem wyruszył dzisiejszego ranka w długą podróż do Treston. Zdawał sobie sprawę, że zbyt długo z nią zwlekał.

***

– Rączki do góry – powiedział głos za jego plecami. – Tylko spokojnie, bez gwałtownych ruchów.

Malcolm podniósł zesztywniałe ze strachu ręce.

– Bardzo dobrze – kontynuował stojący za nim mężczyzna. – Teraz się odwróć, ale powoli, cwaniaczku.

Wykonał polecenie. Ktoś zapalił nagle latarkę i skierował jej światło prosto w twarz historyka, całkowicie go oślepiając.

– Mike, załóż mu kajdanki. Szybko!

Jakiś mężczyzna podbiegł do nauczyciela i chwycił go za ręce.

– Ależ panowie… – Malcolm próbował odzyskać głos. – O co chodzi?

– Już ty dobrze wiesz, o co – ponownie zwrócił się do niego ten sam człowiek. – Przyjeżdżasz tu w środku nocy do opuszczonej posiadłości i masz czelność pytać, o co chodzi? Już ci mówię. Ja, Edgar Harrison, szeryf policji miasta Treston, aresztuję cię pod zarzutem wtargnięcia na teren prywatny i próby włamania się do tego oto domostwa.

Malcolma zamurowało. Spodziewał się prędzej tego, że na środku drogi wyląduje mu kiedyś statek kosmiczny, niż że spotka się z policją w głębi ciemnego lasu.

Drugi z mężczyzn zdążył założyć mu przez ten czas kajdanki. Nauczyciel wciąż nic nie widział.

– Hej, Mike! Patrz na jego minę – szeryf ponownie się roześmiał. – To się nazywa akcja z zaskoczenia. Dobra robota. Pakuj go do radiowozu. Ja pojadę za tobą samochodem zatrzymanego.

Zanim Malcolm zdołał zastanowić się nad zaistniałą sytuacją, siedział już na tylnej kanapie radiowozu. Powoli odzyskiwał wzrok. Szukał jakiegoś logicznego wyjaśnienia, ale go nie znalazł. A co jeśli są to zwykli wariaci podszywający się jedynie pod policjantów? Wywiozą go do lasu, kula w łeb i zakopią… O, chyba słyszał brzęk łopaty w bagażniku. No nie, miał zbyt bujną wyobraźnię. To niemożliwe. Chociaż na dworze panowała nieprzenikniona ciemność, zorientował się, że wepchnięto go do prawdziwego policyjnego pojazdu. Nie mogło być wątpliwości.

Mike zapalił światła, które przez cały czas jazdy za nauczycielem pozostawały zgaszone. Ruszył przodem. Szeryf Harrison siedzący za kierownicą forda podążał tuż za swoim podwładnym, pełniąc rolę eskorty. Jechali tą samą drogą, którą przybyli. Tak naprawdę była ona jedyną trasą prowadzącą do położonej w lesie posiadłości Gregory’ego Kolchynsky’ego.

– To mój szczęśliwy dzień – powiedział do więźnia Mikey. – Dzięki tobie dostanę awans. Od razu wydałeś mi się podejrzany. Kręciłeś się w kółko po mieście, wyraźnie czegoś szukając. Znam w Treston każdego, ale ciebie nigdy tu nie widziałem. Dałem znać szeryfowi i wspólnie przyglądaliśmy się, jak rozmawiałeś z tą głupią staruchą. Już wtedy czuliśmy, że coś się święci, ale kiedy przyjechaliśmy za tobą aż tutaj, mieliśmy pewność. Przyczaiłeś się w pobliżu, by przy nadarzającej się okazji wkroczyć do akcji. Myślałeś, że o tobie nie wiemy. Sądziłeś, że jesteś cwany. Niestety, my jesteśmy sprytniejsi.

Malcolm słuchał w milczeniu „sprytnego” gliniarza i zastanawiał się nad rzeczywistym poziomem jego inteligencji. Ten idiota zdradził właśnie podejrzanemu niemal wszystkie szczegóły prowadzonego śledztwa. Nasz bohater całkiem nieźle się bawił, wysłuchując tych bzdur na swój temat.

– Panie władzo – przerwał wywód policjanta. – Musiała zajść jakaś pomyłka. To nie mnie szukacie…

– Dobra, dobra. Zawsze mówicie to samo: „Wypiłem tylko jeden maluśki kieliszek”, „kiedy przejeżdżałem przez skrzyżowanie, było jeszcze zielone”, no i standardowe: „Jestem niewinny!”. Zabieramy cię na komisariat. Mamy całą noc na wspólne rozmowy.

– Ależ to absurd! – Malcolm był poirytowany.

– Zamknij gębę. W ogóle nie powinienem z tobą gadać. – Policjant rozzłościł się, lecz zaraz zmienił ton na łagodniejszy. – Niech no tylko Sandra się dowie! Szef na pewno doceni mój wkład w śledztwo. To dla mnie wielka chwila. Awans murowany.

Biedny Mikey, niestety to nie był jeszcze ten dzień. Kiedy sprawa się wyjaśni, szeryf skupi na podwładnym całą swą złość spowodowaną wpadką i niepowodzeniem. Malcolm był tego pewien. Oceniał wiek policjanta na grubo ponad czterdziestkę. W sumie nic dziwnego, że facet był do tej pory pomijany przez dowództwo.

Pokonali tymczasem leśną ścieżkę i skręcili w prowadzącą do Treston główną drogę. Malcolm zamknął oczy. Rozmyślał. Nie ma co, miasto powitało go bardzo gościnnie. Jego nadgarstki pulsowały bólem. Było mu niewygodnie. Nie próbował jednak już więcej dyskutować z mundurowym. Mike również milczał przez pozostałą część trasy. Pewnie snuł plany na przyszłość, wyobrażając sobie siebie w roli nowego zastępcy Edgara Harrisona.

Kiedy przybyli na miejsce, gliniarz bezceremonialnie wyciągnął podejrzanego z radiowozu. Pchnął go do przodu. Szeryf zaparkował forda i dołączył do nich.

– Jak sprawował się nasz cwaniaczek? – zapytał Harrison.

– Był spokojny jak baranek. Bardzo ciekawski, ma mnóstwo pytań. – Mikey uśmiechnął się do szeryfa.

– Bez obaw, na pewno znajdziemy na nie odpowiedzi. – Harrison poklepał Malcolma po plecach. – Policja w Treston zawsze chętnie służy pomocą. W zamian oczekujemy jednak od ciebie współpracy. My również mamy parę pytań.

Weszli na górę po kilku schodkach. Mike pchnął drzwi komisariatu. Szeryf podążał za podejrzanym. Pokonali krótki korytarz i wkroczyli do pomieszczenia pełniącego funkcję centrum dowodzenia. Pomalowany na jasnozielono pokój był stosunkowo niewielki. Malcolm wątpił, aby ta rzekomo działająca uspokajająco barwa mogła w jakikolwiek sposób wpłynąć na poddenerwowanych przestępców. W skrajnych przypadkach agresji bardziej pomocna okazywała się raczej policyjna pałka lub paralizator.

Jego ten kolor nie uspokoił. Napięcie rosło z każdą mijającą sekundą. Ci faceci nie żartowali. Musiało chodzić o coś poważnego. Nie było innej możliwości, skoro za przyczynienie się do sukcesu śledztwa Mikey spodziewał się awansu.

Jedynymi meblami znajdującymi się w pomieszczeniu były wielkie biurko z komputerem i telefonem stacjonarnym stojące naprzeciwko wejścia do komisariatu, parę krzeseł oraz kilka wysokich szaf na dokumenty ustawionych pod każdą ze ścian. Po lewej stronie, patrząc od strony wchodzących, biegł korytarz prowadzący do niewielkiej świetlicy, biura szeryfa oraz pokoju przesłuchań, a po prawej przejście do dwóch cel dla więźniów. Podobnie jak całe Treston, placówka była niewielka, ale wystarczająca dla potrzeb miasteczka. Szeryf nie narzekał na nadmiar obowiązków, więc tym bardziej ucieszyło go spotkanie z Malcolmem.

Edgar Harrison był typowym bezwzględnym gliną, nieprzebierającym w środkach podczas dążenia do obranego przez siebie celu. Niezwykle uparty, nie rezygnował, dopóki nie doprowadził do końca każdego śledztwa, którego się podjął. Tak się złożyło, że Malcolm wplątał się przypadkiem w dochodzenie, nad którym szeryf pracował dopiero jeden dzień, ale które od razu stało się dlań sprawą priorytetową.

Wszyscy mieszkańcy Treston uważali, że poranna tragedia, która miała miejsce w centrum miasta, była zwykłym wypadkiem. Wszyscy poza Edgarem Harrisonem. Co prawda zginął człowiek, ale żeby od razu nazywać to zabójstwem? Szeryf nie miał jednak żadnych wątpliwości. Twierdził, że było to popełnione z zimną krwią morderstwo. Gdyby jego przypuszczenia okazały się słuszne, mielibyśmy do czynienia z pierwszym takim przypadkiem w całej dotychczasowej historii Treston.

Złapanie zabójcy stanowiłoby największe osiągnięcie w karierze Harrisona. Od dziesięciu lat, czyli od chwili, kiedy przejął dowództwo po odchodzącym na emeryturę Stevenie Crosbym, nie spotkał się z podobną zagadką. Szeryf nadał dochodzeniu nazwę „sprawy numer jeden”. Pojawienie się Malcolma, tajemniczego przybysza znikąd, było pierwszym poważnym przełomem w prowadzonym przez policjantów śledztwie.

– Widzę, że przyprowadziliście nam gościa, szeryfie Harrison – siedzący przy komputerze młody posterunkowy szczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

– To nie byle jaki gość, Andy – odrzekł równie uradowany dowódca. – Myślę, że ten oto cwaniaczek ma jakiś związek ze sprawą numer jeden!

– Z numerem jeden?! Bez jaj, szefie! – Uśmieszek na twarzy Andy’ego zastąpił wyraz autentycznego zdumienia.

– Dokładnie, mały – potwierdził Harrison.

– To ja go wypatrzyłem, gdy kręcił się po mieście – wtrącił się Mikey.

Malcolm dobrze więc przeczuwał, że chodzi o coś poważnego. Wpakowałem się w niezłą kabałę – pomyślał.

W pomieszczeniu było bardzo jasno. Nauczyciel mógł wreszcie przyjrzeć się gliniarzom.

Mężczyzna mówiący basem, potężnie zbudowany wysoki brunet z wąsami, był niewątpliwie szeryfem Treston. Do niego właśnie zwracał się Andy. Harrison nosił na głowie brązowy kowbojski kapelusz, a w kaburze u jego pasa spoczywała giwera, na widok której historykowi zrobiło się słabo. To z niej policjant celował do niego przed paroma minutami. Gdyby zdecydował się jej użyć, Malcolma przez następny miesiąc zeskrobywano by z drzwi tamtego domu. Przybysz szybko odrzucił tę przerażającą wizję i spróbował wziąć się w garść, co nie bardzo mu wychodziło w zaistniałych okolicznościach.

Mike ciągle trzymał rękę na jego ramieniu. Był średniego wzrostu blondynem, którego wiek poprawnie oszacował wcześniej Malcolm na 45 lat. Pełniący tej nocy dyżur Andy był natomiast ambitnym i pełnym zaangażowania świeżo upieczonym absolwentem akademii policyjnej. Przy każdej nadarzającej się okazji podlizywał się szefowi, za co Mike szczerze go nienawidził.

Skład jednostki w Treston uzupełniało jeszcze sześciu funkcjonariuszy. Edgar Harrison miał swojego zastępcę, starego Dave’a Robsona, który przechodził wkrótce na emeryturę. To na jego stanowisko czyhał Mikey. Oprócz Andy’ego, Mike’a i Dave’a, szeryf dowodził jeszcze pięcioma ludźmi, wśród których znajdowała się jedyna kobieta w zespole, funkcjonariuszka Jenny Hartman.

– Mike, zabierz go do pokoju przesłuchań – polecił szeryf. – Zaraz tam przyjdę.

– Tak jest, szefie.

Policjant poprowadził Malcolma korytarzem po lewej i wepchnął go do znajdującego się na końcu pomieszczenia. W środku niewielkiego pokoiku z trudem mieścił się średnich rozmiarów stół z ustawionymi po przeciwnych stronach dwoma krzesłami. Mike posadził podejrzanego twarzą do drzwi i stanął obok.

Niecałe dwie minuty później zjawił się szeryf. Był niezwykle podekscytowany. Nadarzała się znakomita okazja, aby pchnąć wreszcie do przodu prowadzone przez niego śledztwo. Usiadł naprzeciwko Malcolma i rzekł:

– No, cwaniaczku, zechciej nam teraz powiedzieć, co cię sprowadza do Treston i czego szukałeś w domu starego Kolchynsky’ego.