Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ulana - powieść poleska - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 kwietnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ulana - powieść poleska - ebook

Ulana – powieść romantyczna Józefa Ignacego Kraszewskiego z 1842 roku, zaliczana do grupy powieści ludowych. Uważana za jedną z najwybitniejszych i najciekawszych powieści polskiego romantyzmu, m.in. ze względu na oryginalne ujęcie motywu miłości panicza i kobiety z ludu.Tadeusz – młody, rozczarowany światowymi miłostkami i zepsutym towarzystwem złotej młodzieży panicz wraca na poleską wieś. Tu poznaje chłopkę – mającą męża i dzieci Ulanę, którą postrzega jako "kwiat wśród chwastów". Zachwycony wiejską pięknością, tak różną od sztucznych, wyrachowanych kobiet wielkiego świata, zaczyna nachodzić jej chatę, szukać okazji do spotkania i wymiany zdań. Ulana początkowo jest przerażona sytuacją i stara się go unikać, lecz wkrótce delikatny, wypieszczony, potrafiący pięknie mówić panicz, zupełnie inny od ludzi z jej otoczenia, zaczyna zawracać jej w głowie. (http://pl.wikipedia.org/wiki/Ulana)

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7950-209-7
Rozmiar pliku: 1 017 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wprowadzwnie

Ulana jest jedną z najdawniejszych powieści, pisaną była w roku 1842, tła i treści dostarczyły do niej lata pobytu na Polesiu, dzierżawy w Omelnem i częstych podróży w głąb tego kątka kraju. Wioska opisana leżała zna drodze, a historia Ulany jest prawdziwą i ów pasek nawet czerwony, który ją kończy. Bohaterem był p. B, młody człowiek podobny do pana Tadeusza, którego historię opowiadano mi głuchą nocą na noclegu wśród lasów poleskich. - Za owych czasów Polesie było bardzo poetycznym krajem legend i powieści - a tak od niego do świata było daleko! Odbiło się też ono w naówczas pisanych opowiadaniach nie raz jeden i nie w jednej „Ulanie”. - „Ulanę” tłumaczoną na język francuski umieściła „L'Esperance” („Nadzieja”).

J. I. Kraszewski

Drezno, 6 stycznia 1874 r.Rozdział I.

Jeśli jaki kraj cichy, jeśli jaki spokojny, to Polesie nasze. Kiedy przez którą wieś gościniec pocztowy albo nie idzie trakt kupiecki, to prócz pospolitego odgłosu wsi, który jest jakby jej oddechem, nic nie słychać obcego, nic nie widać cudzego. Wszystkie świty jednakowo siwe, wszystkie chustki jednakowo białe i sosny jednakowo zielone, i chaty jednakowo niskie i nieforemne, i ten sam zawsze dym czarny ponad ich dymnikami się wzbija. Jednakże jak dwóch liści jednakowych na krzaku, tak dwóch wiosek zupełnie jednakowych na Polesiu nie znajdziesz; tam cerkiew wyższa z ciemnymi galeriami dookoła, tam las gęstszy, tam chat więcej - wszystkie podobne jak siostry rodzone, a dwóch nie ma jednakowych zupełnie, jak dwóch twarzy ludzkich.

Spojrzyj ponad to jeziorko, co ciche i spokojne położyło się u stóp wzgórza zajętego przez dwór pański - jest to jedna z najpiękniejszych wiosek wołyńskiego Polesia, co go otacza. Gdy zjedziesz z pagórka, po którym droga się wije, widzisz przed sobą wieś rozsypaną nad brzegami jeziora; za nim dwór bieleje, a od przyjazdu twego trzykopulna cerkiew stara, na wzgórku stojąc, pogląda na okolicę. Droga idzie spadzisto ponad jeziorkiem aż do karczmy, która wieś rozpoczyna. W oddaleniu jednaki las sosnowy. mniej więcej zniszczony, niższy lub wyższy, ogradzający każdy widok na Polesiu, piasek, błoto kępiaste, prze które sączy się rzeczułka okryta trzcinami; a nad tym niebo pochmurne.

Przez wieś ciągnie się błotnista ulica, gdzieniegdzie przedzielona dróżką od chaty do chłopskiego gumna, paździerzem lub wiórami i trzaskami wysłana. Otaczają ulice na przemian chaty, chlewy, gumna całe i pozawalane, zwieszone w węgłach rozparte, z słupami pochylonymi, z dachami zapadłymi lub zaczynające się dopiero kleić; między nimi kawałki tynu (płotu z dębowych szczepów) i starego ogrodzenia z kołków i chrustu. Tu i ówdzie z zagrody blada jarzębina wychyla się na ulicę, stara grusza wygląda lub długi żuraw od studni kołysze się powolnie nad głową przechodnia Z przodu chat niskich, pokrytych nieszczelne czarnymi już od dymu dranicami zaledwie do krokwi przymocowanymi, widzisz tylko pod okapem wystającym niewygodną przyzbę, często z położonej pod ścianą, odartej z kory kłody składająca się; niskie drzwi od dziedzińca, zniżone jeszcze wysokim progiem nie dopuszczającym wejścia do sieni blisko stojącej kałuży; małe okienka z umyślnych szyb okrągłych, zielonych, do dna butelek podobnych, złożone. Rzadko nieforemne szybki bielsze z cienkiego szkła pospolitego, kupione z gotowym oknem na jarmarku, zastępują pospolite krągłoszybe okienko. Nad okopconym dachem wysoki wznosi się dymnik drewniany, czarny od dymu, w kształcie trąby lub czworogrannego słupa. W zimie, a często i innych pór roku, nie dość dymnika na wypuszczenie dymu zebranego pod dachem chaty - ciśnie się on wszystkimi szczelinami, okny, drzwiami, ścianami i drzwiami tak, że zdaje się, jakby chata wewnątrz płonęła i za chwilę płomień miał się ukazać. W takiej to atmosferze smolnego, gęstego dymu sosnowych drewek, pary, swądu żyje Poleszuk zwyczajnie.

Środek chaty tego samego ubóstwa czy niedbalstwa dowodzi: sień błotnista zwyczajnie, po której świnie się przechadzają, zarzucona grabiami, przygotowanym na zimę łuczywem, drwami olchowymi, drabinami i ułamkami soch i bron popsutych - z niej wejście do jednej izby, z piecem i ławami dokoła, ciemnej, małej dymnej, bez podłogi. W środku stół jeden, dzieża, matka chlebodajna, w rogu izby na ławie pod świętym obrazkiem czasem jeszcze kołyska dziecięca i krośna tkackie. Nic zbytkowego, nic nad najpierwsze potrzeby życia, żadnego wspomnienia, żadnego uczucia przywiązanego do przedmiotu nie znajdziesz. Jest to jeszcze stan współdzikiego ludu, nie myślącego o niczym nad zaspokojenie pierwszych swych potrzeb zwierzęcych. zaledwie dziecinne młynki na rowach i ogródki pod chatami, w których złoci się nogietek, kwitnie czasem malwa i mak czerwony jaśnieje, dowodzą, że i tu dzieciom młodym wolno się czasem pobawić. Niedługo jednak i dziecię, zaczynając od pastuszkowania, rzuca już swoje zabawki na zawsze, dziewczyna popadłszy za mąż nie sadzi kwiatków, nie stroi się w kwiatki. O, jak lżej, swobodniej nad jeziorkiem niż w tej chacie smutnej i brudnej. Na wzgórzu masz dom dziedzica, który wiankiem otoczyły topole, przeglądające się w wodzie - ostawiony spichlerzami, gumnami, stertami i stogami siana. Wśród drzew widać tam i gołębnik, i żuraw studni, i próżnujący wiatrak z tyłu na pagórku, któremu wiatr lasy kradną i odpoczywa też większą część roku.

Dalej, na drugim brzegu wyniosłym jeziora, cerkiew czarna, mała, stara, krzyż koło niej i dzwonnica; milcząca cerkiew, której jeszcze życie wraca, kiedy się pieśnią jej ściany rozlegną, dzwony uderzą, lud ją przepełni. Od niedzieli do niedzieli milcząca, głucha patrzy na wioskę jak staruszka na dzieci, co grzebią w piasku. W oddaleniu, na żółtym polu, wśród zagonów chłopskich jest smętarz wiejski pogarbiony mogiłami, nad którymi stoją czarne krzyże podwójne, potrójne, od drobnych, które nastąpisz nogą, do wysokich jak sosny; proste i malowane, z Męką i bez Męki; nad wszystkie inne wzniósł się krzyż Semena Bartnika, pokryty zielonym daszkiem. Syn mu go postawił; wziął po nim sto barci, było z czego!

Teraz pytaj, jak ci ludzie żyją, którzy w tych chatach mieszkają, w tej cerkwi się modlą, na tym leżą smętarzu. Życie to smutne, a jednak nawyknieniem lekkie, byleby Bóg rodził, byleby ich zbyt obfity połów ryb głodem nie straszył, bo wierzą w przysłowie: kiedy się ryba łowi, żyto się nie rodzi. Łatwo wytłumaczyć te przypowiastkę: ryby najlepiej się łowią, gdy wielkie wody, a niskim gruntom Polesia zalewy grożą nieurodzajem. Zapomnieliśmy jeszcze ważnej jednej we wsi budowy, jednej z najważniejszych. Widzieliśmy już dwór, który dla kmiecia reprezentuje władzę i zwierzchność, cerkiew - skarbnice niebieskich przyszłego żywota nadziei; zostaje karczma, miejsce uciechy codziennej. Wszystkim tym trzem wkoło siebie ustawionym ogniskom wieśniak musi dać z siebie życie, musi odpracować, odpłacić za opiekę panu, za nadzieję księdzu, z uciechy arendarzowi; wszyscy trzej żyją z niego, ale i on bez nich żyć by nie potrafił. Pokażcie mi wieś bez dworu, cerkwi i karczmy. Będzie to chyba biedna jakaś sierota. Jeszczeż obejdzie się bez dworu łatwo, jako tako bez cerkwi (bo są miejsca, gdzie o milę chodzą się modlić i grzebać umarłych) - ale gdzież jest wieś bez karczmy? Byłoby to stworzenie bez głowy. Karczma bowiem jest miejscem schadzki, rady i wesela, w niej się wszystko rozwiązuje i nawiązuje, w niej żal jeden drugiemu wylewa, w niej się kłócą o biją, i swarzą, i godzą - i kochają! karczma to serce wsi, tak jak cerkiew jej głową, a żołądkiem jej dwór; ręce i nogi tego ciała to chaty wieśniacze. W tej długiej, walącej się budowie, w której razem mieszka Żyd z familią, bydło, kozy, gęsi i kury prze ścianę tylko od niego, a czasem nawet w jednej izbie - jest główne miejsce schadzki i rady, dzisiejsze horodyszcze wieśniaków. Nad jej dachem wznosi się arystokratyczny biały komin, okna ma podobne chłopskim, ale znacznie większe, u okien okiennice, u drzwi czasem żelazne klamki, jeśli nie pierwotne zasuwki drewniane.

Pierwsza izba, prócz łóżka żydowskiego (które w każdej izbie być musi), ma stół szynkowny, szafę szynkowną z odmalowanymi na niej kwartami i wieńcami z obwarzanków, piec z przypieckiem i komin szeroki, na którym i w lecie palić się musi dla Poleuka; wiadro z wodą, bezpłatnym napojem podróżnych bez grosza, trochę bachurów, błota i wiele smrodu.

W drugiej izbie może być zabita koza, baran lub cielę, pełen kąt kartofli - dziesięcioro przykazań w kącie, znowu kilka łóżek z wysoko wysłanymi betami, ławka, stolik. Jeszcze tu gęściejsza ludność, Jeszcze dziwniejsze (jeśli być mogą) wyziewy. Otóż karczma poleska - serce wsi.

Tu to zobaczysz starców wlokących się, żeby zalać w głowie resztę rozumu i pamięci, kobiety oszarpane i brudne, niosące krupy, jaja, kury, często ostatnie berdo z warsztatu, za kwartę wódki; dziewczęta pijące dziesięciu łykami jeden kieliszek, chłopców zziębniętych zasługuj ących się pani arendarce za kropelkę tego czarownego napoju. O, ileż scen, których połowa ludzi, że są nisko, nie widzi, druga połowa nie sądzi godnymi bliższego przypatrzenia się i zajęcia. Ile tu ciekawych rozmów obija się o te brudne ściany, ile kłótni, ile powiastek. I nikt nie patrzy, i nikt nie słucha; a przecie i to są ludzie; tu najszczerzej w nich może otwiera się niczym nieskrępowana natura ludzka, nagi człowiek, jak wyszedł z rąk Bożych, którego tylko trochę udawania nauczyli panowie, a trochę wiary duchowi.

Ale czas zajrzeć do dworu i wyjść z karczmy. pan tej wioski, sam jeden, nieżonaty, niedawno powrócił z miasta, młody jeszcze - głowa zapalona, serce wrzące. Wszystko złe, jakie kiedy książki, przewracając głowę, zrobić mogły, na nim zrobiły. Tadeusz Mrozoczyński nie skończywszy nauk za życia rodziców, poczciwej szlachty, odumarły sierotą - resztę szkół i uniwersytet odbył sam, swobodny w mieście. Szczęściem czy nieszczęściem dla niego nie wpadł on w towarzystwo młodzieży zupełnie zepsutej, lecz obłąkanej; z tego obcowania z nią, z ulubionych ksiąg, dostał zawrotu poetycznego i jakiegoś przekonania, że aby być wielkim człowiekiem, dosyć jest prawie być wielkim dziwakiem. Co też za dziwactwa dokazywał w mieście i czego sobie nie pozwalał, opisać, wypowiedzieć trudno. Nie uznaj ąc za obowiązujące żadnych prawideł towarzyskiego życia, żadnych względów nie mając na ludzi i opinię, robił to tylko, co mu się podobało, często szlachetnie, a po większej części tylko nierozważnie postępuj ąc sobie. Był to młody chłopiec bez rozwagi, bez uczucia potrzeby hamulca, brnący wpław wszystkiego za uczuciami, namiętnością, walczący z opierającym mu się światem, nie zrażony długo przeciwnościami, śmiesznością własną - niczym. Jątrzyło go wszystko, ale nic nie wstrzymywało.

Nareszcie wskutek wypadku, z którego wyszedł haniebnie oszukany, gdy chciano skorzystać z jego prostoty, szlachetności i ślepoty dobrowolnej, a przypadek ledwie go od nieszczęścia ocalił - Tadeusz zbrzydził sobie świat, zasmakował w myśli samotnego, pustelniczego życia, wyjechał na wieś do swego Jeziora i tu przedsięwziął czytać tylko, dumać i tak całe spędzić życie. Łatwo było przewidzieć, że to nagłe, namiętne, nierozważne postanowienie jedna chwila zburzyć mogła, a rok ciężarem swym przełamać musiał; lecz jemu się zdawało, że w tym życiu wytrwa, że je poślubi na zawsze. Cieszył się tą myślą pustelniczego życia, powiedziawszy sobie, że nie ma przyjaciół, że nie ma krewnych, że nie ma żadnych związków na świecie, że jest sam jeden, wziął los swój przesądzając go i nie chciał już znać i widzieć nikogo, żyć z nikim i nad swoim Jeziorem, wśród niedostępnych błot i lasów ze strzelbą, wyżłem i książką myślał wiek cały przepędzić. Dom jak zastał po rodzicach, tak religijnie zachował, nic w im nie ruszył, nic nie zmienił, a choć widział piękniejsze, choć mógł mieć wygodniejszy, cenił w nim ostania pamiątką tych, co go jedni prawdziwie kochali, a których już na świecie nie było. Wybrał sobie jeden pokoik na rogu, do tamtych tylko jak w gościnę uczęszczając.

Widok opuszczonych mieszkań, z których - zda się - wczoraj życie uciekło, mieszkańcy wyszli, był smutny, ale dziwnie przejmujący. W pokoju matki na kominie szedł codziennie nakręcany zegar, śpiewały stare kanarki, leżała pończocha nie dokończona, poduszka pod nogi, książka otwarta na loretańskiej litanii założonej wstążeczką. Łóżko nawet pod czerwonym adamaszkowym pawilonem posłane stało i klucze od komódek i kantorka wisiały na ćwieczku wbitym przed ćwierć wiekiem.

W pokoju ojca tenże porządek; strzelba na haku, torby i trąbki, kalendarz na sznurku, wyschły kałamarz na stoliku, na którym leżał zegarek kieszonkowy z pieczątką herbową, woreczek zielony od pieniędzy i tabakierka z konchy. Olchowe drewka nie dopalone na kominku, zapas ich w skrzyni.

Na półeczce świeca, siarniczki i fidybusy do fajek, postrzyżone z listów. Dalej szafa z odzieniem, łóżko z obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej w głowach i gromnica, której już użył ten, co na nim sypiał. A wszystko jakby wczoraj opuszczone, jakby tylko co porzucone jeszcze. Co chwila spodziewać się było można usłyszeć głos zmarłych, zobaczyć ich wchodzących - żyli tu jeszcze. Nie każdy byłby mógł sam jeden wobec tak rozdzierającej, tak dojmującej pamiątki zmarłych wytrzymać, wyżyć i patrzeć na nią bez boleści niepokonanej - potrafił to Tadeusz i jemu lubo było wieczorem cieniami rodziców zaludniać te puste pokoje, w których tylko matczyne świergotały kanarki i stary zegar zdał się szeptać Wieczne odpocznienie.

On nic nie ruszył z miejsca, nic nie dozwolił przestawić, szanował nawet węgle w kominku ojca i popiół z ostatniej przez niego wytrząśniętej fajki, i próbkę pszenicy rozsypaną na oknie, którą tylko myszom jeść było wolno.

Takie samotne, pustelnicze życie pana Tadeusza trwało już miesiąc czy dwa podobno - i to wiele, bardzo wiele! Książki, polowanie, przechadzka, dumanie zajmowały cały czas, czuł się spokojniejszym, jeśli nie szczęśliwszym, a choć czasem poziewał , choć co dzień śniło mu wrzące miasto i turkot powozów, i łoskot muzyki, i gwary ludu - gdy się obudził przy szumie jeziora, przy odgłosie dzwonu cerkiewnego, czuł, że mu tu lepiej było, i doznawał jakby słodkiego upojenia dokonaną zemstą, mówiąc:

- Obejdę się bez świata i ludzi.

Jeden tylko sługa, dość niezgrabny, lecz milczący, bo pan Tadeusz rozmowy ze sługami nie lubił, cały dwór jego składał; ekonom, kucharz, szafarka rzadko mu się pokazywali, dawał rozkazy, patrzał, czy je spełniono, lecz się do nich więcej nad konieczną potrzebę nie odzywał. Często Jakub służący nosił tylko rozkazy; i Jakub był też ważną figurą we dworze, bo on jeden do pana przystępował, był to jakby pierwszy minister.

W pokoju Tadeusza było łóżko ciasne i twarde, stolik z książkami, na ścianie strzelby i torby, pies przed zawsze zapalonym kominem grzejący się, szafka zamknięta u drzwi. Oto cały sprzęt jego. Strój składał się z tych fantazyjnych części ubrania, które opierają się modzie i rozkazów jej nie słyszą. Kurtka szara, czamarka czarna, lisiurka zielona, czapka z baranem, kapelusz słomiany, twarde rękawice łosiowe.

Nie darmo pierwszy strojniś w mieście na wsi pierwszy przyjął ten rodzaj stroju powszechnego, który go nie odróżniał od innych, a uwalniał od myślenia od najgłupszej ze wszystkich reguł towarzyskiego życia - o modzie. Całkiem pustelnik, wyrzekłszy się świata, bo nawet do najbliższego nie jeździł miasteczka, chciał żyć sobie tylko, nie zważając na nic i na nikogo, i całym dniem rozporządzał, jak chciał, jak zamyślił.

Nie miał interesów żadnych, nic mu nie przeszkadzało i rad był swojej swobodzie, przekładaj ąc ją nad życie miejskie, a w duchu obiecując sobie, że do niego już nigdy a nigdy nie wróci.

- Czyż jeszcze nie dość znam ludzi? - mówił do siebie. - Czyż znowu cierpieniem miałbym nowe doświadczenia płacić? Iluż to ludzi nie ma tej swobody, takiego kątka, takiego życia jak moje, niezawisłości mojej? Iluż to jeszcze mogłoby mi zazdrościć? Na co mi świat, kiedy mi wystarcza Jakub, pies, strzelba i kilka ulubionych książek, kiedy mam las, wodę , ziemię, powietrze moje, kawałek mojego nieba, kiedy o nic nikogo nie proszę i nie mam natrętów, i jestem tak dobrze, tak spokojnie, sam jeden!

To mówiąc, zawsze jednak wzdychał Tadeusz, jakby żałował, że mu się przeszłość nie udała, jakby czegoś więcej wymagał jeszcze od życia, jakby roił nadzieje, do których sam sobie nie chciał się przyznać.Rozdział II.

Bardzo rano po wczorajszym polowaniu obudził się pan Tadeusz, ale od dziewiątej wieczornej do trzeciej rano dosyć wypoczął, już się też na dzień zbierało i prze okno słychać było świergotanie ptasząt koło domu w porzeczkach i leszczynie. Skrzypiał jeszcze żuraw studni, co głosem swym Tadeusza zbudził. On porwał się z łóżka, przetarł oczy i poprawiwszy na kominie wygasły ogień, usiadł do herbaty przygotowanej już przez Jakuba, sposobiąc się znowu wyjść ze strzelba sam jeden, jak zawsze. Zadumany, myślący, chodził po izdebce swojej, bo co ranka tak, nim się przejął nowym swoim życiem, wstawał ze snu świeżo upojony marzeniami przeszłości, które mu się całą noc roiły, które potem opędzać musiał jak muchę natrętną. O! przeszłość zerwana, nie dokończona, kamieniem cięży na sercu.

Wstawszy od herbaty, wdział prędko swój ubiór myśliwski i nie czekając wschodu słońca i ciepła, wybiegł na brzeg jeziora drożyną do lasu wiodącą.

Był to piękny, cudowny ranek wiosenny, piękny ja dziecię, co się rumiane budzi w kołysce uśmiechem, pokropiony rosą perlistą, wonny, smętny, a tak spokojny! Nad jeziorem unosiła się mgła lekka, kołysząca się wiatrem, pachniały kwitnące czeremchy, śpiewały słowiki, a na wschodzie czerwieniało niebo tam, gdzie za chwilę słońce się miało urodzić.. Przed nim wiła się piaszczysta drożyna przez pole do lasu wiodąca. Za nim został dwór, jezioro, wioska - przed nim rozwijał się czarny, szumiący poważnie bór sosnowy. Tadeusz się zadumał i głowę spuścił, i szedł tak dość długo, aż pies, jego wierny towarzysz, zaszczekał, a ktoś krzyknął bojaźliwie.

Tadeusz obejrzał się i zobaczył...

Prostą wsi swojej kobietę - boso, w siwej świtce, w białej chustce na głowie, idącą zapewne do lasu po wiosenne grzyby, bo na plecach niosła króbkę, na czerwonym zawieszonym pasie. Spojrzał i mimowolnie zatrzymał na niej oczy, bo było coś tak wdzięcznego na jej twarzy, w jej postawie, a nawet prostym, ale zręcznym ruchu, iż nie mógł pojąc, jakim sposobem tak piękna kobieta była tylko prostą wieśniaczką. Patrzał i patrzał myśląc, że to był chyba ktoś przebrany. Twarz tak biała, usta tak świeże, włosy tak gładko uczesane pod białą chustką, ruch tak zręczny. Skądże to na wsi! W Polesiu! Spojrzał na kosy chcąc wiedzieć, czy była zamężna, i nie spostrzegł ich. Miała więc męża!

Tadeusz zbliżył się do niej i uporczywie na nią spoglądał, ona się rumieniła i szła ciągle z rękoma w kieszeniach świty, z głową spuszczoną, jakby się wstydziła, że była tak piękną. Nie było uśmiechu na jej twarzy, jaki pospolicie u prostych kobiet przybywa na usta, gdy są rade spojrzeniu i pochwałom. Spuszczała głowę niespokojna i zarumieniona.

- A z witki ty? (A skąd ty?) - spytał Tadeusz.

- Z seła (z wioski).

- Z Ozera?

- Z Jeziora - odpowiedziała po polsku.

- Umiesz po polsku?

- A cóż? (zwyczajna odpowiedź na Polesiu zamiast prostego: tak) Umiem.

- Gdzieżeś się nauczyła?

- We dworze.

- Gdzież byłaś we dworze?

- Tu, u państwa.

- Jak się nazywasz?

- Ulana.

- A twój mąż?

- Okseń Honczar (Garncarz)

Wszystko to mówiła Ulana cicho i niezrozumiale, oglądając się wokoło i przyspieszając kroku coraz bardziej. Ale Tadeusz nadto był zdziwiony, tą niebieska twarzą anioła w szacie tak lichej, żeby jej się dozwolił przegonić. Spojrzał na nogi - nóżki miała małe, ale zbłocone i czarne; wyjęła rękę z kieszeni poprawując włosy - i ręka była mała, różowa, a jak na prostą kobietę - niepojęta. Twarz czasem się trafia, ale ręka? Ręka, co jest wyłączną ozdobą tych, co nic nie robią i mają ją tylko piękną, zdaje się na to, aby nią się chwalić.

Już Tadeuszowi brakło zapytań; jej serce biło i lico się paliło, i tak uciekała, że na koniec musiał ją porzucić, ale jeszcze szedł z daleka.

- Dokąd idziesz?

- W las za grzybami...

Tadeusz odwrócił się drożyną w druga stronę i poszedł zamyślony. W jego głowie to objawienie się tak pięknej kobiety wywołało tysiąc wspomnień, tysiąc bolesnych pamiątek.

- O! - mówił do siebie, oglądając się na bielejącą świtkę Ulany w oddaleniu - jest to zaniedbany piękny kwiat wśród chwastów, kwiat, który od wielu naszych oranżeryjnych byłby piękniejszy, gdyby tylko na grządce ogrodu zszedł był, a nie w lesie. I Okseń Honczar, a iluż to lepszych od niego, umiejących kochać, kochaliby ją. Jakże by z nią ktoś mógł być szczęśliwym! Bo te oczy nie kłamią, jest w niej dusza, ale ta dusza śpi - i spać będzie całe życie. O! byłby z nią szczęśliwy - powtórzył - i nie jeden - dodał zaraz z szyderskim uśmiechem. - Nie jeden, dwóch razem, może pięciu, dziesięciu!

Te ostatnie słowa, tak dziwaczne, przywołały na usta jego wspomnienia dawnej miłości, w której dziejach nie on sam, nie on jeden był tylko - podobno aż dwóch naraz szczęśliwych! Wspomnienie jeszcze go gryzło.

Tadeusz spuścił głowę smutnie i poszedł w las z myślami.Rozdział III.

W kilka dni potem wszyscy byli na polu, a Tadeusz przeciw zwyczajowi swemu kierował się ulicą ku wsi wiodącą, do chaty garncarza. Po co? sam nie wiedział, a kiedy się sam zbadał i uczuł, dlaczego to robi - śmiał się z siebie.

Jak często w jednym człowieku jest wyraźnie dwóch ludzi! Zimny tylko, jednym rozumem i głową rządzący się, nie czuje nigdy tego rozdwojenia w duszy. Dla innych jest ono cierpieniem nieznośnym. Często się śmieje jeden z płaczu drugiego, wyszydza jego czynności, grozi przyszłością i wśród najwyższej rozkoszy wskazuje chmury rodzące się na niebie, rozbija rozkosz analizując ją, obrażając niedowiarstwem swoim. Zimny to rozum, co jak strażnik siedzi wysoko, patrzy pod nogi - i ostrzega, i szydzi. Rzadko człowiek mu posłuszny i mści się rozum na nim szyderstwy, mści się wyrzutami późniejszymi. Im go mniej słuchają, tym ostrzej dojada, tym boleśniej kąsa, tym więcej szydzi. O! to męczarnia! Serce leci do świata, człowiek wyciąga ręce, czuje się szczęśliwym, chwyta swoje szczęście, a ten głos okropny Kasandry, który w łonie swym nosi, krzyczy mu nad głową nieustannie: zobaczysz jutro to twoje szczęście! Albo: przypatrz się, coś otrzymał! I naówczas człek patrzy, zaczyna nie wierzyć, przestaje być szczęśliwym.

Ten głos ducha zawsze się przeciw woli człowieka, zawsze z groźbami staje w poprzek jego drogi! - niestety - on zawsze prorokiem!

A człowiek opuszcza głowę, zamyka oczy, dogadza namiętności i nie otwiera powiek, aż zbudzony szatańskim śmiechem tryumfalnym rozumu.

Rozum to, czy jak chcesz, go nazwiesz, nieznośny, uparty nieubłagany. Głos jego nieustannie obija ci się o uszy i nie daje spokoju; zagłuszyć go niepodobna - on z tobą wszędzie jak twoje sumienie, on jest częścią ciebie, ale częścią oderwaną, niezależną, co plwa ci w oczy tarzając się z tobą w błocie, a nie zwala ci, co szydzi z twoich rozkoszy, wyśmiewa płoche zamiary, zuchwałe plany wskazuje rozbite na ziemi.

Któż z was nie zna tego towarzystwa niedostępnego, tego węża, co opasawszy ciebie, ssie z twej piersi spokojność i czarną przyszłością, jeszcze nim przyszła, straszy, ścierając z brzegów osłodzonej czary życia odrobinę miodu, co przepaście goryczy nagradza?

Właśnie Tadeusz walczył z tym wrogiem, dwóch ludzi w nim mówiło. Jeden zimny, rozsądny, szyderski, drugi nieopatrzny, namiętny i dziecinny

I pierwszy nielitościwie wyśmiewał drugiego, męczył go, upokarzał - a drugi? jakby nie słyszał, jakby nie czuł, jakby nie rozumiał.

- Cóż to? Pokonałeś garncarzychę? Prostą wieśniaczkę? - mówił szyderca - Szkarada! Zgorszenie! Wstyd! Bedziesz-że śmiał? Potrafiszże? Odważyszże się?

Na to wszystko Tadeusz nic nie odpowiadał. Szedł, słuchał, milczał.

W istocie coś się z nim działo. Zaszła jakaś odmiana. W nocy nie miasto ze swym gwarem, nie las z kołyszącymi się sosny i wonnymi brzozy, ale piękne oczy garncarzychy mu się śniły, a tymi oczyma patrzyła na niego!

A! ta, co go zdradziła! Zawsze ta jeszcze - taż sama! I widział ją, i widział inną, dwie w jednej; a gdy się obudził i wyszedł w las, na pole, niespokojny obracał się, szukał oczyma, czy gdzie nie ujrzy znowu Ulany.

Posłuszny gwałtownej żądzy zobaczenia oczu tej kobiety, szedł ku chacie garncarzychy. We wsi cicho było, tylko się dzieci na ulicy bawiły, staruszka nosiła kaszląc wiadro wody i co chwila odpoczywała; maleńkie dziewczątka w jednych koszulkach tańcowały śpiewając po błocie przed chatami.

Wszedłszy w wieś, zbliżywszy się ku chacie, Tadeusz się wstrzymał i zawstydził sam siebie.

- Szalony! - zakrzyczał mu ten drugi ja, co nigdy nic nie robi, a nieustannie z wszystkich czynności człowieczych się śmieje. - po co idziesz? Co myślisz?

A pokorne w obliczu skutkiem czynności drugie ja mówiło:

- Jej pewnie nawet nie ma, ona w polu. - I znowu szyderca paplał do ucha:

- A jeśli ona w domu, a ty do niej wejdziesz, wszyscy o tym będą wiedzieli, ją mąż obije, choćby nie było za co. A tobie? Będzież ci z tym lepiej, swobodniej, weselej? Pomoże ci to?

- Wstąpim napić się wody - powiedział drugi ja po cichu. - Cóż w tym doprawdy złego? Nawet bardzo mi się pić chce... tak gorąco!

Już stał przy niskich drzwiach chaty, poruszył skoblem - wszedł.

A szyderca zaśmiał się swoim głosem i zawołał:

- O! Ślicznie! Prześlicznie! Wybornie!

Ulana - była w domu, stała w sieni, około drobiu coś robiąc - postrzegłszy pana zaczerwieniła się, pobladła i osłupiała z podziwienia i przestrachu.

Trzeba albowiem wiedzieć, że Tadeusz nigdy po wsi nie chodził, nigdy w chatach nie bywał. Biedna kobieta zrozumiała wszystko, zadrżała i milcząc czekała, co jej powie.

- Dajcie mi wody, Ulano - rzekł z cicha Tadeusz przestępuj ąc próg.

Pobiegła prędko garncarzycha do wiadra do pierwszej izby i cała jeszcze zaczerwieniona, drżąca, wyniosła kubek z wodą. Tadeusz pijąc ją niby, patrzał, ale pił powoli, a patrzał ciągle. Ulana zakrywała się ocierając fartuchem twarz i nie wiedziała, co począć. Dworscy tak ją przyzwyczaili do grubiańskich zalotów, od których się bronić potrzeba było pięścią i kułakiem jak od wilka, że na koniec, widząc zimne na pozór lice pana, nieruchomą jego postawę, zaczynała wątpić o tym, co wprzód jej na myśl przyszło.

- Cóż tu robicie sama? - spytał po chwilce.

- A cóż? zwyczajnie w domu znajdzie się robota.

- Wszyscy w polu?

To pytanie znowu nastraszyło kobietę i milczała, ale jakby za odpowiedź dały się słyszeć głosy dziecięce z ulicy.

- Możesz mi nierada w chacie?

- O! i bardzo - odpowiedziała z przymusem i zimno, ocierając znowu twarz fartuchem - ale chata uboga.

Bogata, kiedyś ty gospodynią, moja piękna Ulano - rzekł pomieszany i niewiele wiedząc, co mówi, Tadeusz.

- Alboż to bogactwo! - odpowiedziała garncarzycha wzdychając.

- Wszyscy kochają.

- Tym gorzej.

- Dlaczego?

- Czyż to pan nie wie? Jak ludzie kochają, to mąż nie kocha, a jak mąż nie kocha, nie ma zgody w domu, płacz tylko i bieda, gorzej głodu.

- A mąż bardzo cię kocha?

- Nie wiem , musi kochać...

- Stary on czy młody? Bo wy czasem za młodszych od siebie mężów idziecie!

- O! mój stary!

- Jak to! Stary! Któż ci kazał iść za niego?

- Zwyczajnie... ja z ubogiej chaty, on bohater - bogacz.

- Biedna! - rzekł z cicha Tadeusz. - Taka piękna!

- Czy to na długo! - pogardliwe szepnęła kobieta.

We wszystkich jej odpowiedziach był jakiś smutek, któren również jak niepokój w jej głosie, w postawie się malował. Tadeusz trzymał kubek w ręku jeszcze jakby na wymówkę swej przedłużonej w chacie bytności - nie śmiał wychodzić. Siła wzroku tej kobiety, wzroku, który w sobie miał coś niepojęcie uroczego, wzroku, co od niej był piękniejszy, trzymała go przykutym u drzwi.

- I nie wiesz nawet, czy cię twój mąż kocha? - powtórzył Tadeusz.

Kobieta spojrzała, milczała.

- Musi mnie kochać - odpowiedziała po chwili - bo bardzo zazdrosny. Wieleż to razy za to, że dworski który pożartował, wybił.

- Jak to? Wybił? - zawołał Tadeusz zdziwiony. - Śmiał ciebie uderzyć?

- Cóż to dziwnego? Alboż to ja nie jego żona?

- Prawda! Lecz cóż ty temu winna, żeś piękna i wszyscy to widzą.

- Ja temu niewinna, ale ja za to pokutuję. O, i wieleż to razy modliłam się do Boga i Matki Boskiej, żeby mię od ludzkich napaści uwolnił.

- I nie lubisz, kiedy cię kto pokocha?

- Na co się to zdało! I jeszcze mąż bije za to! A gdyby nie bił, co to ich za kochanie!

Na ten wykrzyknik z cicha, dziwacznym jakimś głosem, z westchnieniem wyrzeczony, zadrżał pan Tadeusz i oczy na nią zwrócił.

- Jak to? A jakież inne wiesz kochanie?

- O! wiem - odpowiedziała spuszczając oczy kobieta - słyszałam o nim będąc we dworze, nieraz słyszałam, jak mówili, i widzi łam, jak kochali po pańsku! O, to, to nie tak jak dworacy i my! Tamto pańskie kochanie bardzo jekieś piękne, trochę smutne, a choć smutne, to miłe. I kończy się, mówią, zawsze niewesoło. Tak ludzie we dworze powiadali.

- Prawda... prawda... to co innego, nie wasze, nie chłopskie, Ulano - odrzekł Tadeusz - ale u was, we wsi, kiedy mąż wybije, matka połaje, kobieta zapłacze, a chłopiec się upije, to i po wszystkim. Tam na tym nie koniec, za tym pańskim kochaniem idzie choroba i śmierć często.

Kobieta nic nie odpowiedziała, ale kryjąc jakieś uczucie widoczne na twarzy czy westchnienie może, odwróciła się do kur, a Tadeusz wyjść musiał.

Wyszedłszy uczuł, jak go wstyd ogarniał, razem z blaskiem słonecznym dnia i świeżym powietrzem. Wspomniał, z czym wchodził do chaty, a z czym wychodził z niej. A serce mu biło, a twarz pałała - a wszystko dla jednej prostej kobiety, dla wieśniaczki! Dla Honczarychy.

- I ona - mówił do siebie - wie, że jest jakieś insze kochanie, że jest jakieś lepsze szczęście, warte ofiar - że na tym świecie bożym, na którym ona pędzi szare godziny między kolebką dziecka, stodołą i chlewem, jest insze życie uczucia, życie serca, obłąkania i szczęścia. Biedna Ulana, na cóż jej było do dworu zaglądać i bajek słuchać - i bajkom wierzyć. Nie lepiej-że dla niej byłoby jak inne zostać szczęśliwą, zepsutą jak jej siostry, niż biedną i czystą jak niewielka liczba wybranych męczenników, których miedzy jej równymi nie znaleźć? teraz by się pocieszała z jakim dworakiem, nie dbaj ąc o męża, nie czując tej tęsknoty za drugim jakimś kochaniem; nie byłoby jej nudno w chacie! Ależ to dzieciństwo! Dzieciństwo! Marzenie, dziwactwo! Chytra to dworka i nic więcej zapewne. Cha, cha! I mnie na chwile podeszła.

Tak myśląc, szedł pan Tadeusz brzegiem jeziora, ku domowi ze spuszczoną głową; niekiedy poglądał na dwór samotny, cichy, jak było jego życie, to znów na wieś i na czarną cerkiew starą; a w głowę jego zwieszonej, jakby ciążyła, plątały się dumania wieczorne i niespokojne pytanie przyszłości o jutro.

Bo każdy człowiek ma trzy życia w sobie: jedno, po którym płacze, drugie, w którym żyje i stęka, trzecie, którego się spodziewa; tego trzeciego brakło w tej chwili Tadeuszowi i dlatego tak dumał smutnie. Jedna kobieta, jedno wejrzenie, słowo, już mu obrzydziły to życie, które przed kilku dniami jeszcze za najspokojniejsze, najszczęśliwsze uważał. Jedna kobieta, i jakaż kobieta!

A wieczór zstępował na ziemię cichy, spokojny, wiejski; słonce czerwieniało za lasem sosnowym, bydło wracało z pola i samo szło z spuszczonymi głowy do swoich obór i chlewów, skakały kozy, których tyle Poleszucy trzymają; niewiele owiec z długą wełna na cienkich nóżkach biegły becząc ku chatom - leciały dzikie kaczki nad jeziorem, wiatr podnosił jego fale i rozbijał je o brzeg nad drogą. W tym widoku tak pospolitym, tak codziennym był jakiś urok tęsknoty, było życie, lecz życie, którego widok nie wystarcza cokolwiek szerszemu sercu, może , że zbyt ciche, że zbyt bez celu. Tadeusz patrzał, widział to, co go otaczało , pięknym, a zarazem, coś smutnego biło w jego sercu, że się zatrzymał i usiadł, czując potrzebę smutku, potrzebę tęsknoty.

Cały ten ruch wieczorny wsi przeszedł drugim brzegiem jeziora naprzeciw niego i posunął się mimo karczmy do sioła. On siedział i patrzał, a mimowolnie oczy jego zwracały się na chatę Ulany, z której dymnika czarny, smolny dym się unosił. Słychać tam było w tej stronie z rykiem bydła pomieszane głosy wracających z pola i dzieci witające matki, i śmiechy!

- Są jednak i szczęśliwi w tym życiu - pomyślał - może prędzej i mniejszym kosztem niż w innym. Chleb dla nich wszystkich, a dzięki Bogu nie są głodni i nie będą.

Jakiś szelest dał się słyszeć za nim, ktoś przeszedł mimo. - Jakby naumyślnie na rozdrażnienie go była to Ulana. Tadeusz powstał, chciał ją zatrzymać. Ona biegła z wiadrem wody, spojrzała, uśmiechnęła się i uciekła. Nie chciał jej gonić, a z drogi widać ich było, mógłby by ł kto zobaczyć, a mąż! Wówczas byłoby piekło w chacie.

Wstydząc się i sam sobie różnego robiąc wyrzuty, Tadeusz wrócił do dworu. Nikt na niego nie uważał, nikt do niego nie przemówił, poszedł i zamknął się w swoim pokoju.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: