Dziennik Franciszki Krasińskiej - Klementyna Hoffmanowa - ebook

Dziennik Franciszki Krasińskiej ebook

Klementyna Hoffmanowa

3,7

Opis

Dziennik Franciszki Krasińskiej pióra Klementyny z Tańskich Hoffmanowa to cudowny styl, przepiękna i urzekająca dawna polszczyzna. Znakomite opisy dnia codziennego, zajęć, nauki, stosunku do rodzeństwa i rodziców panienki. Doskonałe opisy codziennego życia osiemnastowiecznej szlachty, jej koligacji, obyczajów i zwyczajów. Wspaniały dokument epoki, który do dziś z przyjemnością się czyta. Naprawdę godny polecenia, a już szczególnie tym wszystkim, którzy uwielbiają naszą wcześniejszą literaturę i fascynują się historią polskiego społeczeństwa. Zapewniamy, że czytelnik, który sięgnie po tę książkę na pewno się nie zawiedzie!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 194

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
1
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Klementyna z Tańskich Hoffmanowa

Dziennik Franciszki Krasińskiej

_______

Armoryka

Projekt okładki: Juliusz Susak 

Na okładce wykorzystano fragment litografii Fabiana Sarneckiego (1800-1894), Franciszka Krasińska małżonka Karola Księcia Saskiego i Kurlandzkiego, syna Augusta III (ok. 1840),

(licencjapublic domain), źródło: Biblioteka Narodowa: http://polona.pl/item/823333/0/ (This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights). 

Copyright © 2014 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

Dziennik Franciszki Krasińskiej

1 stycznia 1759 r. w maleszowskim zamku, w poniedziałek

Tydzień temu, w samo święto Bożego Narodzenia, Jmć Dobrodziej ojciec mój kazał przynieść sobie ogromną księgę, w którą już od lat kilkunastu, obyczajem wszystkich niemal panów polskich, wpisuje własną ręką rozmaite publiczne i prywatne pisma; są w niej mowy, manifesta, uniwersały, listy, paszkwile, wiersze, wszystko porządkiem dat ułożone; pokazywał nam ów zbiór szacowny, czytał niektóre kawałki. Bardzo mi się podobała ta myśl zapisywania ciekawszych zdarzeń i okoliczności, a ponieważ już od lat kilku i po francusku, i po polsku dosyć gładko pisać umiem i niezmiernie pisać lubię, ponieważ i we Francji wiele białych głów podobne rzeczy pisze — przyszło mi na myśl, czybym i ja też coś takiego według możności mojej rozpocząć nie mogła? Uszyłam sobie zatem duży sekstern umieszczę w nim jak najdokładniej, cokolwiek się mnie i bliskiej mojej rodziny tycze, wspomnę, jak potrafię, o rzeczach publicznych. Jmć Dobrodziej, jako mężczyzna i człowiek stateczny, nimi wyłącznie swoję księgę zajmuje; on ją układa dla wszystkich, i sposobem poważnym; ja, jako panna nie uczona i młoda, moję ramotę jedynie dla własnej zabawy pisać będę, ale z głowy, szczerze i bez pretensji: będzie to prawdziwy dziennik, bo go prawie co dzień pisać zamyślam. Dziś właśnie Nowy Rok i poniedziałek, wyborna pora do zaczęcia porządnie jakowej rzeczy; już tydzień, jak ją w umyśle układam, trzeba raz z nią wystąpić; zaczynam więc: mam czas wolny, nabożeństwo odbyte rano, pacierze pozostałe odmówię na nieszporach; jużem ubrana i ufryzowana; właśnie dziesiąta bije na zamkowym zegarze, dwie godziny mam jeszcze do obiadu — napiszę dziś, co tylko wiem o sobie, o rodzinie mojej, o domu naszym, o Rzeczypospolitej, a potem pisać będę kolejno, cokolwiek nam wszystkim ciekawego się zdarzy. 

Rodziłam się 1743 roku, mam więc rok szesnasty; na chrzcie św. dano mi imię Franciszki. Słyszałam już nieraz, żem gładka i dorodna, i nieraz, jak spojrzę w zwierciadło, mnie samej zdaje się, żem ładna. „Panu Bogu dziękować — mówi Jmć Dobrodziej — a nie chełpić się. On nas stwarza, nie my siebie. Mam czarne oczy i włosy, płeć białą, żywe rumieńce; chciałabym jeszcze być nieco wyższą, bo lubo wysmukła i wcięta w stanie, są wyższe ode mnie białogłowy; ale mnie straszą, że już nie urosnę. — Idę nie tylko ze szlachetnej, ale z bardzo dawnej i zacnej familii Korwinów Krasińskich; to znakomite nazwisko nosząc, broń Boże! abym go kiedy splamić miała, owszem, rada bym uświetnić i dlatego żałuję czasem, żem nie mężczyzną, gdyż snadniej by mi to przyszło. Jmć Dobrodziej i Jmć Dobrodzika tak są przejęci zacnością domu Korwinów Krasińskich, tak często o tym i oni sami, i dworscy, i goście nawet mówią, tak naganną znajdują rzeczą o swoich antenatach dokładnie nie wiedzieć, że wszystkie mamy tą wiadomością głowy nabite; ja genealogię Krasińskich i historią każdego z nich tak umiem jak pacierz i łatwiej by mi było poczet przodków moich niźli kolej królów polskich wymienić. O, niech tylko spróbuję erudycji mojej w tej mierze! Niech zacznę! Nie skończę tak prędko… Wreszcie pewna jestem, że niektóre szczegóły nigdzie nie są zapisane, tylko w pamięci naszej; lepiej im więc choć białogłowskim piórem trwałości nadać. Może kiedy, kiedy, po mojej już śmierci kto ten dziennik znajdzie i wnuki nowe w nim dla siebie wyczytają rzeczy? Dziwna myśl… niepomału mnie zajęła; ktoś by miał za lat kilkadziesiąt po śmierci mojej czytać ten dziennik? A czemuż nie? Wieleż to listów, pamiętników we Francji podobny los spotkał. O, trzeba pisać starownie i wyraźnie; szkoda tylko, żem w styl nie tak wprawna jak na przykład pani de Sevigné albo Motteville; kto wie? może by i mnie lepiej po francusku się udało? Bo i pewnie… Ale nie! Nie wypada, żeby Polka, żyjąc w Polsce, przestając z Polakami, nie po polsku dziennik swój pisała; wreszcie francuski język dziś jest w wielkim używaniu pomiędzy panami, ale ta moda minąć może i zapewne by się kto w późniejszych czasach ze mnie gorszył. Jeśli więc ten sekstern myszy nie zjedzą lub też przy tylu fryzurach kto na papiloty nie podrze, jeśli go kto kiedy znajdzie i przeczytać zechce, niech wybaczy nieumiejętności mojej w wielu rzeczach, niech pamięta, żem się nigdy pisać dziennika nie uczyła, że jeszcze lat szesnastu nie mam i że co mnie dziś bardzo zajmuje i obchodzi, jemu w innych stosunkach i po tylu latach zapewne obojętnym się wyda… Ale co mnie się też zawsze po głowie uwija; jakież dziwactwa na myśl mi przychodzą? Wystawiam sobie rzeczy, które nigdy nie będą; ja bardzo lubię tak bujać, a to nie ma czasu na te urojenia; lepiej wrócić do rzeczy, do zaczętego rodziny mojej opisu: już ani zboczę z drogi, wszystko jednym ciągiem pióra napiszę. 

Ród Korwinów znany jest w Polsce od Bolesława Wstydliwego; za jego panowania Warcisław Korwin, ze starodawnej rzymskiej idący familii, przybył tu z Węgier; przy Konradzie, księciu mazowieckim, był naprzód marszałkiem dworu, później hetmanem; ożeniwszy się z Pobożanką, szlacheckiego rodu panną, herb swój, kruk z pierścieniem, a inaczej Ślepowron, wyniósł nad Pobogiem, herbem żony swojej, i taki jest dotąd herb nasz. Wnuk owego Warcisława, Sławomir, od jednych z dóbr swoich Kraśno nazwanych pierwszy Krasińskim nazywać się zaczął. Wnuk zaś jego, Andrzej Krasiński, hetmaniąc ludziom księcia Konrada, poległ mężnie na Bukowinie r. 1497, w owej niepomyślnej za Jana Olbrachta przeciw Wołochom wyprawie, w której niemało walecznych Polaków zginęło. On był dziadem Franciszka, biskupa krakowskiego, którego ja bardzo kocham. Wizerunki wszystkich sławniejszych Krasińskich wiszą w bawialnej sali naszej, ale ja na obraz biskupa z największym upodobaniem patrzę i bardzo się cieszę, żem jest jego drużbą. On, zostawszy księdzem i kanonikiem, dwa razy od całego duchowieństwa polskiego jeździł do Pawła IV, papieża, i bardzo dobrze się sprawił; potem od Zygmunta Augusta wysłany posłem do Maksymiliana, cesarza, sprawy sobie zlecone uspokoił; zostawszy biskupem, bardzo wiele do tego się przyłożył, iż w r. 1569 doszła do skutku na sejmie lubelskim unia Litwy z Koroną. Król Zygmunt August, szacując wysoko wielkie jego przymioty, wyniósł go na biskupstwo krakowskie, a sam niedługo potem, umierając w Knyszynie, od niego na śmierć był przygotowany i sakramentami opatrzony. Łagodnego charakteru, on jeden z biskupów na sejmie warszawskim r. 1573, w czasie bezkrólewia, podpisał artykuły pokoju z różnowiercami, a gdy mu to wymawiano, usprawiedliwił się oczywiście, iż tak dla prawdziwego dobra Kościoła czynił. Ojczyznę bardzo kochał, nieraz na jej obronę wysyłał własnym kosztem uzbrojonych żołnierzy. W Kraśnem wymurował kościół, szkołę i szpital założył. Dwór chował liczny, ubogim znaczne sypał jałmużny; nie stracił braciom i synowcom majątku, ale też go nie przysporzył i po jego śmierci bardzo mało w szkatule pieniędzy znaleźli. 

Jeden z synowców biskupa, Jan, kanonik, był sekretarzem Stefana Batorego; bardzo uczony, dosyć pism zostawił; w jednym, pod tytułem „Polska”, drukowanym w Bononii, opisał prowincje, rządy, obyczaje kraju swego wyborną łaciną i przypisał je Henrykowi Walezjuszowi, żeby i on, i jego Francuzi obeznali się z Polską. To dzieło bardzo już rzadkim się stało; Jmć Dobrodziej jeden tylko ma egzemplarz i jak relikwie go chowa; pisał on o elekcji Stefana i o śmierci Henryka: wszystko pięknie i po łacinie. Drugi synowiec biskupa, Stanisław, wojewoda płocki, wiele podróżował, Maltę, Sycylię, brzegi Afryki zwiedził, a z dwóch żon pięć córek i dziesięciu synów zostawił; siedmiu z nich się ożeniło, mieli potomstwo i rozkrzewili bardzo ród Krasińskich; jeden z nich, Aleksander, towarzysz usarski, za nieszczęsnego panowania Zygmunta III w tym samym maleszowskim zamku, w którym ja dziś tak spokojnie piszę, Tatarom, zagony swoje aż po te strony zapuszczającym, tak mężny i dzielny dawał opór, a w wycieczkach swoich tak srodze ich porażał, że wódz, przymuszony odstąpić od zamku, nie mógł przenieść na sobie, ażeby nie zostawił panu jego dowodu swego szacunku. Przez powiernika, także Tatarzyna, przysłał mu w darze, co miał najdroższego: zegar, prostej wprawdzie roboty, ale u nich natenczas za dziwowisko miany. Ten zabytek szczególny, ten dar od nieprzyjaciela, od Tatarzyna, który brać, nie dawać umie, chowany jest dotąd z wielką starannością w naszej rodzinie; dwa razy tylko widziałam go, tak go Jmć Dobrodziej pilnie chowa, i wiem, że by go nie oddał za dziesięć zegarów paryskich z kurantami. Mężny ten antenat nasz zginął na wojnie moskiewskiej, nie zostawiwszy potomstwa, czego wielce żałuję; miło by mi było iść w prostej linii od tak walecznego męża. Synowiec jego, Jan Bonawentura, wojewoda płocki, w Warszawie znacznym nakładem bardzo piękny i wspaniały pałac w włoskim guście wystawił, z dosyć sporym ogrodem. Nie byłam nigdy w Warszawie, więc nie wiem, czy to prawda, ale już od wielu osób słyszałam, że jest jednym z najpiękniejszych gmachów stolicy, nierównie piękniejszej architektury od pałacu Saskiego, a nawet od zamku królów. Ten Jan miał dwóch braci; jeden zostawił dwóch synów: Michała, podkomorzego ciechanowskiego, i Adama, biskupa kamienieckiego, dotąd żyjących; biskup w wielkim jest u wszystkich szacunku i nieraz Jmć Dobrodziej mówi, że kamieniecki jeszcze przejdzie krakowskiego w sławie; drugi brat Jana Bonawentury, Aleksander, podkomorzy sandomierski, był rodzonym moim dziadem, bo syn jego, Stanisław, starosta nowomiejski, prasznyski, ujski, jest Jmcią Dobrodziejem, najukochańszym ojcem moim. Pojął za małżonkę Anielę Humiecką, sławnego wojewody podolskiego córkę, Jmć Dobrodziejkę matkę moję; ale ta linia Krasińskich na nim zgaśnie z wielkim żalem moim, bo nie mamy brata; za to jest nas sióstr cztery: Basia, najstarsza, ja, druga z kolei, Zosia i Marynia. Sługi i dworscy powtarzają mi często, że ja mam być najpiękniejszą, ale ja doprawdy, że tego nie widzę; wszystkie jesteśmy ułożone, jako na panny wysokiej kondycji, na starościanki przystało; wszystkieśmy proste jak trzciny, zdrowe jak rybki, białe jak mleko, rumiane jak róże; każdą z nas, zwłaszcza kiedy ją Madame dobrze wysznuruje, jak to mówią: ręką by objął w stanie. Na pokojach, przy gościach umiemy dygać nisko i z dégagé, siedzieć spokojnie na samym brzeżku stołka, oczy spuścić w ziemię, usteczka ścisnąć, rączki ułożyć; mogłoby się wtedy zdawać komu, że żadna z nas trzech zliczyć nie umie i chodzić dla niej trudnością; ale niechby nas kto widział, kiedy w poranki letnie bez sznurówek, bufonek i fryzur, bez trzewików na korkach, ale w rannej dezabilce i w wygodnych patynkach pozwolą nam Państwo iść do lasu, po górach się drapać: biegamy jak łanie, śpiewamy na humor, a biedna Madame ledwie nóg i piersi nie straci, tak za nami dąży i woła. Ja i młodsze moje dwie siostry jeszcześmy mało z domu wyjeżdżały: Końskie, gdzie mieszka ciotka nasza, pani wojewodzina Małachowska, i gdzie dwa razy do roku bywamy; Piotrkowice, wieś do nas należąca, w której Jmć Dobrodziej, wróciwszy z Włoch, piękną na wzór loretańskiej wystawił kaplicę, w której też często bywają odpusty i wiele ludu; Lisów, dokąd parafia Maleszowej, to cała nasza publika. Ale Basia, jako najstarsza, już kawał świata zwiedziła: była dwa razy w Opolu, u ciotki naszej księżnej Lubomirskiej, wojewodziny lubelskiej, którą Jmć Dobrodziej nie tylko jak starszą siostrę, ale jak matkę kocha i poważa; była przez rok cały w Warszawie u panien sakramentek; najwięcej też z nas wszystkich umie, najniżej dyga, najprościej się trzyma i najwięcej ma prezencji. Myślą Państwo, żeby i mnie gdzie na dokończenie edukacji oddać, i lada dzień spodziewam się, że powóz zajedzie, Jmć Dobrodziejka wsiąść z sobą każe i do Warszawy albo do Krakowa pojedziemy. Wybornie mi w domu, ale Basi i w klasztorze było wyśmienicie; będzie tak i ze mną; a co się wydoskonalę w francuskiej mowie (bez której, jak mówią, dorzecznej białogłowie już żyć na świecie trudno), w menuecie, w muzyce, co wielkie miasto zobaczę — to będzie moje! Ponieważ dotąd nic prawie prócz Maleszowej nie widziałam, sądzić nie mogę, czy piękna, czy nie. Wiem tylko, że mnie się bardzo spodoba. 

Niektórzy mówią, że nasz zamek o czterech piętrach, z czterema narożnikami, otoczony rowem pełnym wody, z mostem zwodzonym, w kraju skalistym i wśród lasów położony, jest nader smutny; ja tego bynajmniej nie doświadczam; mnie tak na świecie wesoło, że bym chętnie cały dzień skacząc śpiewała. Słyszę Państwa mówiących nieraz, że im nie dosyć wygodnie; w samej rzeczy, jest cztery piętra w naszym zamku, na każdym sala, sześć pokojów i cztery gabinety w narożnikach; jednak ponieważ nas jest bardzo wiele, nie możemy wszyscy i ze wszystkim na jednym piętrze się mieścić: na innym jadamy, na innym się bawiemy, a my, panny, aż na trzecim mieszkamy. Państwo oboje już niemłodzi, przykro im tak co dzień wchodzić i schodzić, ale mnie te wschody niezmiernie bawią; kiedy jeszcze rogówki nie mam, to często, jak się uchwycę poręczy, w mgnieniu oka jestem na dole, nie dotknąwszy nogą ziemi. Pomimo tego, że goście często w ciasnocie mieścić się muszą, bywa ich bardzo wiele, i nie wiem, czy byśmy w wielkich gmachach lepiej bawić się mogli, czyby maleszowski zamek, choćby trzy razy był większy, mógł być świetniejszy. Tak w nim huczno, dworno i okazale, że go sąsiedzi małym Paryżem zowią. Osobliwie jak Bóg da zimę, to już kapitan dragonii naszej mostu przed wieczorem spuszczać nie każe, tyle się zjeżdża osób; kapela nadworna ma co do roboty, gra co dzień, a my tańcujemy do upadłego. I lato nie jest bez przyjemności: chodzimy, jeździemy, poobiedzia trawiemy w naszej sieni, która jest wyborna: niezmiernie wysoka, bo przez wszystkie piętra zamku idzie, oświecona z góry. W największe upały tak w niej chłodno jak w piwnicy. A i dworu naszego przepomnieć nie mogę; stosownie do majątku Państwa, który jest bardzo znaczny, do mnóstwa osób, które prawie nieustannie w maleszowskim zamku goszczą, musi być liczny i okazały; jest też takim i nie wiem, czyby wielu panów w Polsce przejść nas mogło w tej mierze. 

Dwór nasz składa się z dworzan i z dworskich; dworzanie w większej są powadze; jedni są respektowi, drudzy płatni, wszystko sama szlachta z szablą u boku; niektórzy z nich byli wprawdzie przedtem czynszowi, czy okoliczną szlachtą, lecz Jmć Dobrodziej powiada: „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie”; nikt im więc żadnego zarzutu nie czyni, uchodzą za szlachtę, na sejmikach mają glosy i dobrze ich mieć za sobą. 

Respektowych dworzan, których jest kilkunastu, taka cała funkcja: przyjść na pokoje, czekać przybycia Jmć Dobrodzieja, prezentować mu się w przyzwoitym ubiorze, z miną do usług gotową, wykonać śpiesznie rozkaz jego, jeśli da jaki; jeśli nie, rozmawiać z nim, grać w karty, towarzyszyć mu w czasie odwiedzin albo przejażdżki, bronić go w każdej potrzebie, głosować za nim na sejmikach i jego, i gości, kiedy są, bawić. Tej ostatniej powinności najlepiej dopełnia nasz Macienko; szczególny to człowiek, a powiadają, że dawniej takich ludzi bardzo wiele bywało i nie mógł się żaden dwór obejść bez takowego; niby on jest głupi, niespełna rozumu, a tymczasem bardzo trafnie o wszystkim sądzi i często bardzo dowcipnie się odezwie. Żaden z dworzan jego przywilejów nie ma; jemu zawsze wolno mówić, i to prawdę. Dwór cały zowie go błaznem, ale my go zowiemy Macieńkiem, bo mu Maciej na imię i na tamten przydomek bynajmniej nie zasługuje. Do respektowych dworzan należy sześć panien dobrego urodzenia, które z nami mieszkają, pod naszej Madame są okiem, i dwóch karłów. Jeden z nich ma lat 40, twarz starą, a wzrost czteroletniego dziecka; ubierają go po turecku; drugi ma lat 18, bardzo foremny i ładny, po kozacku chodzi; często na zabawę Jmć Dobrodziejka stawiać go każe na stole w czasie obiadu i on tak się przechadza pomiędzy półmiskami i butelkami, jakby po ogrodzie. Dworzanie respektowi nie biorą żadnych zasług; prawie wszyscy są synami dosyć majętnej szlachty, oddani do naszego dworu dla nabrania ułożenia i dla promocji do urzędów. Daje im się jednak obrok na parę koni i dwa złote na tydzień na masztalerza albo na pacholika, którego sobie utrzymywać powinni. Każdy ma swojego służkę, jeden go po węgiersku, drugi po kozacku ubiera; to moja największa zabawa patrzeć, jak każdy z nich w czasie obiadu lub wieczerzy za panem swoim stoi, zagląda na jego talerz ciekawie, oblizuje się i łyka zawczasu, i rad by wydarł oczami każdy kawałek, który on do gęby kładzie, bo to, co mu pan zostawić raczy, całym jego jest jadłem; dla tych służków stołu osobnego nic ma. Macieńko co dzień dziwne rzeczy ze swoim pacholikiem wyprawia, często boki zrywamy, śmiejąc się z nich obudwóch. 

Płatnych dworzan jest więcej niźli respektowych; ci nie siadają do stołu, prócz kapelana, doktora i sekretarza; marszałek i piwniczny stoją za stołem, chodzą, patrzą, czy gdzie komu czego nie brakuje; Państwu i gościom co dzień i gęsto wina dolewają; dworskim tylko w dni świąteczne, i to po małej lampeczce. Komisarz, podskarbi, koniuszy, rękodajny, szatni — wszystko to u marszałkowskiego stołu siada. Już to i ci dworzanie, co z nami siadają, honoru mają wiele, ale korzyści niedużo, bo nie zawsze jedzą to samo co my, chociaż z tego samego półmiska; na przykład na pieczyste kucharz ułoży na wierzchu drób i zwierzynę, a pod spodem jest pieczeń wołowa albo wieprzowa; dlatego też kawał stołu, przy którym siedzą, szarym końcem się zowie. Chociaż na dwóch ogromnych półmiskach każdą potrawę obnoszą i z początku zdaje się niepodobieństwem, żeby zniknąć miały te fury zrazów albo bigosu, bardzo często ostatniemu ledwie łyżka strawy się dostanie. Potężnie wszyscy jedzą i czy jak co dzień kucharz da cztery potrawy, czy siedem w dnie świąteczne, czy dwanaście, kiedy wiele gości, jeszcze nie pamiętam, żeby co kiedy zeszło ze stołu. Panny służebne w równej są u nas godności jak dworzanie respektowi, bo do naszego stołu siadają. 

Dworzanie płatni wcale sute biorą zasługi, od trzechset do tysiąca złotych, obrok dla koni, barwa dla służącego, ale też Jmć Dobrodziej wymaga, żeby porządnie chodzili i osobliwie kiedy są goście, aby się prezentowali suto i modnie. Kiedy z którego kontent, to znajdzie łatwo sposobność obdarzenia go, a co rok w dzień imienin swoich hojne im daje podarunki, to z garderoby, to w gotowiźnie. 

Dworskich nierównie jest u nas więcej jak dworzan, wszyscy pod jurysdykcją marszałka, który ma moc strofować ich i karać. W pierwszym rzędzie są pokojowcy; ci zwykle są szlachta i tylko w tej służbie jakby nowicjat odprawiają, nie dłużej nad trzy lata; wszystko chłopcy młode, od lat 15 do 20. Tych choć marszałek bić każe, jak i innych, skoro przewinią, nie rozciągają na gołej podłodze, jak liberią prostej kondycji, ale na kobiercu. Nasz marszałek dosyć jest surowy, częste plagi rozdaje; powszechne jest zdanie, że tak czynić z młodzieżą przystoi dla utrzymania jej w przyzwoitej ryzie. Jmć Dobrodziej zawsze powtarza, że w całym zamku maleszowskim nie ma pokoju, nie ma stołka, na którym by plag nie dostał; może dlatego taki dobry? 

Pokojowców mamy kilkunastu; jednemu z nich, Michałowi Chronowskiemu, dorodnemu, ale ubogiemu szlachcicowi, w dzień Trzech Króli nowicjat się skończy: będzie ceremonia wyzwolenia. 

Całą służbą pokojowca jest: być na pokojach pańskich dobrze ubranym prawie od rana do wieczora; kiedy jedziemy powozem, asystować konno albo pieszo i być zawsze gotowym do posyłki, bo czy państwo list mają pilny, czy chcą gości jakich zaprosić, czy podarek komu posłać, zawsze pokojowców używają. Reszty dworzan i wyliczyć trudno; doprawdy ani wiem, jak wiele u nas kapeli, kucharzy, hajduków, kozaków, pacholików, chłopców, garderobian, dziewcząt służebnych. Wiem tylko, że jest pięć stołów, a dwóch szafarzy od świtu do południa mają co robić z wydawaniem na obiad i na wieczerzę. 

Bardzo często Jmć Dobrodziejka jest przy tym, zwłaszcza kiedy nowe do magazynu przywożą prowianty, klucz zaś od apteczki, gdzie korzenie, specjaliki i dobra wódka, zawsze przy niej, a co rano marszałek podaje jej spis potraw, jakie mają być na obiad i na wieczerzę, a ona z radą Jmć Dobrodzieja zmienia je lub pochwala. 

Porządek naszego