Opowieści niesamowite. Mystery Tales - Edgar Allan Poe - ebook

Opowieści niesamowite. Mystery Tales ebook

Edgar Allan Poe

3,0

Opis

Edgar Allan Poe: Opowieści niesamowite - Mystery Tales. Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition

Edgar Allan Poe (1809-1849 w Baltimore, w stanie Maryland) – amerykański poeta, nowelista, krytyk literacki i redaktor. Przedstawiciel romantyzmu w literaturze amerykańskiej. W jego twórczości dominowały wątki fantastyki i horroru. Zapoczątkował gatunek noweli kryminalnej (…) Jego prozę charakteryzował silny psychologizm postaci (...) oraz surrealistyczne, skrajnie brutalne opisy makabry, przywołujące na myśl stany epileptyczne czy upojenie alkoholowe. W twórczości Edgara Allana Poe odnaleźć można postawy choroby wieku – neurozy, świadomości dualizmu świata czy też bólu istnienia, które pod koniec XIX wieku stały się sztandarowymi pojęciami nowych nurtów sztuki: dekadentyzmu, ekspresjonizmu oraz symbolizmu. Poe inspirował zarówno Baudelaire'a, Huysmansa, Dostojewskiego, Meyrinka, de Quinceya, Bierce'a, Lovecrafta, jak i całą rzeszę poetów surrealistycznych. Stephane Mallarme określił jego poemat Ulallume jako odbiegające od schematów swojej epoki arcydzieło poezji. Za jego przykładem szło wielu twórców, również polskich, np. Stefan Grabiński. [http://pl.wikipedia.org/wiki/Edgar_Allan_Poe]


Edgar Allan Poe (1809-1849) was an American author, poet, editor, and literary critic, considered part of the American Romantic Movement. Best known for his tales of mystery and the macabre, Poe was one of the earliest American practitioners of the short story, and is generally considered the inventor of the detective fiction genre. He is further credited with contributing to the emerging genre of science fiction. He was the first well-known American writer to try to earn a living through writing alone, resulting in a financially difficult life and career. [http://en.wikipedia.org/wiki/Edgar_Allan_Poe]

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 734

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Edgar Allan Poe

Opowieści niesamowite

Mystery Tales

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej A dual Polish-English language edition

_____

Armoryka

Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

Na okładce: Illustration for Edgar Allan Poe's story "The Cask of Amontillado" by Harry Clarke (1889-1931), published in 1919,

(licencja public domain), źródło: http://commons.wikimedia.org/wiki/File:CaskofAmontillado-Clarke.jpg (This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights). 

Wydanie na podstawie edycji XIX i XX-wiecznych - zachowano oryginalną pisownię

Copyright © 2014 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

Metzengerstein — Metzengerstein

Metzengerstein

Pestis eram Vivus — moriens tua mors ero.

Marcin Luter

Zgroza i przeznaczenie po wsze czasy — dłoń w dłoni — pędzą po swych ścieżkach. Dla jakich to powodów mam obciążać datą opowieść, którą zamierzam podać? Dość, jeśli powiem, iż w epoce, o której mowa, istniała na Węgrzech potajemna, lecz głęboko utwierdzona wiara w zasady metempsychozy. O samych zasadach, o ich błędności lub stopniu prawdopodobieństwa — zgoła przemilczę. Twierdzę wszakże, iż lwia część naszego niedowiarstwa pochodzi, mówiąc słowami la Bruyere'a, który tej jedynej przyczynie przypisuje całą naszą klęskę — pochodzi z niemożliwości przebywania sam na sam ze sobą. [Mercier w swym ˝Roku dwa tysiące czterdziestym˝ daje doktrynom metempsychozy poważne poparcie, zaś I. Israeli twierdzi, że nie ma systematu również prostego i mniej waśniącego się z rozumem. Pułkownik Ethan Allen — Green Mountain Boa — też uchodzi za poważnego zwolennika metempsychozy (E.A.P.)]. Lecz węgierska odmiana wspomnianego zabobonu posiada dwa punkty, które graniczą wręcz z absurdem. Węgrzy odbiegają bardzo zasadniczo od swych wschodnich pierwoźródeł. Na przykład — zgodnie z ich wiarą — przytaczam słowa pewnego wytwornego i bystrego paryżanina — dusza raz tylko jeden jedyny przebywa w danym kształcie zmysłowym. Przeto — koń, pies, a nawet człowiek są jeno znikomymi odwzorami tych istot.

Ród Berlifitzingów i ród Metzengersteinów w odwiecznej trwały waśni. Nigdy nie oglądano dwóch tak dostojnych rodów, tak zawziętych w swej śmiertelnej nienawiści. Nienawiść owa mogła się wywodzić od słów pewnej starożytnej przepowiedni: ˝Wielki ród pokala się upadkiem straszliwym, gdy jako rycerz na swym rumaku śmiertelność Metzengersteinów zagóruje nad nieśmiertelnością Berlifitzingów˝.

Wprawdzie słowa te niewiele lub zgoła nic nie znaczą. Atoli przyczyny bardziej codzienne zrodziły — nie sięgając zbyt wysoko — następstwa brzemienne w wypadki. Nadto obydwa sąsiadujące rody od dawna współubiegały się o przewagę w dziedzinie nieokiełznanego władztwa. Zresztą — sąsiedzi tak bliscy rzadko zdobywają się na przyjaźń, zaś ze szczytu swych ugrzęzłych we własnym ogromie tarasów — mieszkańcy pałacu Berlifitzingów mogli zanurzać spojrzenia w samych oknach pałacu Metzengersteinów. Słowem — rozblask bardziej niż feudalnego przepychu nie wystarczał dla uśmierzenia dąsów mniej starożytnego i mniej bogatego rodu Berlifitzingów. Możnaż się tedy dziwić, że słowa tej skądinąd cudacznej przepowiedni tak nieodparcie snuły i podsycały niesnaski pomiędzy obojgiem rodów, pochopnych już do zwady dzięki wszelakim bodźcom — dziedzicznej zawiści? Przepowiednia zdawała się zawierać — jeśli w ogóle zawierała cokolwiek — ostateczny tryumf już przed czasem, potężniejszego domu i przeto tkwiła żywcem w pamięci słabszego i mniej możnego rodu, wypełniając tę pamięć pełną goryczy zawziętością.

Hrabia Wilhelm Berlifitzing mimo dostojnego pochodzenia w okresie niniejszej opowieści był jeno ułomnym gadułą i nie odznaczał się niczym — chyba przedawnioną i obłędną nienawiścią dla rodziny swego współzawodnika oraz tak niespożytym zapałem dla koni i polowania, że ani braki fizyczne, ani powaga wieku, ani przyćmienie umysłu — nic zgoła nie mogło stanąć mu na przeszkodzie do codziennego narażania się na niebezpieczeństwa owych ćwiczeń. Z drugiej strony — baron Fryderyk Metzengerstein nie był jeszcze pełnoletni. Ojciec jego, minister G., umarł młodo. Matka, Maria, poszła wkrótce w jego ślady. Fryderyk w danym okresie czasu miał rok osiemnasty. W mieście — przeciąg lat osiemnastu nie stanowi rozległego okresu, lecz w samotni — w tak wielmożnej samotni, jaką było owo zamierzchłe lennictwo, zegar pogłębia i wzmaga uroczystość swych godzin.

Wskutek zbiegu niektórych, rządami ojca przysporzonych okoliczności — młody baron niezwłocznie po jego śmierci wszedł w posiadanie dóbr obszernych. Rzadko się zdarza, aby szlachcicowi węgierskiemu przypadła w dziale tak świetna ojcowizna. Niepoliczone były jego pałace. Najwspanialszym i największym był pałac Metzengersteinowski. Dobrom jego nie zakreślono nigdy wyraźnej granicy — dość, że główny park zajmował przestrzeń pięćdziesięciomilową.

Objęcie tak nieporównanej fortuny przez tak młodego i tak znanego ze swych skłonności właściciela niewiele miejsca pozostawiało domysłom co do prawdopodobnego na przyszłość rodzaju postępowania. I rzeczywiście w przeciągu dni trzech zachowanie się dziedzica zaćmiło rozgłos Heroda i chwalebnie prześcignęło oczekiwania najzapaleńszych jego wielbicieli, Bezwstydna rozpusta, jawna zdrada, niesłychane okrucieństwo przekonało wkrótce przerażonych wasalów, że ani ślepe z ich strony posłuszeństwo, ani jakiekolwiek z jego strony odruchy sumienia — nic w ogóle nie zapewni im odtąd ucieczki przed bezczelnymi szponami tego Kaliguli — w zmniejszeniu. W noc — na czwartą dobę ujrzano pożar, który objął stajnie pałacu Berlifitzingów, i jednomyślne zdanie sąsiadów do straszliwego poza tym szeregu przestępstw i okrucieństw barona dorzuciło zbrodnię podpalacza.

Sam zaś młody szlachcic podczas zgiełku wytworzonego wspomnianym wypadkiem trwał, na pozór zapodziany w zadumie, na górnych piętrach pałacu Metzengersteinów — w obszernym i samotnym przybytku. Bogate, aczkolwiek spłowiałe obicia, melancholijnie zwisające wzdłuż murów, ukazywały fantastyczne i majestatu pełne postacie tysiąca dostojnych przodków. Tu — obficie strojni gronostajem kapłani, dostojnicy pontyfikalni, zasiadając poufale obok samowładcy lub księcia udzielnego przeciwstawiali swe veto dąsom świeckiego króla lub za pomocą wszechmogącego z ramienia papieża fiat unieruchamiali buntownicze berło Możnego Wroga, księcia ciemności. Tam — pochmurne i okazałe oblicza książąt Metzengersteinów, których potężne rumaki bitewne tratowały poległego wroga, swym mocarnym wyrazem poruszały z posad serca najkrzepsze. Owdzie — z kolei — lubieżne i białe na kształt łabędzi postacie dam z dni zamierzchłych zwiewnie unosiły się ku oddalom w wirach fantastycznego tańca w takt melodii domyślnej.

Wszakże, gdy baron nasłuchiwał lub udawał, że nasłuchuje wciąż wzrastającego zgiełku w stajniach Berlifitzingów — i knuł, być może, nowy jakiś zamach, nieodwołalnie powzięty zamach rozzuchwalonych namiętności, oczy jego padły mimo woli na wizerunek olbrzymiego, nierzeczywistej maści rumaka, który zgodnie z układem malowidła należał do jednego ze starożytnych Saracenów wrogiego rodu.

Rumak tkwił na pierwszym do obrazu wstępie — nieruchomy jako posąg — podczas gdy nieco opodal, poza nim — wysadzony z siodła jeździec konał pod mieczem jednego z Metzengersteinów. Wargi Fryderyka zadrgały obyczajem czartowskim, jak gdyby rozważał ów kierunek, który wzrok jego powziął bezwiednie. Mimo to nie odwrócił oczu. Przeciwnie — nie miał bynajmniej żadnego powodu do owej uciążliwej trwogi, która na kształt całunu, zdała się opadać na jego zmysły. Z trudem skupiał wrażenia bezładne jak od zmór mających nieodparte oznaki rzeczywistości. Im dłużej się przyglądał, tym mocniejszy ogarniał go czar — tym niemożliwszym stawało się oderwanie źrenic od uroków owego malowidła. Atoli, gdy zgiełk od zewnątrz wzmógł się z nagłą gwałtownością, uczynił wreszcie, jakby ku własnemu żalowi, wysiłek i przerzucił swą uwagę na wybuchy szkarłatnego odblasku, z całej mocy odstrzelone od płonących stajni ku oknom jego przybytku.

Odruch ten był wszakże jeno przelotny, wzrok jego mimo woli powrócił do ściany. Ku wielkiemu jego zdumieniu łeb olbrzymiego wierzchowca — straszno pomyśleć! — odmienił w ciągu tego czasu swój kierunek. Szyja zwierzęcia, dotychczas jakby mocą współczucia zgięta ku ciału zrzuconego na ziemię pana, wyciągnęła się teraz — prężnie i w całej swej długości — ku baronowi. Ślepie, przed chwilą niewidzialne, patrzyły teraz usilnie i po ludzku, płomieniejąc żarliwą i niepowszednią purpurą, a rozwarte wargi tego rumaka o pysku rozjuszonym ukazywały w całej pełni kły kościotrupie i wstrętne.

Młody magnat, struchlały od przerażeń, krokiem chwiejnym cofnął się ku drzwiom. Gdy je otworzył, blask łuny zadrżał w dal po sali, wyraźnie odwzorowując swą poświatę na rozedrganych obiciach. Przez okamgnienie wahając się na progu, zadrżał baron na widok, iż owa poświata skupiła się bez reszty w obrębie postaci nieubłaganego i tryumfującego zabójcy Saracena — Berlifitzinga.

By przysporzyć otuchy przybladłemu duchowi, baron Fryderyk wybiegł co tchu na powietrze. U głównego wejścia do pałacu zastał trzech giermków. Ci — z wielką trudnością i narażeniem życia, hamowali konwulsyjne poskoki olbrzymiego płomiennej maści rumaka.

— Czyj to rumak? Gdzie wam się trafił taki znalazek? — spytał młody baron głosem szorstkim i zdławionym, miarkując niezwłocznie, iż tajemniczy wierzchowiec z malowidła był doskonałym wcieleniem rozszalałego zwierzęcia, które miał oto przed oczyma.

— Wasza to własność, Jaśnie Oświecony Panie — odpowiedział jeden z giermków — a w każdym razie żaden inny właściciel nie upomniał się o niego. Ujęliśmy go w chwili, gdy — cały dymiący i broczący pianą wściekłości wyszarpywał się z objętych pożarem stajni pałacu Berlifitzingów. Przypuszczając, że należał do stadniny cudzoziemskich okazów starego hrabiego, przyprowadziliśmy go jako rzecz niczyją. Atoli służba zgoła wypiera się tego zwierzęcia, co dziwnym się zdaje, ponieważ znaczą je widoczne poszlaki ognia, które dowodzą, iż uszło stamtąd cało.

— Litery W. V. B. również bardzo wyraźnie znaczone są na łbie jego żelazem — przerwał drugi giermek — sądziłem tedy, iż są to inicjały Wilhelma von Berlifitzinga, lecz wszystka ludność pałacu wręcz twierdzi, że wcale nie znała owego rumaka.

— Dziw niesłychany! — rzekł młody baron z zadumą i jakby zgoła nieświadom treści słów własnych. — Jest to, waszym zdaniem, godny podziwu rumak, rumak cudowny! Chociażby miał, jak to słusznie sądzicie, niebezpieczne i nieprzeparte narowy, nuże! — niechaj będzie moim rumakiem! Chcę tego! — dodał po chwili milczenia — Stać się może, iż rycerz tego, co Fryderyk Metzengerstein, pokroju zdoła poskromić samego nawet diabła ze stajni Berlifitzingów.

— Mylicie się, Jaśnie Oświecony Panie! Koń, jakośmy rzekli, nie pochodzi i na mój rozum ze stajni hrabiego. Gdyby tak było, zbyt dobrze znamy swój obowiązek, abyśmy go stawili przed oczy komukolwiek z dostojnych członków waszego rodu.

— Prawdać to — zauważył oschle baron.

W tej właśnie chwili przyszedł z pałacu zgrzany od biegu i pełen pośpiechu młody kamerdyner. Szeptem podał do ucha swemu panu wiadomość o nagłym zniknięciu części obicia w komnacie, którą stosownie określił, wchodząc przy tym w poufne i drobiazgowe szczegóły wypadku, lecz ponieważ z tych wszystkich zdarzeń zbyt cichym spowiadał się głosem, tedy nie uronił ani jednego słowa, które by mogło zaspokoić nastraszoną ciekawość giermków. W czasie tej rozmowy młody Fryderyk zdawał się rozmaite zdradzać wzruszenia. Wkrótce jednak odzyskał swój spokój i wyraz zawziętej złości utrwalił się już na jego obliczu w chwili, gdy wydał nieodwołalny rozkaz natychmiastowego zamknięcia owych komnat i oddania mu klucza do rąk własnych.

— Jestże wam wiadoma, Jaśnie Oświecony Panie, opłakana śmierć Berlifitzinga, starego myśliwego? — rzekł do barona jeden z jego wasalów po odejściu pazia, gdy olbrzymi wierzchowiec, którego baron przed chwilą uznał za swego, ze zdwojoną wściekłością miotał się i poskakiwał wzdłuż głębokiej alei, wiodącej od pałacu ku stajniom Metzengersteinów.

— Bynajmniej! — odrzekł baron, gwałtownie zwracając się ku mówiącemu. — Umarł, powiadasz?

— Istna to prawda, Jaśnie Oświecony Panie! Sądzę, iż dla członka waszego rodu wiadomość owa nie jest zbyt przykra.

Przelotny uśmiech przemknął po twarzy barona.

— Jaką śmiercią zmarło mu się?

— W swych bezrozumnych zabiegach dokoła ocalenia najprzedniejszej połaci swej stadniny myśliwskiej — zginął marnie w płomieniach.

— Do-praw-dy! — wykrzyknął baron, zgłoskując — jakby z wolna i stopniowo wczuwał się w jakąś tajemniczą oczywistość.

— Doprawdy. — powtórzył wasal.

— Zmora! — rzekł młodzieniec z niemałym spokojem i bez troski wszedł do pałacu.

Odtąd znaczna zmiana zaszła w widomych czynach młodego rozpustnika — barona Fryderyka von Metzengersteina. W istocie — jego zachowanie się zaprzeczyło wszelkim przedwczesnym wnioskom i pogmatwało zamysły niejednej matce. Jego obyczaje i rodzaj życia wyodrębniały się coraz dosadniej i nasuwały mniej niż kiedykolwiek pokrewnych zestawień z obyczajami szlachty okolicznej. Nie widziano go nigdy poza obrębem jego własnych majętności i w szerokim świecie społecznym nikt mu bezwzględnie nie sprzyjał — chyba ów olbrzymi, rozhukany, nierzeczywisty, maści płomiennej rumak, którego odtąd nieustannie dosiadał, a który niezaprzeczenie miał niejakie tajemnicze prawo do godności druha.

Wszakże co pewien czas nawiedzali go sąsiedzi.

— Czy baron raczy naszą ucztę zaszczycić swoją obecnością? — Czy baron raczy stowarzyszyć się z nami gwoli polowania na dzika?

— Metzengerstein nie poluje.

— Metzengerstein przyjść nie raczy — takie były jego odpowiedzi — harde i krótkie.

Tym częstym zniewagom nie mogła folgować butna szlachta. Odwiedzano go nie tak przyjaźnie — nie tak pochopnie. Z biegiem czasu zaprzestano zgoła odwiedzin.

Wiadomo było, że wdowa po nieszczęsnym Berlifitzingu twierdzi stanowczo, iż barona nie ma w domu wówczas, gdy chce być nieobecny, ponieważ gardzi towarzystwem równych sobie — i że dosiada konia wówczas, gdy chce się uniedostępnić, ponieważ woli obcować z koniem niż z ludźmi. Słowa te były bezwarunkowo niedorzecznym zapędem dziedzicznej zawziętości i jednocześnie dowodem, że wnioski nasze stają się osobliwym absurdem w chwili, gdy chcemy je ująć w kluby niezwykłej stanowczości.

Ludzie dobrotliwi przypisywali jednak zmianę obyczajów młodego magnata słusznej rozpaczy syna dotkniętego przedwczesną stratą rodziców — zapominali wszakże przy tym o jego okrutnym a beztroskim żywocie w dniach bezpośrednio po owej stracie nastałych. Byli i tacy, którzy go po prostu posądzali o przesadne poczucie własnej wagi i godności. Inni z kolei (a w ich liczbie wymienić można domowego lekarza) stwierdzali bez wahania chorobliwą melancholię i zboczenia dziedziczne — tymczasem bardziej tajemnicze i dwuznaczne pogłoski krążyły wśród tłumu.

W istocie — przewrotne przywiązanie barona do nowo nabytego wierzchowca — przywiązanie, które zdawało się wzrastać pod wpływem każdego nowego ze strony zwierzęcia dowodu drapieżnych i diabelskich nałogów — nabrało z czasem w oczach ludzi rozsądnych pozorów potwornej i zboczonej tkliwości. W olśnieniach południa, w przepastnych godzinach nocy, w chorobie czy w zdrowiu, w ciszy czy w burzy — młody Metzengerstein trwał przykuty do siodła olbrzymiego rumaka, którego nieposkromione narowy tak trafnie odpowiadały nastrojom jego własnej duszy.

Istniały ponadto okoliczności, które — wobec świeżo zaszłych wypadków — przydawały nadprzyrodzonych i potwornych zabarwień opętaniem jeźdźca i potędze zwierzęcia. Przestrzeń, którą zwierzę zagarniało jednym skokiem i którą zmierzono dokładnie, godnym podziwu nadmiarem przekraczała granicę najzuchwalszych i najprzesadniejszych przypuszczeń. Baron ponadto nie używał w stosunku do zwierzęcia żadnego poszczególnego imienia, chociaż wszystkie rumaki swej stadniny wyróżniał nazwami charakterystycznymi. Rumak, o którym mowa, miał do swego użytku stajnię w pewnej od innych odległości, w sprawach zaś opatrunków i innych posług niezbędnych — nikt prócz samego we własnej osobie właściciela nie śmiał dopełnić wspomnianych czynności ani nawet wkroczyć do zagrody, kędy piętrzyła się stajnia wyłączna. Nie uszło też uwagi powszechnej, że chociaż trzej giermkowie, którzy zawładnęli biegunem, gdy wymykał się pożarom Berlifitzingów, zdołali powściągnąć jego pęd za pomocą łańcucha z litą pętlicą, wszakże żaden z trojga nie mógł twierdzić z zupełną pewnością, że w czasie niebezpiecznej walki lub kiedykolwiek potem — położył swą dłoń na grzbiecie zwierzęcia.

Dowody bystrej umysłowości, zdradzanej zachowaniem się szlachetnego i ognistego rumaka, nie wystarczyłyby do rozniecenia bezpodstawnej ciekawości, lecz istniały niektóre dane, zdolne zadać kłam najbardziej niedowierczym i najleniwszym umysłom. Opowiadano, że niekiedy zwierzę rozsiewem postrachu zmuszało ciekawe tłumy do cofnięcia się przed głęboką a nieodpartą tajemnicą piętnujących je przeznaczeń — że niekiedy młody Metzengerstein blednął i unikał nagłych spojrzeń poważnych i człowieczych niemal oczu zwierzęcia.

Wszakże nikt ze służby barona nie wątpił o niezwykłej żarliwości owych uczuć, które w młodym szlachcicu budził dobór świetnych zalet rumaka — nikt prócz podrzędnego, ust niewiarygodnyeh pazika, który słynął wszędy z odrażającej brzydoty, a którego zdanie było do cna niepoważne. Ten twierdził bezczelnie — o ile pomysły jego warte są zachodu wzmiankowania — iż pan jego nigdy nie okracza siodła bez niewytłumaczonego a prawie niepochwytnego drżenia, zaś po każdym powrocie ze swych długich i nałogowych wycieczek wyraz tryumfującej złowrogości kurczy wszystkie mięśnie jego oblicza.

Pewnej nocy burzliwej Metzengerstein, z ciężkiego snu ockniony, wybiegł jak obłędny z komnaty i, pośpiesznie dosiadłszy rumaka, zabrnął w poskokach do labiryntu lasu. Zdarzenie tak codzienne nie mogło zbudzić wyjątkowych niepokojów, lecz wszystka służba z natężoną trwogą wyczekiwała jego powrotu, gdy po kilku godzinach nieobecności cudowne i wspaniałe budowle pałacu Metzengersteinów jęły trzeszczeć i chwiać się w swych posadach pod przemocą nieogarnionego i nieokiełznanego ognia — jakiejś sinej a gęstej nawały.

Ponieważ płomienie, gdy je po raz pierwszy zauważono, dosięgły już tak straszliwego rozwoju, że wszelkie wysiłki ku ocaleniu jakiejkolwiek części zabudowań okazały się bezskuteczne, tedy cała ludność sąsiedzka trwała wokół bezczynnie w niemym, a może i w obojętnym zdrętwieniu.

Lecz straszliwy a nowy widok skupił wkrótce baczność rzeszy dowodząc, ile potężniej wstrząsa ciekawością tłumu pokaz agonii ludzkiej niż najgroźniejsze zjawiska martwego żywiołu.

W długiej alei zgrzybiałych dębów, które, poczynając od lasu, ciągnęły się ku głównemu do pałacu Metzengersteinów wejściu, wierzchowiec ponoszący jeźdźca z obnażoną głową i w bezładzie ukazał się w opętańczym galopie, który urągał demonom samej burzy.

Jeździec nie był oczywiście panem tych rozhukanych lotów. Przerażenie w jego twarzy, kurczowe całym ciałem wysiłki świadczyły o walce nadludzkiej, ale żaden dźwięk prócz jednego — jedynego okrzyku nie wyrwał mu się z warg zaciśniętych, które gryzł do krwi od natężeń trwogi. W okamgnieniu tętent kopyt zadzwonił ostrym i przenikliwym odgłosem, górującym nad rykiem płomieni i nad poświstem wichury — jeszcze okamgnienie — a jednym skokiem dotarłszy do wrót i fosy, biegun wpadł na chwiejne wschody pałacu i znikł wraz z jeźdźcem w rozkłębach pogmatwanych płomieni.

Wściekłość burzy niezwłocznie ucichła i bezwzględna cisza uroczyście wstąpiła w swe prawa. Biały płomień na kształt całunu spowijał nieustannie budowle i, strumieniąc się w dal po spokojnym powietrzu, rzucał światło pełne olśnień nierzeczywistych, podczas gdy obłok dymu skupiał się ociężale ponad dachami w kształt wyraźny olbrzymiego rumaka.

przeł. Bolesław Leśmian

Metzengerstein

Pestis eram vivus — moriens tua mors ero.

Martin Luther

Horror and fatality have been stalking abroad in all ages. Why then give a date to this story I have to tell? Let it suffice to say, that at the period of which I speak, there existed, in the interior of Hungary, a settled although hidden belief in the doctrines of the Metempsychosis. Of the doctrines themselves — that is, of their falsity, or of their probability — I say nothing. I assert, however, that much of our incredulity — as La Bruyere says of all our unhappiness — ˝vient de ne pouvoir etre seuls.˝

But there are some points in the Hungarian superstition which were fast verging to absurdity. They — the Hungarians — differed very essentially from their Eastern authorities. For example, ˝The soul,˝ said the former — I give the words of an acute and intelligent Parisian — ˝ne demeure qu'un seul fois dans un corps sensible: au reste — un cheval, un chien, un homme meme, n'est que la ressemblance peu tangible de ces animaux.˝

The families of Berlifitzing and Metzengerstein had been at variance for centuries. Never before were two houses so illustrious, mutually embittered by hostility so deadly. Indeed at the era of this history, it was observed by an old crone of haggard and sinister appearance, that ˝fire and water might sooner mingle than a Berlifitzing clasp the hand of a Metzengerstein.˝ The origin of this enmity seems to be found in the words of an ancient prophecy — ˝A lofty name shall have a fearful fall when, as the rider over his horse, the mortality of Metzengerstein shall triumph over the immortality of Berlifitzing.˝

To be sure the words themselves had little or no meaning. But more trivial causes have given rise — and that no long while ago — to consequences equally eventful. Besides, the estates, which were contiguous, had long exercised a rival influence in the affairs of a busy government. Moreover, near neighbors are seldom friends; and the inhabitants of the Castle Berlifitzing might look, from their lofty buttresses, into the very windows of the palace Metzengerstein. Least of all had the more than feudal magnificence, thus discovered, a tendency to allay the irritable feelings of the less ancient and less wealthy Berlifitzings. What wonder then, that the words, however silly, of that prediction, should have succeeded in setting and keeping at variance two families already predisposed to quarrel by every instigation of hereditary jealousy? The prophecy seemed to imply — if it implied anything — a final triumph on the part of the already more powerful house; and was of course remembered with the more bitter animosity by the weaker and less influential.

Wilhelm, Count Berlifitzing, although loftily descended, was, at the epoch of this narrative, an infirm and doting old man, remarkable for nothing but an inordinate and inveterate personal antipathy to the family of his rival, and so passionate a love of horses, and of hunting, that neither bodily infirmity, great age, nor mental incapacity, prevented his daily participation in the dangers of the chase.

Frederick, Baron Metzengerstein, was, on the other hand, not yet Mary, followed him quickly after. Frederick was, at that time, in his fifteenth year. In a city, fifteen years are no long period — a child may be still a child in his third lustrum: but in a wilderness — in so magnificent a wilderness as that old principality, fifteen years have a far deeper meaning.

The beautiful Lady Mary! How could she die? — and of consumption! But it is a path I have prayed to follow. I would wish all I love to perish of that gentle disease. How glorious — to depart in the heyday of the young blood — the heart of all passion — the imagination all fire — amid the remembrances of happier days — in the fall of the year — and so be buried up forever in the gorgeous autumnal leaves!

Thus died the Lady Mary. The young Baron Frederick stood without a living relative by the coffin of his dead mother. He placed his hand upon her placid forehead. No shudder came over his delicate frame — no sigh from his flinty bosom. Heartless, self-willed and impetuous from his childhood, he had reached the age of which I speak through a career of unfeeling, wanton, and reckless dissipation; and a barrier had long since arisen in the channel of all holy thoughts and gentle recollections.

From some peculiar circumstances attending the administration of his father, the young Baron, at the decease of the former, entered immediately upon his vast possessions. Such estates were seldom held before by a nobleman of Hungary. His castles were without number. The chief in point of splendor and extent was the ˝Chateau Metzengerstein.˝ The boundary line of his dominions was never clearly defined; but his principal park embraced a circuit of fifty miles.

Upon the succession of a proprietor so young, with a character so well known, to a fortune so unparalleled, little speculation was afloat in regard to his probable course of conduct. And, indeed, for the space of three days, the behavior of the heir out-heroded Herod, and fairly surpassed the expectations of his most enthusiastic admirers. Shameful debaucheries — flagrant treacheries — unheard-of atrocities — gave his trembling vassals quickly to understand that no servile submission on their part — no punctilios of conscience on his own — were thenceforward to prove any security against the remorseless fangs of a petty Caligula. On the night of the fourth day, the stables of the castle Berlifitzing were discovered to be on fire; and the unanimous opinion of the neighborhood added the crime of the incendiary to the already hideous list of the Baron's misdemeanors and enormities.

But during the tumult occasioned by this occurrence, the young nobleman himself sat apparently buried in meditation, in a vast and desolate upper apartment of the family palace of Metzengerstein. The rich although faded tapestry hangings which swung gloomily upon the walls, represented the shadowy and majestic forms of a thousand illustrious ancestors. Here, rich-ermined priests, and pontifical dignitaries, familiarly seated with the autocrat and the sovereign, put a veto on the wishes of a temporal king, or restrained with the fiat of papal supremacy the rebellious sceptre of the Arch-enemy. There, the dark, tall statures of the Princes Metzengerstein — their muscular war-coursers plunging over the carcasses of fallan foes — startled the steadiest nerves with their vigorous expression; and here, again, the voluptuous and swan-like figures of the dames of days gone by, floated away in the mazes of an unreal dance to the strains of imaginary melody.

But as the Baron listened, or affected to listen, to the gradually increasing uproar in the stables of Berlifitzing — or perhaps pondered upon some more novel, some more decided act of audacity — his eyes became unwittingly rivetted to the figure of an enormous, and unnaturally colored horse, represented in the tapestry as belonging to a Saracen ancestor of the family of his rival. The horse itself, in the foreground of the design, stood motionless and statue-like — while farther back, its discomfited rider perished by the dagger of a Metzengerstein.

On Frederick's lip arose a fiendish expression, as he became aware of the direction which his glance had, without his consciousness, assumed. Yet he did not remove it. On the contrary, he could by no means account for the overwhelming anxiety which appeared falling like a pall upon his senses. It was with difficulty that he reconciled his dreamy and incoherent feelings with the certainty of being awake. The longer he gazed the more absorbing became the spell — the more impossible did it appear that he could ever withdraw his glance from the fascination of that tapestry. But the tumult without becoming suddenly more violent, with a compulsory exertion he diverted his attention to the glare of ruddy light thrown full by the flaming stables upon the windows of the apartment.

The action, however, was but momentary, his gaze returned mechanically to the wall. To his extreme horror and astonishment, the head of the gigantic steed had, in the meantime, altered its position. The neck of the animal, before arched, as if in compassion, over the prostrate body of its lord, was now extended, at full length, in the direction of the Baron. The eyes, before invisible, now wore an energetic and human expression, while they gleamed with a fiery and unusual red; and the distended lips of the apparently enraged horse left in full view his gigantic and disgusting teeth.

Stupefied with terror, the young nobleman tottered to the door. As he threw it open, a flash of red light, streaming far into the chamber, flung his shadow with a clear outline against the quivering tapestry, and he shuddered to perceive that shadow — as he staggered awhile upon the threshold — assuming the exact position, and precisely filling up the contour, of the relentless and triumphant murderer of the Saracen Berlifitzing.

To lighten the depression of his spirits, the Baron hurried into the open air. At the principal gate of the palace he encountered three equerries. With much difficulty, and at the imminent peril of their lives, they were restraining the convulsive plunges of a gigantic and fiery-colored horse.

˝Whose horse? Where did you get him?˝ demanded the youth, in a querulous and husky tone of voice, as he became instantly aware that the mysterious steed in the tapestried chamber was the very counterpart of the furious animal before his eyes.

˝He is your own property, sire,˝ replied one of the equerries, ˝at least he is claimed by no other owner. We caught him flying, all smoking and foaming with rage, from the burning stables of the Castle Berlifitzing. Supposing him to have belonged to the old Count's stud of foreign horses, we led him back as an estray. But the grooms there disclaim any title to the creature; which is strange, since he bears evident marks of having made a narrow escape from the flames.

˝The letters W. V. B. are also branded very distinctly on his forehead,˝ interrupted a second equerry, ˝I supposed them, of course, to be the initials of Wilhelm Von Berlifitzing — but all at the castle are positive in denying any knowledge of the horse.˝

˝Extremely singular!˝ said the young Baron, with a musing air, and apparently unconscious of the meaning of his words. ˝He is, as you say, a remarkable horse — a prodigious horse! although, as you very justly observe, of a suspicious and untractable character, let him be mine, however,˝ he added, after a pause, ˝perhaps a rider like Frederick of Metzengerstein, may tame even the devil from the stables of Berlifitzing.˝

˝You are mistaken, my lord; the horse, as I think we mentioned, is not from the stables of the Count. If such had been the case, we know our duty better than to bring him into the presence of a noble of your family.˝

˝True!˝ observed the Baron, dryly, and at that instant a page of the bedchamber came from the palace with a heightened color, and a precipitate step. He whispered into his master's ear an account of the sudden disappearance of a small portion of the tapestry, in an apartment which he designated; entering, at the same time, into particulars of a minute and circumstantial character; but from the low tone of voice in which these latter were communicated, nothing escaped to gratify the excited curiosity of the equerries.

The young Frederick, during the conference, seemed agitated by a variety of emotions. He soon, however, recovered his composure, and an expression of determined malignancy settled upon his countenance, as he gave peremptory orders that a certain chamber should be immediately locked up, and the key placed in his own possession.

˝Have you heard of the unhappy death of the old hunter Berlifitzing?˝ said one of his vassals to the Baron, as, after the departure of the page, the huge steed which that nobleman had adopted as his own, plunged and curvetted, with redoubled fury, down the long avenue which extended from the chateau to the stables of Metzengerstein.

˝No!˝ said the Baron, turning abruptly toward the speaker, ˝dead! say you?˝

˝It is indeed true, my lord; and, to a noble of your name, will be, I imagine, no unwelcome intelligence.˝

A rapid smile shot over the countenance of the listener. ˝How died he?˝

˝In his rash exertions to rescue a favorite portion of his hunting stud, he has himself perished miserably in the flames.˝

˝I-n-d-e-e-d-!˝ ejaculated the Baron, as if slowly and deliberately impressed with the truth of some exciting idea.

˝Indeed;˝ repeated the vassal.

˝Shocking!˝ said the youth, calmly, and turned quietly into the chateau.

From this date a marked alteration took place in the outward demeanor of the dissolute young Baron Frederick Von Metzengerstein. Indeed, his behavior disappointed every expectation, and proved little in accordance with the views of many a manoeuvering mamma; while his habits and manner, still less than formerly, offered any thing congenial with those of the neighboring aristocracy. He was never to be seen beyond the limits of his own domain, and, in this wide and social world, was utterly companionless — unless, indeed, that unnatural, impetuous, and fiery-colored horse, which he henceforward continually bestrode, had any mysterious right to the title of his friend.

Numerous invitations on the part of the neighborhood for a long time, however, periodically came in. ˝Will the Baron honor our festivals with his presence?˝ ˝Will the Baron join us in a hunting of the boar?˝ — ˝Metzengerstein does not hunt;˝ ˝Metzengerstein will not attend,˝ were the haughty and laconic answers.

These repeated insults were not to be endured by an imperious nobility. Such invitations became less cordial — less frequent — in time they ceased altogether. The widow of the unfortunate Count Berlifitzing was even heard to express a hope ˝that the Baron might be at home when he did not wish to be at home, since he disdained the company of his equals; and ride when he did not wish to ride, since he preferred the society of a horse.˝ This to be sure was a very silly explosion of hereditary pique; and merely proved how singularly unmeaning our sayings are apt to become, when we desire to be unusually energetic.

The charitable, nevertheless, attributed the alteration in the conduct of the young nobleman to the natural sorrow of a son for the untimely loss of his parents — forgetting, however, his atrocious and reckless behavior during the short period immediately succeeding that bereavement. Some there were, indeed, who suggested a too haughty idea of self-consequence and dignity. Others again (among them may be mentioned the family physician) did not hesitate in speaking of morbid melancholy, and hereditary ill-health; while dark hints, of a more equivocal nature, were current among the multitude.

Indeed, the Baron's perverse attachment to his lately-acquired charger — an attachment which seemed to attain new strength from every fresh example of the animal's ferocious and demon-like propensities — at length became, in the eyes of all reasonable men, a hideous and unnatural fervor. In the glare of noon — at the dead hour of night — in sickness or in health — in calm or in tempest — the young Metzengerstein seemed rivetted to the saddle of that colossal horse, whose intractable audacities so well accorded with his own spirit.

There were circumstances, moreover, which coupled with late events, gave an unearthly and portentous character to the mania of the rider, and to the capabilities of the steed. The space passed over in a single leap had been accurately measured, and was found to exceed, by an astounding difference, the wildest expectations of the most imaginative. The Baron, besides, had no particular name for the animal, although all the rest in his collection were distinguished by characteristic appellations. His stable, too, was appointed at a distance from the rest; and with regard to grooming and other necessary offices, none but the owner in person had ventured to officiate, or even to enter the enclosure of that particular stall. It was also to be observed, that although the three grooms, who had caught the steed as he fled from the conflagration at Berlifitzing, had succeeded in arresting his course, by means of a chain-bridle and noose — yet no one of the three could with any certainty affirm that he had, during that dangerous struggle, or at any period thereafter, actually placed his hand upon the body of the beast. Instances of peculiar intelligence in the demeanor of a noble and high-spirited horse are not to be supposed capable of exciting unreasonable attention — especially among men who, daily trained to the labors of the chase, might appear well acquainted with the sagacity of a horse — but there were certain circumstances which intruded themselves per force upon the most skeptical and phlegmatic; and it is said there were times when the animal caused the gaping crowd who stood around to recoil in horror from the deep and impressive meaning of his terrible stamp — times when the young Metzengerstein turned pale and shrunk away from the rapid and searching expression of his earnest and human-looking eye.

Among all the retinue of the Baron, however, none were found to doubt the ardor of that extraordinary affection which existed on the part of the young nobleman for the fiery qualities of his horse; at least, none but an insignificant and misshapen little page, whose deformities were in everybody's way, and whose opinions were of the least possible importance. He — if his ideas are worth mentioning at all — had the effrontery to assert that his master never vaulted into the saddle without an unaccountable and almost imperceptible shudder, and that, upon his return from every long-continued and habitual ride, an expression of triumphant malignity distorted every muscle in his countenance.

One tempestuous night, Metzengerstein, awaking from a heavy slumber, descended like a maniac from his chamber, and, mounting in hot haste, bounded away into the mazes of the forest. An occurrence so common attracted no particular attention, but his return was looked for with intense anxiety on the part of his domestics, when, after some hours' absence, the stupendous and magnificent battlements of the Chateau Metzengerstein, were discovered crackling and rocking to their very foundation, under the influence of a dense and livid mass of ungovernable fire.

As the flames, when first seen, had already made so terrible a progress that all efforts to save any portion of the building were evidently futile, the astonished neighborhood stood idly around in silent and pathetic wonder. But a new and fearful object soon rivetted the attention of the multitude, and proved how much more intense is the excitement wrought in the feelings of a crowd by the contemplation of human agony, than that brought about by the most appalling spectacles of inanimate matter.

Up the long avenue of aged oaks which led from the forest to the main entrance of the Chateau Metzengerstein, a steed, bearing an unbonneted and disordered rider, was seen leaping with an impetuosity which outstripped the very Demon of the Tempest, and extorted from every stupefied beholder the ejaculation — ˝horrible.˝

The career of the horseman was indisputably, on his own part, uncontrollable. The agony of his countenance, the convulsive struggle of his frame, gave evidence of superhuman exertion: but no sound, save a solitary shriek, escaped from his lacerated lips, which were bitten through and through in the intensity of terror. One instant, and the clattering of hoofs resounded sharply and shrilly above the roaring of the flames and the shrieking of the winds — another, and, clearing at a single plunge the gate-way and the moat, the steed bounded far up the tottering staircases of the palace, and, with its rider, disappeared amid the whirlwind of chaotic fire.

The fury of the tempest immediately died away, and a dead calm sullenly succeeded. A white flame still enveloped the building like a shroud, and, streaming far away into the quiet atmosphere, shot forth a glare of preternatural light; while a cloud of smoke settled heavily over the battlements in the distinct colossal figure of — a horse.

Rękopis znaleziony w butli — MS. Found in a Bottle

Rękopis znaleziony w butli

Kto ma za chwilą umrzeć, ten nie ma już nic do zatajenia.

Quinault: ˝Alys˝.

O mojej ojczyźnie i o mojej rodzinie niewiele mam do powiedzenia. Powikłania życiowe i przedział czasu zdziałały, iż jedna i druga zarówno są mi — obce. Otrzymana spuścizna ułatwiła mi pozyskanie niezgorszego wykształcenia, a skłonność umysłu do pogłębień umożliwiła ujęcie w ład metody całego dobytku wiedzy, pilnie nagromadzonej przedwcześnie dojrzałą usilnością.

Ponad wszystko — dzieła filozofów niemieckich były dla mnie źródłem najwyższej rozkoszy, a przyczyniał się do tego nie podziw płochy dla ich wymownych szałów, jeno, poparta nawykiem do surowej analizy uciecha z powodu wyławiania ich błędów. Zarzucano mi częstokroć oschłość mego geniuszu, brak wyobraźni poczytano mi za zbrodnię i słynąłem zawsze jako niedowiarek.

W rzeczy samej — żarliwy pęd do filozofii przyrodoznawczej przesycił — niestety — mój umysł najpowszechniejszymi błędami wieku — mam na myśli nałóg warunkowania zasadami tej wiedzy zjawisk, nawet w najmniejszym stopniu nie podległych tego rodzaju warunkom. Przede wszystkim nikt nie był mniej ode mnie narażony na zatracenie surowych probierzy prawdy w pogoni za błędnymi ognikami zabobonu. Uważałem za stosowne obwarowanie się tą przedmową w obawie, aby niewiarogodnej opowieści, którą poniżej przytoczę, nie posądzono raczej o szaleńczy wytwór bezładnej wyobraźni, zamiast w niej dostrzec wynik ścisłych doświadczeń umysłu, dla którego mrzonki wyobraźni są literą martwą i znikomą.

Po kilku latach, spędzonych w dalekiej podróży, wsiadłem na okręt w roku 18... w Batawii, stolicy bogatej i ludnej Jawy, aby odbyć wycieczkę po Archipelagu Sundajskim. Wyruszyłem w drogę jako włóczęga, nie mając innych pobudek prócz nerwowej żądzy zmian, która mię nagliła jako zły duch.

Okręt nasz miał około czterechset ton pojemności, obity był miedzią i zbudowany w Bombaju z malabarskiej tekhy. Wiózł ładunek wełny, bawełny i oliwy indyjskiej. Mieliśmy też na pokładzie powrozy z włókien kokosowych, cukier palmowy, zapasy topionego masła, orzechy kokosowe i kilka skrzyń makowca. Obładowano go nieodpowiednio, toteż chylił się hurtem ku wodzie.

Podaliśmy żagle prądowi wiatru i przez dni kilka trzymaliśmy się wzdłuż wschodniego brzegu Jawy. Żaden przypadek nie przerwał monotonii naszej podróży prócz chyba kilku drobnych, spotkanych po drodze odnóg Archipelagu, do którego granic okręt nasz dotarł.

Pewnego wieczoru, wsparty na parapecie strażnicy, postrzegłem na północozachodzie wielce osobliwy, samotny obłok. Zwracał na się uwagę zarówno barwą, jak i tą okolicznością, że był pierwszym obłokiem, któryśmy postrzegli od czasu naszego odjazdu z Batawii. Badałem go uważnie aż do zachodu słońca. W tym okresie — rozsnuł się nagle od wschodu do zachodu, obsaczając widnokrąg szczelnym pasmem tumanów i przybierając kształt długiego pasma o nisko zwisających pobrzeżach. Wkrótce potem uwagę moją przykuł brunatnopurpurowy brzask księżyca i szczególny wygląd morza. To ostatnie podlegało szybkiej zmianie i woda zdawała się bardziej niż zazwyczaj przejrzyścieć.

Mogłem wyraźnie oglądać dno, chociaż zarzucony przeze mnie zgłębnik wskazał, iż znajdujemy się na wysokości piętnastu sążni. Powietrze zaprawiło się nieznośnym upałem i przepełniło się spiralnie rozedrganymi podmuchami żaru na wzór tych, które unoszą się ponad rozpalonym do czerwoności żelazem. Z nadejściem nocy wszelki powiew ustał i ogarnęła nas cisza tak całkowita, że niedostępna zrozumieniu. Płomień świecy jarzył się na przedzie bez pochwytnego dla oka ruchu, a długi włos — włos ujęty wskazującym i dużym palcem, padał poziomo bez najmniejszego drgnienia.

Wszakże, ponieważ kapitan twierdził, iż nie widzi żadnych oznak niebezpieczeństwa i ponieważ zboczyliśmy z drogi do lądu w kierunku poprzecznym, tedy rozkazał zwinąć żagle i zarzucić kotwicę. Nikogo ze straży okrętowej nie postawiono na czatach, i załoga, złożona przeważnie z Malajczyków, bez troski pokładła się na pomoście.

Zszedłem do kajuty nie bez wyraźnego przeczucia jakiejś klęski. I rzeczywiście — wszystkie te znamiona budziły we mnie obawy — samumu.

Zwierzyłem się z mych obaw kapitanowi, lecz nie zwrócił uwagi na moje słowa i odszedł, nie racząc odpowiedzieć.

Wszakże niepokój zakłócał mi sen i około północy wyszedłem na pokład.

Gdym postawił stopę na ostatnim szczeblu przesłoniętej brezentem drabiny, przeraził mię głuchy zgiełk, podobny do tego, który wytwarza bystry obrót koła młyńskiego, i zanim zdołałem zbadać przyczynę, uczułem, że okręt dygoce od — wewnątrz. W tej samej niemal chwili nawała morska odrzuciła nas na bok i, rwąc ponad nami, wymiotła wszystek pokład od końca do końca.

Zapalczywy rzut wichru w sporej części przyczynił się do ocalenia okrętu. Chociaż całkowicie pogrążony w wodzie, tak że masztami dosięgał jej powierzchni, w chwilę potem podniósł się powoli i, przez mgnień kilka kołysząc się pod potężną przemocą burzy, utwierdził się ostatecznie w swych posadach.

Nie mogę wytłumaczyć, jakim cudem uszedłem śmierci? Ogłuszony pociskiem wody, znalazłem się po odzyskaniu przytomności pomiędzy tramem a sterem. Z wielkim trudem powstałem na nogi i, obłędnie poglądając wokół, pomyślałem z przerażeniem, żeśmy wpadli na rafy — tak dalece bowiem, ponad wszelką wyobraźnię, był pełen grozy wir tego olbrzymiego i spienionego morza, w którym zaprzepaściliśmy się zgoła.

Po kilku chwilach doleciał mię głos starego Szweda, który wsiadł na nasz okręt w chwili, gdyśmy opuszczali przystań. Jąłem go nawoływać z całej mocy, aż chwiejnym krokiem przywlókł się do mnie — na tył okrętu. Zrozumieliśmy wkrótce, że jesteśmy jedynymi świadkami klęski. Woda, prócz nas, zmiotła z pokładu do morza wszystko, cokolwiek się na nim znajdowało. Kapitan i marynarze zginęli w czasie snu, ponieważ morze zatopiło kajuty. Pozbawieni pomocy, nie mogliśmy zbyt wielkiej pokładać nadziei w naszych ku ocaleniu okrętu wysiłkach, i zabiegi nasze paraliżowało poczucie tej pewności, że lada chwila utoniemy.

Lina nasza pękła, jak szpagat, pod pierwszym naciskiem huraganu, w przeciwnym razie morze pochłonęłoby nas natychmiast.

Mknęliśmy przodem fal z przeraźliwą szybkością i woda przysparzała nam szczerb widocznych. Tylny kościec okrętu był do cna nadwerężony i pod każdym niemal względem doznaliśmy szkód krwawych, lecz ku wielkiej radości stwierdziliśmy, iż pompy nie były zatkane mułem i że nasz ładunek nie poniósł strat zbyt wielkich. Najsroższa wściekłość burzy minęła i mogliśmy już nie obawiać się przemocy wichrów, lecz z przerażeniem myśleliśmy o chwili, gdy wicher zgoła ustanie, w tym przeświadczeniu, iż po doznanych szkodach nie zdołamy oprzeć się straszliwym rozchwiejom wodnym, które po burzy nastąpią. Wszakże chwila, gdy obawy nasze miały się sprawdzić, była, zda się, niezbyt bliska. Przez pięć nocy i pięć dni całkowitych, w których czasie żywiliśmy się kilkoma kawałkami cukru palmowego, z wielkim wysiłkiem dobywanego z przedniej na pokładzie powały, okręt nasz mknął z nieobliczalną szybkością pod naporami wichru, które szybko następowały po sobie, a które, nie dorównując pierwotnym szałom samumu, były wszakże straszliwsze, niż wszelka dotychczas zaznana przeze mnie burza.

Przez pierwsze cztery dni droga nasza, pomijając bardzo nieznaczne odskoki, zdążała na południo-wschód z uchyleniem ku południu, i w ten sposób dotarliśmy do brzegów Nowej Holandii. Piątego dnia chłód wzmógł się do najwyższego stopnia, chociaż wiatr odwrócił się nagle ku północy. Słońce, wschodząc, żółtym i schorzałym tliło się pobrzaskiem i, wspiąwszy się zaledwo na kilka stóp ponad widnokręgiem, nie wydało ani jednego szczerego promienia. Nie było żadnego na pozór obłoku, lecz mimo to wiatr zrywał się i zrywał, poświstując w napadach wściekłości.

Około południa lub, ileśmy mogli sądzić, mniej więcej w tym czasie uwagę naszą znów przykuł widok słońca. Zamiast promieni, w ścisłym tego słowa znaczeniu, wyłaniało ze siebie rodzaj mroczącego się i posępnego żaru bez odblasku, jakby wszystkie promienie były spolaryzowane.

Właśnie w chwili, gdy się pogrążyło we wzbierającym morzu, jego rdzeń ognisty znikł nagle, jakby go znienacka zdmuchnęła jakaś tajemna potęga. A gdy już je chłonął ocean niezgłębiony, było jeno bladą, srebrnej barwy obręczą.

Nadaremnie wyczekiwaliśmy świtu dnia szóstego. Dzień ów dla mnie jeszcze nie nastał — dla Szweda nie nastał nigdy. Byliśmy pogrzebani w ciemnościach tęgich jak smoła, tak że nie widzieliśmy przedmiotów odległych o dwadzieścia kroków od okrętu. Spowijała nas noc wiekuista, nie łagodzona nawet fosforycznym pobrzaskiem morza, do którego przyzwyczailiśmy się pod zwrotnikiem. Postrzegliśmy też, że chociaż burza i nadal szalej e bez przerwy, wszakże nie znajdujemy żadnych śladów pluskających fal oraz tzw. baranków, które nam dotąd towarzyszyły w drodze.

Wokół nas nie było nic prócz grozy, zgęszczonego mroku i czarnej pustyni płynnego hebanu.

Strach zabobonny wnikał kropla po kropli do piersi starego Szweda, mój zaś duch pogrążył się w niemym zdrętwieniu.

Poniechaliśmy wszelkich dokoła okrętu zabiegów dla ich zbyteczności i, uczepieni z całych sił za odłamek przedniego masztu, z rozpaczą wodziliśmy oczyma po bezmiarach oceanu.

Nie mieliśmy żadnych środków obliczenia czasu i nie mogliśmy zgoła połapać się w naszym położeniu. Mimo to byliśmy aż nadto pewni, iż posunęliśmy się na północ dalej, niż jakikolwiek z żeglarzy — naszych poprzedników, i dziwił nas wielce brak po drodze zwykłych zapór lodowych. A tymczasem każda chwila taiła groźbę chwili ostatniej — każda olbrzymia fala biegła, aby nas zmiażdżyć. Niepokój fal po burzy przeszedł wszelkie możliwe mrzonki mojej wyobraźni, i był to cud, co chwila wznawiany, żeśmy nie zatonęli.

Towarzysz mój mówił o lekkości ładunku i przypominał mi doskonałe zalety naszego okrętu, lecz nie mogłem nie doznawać zgolą na wszystko ślepej rozpaczy i melancholijnie sposobiłem się do śmierci, której przyjścia najdalej za godzinę nic opóźnić nie mogło, ponieważ z każdym sążniem, który okręt przebiegał, niepokój fal po burzy na tym czarnym i dziwnym morzu nabierał coraz posępniejszej grozy. Częstokroć na wysokościach, do których albatros nie dolata, zatracaliśmy dech — a kiedy indziej chwytał nas zawrót głowy, gdyśmy ze straszliwą szybkością spadlali w czeluście piekieł wodnych, gdzie był zastój powietrza i gdzie żaden dźwięk nie mógł zakłócić drzemoty polipów.

Byliśmy właśnie w padołach jednej z owych otchłani, gdy nagły krzyk mego towarzysza złowróżbnie zabrzmiał w mroku.

— Spójrz, spójrz! — krzyczał mi w same uszy. — Na Boga, spójrz, spójrz!

Gdy tak mówił, postrzegłem światło szkarłatne o mroczącym się i posępnym blasku, które chwiało się u wylotu bezdennej, wchłaniającej nas czeluści i miotało na nasz pokład pełgające smugi rozwidnień. Uniósłszy do góry oczy, ujrzałem widok, który krew mi zmroził.

Na wysokości przeraźliwej, tuż ponad nami i na samym obrzeżu otchłani bujał okręt olbrzymi — pojemności zapewne czterech tysięcy ton. Chociaż zagnieżdżony na grzbiecie wału morskiego, który gostokrotnie ogromem przerastał, zdawał się rozmiarami przekraczać zakres liniowca lub okrętów Towarzystwa Indyjskiego. Jego niewiarogodnie olbrzymi kadłub miał barwę głęboko czarną, której nie ożywiała żadna ze zwykłych ozdób okrętowych. Pojedynczy szereg dział dłużył się w rozwartych strzelnicach i miotał przed się, odbity od swych szklistych powierzchni, poblask nieuczonych latarni wojennych, które się chwiały w swych obsadach. Lecz najbardziej zdjęła nas przerażeniem, i podziwem ta okoliczność, że płynął na wszystkich żaglach wbrew temu, wszelkiej rzeczywistości przeczącemu morzu i wbrew tej burzy rozszalałej.

Początkowo, gdyśmy go zoczyli, mogliśmy oglądać tylko jego dziób, ponieważ powoli wypełzał z czarnej i straszliwej otchłani, którą pozostawił w tyle.

Na jedną chwilę — chwilę natężonych przerażeń — przystanął na tym zawrotnym wierzchole, jakby odurzony własnym wniebowstąpieniem, potem drgnął — pochylił się — i wreszcie stoczył się wzdłuż po skłonie.

Nie wiem, co za nagły spokój opanował w tej chwili mego ducha. Odskoczywszy możliwie najdalej — ku tyłom okrętu, wyczekiwałem bez drżenia klęski, która nas miała zmiażdżyć. Nasz własny okręt — koniec końcem — zaprzestał walki z morzem i szedł na dno brzemieniem swego dziobu. Cios rozpędnej bryły ugodził go przeto w zatopioną część kadłuba i w nieuniknionym następstwie przerzucił mię w sieć obcego okrętu.

Gdym upadł, okręt ów, dotarłszy do punktu martwego, wspiął się ku górze i przewalił się na tamtą stronę. Sądzę, iż tylko dzięki zamieszaniu, które powstało, zdołałem ujść baczności załogi.

Niewiele miałem przeszkód po temu, aby niepostrzeżenie utorować sobie drogę do głównych drzwi na pokładzie, które tkwiły w miejscu widocznym, i zdarzył a mi się wkrótce pomyślna sposobność ukrycia się na spodzie okrętu.

Nie umiałbym wytłumaczyć, dlaczego tak uczyniłem? Przyczyną, która mnie do ukrycia się zniewoliła, był zapewne nieokreślony lęk, który mnie w pierwszej chwili ogarnął na widok nowych żeglarzy. Ani mi w głowie było zdać się na łaskę okazów ludzkich, które na pierwszy a doraźny rzut oka zdradzały cechy niepochwytnej dziwaczności i dały mi tyle powodów do obaw i uprzedzeń. Dlatego też uważałem za stosowne sporządzenie dla się skrytki na spodzie okrętu.

Zerwałem część poszycia okrętowego w ten sposób, aby utworzyć sobie schronienie bezpieczne pomiędzy olbrzymimi członkami okrętu.

Zaledwom dokonał mej pracy, odgłos kroków w piwnicznych izbach okrętowych znaglił mię do wyzyskania mej czatowni. Ktoś przechodził koło mej kryjówki słabym i niezbyt pewnym krokiem. Nie mogłem dojrzeć jego twarzy, lecz z łatwością oglądałem całokształt jego postaci. Miał wszelkie pozory niemocy i zgrzybiałości. Kolana jego uginały się pod brzemieniem lat i cała jego istota dygotała od starości. Mówił sam do siebie, pomrukiwał głosem cichym i złamanym jakieś słowa w języku, którego nie mogłem zrozumieć — i szperał w kącie, gdzie spiętrzono dziwacznego pozoru narzędzia i zmurszałe mapy morskie. Była w nim osobliwa gmatwanina dąsów powtórnego dzieciństwa i uroczystej godności boga. Po pewnym czasie — wrócił na pokład i straciłem go z oczu.

Uczucie, dla którego nie znajduję wysłowień, owładnęło mym duchem — uczucie, które się wzbrania analizie, które nie ma swych określeń w słownikach przeszłości, a którego i przyszłość nawet — obawiam się, że nie zdoła odcyfrować. Dla umysłu tego co mój pokroju owo ostatnie przypuszczenie było istną męczarnią. Nigdy nie zdołam — czułem, że nie zdołam nigdy zbadać istoty mych myśli! Nie dziw jednak, że myśli owe nie poddawały się tłumaczeniom jako zaczerpnięte ze źródeł tak całkowicie nowych. Nowe uczucie — nowa treść wzbogaciła mego ducha.

Już kawał czasu upłynął od chwili, gdy po raz pierwszy dotknąłem stopą pokładu tego straszliwego okrętu, a promienie mych przeznaczeń zbiegały się snadź i wyczerpywały w jednym ognisku.

Nieodgadnieni ludzie! Spowinięci w zadumę, której treści domyśleć się nie mogłem, przechodzili obok mnie nie postrzegając mej osoby. Trwanie w ukryciu było z mej strony istnym szaleństwem, gdyż ów rodzaj ludzki nie chce widzieć. Nie dalej jak chwilę temu przesunąłem się tuż przed oczyma drugiego z kolei. Niedawno zapędziłem się aż do kajuty samego kapitana i tam właśnie zaopatrzyłem się w środki niezbędne dla spisania bieżących i ubiegłych zdarzeń. Od czasu do czasu będę uzupełniał mój dziennik. Wprawdzie nie mogę znaleźć żadnych sposobów przekazania go światu, wszakże nie zaniedbam wszelkich po temu prób. Gdy przyjdzie chwila ostatnia, zawrę rękopis w butli i wrzucę wszystko do morza.

Zaszła pewna okoliczność, która znów mi dała pole do rozmyślań. Czy podobne zdarzenia są wynikiem dowolnego przypadku?

Wbiegłem na pokład i, nie zwracając niczyjej uwagi, wyciągnąłem się na stosie powrozów i starych żagli, zgromadzonych na dnie czółna. Pochłonięty zadumą o dziwach mych przeznaczeń, bezmyślnie bazgrałem pędzlem od smoły po rąbkach starannie zwiniętego półżagla, który leżał w mym pobliżu na beczce. Półżagiel obecnie powiewa na swym drzewcu, a bezwiedne rzuty pędzlem ułożyły się w słowo: ODKRYCIE.

Poczyniłem świeżo kilka postrzeżeń w sprawie budowy okrętu. Myślę, że, pomimo pilnego uzbrojenia, nie jest to okręt wojenny. Jego strój, jego budowa, cały jego rynsztunek wykluczają tego rodzaju przypuszczenie. Z łatwością zgaduję — czym nie jest. Wszakże boję się, iż nie potrafię określić, czym jest. Nie wiem, jak się to stało, lecz badając jego dziwaczny ustrój i osobliwe kształty masztów, jego rozmiary olbrzymie, niezwykłe zespoły żagli, jego dziób, z surową wykonany prostotą, i jego tył w stylu pradawnym — czułem chwilami, że duszę mą przenika na kształt błyskawicy wrażenie czegoś, co nie jest mi nie znane — i zawsze do owych rozwiewnych cieni wspomnień przysnuwał się nieokreślony sen o prastarych, zamorskich legendach i o niezmiernie zamierzchłych wiekach.

Uważnie przyjrzałem się kośćcowi okrętu. Sklecono go z niewiadomego mi budulca. Zastanowiła mnie ta okoliczność, iż drzewo jego posiada przymioty, czyniące go niezdatnym do użytku, który stanowi jego przeznaczenie. Mam na myśli jego niezmierną porowatość, stwierdzoną niezależnie od wyżłobień robactwa, które są wynikiem żeglugi po tych morzach, oraz od próchna spowodowanego starością.

Postrzeżenie moje spotka się zapewne z zarzutem zbyt małej nieco przenikliwości, lecz zdaje mi się, że drzewo owo ma wszelkie cechy dębu hiszpańskiego, o ile dąb hiszpański można sztucznie zolbrzymić. Odczytując zdanie ostatnie, przypomniałem sobie osobliwe przysłowie pewnego Holendra, starego wilka morskiego. ˝Jest to pewnik — mawiał zawsze, ilekroć powątpiewano niejako o jego prawdomówności — tak samo, jak jest pewnikiem to, że istnieje morze, na którym okręt tyje niezgorzej od żywego cielska marynarza.˝

Mniej więcej przed godziną zdobyłem się na odwagę zmieszania się z gromadką ludzi należących do załogi. Nie mieli pozoru istot, które widzą moją osobę, i chociaż tkwiłem tuż w pośrodku nich, zdawali się zgoła nieświadomi mej obecności. Podobnie jak ów, którego po raz pierwszy ujrzałem na spodzie okrętu, mieli na sobie szczerby głębokiej starości. Ich kolana drżały od niemocy, ramiona garbiły się pod brzemieniem zgrzybiałości, powiędła skóra kurczyła się na wietrze — ich głos był cichy, drżący i złamany, z ich oczu sączył się połyskliwy śluz starości, a ich siwe czupryny straszliwie rozwiewały się na wichrze. Wokół nich, po każdej stronie pokładu, leżały w bezładzie narzędzia matematyczne wielce zamierzchłego ustroju, który zgoła wyszedł z obiegu.

Wspomniałem nieco wyżej o półżaglu, który przytwierdzono do masztu. Od owej chwili okręt, wichrem gnany, nie zaprzestawał swych straszliwych wprost ku północy rozpędów, zbarczony wszystkimi, jakie miał w rozporządzeniu, żaglami, poczynając od skuwek na masztach, a kończąc na rejach najniższych — i zanurzał przy tym kończyny rej znad bocianiego gniazda w piekielnym odmęcie, którego groza prześcigała wszelkie możliwie pomyślenie ludzkie.

Opuściłem przed chwilą pokład, nie mogąc ustać na żadnym jego miejscu, wszakże załoga nie zdradzała zbytniej troski. Zdaniem moim jest to cud nad cudami, że ciężar tak olbrzymi nie zatonął natychmiast i na zawsze. Byliśmy niewątpliwie skazani na to, aby wiekuiście płynąć pobrzeżem wieczności i nigdy nie dać ostatecznego nura w bezdeni. Mknęliśmy ze szparkością jaskółki morskiej po falach tysiąckroć groźniejszych niż te, które kiedykolwiek widywałem — olbrzymie wały wodne wspinały swe łby powyżej nas jak demony otchłani, lecz jak demony działające jeno w ścisłym zakresie pogróżek, a którym zakazano niszczenia.

Jestem zmuszony do przypisania nieustannych omijań klęski jedynej przyrodzonej przyczynie, która zdoła uzasadnić tego rodzaju zjawisko. Przypuszczam, że okręt trzymał się na powierzchni dzięki jakimś potężnym prądom lub wirom podwodnym.

Widziałem kapitana oko w oko i w jego własnej kajucie, lecz, jak się tego spodziewałem, nie zwrócił na mnie żadnej uwagi. Chociaż w całokształcie jego postaci na pierwszy rzut oka nie ma nic z tego, co by zdradzało wyższość lub niższość jego istoty, wszakże do zaznanego przeze mnie na jego widok zdziwienia dołączyło się uczucie czci i niepokonanego strachu.

Jest on mniej więcej mego wzrostu, to znaczy około pięciu stóp i ośmiu cali wysokości. Jest bardzo kształtny i dobrze zbudowany, lecz owa budowa nie zdradza mi szczególnej krzepkości, ani w ogóle żadnych niezwykłych znamion. Wszakże osobliwość wyrazu panującego na jego obliczu oraz nieodparta, straszliwa, oszałamiająca oczywistość tak całkowitej, tak bezwzględnej starości — były właśnie przyczyną, która narzuciła mej duszy uczucie — wrażenie nieopisane. Czoło jego, aczkolwiek niewiele pomarszczone, zdawało się nosić pieczęć miriadów lat. Jego siwe włosy były zabytkami przeszłości, a oczy, jeszcze siwsze, były Sybillami przyszłości.

Pułap jego kajuty był zawalony cudacznymi o żelaznych klamrach foliałami, przestarzałymi narzędziami wiedzy i zamierzchłymi mapami w stylu zgoła zapomnianym. Głowę wsparł na dłoniach, a żarliwym i niespokojnym wzrokiem pożerał pismo, które wziąłem za jakieś zlecenie, a które w każdym razie nosiło pieczęć królewską. Mówił sam do siebie jak ów pierwszy marynarz, którego widziałem na spodzie okrętu, i głosem cichym a smutnym wymrukiwał jakieś sylaby w języku nieznanym. A chociaż byłem tuż obok niego, zdawało mi się, że głos jego dolata mnie z odległości milowej.

Okręt wraz z całą swoją zawartością na wskroś jest przeniknięty duchem czasów zamierzchłych. Załoga snuje się na kształt cieni wieków poległych w mogile. W ich oczach płonie zaduma żarliwa i niespokojna i gdy dłonie ich grzęzną w obłędnym świetle latarni rozwidniających drogę mym oczom, doznaję uczuć, których nigdy dotąd nie doznawałem, chociaż przez całe życie miałem zapał szaleńczy dla zabytków starożytności i chociaż nurzałem się w cieniu ruin Balbeku, Tadmoru i Persepolisu tak, że w końcu duch mój sam w sobie stał się ruiną.

Gdy się rozglądam wokół, wstydzę się mych poprzednich lęków. Jeżeli burza, która nas dotąd ścigała, zniewoliła mię do strachu, czyliż nie winienem doznać przerażeń wobec tego najazdu wichury i oceanu, o którym zwykłe określenia, jak wir i samum nie mogą dać najmniejszego pojęcia?

Okręt, ściśle mówiąc, pogrzebał się w ciemnościach nocy wiekuistej i w chaosie wód, które już stały się — bezpienne. Lecz od każdej strony na odległości mniej więcej jednej mili dano nam było niewyraźnie i chwilami oglądać niewiarogodnie olbrzymie szańce lodowe, które się piętrzą ku pustyni podniebnej i zdają się przedmurzem wszechświata!

Zgodnie z moim domysłem okręt znajduje się widocznie w dziedzinie prądu, jeśli, ściśle mówiąc, można tym słowem nazwać wezbranie wód, które wyjąc i rycząc rwą wskroś białe widma lodowców, zwiastując swój, pęd od południa piorunem wścieklejszym niźli huk pionowo spadającej katarakty.

Zrozumienie przerażeń, które padły na me zmysły, uważam za niemożliwość, a jednak ciekawość zajrzenia do tajemnic tych straszliwych dziedzin przewyższa jeszcze samą rozpacz i wystarcza, abym się pogodził z najpotworniejszym widziadłem śmierci. Było to oczywistością, że mkniemy na oślep ku jakiemuś porywającemu odkryciu — ku jakiejś niewysłowionej tajemnicy, której świadomość jest brzemienna śmiercią. Być może, iż prąd uniósł nas aż na sam biegun południowy.

Trzeba przyznać, iż owo tak dziwne na pierwszy rzut oka przypuszczenie ma wszelkie dane za sobą.

Załoga przechadza się po pokładzie krokiem chwiejnym i niespokojnym, lecz na wszystkich obliczach panuje raczej wyraz płomiennej nadziei niż skamieniałej rozpaczy. Wszakże wiatr wciąż nas gna naprzód i dzięki gromadzie żagli okręt chwilami polata zgoła nie tykając morza.

O, zgrozo zgróz! Lodowce ukazują się nagle na prawo i lewo, i kołujemy zawrotnie w olbrzymich koncentrycznych okręgach wokół brzegów olbrzymiego amfiteatru, który wierzchołki swych murów zatraca w ciemności i bezmiarze. Wszakże zostaje mi jeno okruch czasu dla rozmyślań o własnym losie. Okręgi; zwężają się raptownie, zanurzamy się na oślep w cieśninie wirów i wśród wycia, ryku i huku oceanu okręt drży — na Boga — zapada się — tonie!!

_______

Rękopis, w butli znaleziony zjawił się w druku po raz pierwszy w r. 1831, a dopiero po upływie lat wielu zapoznałem się z mapami Mercatora, na których widać ocean czworgiem ujść wpadający do polarnych otchłani (na północy) i znikający we wnętrzach ziemi — sam biegun przedstawiono w kształcie czarnej skały, która wznosi się na wysokość niepomierną.

(E.A.P).

przeł. Bolesław Leśmian

MS. Found in a Bottle

Qui n'a plus qu'un moment a vivre

N'a plus rien a dissimuler.

— Quinault — Atys

OF my country and of my family I have little to say. Ill usage and length of years have driven me from the one, and estranged me from the other. Hereditary wealth afforded me an education of no common order, and a contemplative turn of mind enabled me to methodize the stores which early study very diligently garnered up. — Beyond all things, the study of the German moralists gave me great delight; not from any ill-advised admiration of their eloquent madness, but from the ease with which my habits of rigid thought enabled me to detect their falsities. I have often been reproached with the aridity of my genius; a deficiency of imagination has been imputed to me as a crime; and the Pyrrhonism of my opinions has at all times rendered me notorious. Indeed, a strong relish for physical philosophy has, I fear, tinctured my mind with a very common error of this age — I mean the habit of referring occurrences, even the least susceptible of such reference, to the principles of that science. Upon the whole, no person could be less liable than myself to be led away from the severe precincts of truth by the ignes fatui of superstition. I have thought proper to premise thus much, lest the incredible tale I have to tell should be considered rather the raving of a crude imagination, than the positive experience of a mind to which the reveries of fancy have been a dead letter and a nullity.

After many years spent in foreign travel, I sailed in the year 18 — , from the port of Batavia, in the rich and populous island of Java, on a voyage to the Archipelago of the Sunda islands. I went as passenger — having no other inducement than a kind of nervous restlessness which haunted me as a fiend.

Our vessel was a beautiful ship of about four hundred tons, copper-fastened, and built at Bombay of Malabar teak. She was freighted with cotton-wool and oil, from the Lachadive islands. We had also on board coir, jaggeree, ghee, cocoa-nuts, and a few cases of opium. The stowage was clumsily done, and the vessel consequently crank.

We got under way with a mere breath of wind, and for many days stood along the eastern coast of Java, without any other incident to beguile the monotony of our course than the occasional meeting with some of the small grabs of the Archipelago to which we were bound.