Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Anna May - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 października 2015
Ebook
28,00 zł
Audiobook
34,00 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Anna May - ebook

Anna May, studentka historii sztuki, będąc w tarapatach finansowych postanawia ponownie spróbować swoich sił jako modelka. Zamiast na casting trafia jednak do pracowni malarskiej intrygującego obcokrajowca – Adama Northona.

Niespodziewana paczka z rzeczami zmarłej matki przywołuje demony przeszłości. Anna mimo wielu obaw decyduje się na odszukanie ojca, którego nigdy nie poznała – tym samym zmierzyć się musi nie tylko ze swoimi koszmarami, ale i z mroczną historią własnej rodziny. Pomagają jej w tym między innymi tajemniczy Adam, homoseksualny przyjaciel Lukas oraz irytująca, obsesyjnie szukająca sensacji przyszła dziennikarka Ida.

Przygnieciona rozterkami nie tylko swoimi, ale i swoich przyjaciół Anna nie wie, iż wpadła w misternie przygotowaną pułapkę. Wplątując się coraz bardziej w sieć intryg, nie zdaje sobie sprawy z grożącego jej niebezpieczeństwa.

„Historia Anny May rozgrywa się w Krakowie, w środowisku akademickim i należy do książek z rodzaju czytanych jednym tchem, które nie pozwalają czytelnikowi odejść, dopóki nie pozna zakończenia.”

dr Anna Ryłko-Kurpiewska,
Uniwersytet Gdański

„To opowieść o miłości w różnych relacjach: matka – córka, mężczyzna – kobieta, mężczyzna – mężczyzna [...] Umiejętnie dorzucane wątki łączą się z poprzednimi i stawiają akcję w coraz to nowym świetle.”

red. Marzena Bakowska,
Radio Gdańsk

„Powieść ta, zawierająca w sobie pierwiastki psychologiczne, sensacyjne, oniryczne, a nawet elementy thrillera, podejmuje wiele trudnych tematów (artysta i jego dzieło, homoseksualizm, mroczne kulisy show biznesu, kondycja współczesnego człowieka, kontrasty życia w mieście i na wsi) w sposób nienarzucający się czytelnikowi. Humor, erotyzm i nieprzyzwoitości istnieją tu na takich samych prawach co ludzkie tragedie, a proza życia przeplata się z bogatym światem wewnętrznym postaci.”

Wojciech Gustowski,
Przewodniczący Kapituły Konkursu „Literacki Debiut Roku”

„Jest w tym duży pazur. Autorka umie zaskakiwać, umie budować napięcie i to jest szalenie ciekawe.”

Ewa Kasprzyk,
aktorka

Agnieszka Opolska urodziła się 14 stycznia 1982 roku w Ostrowcu Świętokrzyskim. Ukończyła socjologię na UJ. Podczas studiów próbowała swoich sił w charakterze animatorki kultury. Przez ponad 12 lat związana z Tarnowem i regionem tarnowskim, gdzie włączała się w prace lokalnych instytucji i stowarzyszeń na rzecz dzieci i młodzieży. Po studiach zamieszkała w Lille, gdzie uczęszczała do Centre D’art. Plastiques et Visuales oraz pracowała w domu dla bezdomnych Magdala. Studiowała grafikę na ASP w Krakowie. Obecnie wraz z rodziną przebywa w Wielkiej Brytanii. Prowadzi własne przedszkole. W wolnych chwilach pisze i maluje.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7942-989-9
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ PIERWSZA

I Pończochy

Czwartek, 14 października

„Do nigdy!” – zdążyłam pomyśleć, zanim zatrzasnęłam za sobą drzwi. A jeszcze dwie godziny wcześniej wiązałam z tym spotkaniem tak wiele nadziei…

***

– Anna?

Momentalnie otworzyłam oczy i odsunęłam słuchawkę od ucha, żeby zobaczyć godzinę na wyświetlaczu.

– Fuck! – Poderwałam się z łóżka i w panice rozejrzałam się po ciasnym pokoju, pełnym pozostawionych na podłodze podręczników, skserowanych notatek, porozrzucanych ubrań. – Miałeś mnie obudzić! – wrzasnęłam do telefonu.

– Obudziłem – powiedział Lukas, zupełnie nie dbając o to, że właśnie stał się przyczyną mojego pośpiechu.

Serce chciało wyrwać się z mojej piersi, kiedy biegłam do krzesła, gdzie leżały przygotowane ciuchy.

– Obudziłeś, ale pół godziny później, niż się umówiliśmy! Spóźnię się, do cholery! – panikowałam i trzęsącymi się rękoma chwyciłam opakowanie pończoch.

– Czy kogoś to jeszcze dziwi!? – zażartował i w tym momencie się rozłączyłam.

Lukas nic nie rozumiał, od tego spotkania zależało wszystko: moje studia, mieszkanie, moja egzystencja w Krakowie! Potrzebowałam tej pracy. Usiadłam na krześle i rozerwałam zębami opakowanie pończoch, kupionych dzień wcześniej. Naciągałam je ostrożnie. Nie darowałabym sobie, gdybym je teraz zaciągnęła. Kosztowały fortunę – do tej pory ściskało mi się serce na myśl o stu złotych, wydanych w Galerii Krakowskiej.

Co mnie podkusiło, żeby się zdrzemnąć?! Wychodząc, obiecał, że obudzi mnie za piętnaście minut. Uczyłam się do kolokwium całą wczorajszą noc i dziś do południa. Kiedy Lukas zajrzał do mojego pokoju, przysypiałam, a rzucone przez niego „obudzę cię” sprawiło, że spokojnie odpłynęłam. I teraz zachodziłam w głowę, jak mogłam mu tak zaufać. Przecież to LUKAS, dla którego czas jest zagadnieniem wyłącznie teoretycznym.

Lukas, mój współlokator, studiuje filozofię i – zaraz po mnie – jest najbardziej roztrzepanym i spóźnialskim typem. Teraz, przez jego zapominalstwo i swoją naiwność, byłam zupełnie nieprzygotowana.

Zdarłam z siebie podkoszulek i założyłam gustowną bluzkę w kolorze khaki. Ruch powietrza za mną znaczył drogę poszukiwania krótkich spodenek, które przecież leżały na krześle. Przerzucając ubrania w szafie, kątem oka zobaczyłam w lustrze swoją zestresowaną twarz. Mój wygląd prezentował się naprawdę słabo: nieokiełznane włosy, nieumalowana twarz. „W takim stanie nikogo nie przekonam” – stwierdziłam. Zagryzłam boleśnie wargę i zmarszczyłam brwi, tylko pogarszając swój godny pożałowania wizerunek. Chciałam wrócić do łóżka, nakryć głowę kołdrą i wylać rozżalenie na cały świat w poduszki. „Tylko bez takich!” – upomniałam się i wypuściłam uwięzioną wargę, która zabłyszczała jaskrawą czerwienią. Potrafisz być niezłym wieszakiem. Strzepnęłam włosy, odsłaniając wystające kości obojczyków. Stałam tak kilka sekund z zamkniętymi oczyma, uspokajając oddech. Gdy je otworzyłam, wszystko wyglądało inaczej. Nie było czasu na przekonywanie się do czegoś, co potrafiłam robić najlepiej: pozować, prezentować ciuchy. Są i spodenki!

Przed samym wyjściem, dosłownie w ciągu minuty, rozczesałam włosy i pomalowałam oczy. Jednym ruchem ręki zgarnęłam kosmetyki do torby, łudząc się, że w łazience w agencji porządnie się umaluję. Przemierzając kuchnię, chwyciłam klucz i kurtkę, wskoczyłam w szpilki i wyszłam z domu. Na balkonie przypomniałam sobie, że nie zabrałam swojego portfolio. Wypuściłam powstrzymywane powietrze i weszłam z powrotem do mieszkania, ale zamiast wziąć dossier i pognać dalej, usiadłam przesądnie na łóżku. Matka wdrukowała mi ten zwyczaj. „Wracanie do domu przynosi pecha!” – grzmiał jej głos. Pech nie był mi potrzebny, nie dzisiaj. Odczekałam kilka sekund i poderwałam się.

Wybiegłam, z impetem potrącając frontowe drzwi, które odskoczyły i głucho trzasnęły o ścianę. Hałas rozniósł się po dziedzińcu i spłoszył gołębia siedzącego na gazomierzu. Wystraszony ptak poderwał się z trzepotem skrzydeł i wzbił w moją stronę. Wrzasnęłam, zasłaniając się rękoma, i wpadłam na rower przypięty do barierki. Zardzewiały wrak zazgrzytał złowieszczo. Wystający błotnik przedniego koła przemieścił się niebezpiecznie, a ja poczułam go na nodze. Zrobiłam krok i stało się. Mała niteczka pończochy zahaczyła o ostrą śrubę i powoli powędrowała przez łydkę prawie do kolana, gdzie skończyła się nagłym, żałosnym oczkiem. Poczułam niemal fizyczny ból.

Gapiłam się na zaciągnięcie, nie dowierzając, a mój oddech się zatrzymał. Nie miałam drugiej pary, nie było już czasu. „Muszę wyjść, zaraz będzie po castingu!” – przekonywałam sama siebie i przekręciłam pończochę, by nie widzieć podłej krechy burzącej mój spokój.

Ulica Kościuszki, przy której mieściła się agencja, znajdowała się niedaleko naszego mieszkania. Zerknęłam na telefon i przyspieszyłam kroku. Weszłam na targ, by skrócić drogę, i poczułam na sobie śledzące spojrzenia zaciekawionych sprzedawców. Wiedziałam, jak wyglądam w tych ciuchach. Ktoś zagwizdał. Grupa facetów stała nieopodal urzędu pracy w chmurze dymu papierosowego i wlepiała gały w moje wyeksponowane nogi i dekolt. Każdym fragmentem ciała czułam palący wstyd i opanowały mnie wątpliwości. „Znów chcesz to robić? Nie pamiętasz?” – pytałam siebie, popadając w coraz większą beznadzieję. „Nie masz wyjścia! Zresztą jak się uda, będzie to tylko kilka sesji” – myślałam, gnając ulicą. Srebrne szpilki wystukiwały rytm, niosący się echem po ulicy.

***

„To musi być gdzieś tutaj” – pomyślałam i zmrużyłam oczy, by odczytać kolejne numery kamienic. Budynek z numerem 44, czyli dokładnie tam, gdzie miała się mieścić agencja, był obok przystanku tramwajowego na wprost ulicy, którą maszerowałam kilka sekund wcześniej. „Jednak istnieje jakaś sprawiedliwość!” – ucieszyłam się. Było piętnaście minut po wyznaczonym czasie spotkania. Nie czekałam na kolejną falę zdenerwowania – niezwłocznie ruszyłam w kierunku zamkniętych drzwi. Gdy przeszłam przez ulicę, zadzwonił mój telefon.

– Nie mogę rozmawiać! – Tą informacją uprzedziłam wszystko, co chciał powiedzieć Lukas.

– Anna, gniewasz się na mnie – stwierdził.

– W ogóle! Po czym to poznałeś?! – odezwałam się złośliwie.

– Przepraszam, zagadałem się, wyleciało mi z głowy…

– Ciesz się, że cię tu nie ma, bo gdybyś stanął teraz na linii mojego wzroku, zostałbyś rażony piorunem. Pogadamy w domu. Kończę.

– To chyba dobrze, że mnie tam nie ma… – usłyszałam jeszcze, zanim się rozłączyłam.

Na ścianie wisiał mocno zniszczony domofon z wyeksploatowanymi guzikami i wyblakłymi nazwiskami lokatorów. Przejechałam palcem po liście. Przy numerze 26, gdzie powinna widnieć nazwa agencji, był tylko biały prostokąt ze świeżo wydrukowanymi inicjałami: A.N. Nacisnęłam guzik, ale z domofonu nie wydobył się żaden dźwięk. Spróbowałam z przyciskiem powyżej, lecz i ten nie działał. Domofon był zepsuty. Gdy już straciłam nadzieję, że dostanę się do środka, z kamienicy wyszła starsza kobieta. Po chwili wahania zatrzymałam zamykające się drzwi i wprost z zalanej słońcem ulicy wkroczyłam do czarnej klatki schodowej.

Chwilę stałam nieruchomo, by moje oczy przywykły do ciemności. Wreszcie weszłam na parter. Minęłam zniszczoną skrzynkę na listy lokatorów. Kamienica przesiąknięta była wilgocią i kurzem. Przez małe okienko nad drzwiami próbował przebić się blask dnia, ale szybę pokrywała zbyt gruba warstwa brudu, by było to możliwe. Na lewo, przy pierwszych drzwiach, znajdował się włącznik światła. Wcisnęłam go i mała żarówka rozbłysła pod sufitem, obnażając obdarte ściany koloru sepii. Odwróciłam się w stronę korytarza i niemal krzyknęłam, napotkawszy wlepiające się we mnie oczy starszej pani, której głowa dziwacznie wyglądała zza futryny uchylonych drzwi. Zanim zdążyłam wykrztusić z siebie cokolwiek, pisnęły nienaoliwione zawiasy i głowa zniknęła.

No! To miejsce jest rewelacyjne! Co to za agencja? „Horror Hostessa”? Rozejrzałam się w poszukiwaniu jakiegoś szyldu firmy, strzałek prowadzących do biura, czegokolwiek, ale oczywiście niczego podobnego nie znalazłam. Tylko te szerokie schody, wiodące na dużo jaśniejsze pierwsze piętro. Roześmiałam się w duchu, dziwiąc się sobie coraz bardziej. Dlaczego jeszcze stąd nie zwiałam? Nie wiedziałam, co bardziej pchało mnie na górę: desperacja czy ciekawość? Chęć zobaczenia, co kryje się pod adresem z odebranego SMS-a? A może te cholerne pończochy i dręcząca mnie myśl o wyrzuconych w błoto stu złotych?

Już na drugiej kondygnacji wiedziałam, że agencja musi znajdować się na samej górze, więc przyspieszyłam, uważając, by moje szpilki nie utknęły w jakiejś spróchniałej desce. Minęłam trzecie piętro i czułam, że wspinam się na darmo. Coraz mniej prawdopodobne wydawało mi się, że trafiłam we właściwe miejsce. Westchnęłam i zrobiłam krok, zadzierając głowę, by sprawdzić, ile będę się jeszcze wdrapywać.

Przede mną groźnie błyszczały kute, żelazne drzwi, przypominające raczej wejście do magazynu niż drzwi biur znanych mi agencji modelingowych. Zawahałam się, ale chciałam mieć to już z głowy. Pośpiesznie zapukałam i cofnęłam się. W tym momencie zgasła żarówka. Słyszałam jedynie swój niespokojny oddech. Nagle do moich uszu dobiegł zgrzyt zamka, zaraz po nim skrzypienie drewnianych desek pod czyimiś stopami. Wszystko, co zdarzyło się potem, trwało zaledwie sekundę. W drzwiach pojawiło się jasne światło obrysowujące cień wielkiej sylwetki. Stałam tak, gapiąc się niemo, gdy nagle postać poruszyła się jak czarny duch skąpany w świetlistych smugach. Podskoczyłam, przerażona, z krótkim okrzykiem na rozchylonych ustach i cofnęłam się, a wtedy moja szpilka niezdarnie zatańczyła w powietrzu, nie znajdując oparcia w drewnianej podłodze. Młócąc rękoma, próbowałam złapać równowagę. Świst powietrza i śmiertelna pustka za plecami. Zdążyłam wyobrazić sobie karykaturalnie powyginane części ciała roztrzaskane o twarde stopnie schodów, kiedy nagle poczułam silny chwyt za nadgarstek. Ktoś pociągnął mnie do góry. Narysowałam ręką jeszcze jedno kółko w powietrzu, próbując złapać swoją torbę, której pasek wyślizgnął mi się z palców. Pokracznie sturlała się po schodach, a jej zawartość rozsypała się niemal do piętra niżej. Znów stałam na własnych nogach.

Mężczyzna, który przed sekundą uratował mnie od upadku, gapił się na mnie z szeroko otwartymi ustami, nie puszczając mojego przegubu, jakby w obawie, że zaraz znów zlecę. Wyglądał dojrzale, miał na oko może czterdziestkę. Przydługie, jasne i chaotycznie ułożone włosy oblepiały jego zarośniętą twarz, zasłaniając ją częściowo. Miał na sobie szarą, pomiętą koszulę, brudną od farby. W prawej dłoni duży pędzel. „Malarz” – pomyślałam. Chyba nie do końca zdawał sobie sprawę, że jego żelazny uścisk zaraz doprowadzi do martwicy moich palców. Dopiero kiedy wybełkotałam: „Dziękuję” i spróbowałam uwolnić dłoń, zrozumiał, że sprawia mi ból. Rozluźnił uścisk i przesunął się, odgradzając mnie od schodów, ale nie puścił mojej ręki.

– Może nie powinnaś chodzić w takich butach? – powiedział po angielsku i bardzo się zdziwiłam, bo to był głęboki głos faceta z agencji, który umówił się ze mną na spotkanie.

Zaniemówiłam zupełnie, nie rozumiejąc, o co tu chodzi. Stał obok tak blisko, że czułam silny zapach jego potu, pomieszany z intensywną wonią jakiejś chemicznej substancji, farby albo rozpuszczalnika.

– Kim pan jest? – zapytałam, na co on otworzył szeroko oczy, i zdałam sobie sprawę, że prawdopodobnie nie rozumie nic po polsku.

Milczał, czekając zapewne na przetłumaczenie pytania, ale ja nie zamierzałam tłumaczyć. Wszystko było jasne. Nastąpiło tu jakieś fatalne nieporozumienie.

– Przepraszam – powiedziałam, odzyskując swoją rękę, i czekałam, aż malarz przesunie się, bym mogła zejść po schodach, ale on stał nieruchomo, jakby nadal czekał, aż coś powiem. – Przepraszam – powtórzyłam.

Nie chciałam zdradzać, że mówię po angielsku. Wisiał nade mną, wysoki i barczysty. Musiał mieć około dwóch metrów wzrostu.

– Pomogę ci – odezwał się wreszcie i odsunął się, otwierając mi drogę na schody, gdzie leżała moja sponiewierana torba i wszystkie pierdoły, jakie z niej wyleciały.

Moja torba! Zapomniałam o niej, tak jak i o tym, że nadal mam na nogach swoje nieszczęsne szpilki, bo po chwili, zupełnie bez wyobraźni, ze zbyt dużą szybkością zrobiłam krok i zachwiałam się po raz drugi. Tym razem udało mi się zapanować nad ciałem. On jednak najwidoczniej nie ufał mojemu zmysłowi równowagi, gdyż – dla pewności – chwycił mnie znowu.

– Spokojnie – powiedział.

Poczułam się jak niezdarna kretynka, ale wyprostowałam się, chcąc zatuszować swoje zakłopotanie.

– Dziękuję – powiedziałam po angielsku i poruszyłam się, dając mu do zrozumienia, że poradzę sobie sama.

Zeszłam na półpiętro, tym razem aż nazbyt ostrożnie. Poszedł za mną i zaczął zbierać rozsypane, zniszczone kosmetyki. Usiadłam na schodku i podniosłam portfel. Wtedy znowu zobaczyłam ją – szramę na mojej pończosze, która drwiła ze mnie, uśmiechała się szyderczo i szeroko od łydki aż po udo. Wściekłym gestem wrzuciłam szminkę do torby. Tępo i mocno stuknęła o telefon. Malarz zszedł niżej i stanął przede mną. Dopiero wtedy zauważyłam, że nie włożył butów. Na paznokciu jego dużego palca widniał czarny kleks zaschniętej farby. Przez chwilę zapomniałam o dziurze w przeklętej pończosze i miałam ochotę się roześmiać. Kiedy wręczał mi potłuczone cienie i puder, w mojej głowie wybrzmiewało tylko jedno pytanie: „Jak do tego doszło?”.

– Nie wiem, jak to się stało – tłumaczyłam. – Przyszłam tu na spotkanie, ale najwidoczniej pomyliłam adresy…

– Ty jesteś Anna May? Czekam na ciebie.

Zamarłam. Spojrzałam na jego zarośniętą i zaniedbaną twarz z jeszcze większym zdziwieniem.

– Tak, to ja. Umówiłam się na spotkanie w agencji reklamowej i rozmowę o pracę w charakterze modelki, ale to nie agencja… chyba – dodałam niepewnie. – Musiała tu nastąpić jakaś fatalna pomyłka…

– To nie pomyłka. Szukam modelki. – Przeczesał ręką włosy, odsłaniając zmęczone, niebieskie oczy.

Jego głos miał uprzejmy ton, ale wyczułam w nim dziwne napięcie.

– Wejdź, porozmawiajmy – dodał.

I pojawił się w mojej głowie flesz czerwonego światła: „Zwariowałaś?! Chyba nie chcesz wejść do mieszkania obcego faceta?!”.

– Przepraszam, ale nie wydaje mi się, żeby był to najlepszy pomysł.

Podniosłam się z zamiarem opuszczenia tego miejsca, a wtedy on powiedział:

– Jestem artystą, mam świetną ofertę dla modelki. – Gestykulował, machając ekspresyjnie pędzlem. – Porozmawiajmy na spokojnie. Możemy wyjść na kawę, jeśli nie chcesz rozmawiać tutaj. Dobrze zapłacę. Proszę.

Nie wiem, co bardziej mnie przekonało: „proszę” czy „zapłacę”. Gwałtownie wciągnęłam powietrze i podniosłam głowę. Patrzył mi prosto w oczy. Chciałam w jego źrenicach zobaczyć ten plan zbrodni, i całą resztę, którą zdążyła mi już podpowiedzieć moja wyobraźnia. Nic. Nie widziałam w nich zupełnie niczego takiego. Mężczyzna uśmiechał się do mnie lekko, a jego oczy błyszczały, gdy przyglądał mi się z zainteresowaniem.

Podjęłam ryzyko.

– Dobrze, możemy porozmawiać tutaj.

I wtedy zaskoczył mnie, wykonując pędzlem zapraszający gest ręką. A kiedy uniósł zabawnie brew, dostrzegłam na jego czole smużkę żółtej farby i roześmiałam się, zapominając o wszystkich wątpliwościach. Zrobiłam krok w jego stronę i odniosłam wrażenie, że odetchnął. Ciężkie drzwi zamknęły się za nami z kliknięciem automatycznego zamka.

Do wnętrza prowadził wąski korytarz. Nagle oślepiła mnie niesamowita ilość dziennego światła, które wpadało przez okna w suficie. Z niedowierzaniem omiatałam wzrokiem ogromną przestrzeń. „Mogłabym tu jeździec rowerem” – pomyślałam. Na środku pomieszczenia stały dwie sztalugi, niezamalowane płótno i podest. Ściany były jasnoszare, w tym świetle niemal białe. Nie wisiał na nich żaden obraz, zupełnie nic. Wszędzie wyczuwałam ten sam dziwny zapach. Jeszcze raz wciągnęłam powietrze i skrzywiłam się.

– Co to?

Zmarszczyłam nos, dlatego domyślił się, o co pytam.

– Rozpuszczalnik do farb drukarskich.

– Nazywa się pan Adam… – Próbowałam przypomnieć sobie jego nazwisko, a mój głos odbił się echem w przestrzeni.

W dali stał duży stół, na którym leżały dłuta i pobrudzony czarną farbą papier. Skupiłam uwagę na przedmiotach i zapomniałam, co jeszcze chciałam powiedzieć.

– Northon. Adam Northon – dopowiedział.

– Właśnie. Pracuje pan dla agencji? – Spojrzałam w jego stronę.

Uniósł jedną brew. Jego twarz wydała mi się teraz całkiem zabawna i nawet nie taka stara, jak sądziłam na początku.

– Pracuję raczej dla samego siebie. – Kącik jego ust drgnął, jakby miał na myśli coś jeszcze, ale nie chciał tego powiedzieć.

Zaległa krępująca cisza. Skupiłam wzrok na stole, a po głowie przebiegła mi myśl, że taka okazja może się nie powtórzyć.

– Mogę się rozejrzeć? Przyznam, że bardzo interesuje mnie praca artysty…

– Proszę…

W jego głosie wyczułam wahanie, ale nie obchodziło mnie to w tej chwili. Stałam przy kartkach, na których leżały czcionki drukarskie. Brudny blat nowego stołu cały umazany był farbą. W dużym, plastikowym pojemniku, w czarnej kałuży stała butelka rozpuszczalnika. Tak, to był ten zapach – ostry, chemiczny, aż szczypał w oczy. Błyszczące od pigmentu wałki leżały na blaszanych płytkach, na których, jak mi się zdawało, było coś wyryte. Smolista czerń farby odstraszyła mnie, nie chciałam się pobrudzić. Obok stołu z podłogi wyrastał szeroki filar, z daleka zlewający się z tłem ściany, a za nim ukryto regał, na którym znajdowały się piórka, kleje, pędzle, palety, słoiki i inne przedmioty, których przeznaczenia nie znałam. Nieco dalej stał kolejny stół z przeróżnymi rupieciami. Była wśród nich klasyczna lustrzanka Canona. Zawahałam się, ale nie mogłam się powstrzymać i dotknęłam jej. Podskoczyłam z przestrachem, gdy przypadkiem zwolniłam migawkę, i zaraz wybuchnęłam śmiechem. Popatrzyłam na Adama Northona, robiąc przepraszającą minę, ale wcale nie uważałam swojego zachowania za jakoś specjalnie niestosowne. Stał i gapił się z uśmiechem na twarzy. Pomyślałam, że jednak nie wygląda na czterdziestkę. Może na trzydzieści pięć? Odwróciłam się jeszcze, by pooglądać pozostałe rzeczy, przeczuwając, że zaraz zacznie się całe to oficjalne gadanie o „interesach”. Na stole stało duże, tekturowe pudełko z rozchylonymi skrzydłami, które intrygowało mnie może nawet bardziej niż aparat. Zajrzałam do niego i dostrzegłam jasne kości. Ogromną czaszkę… Momentalnie zrobiło mi się słabo, więc odwróciłam głowę, czując, jak zalewa mnie fala strachu. On jakby tylko czekał na to, by zobaczyć moją minę, bo zaraz kiedy nasze spojrzenia się spotkały, wybuchnął gromkim śmiechem.

– Martwa – powiedział, a ja poczułam dreszcze.

– Martwa?! – powtórzyłam bezwiednie i przełknęłam ślinę. – Kto martwy?!

Przez chwilę na jego twarzy malowało się zdziwienie, ale po sekundzie znowu roześmiał się, tym razem jeszcze głośniej.

– Martwa natura. A to martwa krowa, a raczej jej pozostałości.

Zaśmiałam się i ja, choć był to śmiech raczej nerwowy.

Nagle spoważniał. Popatrzył na mnie, a ja znałam ten wzrok – było to spojrzenie biznesowe, badające mnie od stóp do głów, mierzące każdy fragment mojego ciała. Nazywałam to „badaniem konia”. To było właśnie t a k i e spojrzenie. Nie chciwy wzrok mężczyzny zastygły na piersiach czy pośladkach, a ocena artysty, widzącego linie i wcięcia, harmonię kształtów – ewentualnie jej brak. Oczywiście znacznie częściej spotykałam się z typami, dla których moje ciało było wyłącznie wieszakiem na ciuchy. Zawiesił oko na moim udzie i na jego twarzy pojawił się uśmieszek. Wiedziałam, na co się gapił. Już nie tylko pończocha drwiła ze mnie. On też. Moje policzki zapłonęły ze zdenerwowania i wstydu.

– Przyjemne miejsce. Chociaż trochę tutaj gorąco… – powiedziałam, starając się udawać, że nie rusza mnie ani dziurawa pończocha, ani jego drwiące spojrzenie.

Wcale nie było gorąco. Musiała działać klimatyzacja. Podeszłam do małego okienka, by zaczerpnąć powietrza. Widok na Wisłę był uroczy. Słońce, niczym olbrzymia pomarańcza, powoli zanurzało się w wodzie. Jego odbicie falowało w rzece, podczas gdy ludzie spacerowali leniwie wzdłuż brzegu. Wypuściłam wolno powietrze i odwróciłam się, zdeterminowana, by położyć kres tym niezręcznościom. Jednak zanim wypowiedziałam jakiekolwiek słowo, dostrzegłam ogromne płótna odwrócone frontem do ściany. Nie mogłam się powstrzymać, zrobiłam krok.

– Nie dotykaj – burknął ostrzegawczo. – Najlepiej nic tu nie dotykaj – dodał już nieco łagodniej.

Poczułam się jak intruz. „Przecież zapytałam, czy mogę się rozejrzeć. O co mu chodzi?” – dziwiłam się. Stałam nieruchomo, patrząc tępo przed siebie, i nagle dojrzałam drzwi, których na pierwszy rzut oka nie było widać, gdyż zlewały się ze ścianą.

– Moje mieszkanie. – Northon wyrwał mnie z zamyślenia. – Tam też chcesz zajrzeć? – Kąśliwe pytanie zawisło w powietrzu jak odór rozpuszczalnika, a na jego twarzy pojawił się dwuznaczny uśmiech.

Znów zalała mnie fala gorąca.

– Aha… – odpowiedziałam bezmyślnie i zaczerwieniałam się jeszcze bardziej.

Jego oczy śledziły każdy mój ruch. Serce waliło mi tak głośno, że zaczęłam obawiać się, iż i on je słyszy. Co u licha się ze mną dzieje? Gdzie jest mój profesjonalizm? Wyprostowałam się natychmiast, jakbym słyszała głos matki: „Nie garb się!”. On, w odpowiedzi na mowę mojego ciała, uśmiechał się tylko tajemniczo.

– Zapalisz? – zapytał, a ton jego głosu wydał mi się teraz bardzo chłodny.

– Nie palę – skłamałam. Przecież rzucam. „Do rzeczy!” – ponaglałam sama siebie. – Chyba nastąpiła tu jakaś pomyłka – kolejny raz powtórzyłam to samo zdanie i próbowałam zebrać myśli, kiedy patrzył na moją szyję. – Myślałam, że potrzebna jest modelka…

– Jest potrzebna – przerwał stanowczo. – Usiądź. – Wskazał ławkę parkową, obok której stała wypełniona po brzegi popielnica.

Zerknęłam na niego pytająco, ale usiadłam. Z tej ławki, ustawionej przy małym oknie, rozciągał się wspaniały widok na Wisłę. Wyciągnął papierosy w moją stronę i kiedy sięgnęłam po jednego, był wyraźnie rozbawiony. Jasne! Musiał widzieć paczkę, która wyleciała mi z torby! Nastąpiła cisza i przez dłuższą chwilę słychać było tylko nasze równe oddechy.

– Anna May – zwrócił się do mnie i wypuścił dym. – Jesteś Polką?

– Z pochodzenia. Mieszkałam w Polsce, gdy byłam dzieckiem. Potem wyjechałyśmy z matką do Wielkiej Brytanii.

– Dobrze mówisz po polsku?

– Bardzo dobrze.

– Po co przyjechałaś do Krakowa?

Zastanawiałam się, co odpowiedzieć. Wybrałam prawdę bezpieczną, neutralną.

– Przyjechałam tu studiować historię sztuki.

Uniósł brwi i czekał na dalszy ciąg, ale nie miałam zamiaru kontynuować. Nie zjawiłam się tu po to, żeby tłumaczyć się z moich wyborów komuś obcemu.

– A pan? Jakiej jest pan narodowości?

– Mów mi Adam, proszę. – Zaciągnął się, nie odpowiadając na moje pytanie.

– Zatem skąd pan… skąd ty jesteś? Doskonale mówisz po angielsku.

Malarz rzucił mi krótkie spojrzenie i powiedział, nie odnosząc się do mojego pytania:

– Porozmawiajmy o tym, po co tu przyszłaś.

– Nie rozumiem. Przyszłam, bo byłam pewna, że agencja poszukuje modelki. Brałam udział w kilku pokazach… – Wyjęłam portfolio i wręczyłam mu.

Nie otworzył go nawet, tylko dalej na mnie patrzył.

– Jak się domyślasz, nie chodzi tu o pokaz mody. – Jego twarz wykrzywiła się w dziwnym uśmiechu i nie spodobało mi się to.

W tym, co mówił i jak się zachowywał, czaił się jakiś podtekst. Jakbym nie była stworzona do obcowania z czymś takim jak sztuka. Jasne, byłam przecież tylko kawałkiem mięsa do pieprzenia!

– Domyślam się i dlatego lepiej już sobie pójdę.

Wkurzył mnie. Chciałam zabrać teczkę, ale trzymał ją mocno. Moje policzki znowu zapłonęły i już sama nie wiedziałam, dlaczego było mi wstyd. Wstałam. On również podniósł się z ławki. Był zbyt blisko, dlatego cofnęłam się, czując dyskomfort.

– Usiądź, proszę. Porozmawiajmy.

„Dlaczego siadam?” – zastanawiałam się, robiąc to, o co prosił.

– Słucham – powiedziałam szorstko, wściekła na siebie za brak asertywności.

– Szukam modelki do nowego cyklu obrazów. Potrzebuję kogoś na cztery godziny dziennie, włącznie z weekendami. Płacę średnią stawkę z możliwością negocjacji godzin i kwoty. – Zaczął mówić o pieniądzach, a to był klucz do mojej uwagi. – Nadgodziny płacę podwójnie. Grafik przedstawię ci, kiedy już się zdecydujesz.

– Co to jest za cykl? – zapytałam, choć domyślałam się tego. I tu zaległa krótka cisza, która była aż nazbyt czytelną odpowiedzią. – To są akty? – bardziej stwierdziłam, niż zapytałam.

– W pewnym sensie…

– Czy to znaczy, że będę pozować nago? – Mój głos zdradził, jak bardzo byłam teraz zdenerwowana.

– Też, na tym przecież polega akt – odparł, uważnie badając mimikę mojej twarzy.

– To raczej nie dla mnie. Poza tym studiuję i nie mam aż tyle czasu.

Chciałam wyjść najprędzej, jak było to możliwe. Najlepiej wybiec i szybko znaleźć się daleko stąd.

– Nie rozumiem, czego się obawiasz. Modelki traktuję bardzo profesjonalnie. Ciało jest punktem wyjścia. Nie jest ważne w sensie czysto fizycznym. Podobasz mi się. Jest w tobie coś, co pasuje do mojej wizji.

Z każdą sekundą coraz bardziej chciałam stamtąd wiać. Szczególnie kiedy patrzył na mnie w sposób, który potęgował moje zdenerwowanie, i przypominał coś, czego nigdy nie chciałabym powtórzyć. „Chcę wyjść!”

– Zastanowię się. Teraz muszę już lecieć, mam zajęcia. – Błyskawicznie wstałam i nie czekając na jego reakcję, skierowałam się do drzwi.

Northon zapisał coś pośpiesznie na skrawku papieru.

– Poczekaj! – Złapał mnie za ramię i wręczył mi świstek.

Wcisnęłam go w kieszeń torby.

– Dzięki za twój czas. Miło było cię poznać – powiedział ciepło, ale chyba był trochę rozczarowany.

Wyszłam.

– Cześć! – usłyszałam za plecami.

„Do nigdy!” – zdążyłam pomyśleć, zanim zatrzasnęłam za sobą drzwi.

***

Było późno. Słońce zniknęło, nie wiadomo gdzie. Zerknęłam na zegarek. Crap! To spotkanie trwało dłużej, niż przewidywałam. Miałam tylko pokazać portfolio i wyjść. Moje portfolio! Zostawiłam je! Do diabła z nim!

Wykład z filozofii zaczął się pięć minut temu. Na szczęście sala wykładowa znajdowała się niedaleko, na Grodzkiej. Na nieszczęście – nie miałam innych pończoch! Szłam najszybciej, jak to było możliwe, nie dbając już o to, czy przechodnie gapią się na tę dziurę, czy nie. Podejrzewałam, że większość z nich zastanawiała się tylko, jak ja daję radę sunąć tym tempem na tak wysokim obcasie. „Lata praktyki, kochani!”

Wiedziałam, że nie uda mi się wejść do sali niezauważoną. Zbyt duże spóźnienie. I ten dekolt, i do granic krótkie spodenki… „Jezu, jaka ja byłam głupia! Czy ja chciałam znowu wejść w to bagno?” – myślałam.

***

Zajęło mi piętnaście minut, by znaleźć się przy drzwiach instytutu. Minęłam tablicę pełną karteluszków z ogłoszeniami i szłam prosto w stronę sali wykładowej. Zanim otworzyłam drzwi, odetchnęłam głęboko. Przypomniałam sobie o pończochach, ale nie myślałam już nawet o tym, żeby je zdjąć. Nacisnęłam klamkę i weszłam. Wszyscy zamarli, tak jak przewidziałam. Niektórzy zaczęli się śmiać. Nienawidziłam tej pończochy całym sercem! Rzutem oka zlustrowałam ostatni rząd. Ani jednego wolnego miejsca. Nigdy nie było tu tylu osób! Zaklęłam w duchu i przeszłam przez całą salę, wpatrując się w wolne krzesło w pierwszym rzędzie. Kiedy usiadłam i odważyłam się podnieść głowę, napotkałam śmiejące się oczy doktoranta, którego widziałam pierwszy raz w życiu. Co u licha?

– Ale masz wejście! Niezłe ciacho z niego, co?

Spojrzałam na siedzącą obok mnie dziewczynę. Widziałam ją już parokrotnie. Miała długie i kręcone rude włosy, a także niesamowicie zielone oczy, nieproporcjonalnie duże w stosunku do jej okrągłej, piegowatej twarzy. Mięsiste usta składały się w dziubek i zabawnie poruszały. Wyglądała jak welon w słoiku. Przypomniałam sobie, że miałyśmy razem metodykę.

– Gdzie jest profesor Karski? – szepnęłam.

– Kto?

– Karski, prowadzący zajęcia.

– Nie wiem, o czym mówisz. Zajęcia ze sztuki współczesnej prowadzi ten oto bóg seksu.

Przewróciłam oczami na jej komentarz, mimo to zerknęłam na doktoranta. Faktycznie, był przystojny, nawet bardzo. Czarne, kręcone włosy podkreślały jego młodzieńczy wygląd. Poruszał się dynamicznie i swobodnie. Energicznie zapisywał na tablicy nazwiska. Najbardziej zadziwił mnie jego ubiór. Miał na sobie elegancki szary garnitur, rozpiętą pod szyją białą koszulę, idealnie dopasowane, podkreślające jego zgrabny tyłek spodnie. Jak na prowadzącego zajęcia w tym instytucie, gdzie począwszy od doktorantów, a skończywszy na profesorach, wszyscy wyglądali jakby pracowali w hucie, był ewenementem. „Dlaczego nie zauważyłam go wcześniej?” – zastanawiałam się.

Z zamyślenia wyrwał mnie sam doktorant, który zmierzył mnie wzrokiem dokładnie tak samo jak ja jego przed chwilą.

– Czy może pani odpowiedzieć na pytanie?

„Na jakie pytanie?” – wpadłam w panikę. „Stop. Spokojnie. Wszystko da się wytłumaczyć”. Wyprostowałam się jak zawsze, kiedy czuję się niepewnie, i wydusiłam z siebie jedno z głupszych zdań, na jakie mogłam wpaść:

– Przepraszam, mnie tu nie ma.

Ludzie siedzący na tyle blisko, by usłyszeć, co mówię, zachichotali. Była wśród nich również ruda.

Spuściłam głowę i niewidzącym wzrokiem przyglądałam się notatce, podsuniętej sekundę wcześniej przez moją sąsiadkę. Najwyraźniej tekst do dyskusji. Tytuł: Sztuka naturalna i sztuka kulturowa READY-MADE. Claude Levi Strauss/Georges Charbonnier. Doktorant patrzył na mnie jeszcze chwilę, po czym odwrócił się, zwątpiwszy, że coś z siebie wyduszę. Zapisał na tablicy pytanie: „Czy każdy przedmiot może być dziełem sztuki?”.

– Koniec zajęć. Możecie iść. Czy pani Nikt może jeszcze zostać? – Zerknął na mnie, unosząc głowę znad notatek.

„Nie!” – jęknęłam w duchu. Jutro o świcie miałam kolokwium, a po wydarzeniach dzisiejszego popołudnia moim jedynym marzeniem było nakryć się kocem, przyjąć pozycję embrionalną i obudzić się w nowym wcieleniu.

Doktorant zbliżył się i stanął dokładnie przede mną. Bojowo podniosłam głowę, gotowa na konfrontację, ale jego oczy śmiały się tylko.

– Ciekawy z pani przypadek, pani…

– Anna.

– Ania.

– Anna – poprawiłam go. – Mam na imię Anna.

– Pani Anno… Czy może mi pani powiedzieć, co pani robiła na moich zajęciach spóźniona zaledwie dwie i pół godziny? – Przyglądał mi się z zaciekawieniem. Był niewiele starszy ode mnie, miał może dwadzieścia siedem, trzydzieści lat.

– To pomyłka. Miałam mieć tu zajęcia z profesorem Karskim, ale chyba przeoczyłam informację, że są odwołane – powiedziałam to tak, jak zwykło mówić się do profesorów, mimo iż miałam nieodparte wrażenie, że chciałby, żebym traktowała go jak kolegę. – Przepraszam, ale śpieszę się.

Już zmierzałam w stronę wyjścia, ale jemu najwyraźniej zebrało się na pogawędki:

– Na którym roku studiów pani jest?

– Na piątym.

– Czyli broni się pani w tym roku?

– Taką mam nadzieję. Czy to już wszystko? – powiedziałam zniecierpliwiona.

– Tak… – Zawahał się.

„Tak” znaczy „tak”. Jeśli myślał, że wahanie w jego głosie mnie zatrzyma, to się mylił. Odwróciłam się i wyszłam. Mój rozmówca był tak zaskoczony, że nie odpowiedział nawet na moje „do widzenia”. „Bóg seksu chyba nie przywykł do takiego traktowania” – zaśmiałam się w duchu.

Zaraz gdy wyszłam z sali, dopadła mnie ruda pieguska. Musiała specjalnie na mnie czekać.

– Czego od ciebie chciał? – zapytała bez ogródek.

„Boże, jaka ona jest irytująca!” – pomyślałam.

– Zaprosił mnie na kawę – odpowiedziałam szybko.

– Naprawdę…? – Jej usta otworzyły się ze zdziwienia. – No co ty! Jak go zapraszałam dwa tygodnie temu, powiedział, że nie umawia się ze swoimi studentkami, bo to „niehigieniczne”.

– Ja nie jestem jego studentką. – Odwróciłam się, nie czekając na jej reakcję.

Schodziłam po schodach niczym indyk o przydługich kończynach. „Jak ja dojdę do domu?” – płakałam w myślach, ale zacisnęłam wargi, starając się zignorować ból pięt. Szłam tak szybko, jak tylko byłam w stanie, ciągle mając na sobie te dziurawe pończochy. W sumie za bardzo się ochłodziło, żeby je zdejmować. Dni były jeszcze zaskakująco ciepłe, ale wieczorami temperatura spadała do kilku stopni. Czuło się nadchodzącą zimę.

Zachciało mi się ryczeć, kiedy pomyślałam, co mogłabym zrobić ze stówą wydaną tak bez sensu. Teraz ja postanowiłam zadrwić z pończochy. Weszłam do sklepu przy Piłsudskiego i kupiłam wino za ostatnie trzydzieści jeden złotych, które znajdowały się w mojej portmonetce. Dobrze, że zaraz weekend i będę mogła wydzielić sobie kolejną porcję gotówki do wydania w przyszłym tygodniu. Strach pomyśleć, jak szybko upłynniłabym pieniądze, gdybym pozwoliła sobie na posługiwanie się kartą przy drobnych wydatkach. Na szczęście na moim koncie jest jeszcze co nieco, które zawsze ratuje mnie w nagłych wypadkach. „Na przykład takich jak dziś” – stwierdziłam zgryźliwie w duchu, spojrzawszy na wino, i ruszyłam do domu z mocnym postanowieniem nieprowokowania kolejnych „nagłych zdarzeń”, zmuszających mnie do nieplanowanych wydatków. W przeciwnym razie wkrótce zostanę zupełnie bez grosza przy duszy. Oraz na koncie.

Po pół godzinie marszu otworzyłam drzwi naszej kamienicy. Na parterze z ulgą zdjęłam buty i wbiegam lekko na czwarte piętro. Kamienica była stara, ale w niezłym stanie. Najlepsze mieszkanie, jakie mieliśmy od początku studiów. Pomarańczarnia – tak je nazywaliśmy. Należała tylko do nas. Na Świętokrzyskiej nie było tak źle, ale musieliśmy znosić niespodziewane odwiedziny właściciela, który po imprezach nie wracał do swojego domu na obrzeżach miasta, tylko spał w naszej hiperciasnej kuchni. Nigdy nie zapomnę tych wystających spod stołu stóp i gimnastyki, jaką trzeba było wykonywać, by otworzyć lodówkę.

Stan Pomarańczarni był katastrofalny. Zanim się wprowadziliśmy, musieliśmy przeprowadzić generalny remont, na który właściciel się nie zgodził. Nie mieliśmy innego wyboru, jak wyłożyć pieniądze z własnych kieszeni. Musiało nam wystarczyć samodzielne pomalowanie ścian. Pomarańczarnia zyskała swoją nazwę od ich koloru. Uznaliśmy, że jest ciepły i optymistyczny, a Lukasowi kojarzył się ze świętami Bożego Narodzenia. W czasie, kiedy malowaliśmy, bardzo potrzebowałam tego optymizmu… Do wnętrza wchodziło się przez balkon, do którego nie mieli dostępu inni lokatorzy. Właśnie on był głównym powodem, dla którego zdecydowaliśmy się na to mieszkanie.

Stanęłam przy przeszklonych drzwiach prowadzących do kuchni. Usłyszałam głośny śmiech Lukasa. Rozmawiał przez telefon. Wyciągnęłam papierosa i nasłuchiwałam, próbując domyślić się, z kim rozmawia. Mówił coś o zwariowanym profesorze z jego uczelni i znów wybuchnął śmiechem. Schowałam fajkę z powrotem do paczki i weszłam do mieszkania. Usiadłam przy stoliku i gapiłam się na dziurę w pończosze, która dalej śmiała się ze mnie bez skrępowania, obnażając kawałek uda. Była widomym śladem mojej głupoty, żałosną próbą powrotu… Ze szczytu jajowatego oczka zwisała sobie pofalowana nitka, rżąc ze śmiechu. Pociągnęłam za nią. Oczka leciały, aż zaświeciło gołe kolano, i wtedy spostrzegł mnie Lukas.

– Muszę kończyć – rzucił krótko do telefonu. – Cześć – powiedział i gapił się na to, co zrobiłam z podłą pończochą.

– Cześć. Co u ciebie? – zapytałam jakby nigdy nic.

– Chyba wolałbym zapytać ciebie o to samo.

– Doskonale. – Wyciągnęłam wino z torby, a on uniósł brwi.

– A to co? – Wymownie spojrzał na moją nogę.

– Cholerna dziurawa pończocha – powiedziałam z teatralną manierą.

Parsknęłam śmiechem, co było dla Lukasa wystarczającym dowodem na to, że nie ma się o co martwić. Wyluzował. Usiadł obok i zaplótł swoje bocianie nogi, jakby wiązał je w supeł. Jego przykrótkie spodnie podjechały do góry, do połowy obnażając owłosione łydki.

– A ty? Jak twój dzień?

– Za dobrze. – Na jego twarzy znów pojawił się ten uśmiech, niczym banan rozszczepiający mu twarz na połowę. Wyszczerzył zęby, odsłaniając charakterystyczną furtkę między jedynkami. Zaniepokoiłam się. Ten przesadzony uśmiech mógł wróżyć tylko kłopoty.

– Niech zgadnę. Poznałeś kogoś?

– Poznałem. Nowa osoba na zajęciach u profesora Zubrzyckiego. No wiesz… Tego, co chodzi w muszce w grochy.

Kiwnęłam głową. Lukas ekscytował się dalej:

– Ma na imię Marek. Jest z Warszawy. Przyjechał na wymianę międzyuczelnianą. Usiadł obok mnie i zgadaliśmy się. Pożyczył ode mnie notatki! – Głos drżał mu z podekscytowania i ledwo łapał powietrze.

– Lukas, a on wie?

– Co wie? Że to…? Nie. – Roześmiał się i potrząsnął głową. – Nie, to nie tak. To kolega. Tylko gadaliśmy.

Nie skomentowałam tego. Zawsze było tak samo: gadka szmatka, potem się zakochiwał i wzdychał do faceta z odległości, a ja musiałam o tym słuchać miesiącami.

Lukas był moim najlepszym przyjacielem. Studiował filozofię na czwartym roku. Nie znałam dotąd nikogo tak błyskotliwego i bystrego. Autentyczny geniusz. Jego pasją było zgłębianie filozoficznych teorii Jaques’a Derridy czy Jürgena Habermasa. Wiedza sama wchodziła mu do głowy. Czasami było to naprawdę denerwujące, szczególnie kiedy mieliśmy sesję i Lukas całymi dniami oglądał telewizję, podczas gdy ja wkuwałam. On zaliczał wszystkie egzaminy najlepiej na swoim roku, a ja tylko dobrze.

Lukas był na swój sposób przystojny, choć nie rozbrajał wyglądem. Miał ciemne włosy, które – w ramach oszczędności czasu i pieniędzy – obcinał sam. Zazwyczaj dlatego z tyłu były długie, a z przodu bardzo krótkie. Fryzjera odwiedzał w ostateczności i strzygł się na zapałkę, by jak najdłużej do niego nie wracać.

Powalał za to inteligencją, a nie w każdej sytuacji było to pożądane. Zawsze mu doradzałam, żeby w zwykłych dyskusjach trzymał swoją wiedzę dla siebie, przynajmniej dopóki nie zorientuje się, kto jest jego rozmówcą. Interlokutorzy Lukasa mieli wielkie szanse na to, by poczuć się jak idioci.

Oparłam się ręką o blat stołu i patrzyłam na butelkę wina.

– Zmęczona? – zapytał Lukas. – Chwila, chwila… Jest czwartek… Pokaż się… Makijaż… I twoje włosy są okiełznane. I bluzka… Czy to przypadkiem nie jest ta od…

– Tak, to ta od matki. Kolekcja Chanel.

– Anna, coś się dzieje. Miałaś egzamin?

– Nie, na razie jest luz. No, prawie. Szurnięty doktor Vendetta zapowiedział kolokwium na jutro, więc muszę się pouczyć.

– O nie, teraz nigdzie nie uciekniesz. – Zatrzymał mnie, kiedy wstawałam. – No to jak? Z jakiej okazji to wszystko? Czyżbyś wreszcie się z kimś umówiła?

– Nie! – przerwałam mu.

Moje policzki poczerwieniały. „Teraz to już na pewno nie da mi spokoju” – pomyślałam. Westchnęłam i powiedziałam mu prawdę:

– Byłam umówiona na rozmowę o pracę. W agencji reklamowej szukali modelki, a skoro pracowałam kiedyś w tej branży, pomyślałam, że w obliczu mojej katastrofy finansowej mogłabym sobie dorobić.

Lukas popatrzył na mnie ze zdumieniem, a jego oczy przypominały teraz dwa spodki. Nastąpiła chwila ciszy. Długo trwało, zanim coś z siebie wydusił.

– Pracowałaś jako modelka?! – piszczał prawie, jak zawsze, gdy się czymś ekscytował.

– Stare dzieje… – Nie czułam się gotowa na tę rozmowę. – Lukas, to było dawno temu. Potrzebuję pieniędzy. Nie mówiłam ci, ale w zeszłym miesiącu dostałam list. Zajęto moje angielskie konto z oszczędnościami… Na szczęście przelałam trochę kasy, zanim to wszystko się stało. Mam jeszcze oszczędności na bieżące wydatki na polskim koncie, ale to za mało, żeby się utrzymać.

Teoretycznie nie musiałam się martwić do końca listopada, ale potem konieczne było znalezienie jakiejś pracy. W praktyce byłam przerażona.

– Może powinnaś sprzedać wasz dom w Londynie? – Lukas wyglądał na bardzo zmartwionego.

– Podejrzewam, że w tym temacie nie będę miała zbyt dużo do powiedzenia. Bank zajął wszystko.

– To brzmi poważnie… Skąd ty masz takie długi? – dziwił się.

– Zobowiązania… I moja matka trochę namieszała…

Westchnął ciężko.

– Jeśli bank sprzeda dom, da ci spokój?

– Prawdopodobnie…

– Chociaż tyle. A co z tą pracą modelki?

Odwróciłam głowę.

– Nici – powiedziałam.

– No co ty! Mogłabyś być świetna! Jesteś taką dużą tyczką, twarz masz nie najgorszą, można powiedzieć: ładną. Tylko nie pomyśl sobie, że mi się podobasz. – Próbował żartować.

– Tak, wiem… A ta praca to niewypał. Okazało się, że to nie agencja, a jakiś malarz szukający modelki do cyklu obrazów.

– Oooo! – zawołał zaciekawiony. – Przystojny?

– Proszę cię. Jeśli pytasz, czy jest gejem, nie wiem.

– Nie. Zapytałem, czy jest przystojny.

Zastanowiłam się, zanim odpowiedziałam.

– Trudno powiedzieć. Wyglądał, jakby wyszedł z tuby farby, w której siedział przez ostatni miesiąc.

Uśmiechnęłam się, przypominając sobie jego zarost, okropne włosy, brudne ubranie. Z pewnością nie był to facet, któremu zależało na robieniu dobrego wrażenia.

– Zgodzisz się?

– Nie. To nie dla mnie – ucięłam. – Muszę wziąć prysznic i zabrać się do nauki. – Zmieniłam temat.

– Naleję nam winka. Może coś upichcę?

Mrugnął okiem, kiedy wstałam. Poszłam do swojego pokoju.

– Mówiłam ci, że nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła? – powiedziałam, stojąc w drzwiach.

– Setki razy. – Uśmiechnął się wesoło.

***

Stałam przed lustrem w łazience i patrzyłam na swoją twarz, jakby nie była moja. Wlepiały się we mnie pomalowane oczy, które wyglądały jak węgle na tle jasnej skóry. Włosy wróciły do naturalnego koloru – podpalanego brązu. Ostatni raz ścięłam się na zapałkę dwa lata temu. Teraz, sprężyste jak struny, sięgały za łopatki.

– Wróciłaś, co? – szepnęłam do odbicia, które tak bardzo przypominało matkę.

Stanęłam na wadze. Sześćdziesiąt kilogramów. „Po co to robię?” – pomyślałam ze złością i przesunęłam ją stopą pod ścianę. Nie ważyłam się, odkąd widziałam się z nią ostatni raz. Łzy napłynęły mi do oczu. Nie przypuszczałam, że to będzie takie trudne, szczególnie po tym wszystkim. Znów zadźwięczały mi w uszach jej słowa: „Przestań się już mazać, takie jest życie. Umyj się i umaluj, masz sesję wieczorem!”. Potem moja wściekłość, krzyk i jej lodowate: „Przestań!”. Trzask drzwi za jej plecami. Moje pakowanie się w pośpiechu i chaotyczna ucieczka. Odłączenie. A gdybym mogła cofnąć czas? Czy zmieniłabym swoją decyzję o wyjeździe z Londynu? Nie. Ale zmieniłabym jedno – nie czekałabym tak długo, żeby spróbować naprawić nasze relacje.

Wytarłam łzy razem ze wspomnieniami. „Poradziłam sobie, do jasnej cholery” – szeptałam w duchu. Byłam zmarznięta. Nasza fantastyczna łazienka bez ogrzewania… Boże, do czego człowiek może się przyzwyczaić. Gdyby nie niski czynsz, chyba nie byłabym w stanie dłużej tego znieść. Potrzebowałam choćby pięciu minut bezpieczeństwa, nawet pod postacią przyjemnie ciepłego kaloryfera. Cierpliwie operowałam kurkiem, zanim woda stała się przyjemnie gorąca. Stanęłam pod strumieniem. Spływały ze mnie stres i zmęczenie całego dnia. Oparta o ścianę rozluźniałam mięśnie i oddychałam głęboko. Nic poza relaksującym szumem.

W jednej sekundzie woda stała się lodowata.

– Lukas, zabiję cię!

– Przepraszam! – zawołał wesoło. – Zupełnie zapomniałem… Robię kolację! Gotuję makaron… Do winka…

Weszłam do kuchni. W powietrzu unosił się zapach spalonej cebuli, a na stole dymiło spaghetti bolognese. Lukas stał w pobrudzonym fartuszku. Gdy tylko mnie zobaczył, uśmiechnął się i niczym szef kuchni ucałował drewniany, trójzębny widelec. „Ups, nie mam wyjścia” – pomyślałam, nastawiając się na sztuczne zachwyty jego daniem. Uniosłam widelec z nakręconym makaronem, czując na sobie wyczekujące spojrzenie Lukasa. Można było powiedzieć o nim dużo dobrego, ale na pewno nie to, że potrafi gotować. Jego pierwszą potrawą, jaką dla mnie przyrządził, były pierogi z truskawkami zakupione w najbliższym dyskoncie spożywczym, nieopodal naszego starego mieszkania. Boże, to było paskudne!

Spróbowałam spaghetti i zamruczałam. Wcale nie musiałam kłamać.

– Lukas, to jest naprawdę dobre!

Spaghetti rozpływało się w ustach. Sos był dobrze doprawiony, nie za pikantny, ale i nie mdły. Do tego cudnie ciągnący się ser… Nie do wiary, że on to ugotował. Jadłam z apetytem, popijając czerwonym winem. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że był to mój pierwszy posiłek tego dnia. I gdy tak wciągałam kluski, przypomniałam sobie o świstku papieru od Northona.

– Muszę coś sprawdzić.

Uniósł brwi.

– Zjedz raz w spokoju – poprosił, a w jego głosie było rozczarowanie.

– Naprawdę mi smakuje… – tłumaczyłam, ale nie mogłam usiedzieć na miejscu.

Wstałam i zaczęłam przeszukiwać torebkę. Wewnątrz wyglądała jak śmietnik pełen zepsutych rupieci. Poirytowana, wysypałam je na podłogę.

– Wiesz, to nie jest normalne – skwitował Lukas.

Na podłodze leżały moje potłuczone kosmetyki, ulotki, ledwie nadgryziony obwarzanek z sezamem, ołówki i zakreślacze, bilety kolejowe, pognieciony papieros, ogryzek jabłka zawinięty w foliową jednorazówkę, notatnik, pokrowiec z okularami do czytania, kilka gumek do włosów i oczywiście Tatarkiewicz – biedny, cały w okruszkach z obwarzanka. Była też mała kartka. Pomięta, wystawała zza książki. Rozwinęłam ją. „Co to jest?” – zastanawiałam się.

– Co to jest? – Lukas wypowiedział moje pytanie na głos.

– Pan malarz wręczył mi to na odchodne.

Jego oczy zabłyszczały z zaciekawienia. Na kartce zapisany był adres: adamnorthon_attempts.com.

– Daj komputer! – zarządził Lukas.

Włączyliśmy mojego starego maca i wpisaliśmy w przeglądarkę adres. Po chwili ze zdziwieniem otworzyliśmy usta, patrząc w ekran.

– Niezły ten twój malarz – zauważył Lukas.

– On nie jest mój – ucięłam.

Na ekranie komputera było kilka obrazów: kontury kobiet w różnych pozach i strojach. Kolory falowały, rozpływały się i rozmazywały, tworząc niezwykłe tło. Spod ubrań widać było zarysy ciała, fragmenty odkrytych piersi. Szkice wykonano czarnym tuszem, który w połączeniu z akwarelą tworzył niekontrolowane, rozlewające się plamy. Było w nich coś niesamowitego, lekkiego i przejmującego zarazem.

– Muszę się uczyć. – Przerwałam i zamknęłam laptopa. – Idę do siebie.

– Może najpierw skończ swoje spaghetti?

– Nie jestem już głodna.

– Wiedziałem, że tak będzie. A dzieci w Rwandzie głodują.

***

Usiadłam nad kserówkami do jutrzejszego kolokwium. Słyszałam, jak Lukas puszcza wodę w kuchni i zaczyna zmywać. Wciąż miałam przed oczami te szkice. Nie wyglądało to jak akt, który sobie wyobrażałam. To nie były pornograficzne obrazki… Przez chwilę wierciłam się, próbując przeczytać fragment o tworzeniu przypisów i bibliografii w tekstach naukowych, ale po trzecim zdaniu wymknęłam się do kuchni, gdzie leżał mój porzucony na stole komputer. Zakradłam się za plecami Lukasa i cichutko zabrałam go do siebie.

Postawiłam laptop na biurku i otworzyłam stronę Northona. Z uwagą oglądałam każdy szkic jak romantyczne opowieści o ciele kobiety, walczącym nieśmiało z fakturą materiału. „Może się zgodzić?” – przeszło mi przez myśl i niemal w tej samej chwili zatrzymałam wzrok na rzuconej niedbale na podłogę dziurawej pończosze.

------------------------------------------------------------------------

Crap (ang.) – mniej wulgarnie niż „cholera”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: