Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wyspa czyli Christian i jego towarzysze. The Island, or Christian and his comrades. Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition.
Treść następującego poematu wzięta jest po części z dzieła porucznika Bligh: „Opowiadanie buntu i porwanie okrętu Bounty, na Morzu Południowym w r. 1789”, po części z Marinera: „Sprawozdanie o wyspach Tonga.
The foundation of the following Story will be found partly in the account of the Mutiny on the Bounty in the South Seas (in 1789) and partly in “Mariner’s Account of the Tonga Islands.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 104
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
George Byron
WYSPA CZYLI CHRISTIAN I JEGO TOWARZYSZE THE ISLAND, OR CHRISTIAN AND HIS COMRADES
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej A dual Polish-English language edition
na język polski przełożył Adam Pajgert
Armoryka
Sandomierz
Projekt okładki: Juliusz Susak
Na okładce: Wybrzeże Malty, foto. Marta Sarwa
Copyright © 2014 by Wydawnictwo „Armoryka”
Wydawnictwo ARMORYKA
ul. Krucza 16
27-600 Sandomierz
tel +48 15 833 21 41
e-mail:[email protected]
http://www.armoryka.pl/
Treść następującego poematu wzięta jest po części z dzieła porucznika Bligh: „Opowiadanie buntu i porwanie okrętu Bounty, na Morzu Południowym w r. 1789”, po części z Marinera: „Sprawozdanie o wyspach Tonga”.
Przypisek autora
I.
Nadeszła ranna na okręcie warta,
Płynęła nawa lekko kołysana,
A za nią fala połyska rozdarta,
Jak w skiby pługiem olbrzymim orana;
Przed nawą tylko sinych wód przestworza,
Po za nią wyspy australskiego morza.
Cicha noc kona, jej cienia ruchome
Po oceanie rozprószyła zorza,
Delfiny, jakby przyjścia dnia świadome,
Pływały chyżo, promieni łakome.
Gwiazdy w błękicie wód odbite jasno,
Już przed jaśniejszym świtu blaskiem gasną,
Ciemne wprzód żagle znowu zabielały —
I wiatry świeższem oddechem powiały,
Słońce zwiastował ocean czerwony,
Lecz nim dzień błyśnie — ma być czyn spełniony.
II.
W swojej kajucie spoczął wódz waleczny,
We wybór straży zaufał bezpieczny;
We śnie Albionu widział brzegi lube,
Trudów nagrodę i zapasów chlubę,
Bo swoje imię w tych umieścił rzędzie
Co śledzą drogi przez biegunów lody,
Przebył najgorsze, i resztę przebędzie,
Dla czegoż nie miał użyć snu swobody?
Ale niestety! na jego pokładzie
Niechęć o czarnej już przemyślą zdradzie;
Jego żeglarzy tęskni umysł młody,
Do owych wysp słonecznego świata,
Gdzie kobiet wdzięki równe żarom lata,
Oni swych ojców rzuciwszy spuścizny,
Z dawna od własnej odwykli ojczyzny,
I na pół dzicy, dzikich ludzi groty
Nad fal niepewnych przenoszą kłopoty.
Słodkie owoców dojrzałych syropy,
I las co ludzkiej jeszcze nie zna stopy,
Pola, zasiane z obfitości roga,
Kraj, gdzie nie gniecie żadna przemoc sroga
Chęć, którą wieki w ludziach nie wygaszą,
Nie zaznać pana oprócz własnej chęci,
Te młode dusze do tych wysp nęci,
Gdzie warstwy złota lice ziemi kraszą,
Gdzie każda grota jest domem swobody,
Każdy krok wolny, gdzie ogrodem niwy,
Gdzie cały naród jest dzieckiem przyrody,
Wesoły, wolny, dziki lecz szczęśliwy,
Tam muszla, owoc i czółenko małe,
To wszystkie skarby, to bogactwo całe;
Łowy, żegluga, jedynem igrzyskiem.
A Europejczyk najnowszem zjawiskiem.
Taki był kraj ten, którego pragnęli;
Drogo te żądze okupić musieli.
III.
Wstań śmiały Blaju! wróg się stawia groźno!
Wstawaj! o wstawaj! — Niestety za późno!
Już przy twym boku orszak buntowniczy
Obwieszcza bezrząd, miota się i krzyczy;
Ty sam spętany, do twojego serca,
Dłonią, co drżała na dźwięk twojej mowy,
Przykłada bagnet zuchwały morderca.
Już dziś twój rozkaz do pracy nie znagli,
Nie rządzi sterem, nie rozwinie żagli;
Już cię na pokład wloką okrętowy,
Chcą dziką wrzawą stłumić głos, co woła,
Że swą powinność zdeptali niegodnie,
Patrząc na wodza, w swoją własną zbrodnię
Zaledwie trwożny wzrok uwierzyć zdoła.
Bo wprzód sumienia człowiek nie ukoi,
Aż trunek zbrodni: wściekłość go upoi.
IV.
Nieustraszony, choć ci śmierć zagraża,
Darmo tych wzywasz, co ci jeszcze wierni,
Ich liczba mała, ich przemoc zatrważa,
Ulegać muszą rozhukanej czerni.
Na próżno, głos twój o przyczynę bada,
Tylko przekleństwa krzyk ci odpowiada,
Nad tobą szable błyszczące się jeżą,
Omal ci bagnet gardła nie przewierci,
A wszystkie lufy w twoje piersi mierzą,
I w każdym ręku tkwi narzędzie śmierci.
Ty sam wołałeś: „Ognia!” lecz ci twardzi,
Choć już z litości swe serca wyzuli,
Jeszcze dla męstwa podziwienie czuli.
Lub też w człowieku, chociaż prawem wzgardzi,
Pomimo woli jeszcze pozostanie
Dla dawnych władców swych uszanowanie.
Dość, że nie chcieli jeszcze rąk swych krwawić,
Wolą na pastwę falom cię zostawić.
V.
„Odsadzić czółno!” zagrzmiał okrzyk głośny,
Któż: „Nie!” odkrzyknie zgrai rozhukanej,
W pierwszej zwycięstwa godzinie radosnej,
Wśród saturnaliów władzy niespodzianej?
„Odsadzić czółno!” i rozkaz się iści,
Z całym pośpiechem wrzącej nienawiści,
Teraz cię tylko deska kruchej łodzi
Dzieli od śmierci; a jej przybór cały
Przyrzeka spełnić na morza powodzi,
To co ich dłonie dokonać nie śmiały.
Wreszcie na prośby tych co nie widzieli
Żadnej nadziei śród morza topieli,
Tyle ci wody dodano i chleba,
Ile do śmierci powolnej potrzeba.
Sznurów i żagli i płótna dodali,
Och! to są skarby dla wędrowca fali!
Wreszcie biegunu drgającego sługę:
Kompas, co duszą ożywia żeglugę.
VI.
Teraz naczelnik co się sam okrzyknął
Zawołał: Pijcie! i z kielicha łyknął,
Bo nigdy gardła nie potrzeba suszyć,
Cudze i własne chcąc sumienie zgłuszyć,
„Wódki rycerzom!” Burke niegdyś wołał,
Zaprawdę droga wilgotna do sławy!
I bohaterów zbuntowanej nawy
Wśród takiej mety któż by wstrzymać zdołał?
„Do Otahajty!” głos łamie się w krzykach,
Och! jakże zdziwia głos ten w buntownikach!
Pogodnej wyspy mieszkania gościnne,
Łagodne serca, i święta bez pracy,
Skarby prostacze, rozkosze niewinne,
Do tegoż tęsknić mogą ludzie tacy?
Majtek do trudu przywykły i znoju
Którym po fali każdy wicher miota,
Po świeżej zbrodni śmie pragnąć spokoju,
Jaki w nagrodę ledwo zyska cnota?
Takim jest człowiek! — Jedne wszystkich cele,
Tylko do mety dróg prowadzi wiele,
Kraj, urodzenie, obyczaj, majątek,
Nawet uroda kształtują nam życie,
Bardziej na czynów oddziałają wątek
Niż cała wiedza o pośmiertnym bycie,
Lecz jest głos jeden, który każdy słyszy,
U jakichkolwiek świątyń klęka proga,
Wśród zgiełku sławy, i wśród zysków ciszy,
Ten głos sumienia: to wyrocznia Boga.
VII.
Łódkę przepełnia ta garstka do zbytku,
Co towarzyszyć chce wodza niedoli,
Reszta pozostać musi mimo woli
W dumnym okręcie, moralnym rozbitku.
Ze łzą litości ci los wodza widzą,
Drudzy nikczemnie z jego nieszczęść szydzą,
Na widok łódki lichego pozoru,
Co choć tak mała, tak pełna naboru.
Marny Naulitus w skorupianej łodzi,
Statkiem i majtkiem sam sobie być zdolny,
Jak jasna nimfa błękitnej powodzi,
Mniej jest ułomny, ach! i bardziej wolny.
On kiedy burza na morzu szaleje
Port swój bezpieczny znachodzi w głębinie,
I szydząc z ludzkiej Armady się śmieje,
Co światem wstrząsa, a od wiatrów ginie.
VIII.
Gdy wszystko było już przygotowanem,
I już buntownik został nawy panem,
Majtek wzruszony nieszczęścia widokiem,
Okazał żal co jeszcze bardziej drażni.
W dawnego wodza łzawem utkwił okiem,
Dając znak niemy bezwładnej przyjaźni,
Wreszcie mu zwilżył pomarańczy sokiem
Usta spieczone przesileniem kaźni;
Za to też przy nim pełnił straż nie długo,
Reszta litośną nie zgrzeszy przysługą.
Naprzód wystąpił zuchwały młodzieniec,
Dawnego wodza niegdyś ulubieniec,
Wołał, na łódkę pokazując groźno:
„Precz stąd! bo wkrótce być może za późno!”
Jednak do gruntu czucia nie wyziębił,
A słowem zdradził co w sercu zagłębił,
W ostatniej chwili gdy się zbrodnią mazał,
Co krył przed mnóstwem, jednemu okazał;
Gdy Blaj z surowem pytał go obliczem:
„Gdzież twoja wdzięczność? gdzie nadzieje śmiałe
Że twoje imię nieskalane niczem
Zapłonie jasno Ojczyźnie na chwałę?”
Jemu rozpaczą usta drgnęły wściekle:
„Och! tak! wykrzyknął, jestem w piekle! w piekle!”
Nic nie rzekł więcej, i wpychał do łódki
Swojego wodza, i falom powierzał,
To jego słowa, lecz choć dźwięk ich krótki
W nich jego myśli cały ogrom leżał.
IX.
Północne słońce coraz okazalej
Z fal się podnosi, już się wiatr uciszał,
Jak po eolskiej harfie tylko dyszał,
I cichem skrzydłem popędzał po fali.
Samotna łódka do odległej skały,
Co świeci tylko jak obłoczek biały,
Po zwierciadlanej z wolna płynie szybie,
Z swoim okrętem nigdy się nie zdybie!
Lecz my nie będziem pieśnią nieszczęść głosić,
Które ma łódka skołatana znosić:
Dnie niebezpieczeństw i noce niewczasów,
I nadaremne męstwo śród zapasów,
Gdy głód tak siły zniszczył do ostatka,
Że już by syna nie poznała matka;
I innych jeszcze różnych klęsk tysiące,
Co jak głód straszne i jak głód trawiące,
Fale co grożą raz pogrążyć na dno
To znów łaskawsze już się ciszej kładną
To ryczą groźnie, to zaszumią smętnie,
I tylko sile ulegną niechętnie.
To już gorączka pragnienia, niemocy,
Co każdą chmurę jakby źródło wita
I chciwie każdą kroplę deszczu chwyta,
Sinemi usty, w burzą grzmiącej nocy;
I z mokrych żagli łakomie wyciska
Wilgoć, co nowym życia zdrojem tryska;
To znów wróg dziki, przed którego złością
Chyba gościnne morza chronią wody,
Aż gdy do trupów podobni bladością,
Wrócą, na morskie rozprawiać przygody
Których gdy dzieje wysłucha tułacze,
Mąż się przelęknie, niewiasta zapłacze.
X.
My ją własnemu zostawim losowi,
Rychło się Albion o jej krzywdzie dowie,
Złamana karność i zdeptane prawo
Wołają pomsty. — My powieścią naszą
Za buntowników popłyniemy nawą;
Dalekiej zemsty groźby ich nie straszą,
Chyżo po fali! — dalej! dalej! dalej!
Do lubych brzegów! Znów będą witali
Kraj, gdzie praw niema, a gdzie rządzi zgoda,
Gdzie tych zuchwałych przynęca przyroda,
Wabi kobieta, przyrody bogini,
Gdzie prócz sumienia nikt ich nie obwini;
Gdzie wszyscy dzierżą równe części ziemi,
Gdzie chleb, jak owoc, na drzewie się pleni,
Gdzie niema sporu o las, pola, rzeki,
I gdzie bez złota, złote kwitły wieki,
Nim Europejczyk od północy śniegów,
Z darem kultury przybył do tych brzegów,
I obyczaje dzikie ich uprawił,
I w spadku swoje zbrodnie im zostawił.
Przecz z tym widokiem! Nam dzisiaj potrzeba
Znać ich takiemi, jacy przedtem byli
„Do Otahajty!” bije okrzyk w nieba.
Ślizga się okręt i właśnie w tej chwili
Wiatr się podnosi, żagle wprzód zwieszone,
Już się jak łuki wzdęły naciągnione,
I przy fal szumie i przy majtków gwarze,
Okręt, jak strzała, sine pruje tonie;
Tak niegdyś Argos po dziewiczem łonie
Euxinu snuł się, lecz jego żeglarze
Wstecz ku rodzinnej poglądali stronie,
Ci od ojczyzny stronią swoją jazdą,
Jak kruk Noego, gdy wyleciał z arki,
A jednak dzielić chcą z gołębiem gniazdo,
W jarzmo miłości dumne zgiąwszy karki.
I.
Jak mile dźwięczy pieśń Toobanaju
Gdy słońce tonie w swem łożu z koralów!
Choćmy do wyspy cienistego gaju
Słuchać turkawki gruchających żalów,
Dziewczęta mówią: że jej skargi rzewne,
Jak z Bolotoo głosy bogów śpiewne.
Zerwiemy kwiatki, gdzie umarły leży,
Kwiat najpiękniejszy na grobie rycerzy.
Siądziem o zmroku, i obaczym w lasku
Drzewo Tooa przy miesiąca blasku,
Pod drzewem westchnień samotnie usiądziem,
I smutnej skargi smętnie słuchać będziem,
Pójdziem na wzgórza, usiądziem na darnie
I będziem patrzeć na walczące marnie
Bałwany morza z olbrzymiemi skały,
Co odtrącają słupy z piany białej.
O jak to pięknie! O jak ci szczęśliwi
Co z życia walki wyszli cali, żywi.
I teraz lubią patrzeć na tę wojnę,
Gdzie oprócz morza tak wszystko spokojne!