Rike. Opowiadania. Tom III - Zenon Rogala - ebook

Rike. Opowiadania. Tom III ebook

Zenon Rogala

0,0

Opis

Zenon Rogala, autor krótkich opowiadań i malowanych słowami obrazków, kolejny raz proponuje zbiór utworów zawierających przefiltrowane przez jego poetycką wrażliwość obserwacje, opisy zdarzeń i sytuacji. Niektóre z nich są skrzącym dowcipem literackim komentarzem, inne wydobywają niedostrzeganą na co dzień magię zdarzeń i zjawisk, a kolejne stanowią nostalgiczną, czasem gorzką, refleksję nad sprawami, które niesłusznie obchodzą tak niewielu z nas. Wszystkie łączy świadomość tego, czym literatura jest w swej istocie, nieczęsta umiejętność dostrzeżenia w rzeczywistości elementów zasługujących na ich artystyczne przetworzenie, a także zaskoczenia czytelnika celną, choć nieoczywistą, puentą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 176

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

Spis opowiadań

O sobie. Ponownie. Magia trójki

Kołysanka

Bikini

Łapa

Margaryna

Szalik

Powrót

Rozmaryn

Matka

Paskuda

Kalodont

Kurs

Perełki

Mowa

Rolex

Lato

Cud

Kartka

Porwanie

Taktyka

WC

Chusteczka

Robak

Wystąp!

Lilak

Marzenie

Kto

Jajecznica

Jod

Irek

Szósta sześć

Drugi brzeg

Miłość

Pani

Rozterki kelnerki

Woda prawdy

Robert

Monako

Wysoki Sąd

Zero

Szczęście

Czwarty

O sobie. Ponownie. Magia trójki

Jest w tym jakaś magia. I choćbyś nie wiem jak się wykręcał i choćbyś nie wiem jak się zżymał na takie postawienie sprawy, to przecież w skrytości ducha sam przyznasz, że jest w tym magia. Jest i koniec. Człowiek, choć nie zawsze w nią wierzy i często nawet pokpiwa sobie z obrzędów magicznych, takich wprost z zamierzchłych wieków, zawsze magii ulegał, bo była mu potrzebna dla wykazania swego poddaństwa wobec czegoś niedookreślonego, czegoś, co decyduje za nas. Tego czegoś, czego należy się bać, bo nie mamy na to żadnego wpływu. To ślepy los, trafione w sedno przeznaczenie.

Wyraża się ta magia w szczególnym traktowaniu liczb. Podobno powstała specjalna gałąź wiedzy na temat tej magicznej rzeczywistości. Podobno mają numerologię wprowadzić do szkół jako przedmiot obowiązkowy i nawet niektórzy życzyliby sobie, żeby można było maturę zdawać z cyfrowej magii.

Na czele tego wielkiego i tłumnego pochodu kroczy trójka, cyfra najbardziej zakorzeniona, zwłaszcza w regionach chrześcijańskich. Chyba za sprawą Trójcy Świętej, która otwiera poczesne grono „trójkowej kompanii”. Trzy razy tak. Do trzech razy sztuka. Boh trojku lubit. Bóg w trzech osobach. Do trzech razy sztuka. Trzy po trzy. Raz, dwa, trzy, wychodź ty. Trzy stuknięcia trumną w próg domu jako pożegnanie z miejscem doczesnego bytowania umarłego. I choćbyś nie wiem jak bardzo nie chciał, zawsze, nawet bezwiednie, policzysz do trzech – bo najwyżej tyle czasu możesz dać komuś do namysłu, ile zajmie ci wyliczenie do trzech – a on w tym czasie ma podjąć decyzję. Począwszy od najmniejszych podwórek i wiejskich stadionów, a skończywszy na największych arenach sportowych, najzacniejszych miejsc dla zwycięzców jest zawsze tylko trzy. Na nie skierowane są wszystkie telewizyjne kamery i wszystkie mikrofony rozgłośni radiowych komercyjnego świata. To ten stojący najwyżej na „pudle” odbierze najwyższe uznanie i najwyższe wynagrodzenie.

A teraz oddaję do rąk wspaniałych Czytelników trzecią część opowiadań z cyklu „ene, due, rike, fake”.

Kołysanka

Moje wejście do klasy nie zrobiło na uczniach wielkiego wrażenia. Mówiąc ściśle, żadnego. Hałas w klasie był tak wielki, że gdybym podjął próbę zmierzenia się z tą gromadką w pojedynku na gardła, już na początku byłbym na przegranej pozycji.

Chłopcy, a raczej młodzieńcy w wieku wczesnej dorosłości, stali niedbale między ławkami, niektórzy dopiero co powstali, ale już zamierzali siadać z powrotem. Jeszcze inni za miejsce do siedzenia uznali właśnie powierzchnię roboczą ławki, a nogi trzymali na siedziskach krzeseł. W ogóle sprawiali wrażenie, że znajdują się w stanie poszukiwania swojego miejsca, bo przemieszczali się w obrębie ustawionych stołów i krzeseł. Dostrzegłem też kilka dziewcząt, ale czy to profil klasy o specjalności „mechanik samochodowy”, czy genetyczne upodobanie do męskich zawodów, wyrzeźbiły na twarzach tych kilku dziewcząt rysy i fizjonomie raczej Toli traktorzystki, aniżeli Zosi Horeszkówny karmiącej drób. Każda z obecnych padła ofiarą środowiska zgodnie z przyjętym w przyrodzie i obowiązującym przysłowiem: „Jeśli wszedłeś między wrony…”

Sądziłem naiwnie, że być może uczniowie będą zainteresowani tym kimś, kto przez jakiś czas zastępował będzie ich nauczycielkę polskiego. Moja poprzedniczka właśnie rozpoczęła urlop macierzyński i dzięki temu ja zająłem jej miejsce, co prawda na krótko, ale zgodnie z zasadą, że przyroda nie znosi próżni.

Jeszcze przed chwilą w pokoju nauczycielskim przy długim, obstawionym krzesłami stole siedziało kilku przedstawicieli grona pedagogicznego.

– A, to pan, panie kolego, będzie zastępował koleżankę Kądzielę. Bardzo współczuję. Ta klasa ma opinię najbardziej rozwydrzonej w całej szkole. Henia opowiadała o lekcjach horroru, jakie odprawiali ci mechanicy. To oni sprawili, że poszła wcześniej rodzić.

– Zwłaszcza że na czele tego stada stoi Cygan, niejaki Jan Baran. Chłopak dowodzi całą tą bandą i każde wejście nauczyciela to wielka porażka. – Życzliwy kolega nauczyciel nerwowo kończył palić papierosa i zanim zgniótł niedopałek, łapczywie wciągał i nerwowo wypuszczał z ust ostatnie kłęby dymu.

– A kolega to przyszedł z której szkoły, bo nie pamiętam z żadnej narady czy szkolenia? – Kolejne pytanie dobiegło z końca stołu, gdzie inny pedagog popijał herbatę.

– Jeszcze nie jestem nauczycielem, w tym roku kończę polonistykę, a zastępstwo załatwił mi mój promotor, znajomy pani dyrektor. Występuję tu raczej w roli zapchajdziury. Ale widzę, że do tej klasowej owczarni potrzebny byłby raczej ktoś po Akademii Rolniczej lub jakiś morowy baca spod samiuśkich Tater! – Chciałem się wykazać jako znawca folkloru.

W klasie były trzy rzędy ławek. Podszedłem do stolika dla nauczyciela. Stał przed tym rzędem pod oknem, w czołowym zwarciu z pierwszym uczniowskim stołem. Te dwa czworonogie meble zetknięte były czołami, podobnie do baranów w pojedynku na hali. Na razie spokojnie odpoczywały przed czekającymi naciskami stołu uczniowskiego. Ściany klasy pokrywały tablice i plansze z kolorowymi przekrojami poprzecznymi i podłużnymi przeróżnych urządzeń i silników samochodowych. W większości kompletnie dla mnie nieczytelnymi. Budowa gaźnika czy przekrój podłużny silnika dwusuwowego. Najbardziej podobała mi się nazwa cewka zapłonowa. Na osobnym parapecie wzdłuż rzędu ławek pod ścianą ustawione były eksponaty przedstawiające jakieś techniczne detale.

Opuściłem swoje bezpieczne miejsce za stołem, na którego blacie położyłem dziennik klasowy, i wyszedłem na środek, czyli dokładnie tuż przed pierwszą ławkę środkowego rzędu. Stałem. Gwar wyraźnie opadał. Po chwili wstali również wszyscy.

Zaległa prawie cisza.

Po wyjściu z ławek stojący w przejściach między ławkami uczniowie uświadomili mi, że miałem przed sobą niemałą gromadkę przyszłych mechaników samochodowych. Zaskoczeni nową sytuacją, najpierw powoli, może zaciekawieni, co będzie się działo, przyłączali się do grupy milczących statystów w oczekiwaniu na rozwój wydarzeń.

– Mam nadzieję, że wytrzymamy ze sobą do powrotu pani Kądzieli. – Ciągle stałem. Uczniowie też, bo sytuacja zrobiła się taka, że wszyscy stali, więc można było pomyśleć, że widocznie stać należy. Ten moment koncentracji wykorzystałem do przekazania ważnych informacji. – Będę miał z wami lekcje z „polaka”. Mam nadzieję, że ten czas wspominać będziemy wzajemnie z sympatią. – Wciąż stałem i oni też stali. Było coraz ciszej, więc mówiłem spokojnie dalej: – W pokoju nauczycielskim przestrzegano mnie przed wami, że stado baranów i takie tam… Dlatego na samym wstępie chciałbym, żebyśmy sobie coś obiecali i na coś się umówili. Umów trzeba dotrzymywać. A ja proponuję wam wprowadzenie pewnych zasad. – Stałem dalej na środku klasy, oni też stali na swoich miejscach. – Po pierwsze, kto nie chce chodzić na moje lekcje, może nie chodzić. Nikogo nie mam zamiaru zmuszać, a tym bardziej namawiać do poszerzania swojej wiedzy. Nikomu na siłę nie będę wbijał do głowy daty urodzenia Elizy Orzeszkowej czy namawiał do rozczulania się nad dolą chłopa pańszczyźnianego przed powstaniem kościuszkowskim. – Stałem i oni też. – Po drugie, jeśli już znajdziesz się gdzieś poza szkołą w czasie, gdy wszyscy pozostali będą w klasie na lekcji, musisz tylko mnie powiadomić, czegoś w tym czasie się dowiedział, czegoś się sam nauczył. Bo jeśli nie interesuje cię literatura, a przecież może cię nie interesować, to ucz się czegoś innego, ale ja muszę wiedzieć, czego się nauczyłeś w tym czasie, kiedy reszta twoich kolegów, a także koleżanek, siedziała w klasie. – Teraz już postanowiłem mówić tak, by każdy z nich poczuł, że mówię tylko do niego. – Jeśli nie powiesz mi, czego się nauczyłeś, to masz gwarantowaną dwóję z „polaka” na koniec roku, bo niestety jakaś sprawiedliwość na świecie istnieć musi.

W czasie mojej przemowy do nieco osłupiałych uczniów zobaczyłem w rzędzie pod oknem, w ostatniej ławce chłopaka. Czarne włosy opadały na jego śniadą twarz. Stał pod ścianą i patrzył przez okno na świat przez lewe ramię. To był Baran. Baran Jan. Dowódca stada. Sprawiał wrażenie zniecierpliwionego. Sytuacja wymykała mu się spod kontroli. Nie był tu obecny, był na podwórku szkolnym, a może gdzieś dalej. Wiedziałem, że czeka mnie pojedynek z tym przywódcą klasowego stada. Tylko pokonanie Barana dawało mi szanse na przejęcie dowodzenia.

– Teraz się zapoznamy. – Otworzyłem dziennik klasowy. Na wewnętrznym skrzydełku okładki pionowa lista uczniów, a na pierwszym miejscu kto?

– Baran Jan. My już się znamy – powiedziałem z nadzieją, że taki zwrot będzie mu pochlebiał. – Posłuchaj, co ci mam do powiedzenia. – Cygan, czyli Jan Baran wstał i patrzył w blat swojej ostatniej ławki. – Cieszę się, że jest między nami przedstawiciel dzielnego narodu romskiego. Już sam fakt, że jesteś tu, gwarantuje ci ode mnie pozytywną ocenę z „polaka”. A teraz będę miał do ciebie szczególnie osobistą prośbę. Przenieś się tu, do pierwszej ławki, będziemy mogli bezpośrednio wymieniać poglądy na różne sprawy.

Baran, jak w wierszu Tuwima, całkiem się rozindyczył. Patrząc mi prosto w oczy, zebrał powoli swoje rzeczy i, zdziwiony, powoli, żeby pokazać, że robi mi łaskę, usiadł na zwolnionym dla niego przez koleżankę miejscu w pierwszej ławce tuż przede mną.

– Ale tylko na pana lekcji – zastrzegł głośno, żeby wszyscy słyszeli.

– Po wojnie wielu ludzi przemieszczało się z miejsca na miejsce. Szukali swego lokum na dalsze życie, próbowali poukładać je sobie na nowej ziemi po wojennym piekle. Wśród tych wędrowców byli także Cyganie. Moja rodzina mieszkała na Ziemiach Odzyskanych. Kiedyś mama dała nocleg Cygance z dzieckiem. Z rana, kiedy się obudziłem, na prymitywnym posłaniu w przedpokoju zastałem kolorową kobietę z dzieckiem – mówiłem, a cała klasa słuchała w skupieniu. – Mieszkała z nami kilka dni. Swemu synkowi śpiewała na noc cygańską piosenkę, którą zapamiętałem. Może mógłbyś zapytać swoich rodziców, co znaczą słowa tej piosenki, którą zapamiętałem przez tyle lat? A może to ty byłeś tym dzieciakiem? Bo całkiem możliwe, że to twoja mama była wtedy w gościnnym domu mojej matki. Jutro na lekcji powiesz nam wszystkim, co znaczą te słowa.

Naprędce skreśliłem dwa pierwsze wersy, ze słuchu, tak jak je z dzieciństwa zapamiętałem:

Sima raj tajwu drong.

Trade made lunge drong.

Baran bez słowa schował kartkę.

– „Polaka” mamy w dopiero w środę. Wtedy przyniosę tłumaczenie.

Bikini

Kiedy otworzyłem oczy, jej twarz była tuż nad moją. Wyraźnie wpatrywała się we mnie, kiedy jeszcze spałem. Widać, że coś zainteresowało ją w mojej twarzy, bo jeszcze przed chwilą była nad nią pochylona jak dociekliwy naukowiec. Ale teraz ona, wyraźnie zaskoczona, poczuła się jakby przyłapana na gorącym uczynku, więc szybko się cofnęła i nawet przybrała inny, niż miała przed chwilą, wyraz twarzy. Z wyraźnie skupionej na jakimś detalu mojego oblicza, teraz, jakby speszona moim nagłym obudzeniem, przybrała wyraz obojętny. Ten moment zmiany ze skupionego i poważnego na pozornie obojętny, a nawet filuterny, żeby nie powiedzieć zalotny, wyraźnie wskazywał, że chce ukryć przede mną prawdziwy powód tej, jeszcze przed chwilą prowadzonej, wnikliwej obserwacji. Ta gwałtowna zmiana mocno mnie zaniepokoiła, bowiem czułem, że miała pokryć i odwrócić moją uwagę od właściwego powodu jej naukowej penetracji.

Oczy. Choć ich kolor może być – i przeważnie jest – różny, to sam fakt posiadania oczu jest wspólny dla każdego z nas. Przez jednych uważane za okna pozwalające zajrzeć do wnętrza człowieka, natomiast przez innych traktowane jak lustra, w których odbijają się nasze emocje. Więc dla podkreślenia tej szczególnej roli oczy są wyposażone w środki ochrony. Na straży źrenic, bez względu na ich kolor i intensywność zabarwienia naszych oczu, stoi cały system obronny. Począwszy od powiek, tych najbardziej pewnych kurtyn, poprzez cały system obronny, najeżony ostrymi kolcami rzęs, aż po brwi – te męskie, gęste, krzaczaste zasieki, lub damskie, subtelne, modelowane zgodnie z obowiązującymi trendami.

Już nie spałem. Zwykle, nim wrócę do świata żywych, potrzebuję więcej czasu, żeby pozbyć się tego porannego mazgajstwa. Żeby, zanim wstanę, jeszcze w pozycji leżącej porządnie rozczochrać włosy, wytarmosić otwarte przed chwilą oczy, przeciągnąć się wzdłuż całego ciała, może wydłużyć sylwetkę choćby o kilka milimetrów. Z nadzieją, że to poranne napięcie mięśni spowoduje uczyni je bardziej sprężystymi w ciągu dnia.

Ale dzisiaj było całkiem inaczej, dzisiaj nad swoją twarzą zobaczyłem istne cudo – młodzieńczą twarz. Byłem pewien, że zawitała do mnie tuż po wyjściu z pracowni wielkich malarzy. Może to ona była modelką Leonarda, Michała Anioła, Rubensa, Cézanne’a czy Modiglianiego.

I dopiero kiedy się upewniła, że jej twarz jest już uwieczniona na tych dziełach i znajdzie się w dorobku światowej kultury, postanowiła złożyć wizytę u mnie. Jej twarz była syntezą wszystkich modelek tych mistrzów. W niej odnajdywałem poszczególne nastroje, jakie uwiecznili na portretach światowej sławy malarze i rzeźbiarze.

Patrzyłem na nią z zachwytem. To uczucie przytłaczało mnie do tego stopnia, że podobnie jak urzeczone dziecko patrzy na jakąś sztuczkę magiczną i nie może oderwać wzroku od rąk prestidigitatora, tak ja, wpatrzony w jej twarz, zapomniałem o całym świecie, bo świat stał się jej twarzą.

Gładkość jej skóry, oprawa oczu i kojąca harmonia między wszystkim detalami twarzy… Pomyślałem, że jeszcze trochę i patrząc w jej oblicze, zrozumiem istotę piękna, harmonię, i zawładnie mną słodkie poczucie bezpieczeństwa. Słowem – szczęście.

Ona też, pochylona nade mną, jaśniała wstającym dniem i wpatrując się we mnie, stwarzała jakiś magiczny obrządek. Czułem, że wraca mi sprężystość mięśni i umysłowa sprawność. Wiedziałem, że z nią i pod jej przemożnym wpływem, jestem w stanie podjąć się wykonania jeszcze wielu wspaniałych zadań. Była zachęcająca, pociągająca i wyraźnie prowokowała mnie do takich właśnie myśli.

Teraz zobaczyłem także, że ma spadające na ramiona piękne, gęste, krwistoczerwone włosy, a poniżej… tak, to były jej piękne, wydatne, dziewczęce piersi, ledwo, ledwo zasłonięte kolorowymi listkami trójkątnych, jedwabnych skrawków, które zamiast skrywać, prowokowały do wyobrażenia sobie całego kształtu tego, co znajdowało się pod tą zwodniczą osłoną. Ledwo dostrzegalne sutki jej sprężystych piersi zaznaczały miejsce swego pobytu nachalnymi wypukłościami. W miarę jej coraz bardziej przyśpieszonego oddechu jakby powiększały się, zuchwale i bezwstydnie.

Milczeliśmy. Każde słowo w tej sytuacji byłoby kamieniem rzuconym w szybę, piorunem z jasnego nieba, pęknięciem cienkiego lodu pod ciężarem dziecka, zgrzytem żelaza po szkle.

Wyobraźnia moja miała teraz pole do popisu. Już widziałem, już czułem, już dotykałem, już smakowałem, już wąchałem i chłonąłem wszystkimi zmysłami całą jej istotę, całą jej figurę, całą jej młodość i całą jej, we mnie wpatrzoną, twarz.

Spoglądaliśmy na siebie już stanowczo za długo. Teraz należało coś dodać lub coś ująć z tego naszego kontaktu. Ona ciągle wabiła mnie nieziemskim wyrazem swojej twarzy, przepełnionymi dojrzałością piersiami. I teraz, kiedy spojrzałem niżej, zobaczyłem piękną, zgrabną figurę anioła i demona seksu zarazem. Ciekawe, jak wytrzymywała za zewnątrz, będąc ubrana tylko w dwa płatki połączone cieniutkimi tasiemkami u góry i widocznym jednym, niewielkim trójkątem między cudownie gładkimi, alabastrowymi udami. Tak ubrana na pewno chętnie weszłaby pod moją kołdrę.

Coś powiedziała. Jednak coś powiedziała. Najwyraźniej do mnie. Coś powiedziała. Nie. Niemożliwe, żeby to zrobiła.

– Przyszłam do ciebie.

Czym zasłużyłem sobie na takie wyróżnienie? Dlaczego na stare lata przychodzi do mnie taka piękna, młoda, powabna i erotycznie rozbudzona dziewczyna. Przecież to ona pozowała największym malarzom i rzeźbiarzom świata, ona mogła wybierać spośród największych panów tego świata, więc jak to możliwe, że teraz przyszła do mnie?

Ale takim faktom jak ten nie zaprzeczysz. To przecież dzieje się w tej chwili. Choćbyś nie wiem jak się zarzekał, choćbyś nie wiem jak nie chciał. Przecież jest obok mnie, widzę ją wyraźnie jak swoją dłoń, przecież za chwilę pochyli swoją uroczą twarzyczkę nad moją własną, co prawda starą, ale jakże tym faktem ożywioną.

Wyraźnie słyszałem, jak powiedziała:

– Przyszłam do ciebie.

To daje mi gwarancję, że właśnie ja zostałem przez nią wybrany i to ja będę za chwilę przeżywał rozkosz spełnienia.

Wyraźnie słyszałem, jak powiedziała:

– Przyszłam do ciebie.

Wiem, że zaraz bez mojego przyzwolenia wejdzie do mego łóżka, że stanie się to, co jest istotą i sensem bycia na tej ziemi.

– Powiedz więc, czy to możliwe, że przyszłaś do mnie? Czym zasłużyłem sobie na takie wyróżnienie, czym różnię się od innych, którzy być może bardziej są godni twego piękna i twojej adoracji?

Myśli jak błyskawice rozświetlały moją wyobraźnię. Wyobraźnia, pobudzona tą niesamowitą sytuacją, jak rozszalałe morze uderzała w moje czoło i studziła je grzywami spienionych fal.

Powtórz to najpiękniejsze zdanie mojego życia, powiedz jeszcze raz i mów wiele, wiele razy. Powtórz…

– Przyszłam do ciebie.

Wpatrywałem się w jej piękne, pełne życia i zachęty do istnienia oczy. Te okna na świat i zwierciadła wnętrza. Specjalnie chronione przed niebezpieczeństwami z zewnątrz. Wpatrywałem się także w jej nabrzmiałe od pożądania wargi. Były wilgotne i bezczelnie zuchwałe, były zapowiedzią czekającej mnie rozkoszy.

To one wypowiedziały te cudowne słowa, pierwsze dzisiejszego poranka słowa:

– PRZYSZŁAM PO CIEBIE…

Łapa

Wszystko zapowiadało się wspaniale. Już z samego rana, kiedy wyjrzałem rano przez okno, żeby sprawdzić, czy są szanse na pogodny dzień, zgodnie z zapowiedzią organizatorów zawartą w zaproszeniu, wszystkie dane wskazywały bez żadnej wątpliwości, że faktycznie załatwili pogodę gdzieś wyżej, bo dzisiaj zapowiadała się jak wymarzona. Poranne mgły dawno już opadły na pobliskie wzgórza, a wschodzące słońce odparowało całą wilgoć z tych mglistych, postrzępionych kłębów porannej waty.

Plac przed szkołą, wczoraj dokładnie wysprzątany, dzisiaj błyszczał w porannym, nieśmiałym słońcu. I chociaż dobra pogoda nie jest wymagana, aby spotkanie po latach zależało od niej w największym stopniu, ale sam fakt, że idziesz na nie, kiedy aura prowadzi cię w słońcu, ma duże znaczenie psychologiczne i emocjonalne. W dodatku o wiele lepiej prezentuje się na klapie marynarki odznaczenie za solidną pracę wręczane w słonecznym blasku niż w ponurej aurze przy zachmurzonym niebie.

Część uroczystości przewidziana była bowiem na zewnątrz budynku, gdzie odbędzie się ta najważniejsza, bo oficjalna część obchodów. Podobno dodatkowo zaplanowano jakieś ognisko, więc i pieczone ziemniaki, może kiełbaski czy jeszcze coś innego. Teren szkoły okazał się bardzo rozległy. W mojej pamięci nie pozostał aż taki kawał ziemi, na którym przed laty rozpoczynałem pracę pedagogiczną. Budynek był dość przysadzisty i zajmował znaczną część terenu. Wiodły do niego szerokie schody i duże drzwi wieloskrzydłowe, ale czynne było tylko jedno skrzydło z całego zestawu.

Poza samym budynkiem, w ogrodzonej części, do szkoły należała oddzielne usytuowana sala gimnastyczna, boisko i rodzaj placu zabaw, gdzie uczniowie klas młodszych mogą przebywać w pogodne dni, na lekcjach sprawności fizycznej.

Już z daleka dostrzegłem odświętnie ubranych przedstawicieli władz oświatowych, młodzież i licznie zgromadzonych rodziców. Nawet z daleka zobaczyłem sztandar, prawdopodobnie dawnej mojej szkoły. Młodzież gimnazjalna i licealna prezentowała najnowsze trendy fryzjerstwa światowego i makijażu z najlepszych wybiegów modelek. Dziewczęta stojące na każdym narożniku, ucieszone zbliżającymi się przedstawicielami zaproszonych, uczynnie i nadgorliwie wskazywały i tak znaną drogę do wnętrza budynku, a potem do szatni lub do wystawionych na korytarzach szkolnych rocznicowych eksponatów. Wszelkie znaki na ziemi wskazywały, że kroi się nie lada uroczystość.

– Cześć, stary belfrze, nie poznajesz dawnych znajomych?

Poczułem pociągnięcie za łokieć.

– Trochę jednak przybyło ci lat, ale chyba więcej kilogramów.

Tak, teraz poznałem Danusię, dawną moją koleżankę z początków naszej wspólnej zawodowej kariery. Choć słowo kariera w zawodzie nauczycielskim należy rozumieć inaczej niż w przypadku innych profesji.

– Poczekaj na mnie, pójdę tylko zostawić w szatni kurtkę.

Byłem nawet zadowolony, że spotkałem kogoś znajomego z dawnych lat.

Szatnię zaimprowizowano za pierwszymi drzwiami. W sali ustawiono wieszaki, a chętne licealistki uniosły moją kurtkę w ich kierunku.

Z początku nie zwróciłem na nich uwagi. Siedzieli pod drugim oknem i na mój widok poderwali się z krzeseł – wyraźnie na mnie czekali. Łysy zerwał się z krzesła, a wraz z nim jeszcze tych dwoje. Podszedł do mnie pierwszy, a okularnica i siwy podążali wolniejszym krokiem.

– Bardzo serdecznie pana witamy. Właśnie czekamy na pana specjalnie, bo mamy małą niespodziankę. Przed laty był pan naszym nauczycielem i chcieliśmy pana jeszcze przed samymi głównymi uroczystościami, zanim wręczą panu ordery i zaszczyty, poprosić w jedno miejsce, gdzie mamy dla pana niespodziankę. Myślimy, że po latach przypomni sobie pan dawne, dobre czasy.

To było miłe i zaskakujące. Czymże zasłużyłem sobie na takie wyróżnienie? Co też może stanowić ta niespodzianka? Wydało mi się to szczególnie cenne, bo tylko mnie spotkało takie wyróżnienie. Widocznie nie tylko władze państwowe doceniają moją pracę, ale i dawni uczniowie potrafią samodzielnie wykazać wdzięczność. Łysy, okularnica, nie mówiąc o siwym, jakoś kojarzyli mi się z początkiem mojej pracy w tej szkole. Nie całkiem przypominałem sobie tych uczniów, ale wiadomo, że to uczniowie zapamiętują nauczycieli, a nie odwrotnie. Nauczycieli jest zdecydowanie mniej, w dodatku w czasie lekcji przed liczną klasą staje jeden, dlatego uczniom łatwiej go zapamiętać.

– Tędy prosimy, tędy. – Łysy szedł przodem i kierował ten pospieszny orszak w kierunku dolnej kondygnacji. Kiedyś, przed laty, była tam kotłownia, ale dziś, po tylu latach rewolucji technologicznej, na pewno wymogi ekologii wymusiły wymianę baterii pieców węglowych EK-4 na nowoczesne, gazowe, sterowane komputerem piece przyjazne środowisku. Dzięki temu pomieszczenia dawnej kotłowni dziś służą innym celom.

I rzeczywiście poziom piwnicy dzisiaj wykorzystuje się do gromadzenia sprzętu sportowego. Nawet ślady dawniejszego przeznaczenia zniknęły całkowicie. Weszliśmy do ciemnej sali. Łysy zapalił światło, poczekał, aż wszyscy wejdą, zamknął drzwi na klucz i skierował się za stojący pod przeciwległą ścianą stół. Zasiadł na środkowym krześle i wskazał okularnicy i siwemu miejsca obok siebie. Dla mnie przeznaczyli stojące przed stołem samotne krzesło.

– Proszę siadać. Niech pan usiądzie, bo mamy panu ważne rzeczy do powiedzenia, mamy z panem nierozliczone rachunki z dawnych lat. – Łysy stał za stołem, położył dłonie na krawędzi, jakby szukał koniecznych dla swego ciała punktów podparcia.

– Zaraz, zaraz… O co tu chodzi? Ja bardzo przepraszam… – Póki co stałem, żeby choć formalnie mieć nad nimi jakąś przewagę. – Mam nadzieję, że zaraz dowiem się, co znaczą te żarty.

– Zaraz wszystko się wyjaśni. – Okularnica zetknęła wszystkie opuszki swych palców, jakby z nich czerpała swoje siły.

– Czy przyznaje się pan do tego, że będąc nauczycielem w tej szkole, dopuszczał się pan deptania godności uczniów poprzez to, że w chwilach, kiedy nie radził pan sobie z uczniami najbardziej wartościowymi, niepokornymi, często nadmiernie pobudliwymi, czy po prostu zwykłymi łobuzami, karał ich pan karą chłosty? – Przerwała z niezwykłą precyzją delikatnie włączała i wyłączała prąd z opuszków palców.

– Dawno, dawno temu, kiedy pracował pan w tej szkole jako nauczyciel. – Siwy