La Pendola - Karol May - ebook

La Pendola ebook

Karol May

4,3

Opis

Cykl powieściowy ‘Ród Rodriganda’, tom IV. Akcja powieści toczy się w wieku XIX.  Doktor Sternau zajmuje się leczeniem chorych w Niemczech. Ale nie jest mu dane wrócić na dłużej do spokojnego życia, ponieważ przybywa doń Antonio Unger i podejmują decyzję by na statku, na „Rosecie”, ruszyć na poszukiwanie pirata Landoli. Dopadają go niedaleko południowoafrykańskiego Kapsztadu i w stoczonej bitwie nie tylko niszczą jego okręt, ale i zabijają całą załogę. Po zwycięskiej bitwie udają się do Meksyku, żeby naocznie się przekonać, co tak naprawdę stało się z don Fernandem. Zajrzawszy do grobowca Rodrygandów, stwierdzają, że nie ma w nim jego ciała. W dalszych przygodach towarzyszyc im będą nowi znajomi – Pablo Cortejo i jego córka Josefa, z którymi udają się do hacjendy Del Erina.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 132

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karol May

LA PÉNDOLA

_________

CYKL POWIEŚCIOWY: RÓD RODRIGANDA

tom czwarty

przekład anonimowy

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

_____________________________  

Tekst wg edycji z roku 1926. Zachowano oryginalną pisownię

Copyright © 2012 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

e-mail:[email protected]

La Péndola

I. STARY RODENSTEIN.

Niedaleko Moguncji, obok wsi Kreuznach, wznosi się leśniczówka. Jest to budynek obszerny, wysoki, zbudowany nakształt zamku. Mieszkało tu dawniej wiele osób, ale w roku 1848 z wyjątkiem starego nadleśniczego Rodensteina nikogo już nie stało. Staremu leśniczemu samotność tak dokuczyła, że zwrócił się do jednej ze swych dalekich krewnych z prośbą, by wraz z córką zamieszkała u niego. Krewną tą była pani Sternau, matka doktora Karola Sternaua. Wdowa chętnie zgodziła się na życzenie nadleśniczego, nazywanego powszechnie ze względu na rangę, otrzymaną kiedyś w wojsku, kapitanem.

Obok zamku mieszkała rodzina sternika Ungera. Składała się z ojca, który rzadko bywał w domu, z matki i ośmioletniego chłopca; mały Kurt, tak bowiem było na imię temu urwiszowi, był benjaminkiem otoczenia.

Tego dnia wczesnym rankiem pan kapitan siedział w swej kancelarji, pochylony nad jakiemiś wykazami. Nie miał upodobania do tego rodzaju pracy, to też posępnie marszczył brwi, gotów zburczeć każdego, kto do niego teraz zagadał. Ktoś zapukał do drzwi.

— Wejść! — rzekł ostro kapitan.

Drzwi otworzyły się, wszedł Ludwik, pomocnik leśniczego, jego prawa ręka i totumfacki. Służył niegdyś w kompanji pana kapitana i nie zapomniał dotychczas wojskowej dyscypliny. Stanął więc przy drzwiach w milczeniu, uderzywszy tylko obcasem o obcas.

— I cóż? — mruknął kapitan.

— Dzieńdobry, panie kapitanie.

— Dzieńdobry. A to wstrętna historja.

— Co takiego? Znowu skradziono drzewo?

— Ale skądże. Mówię o tych przeklętych wykazach.

— Tak, to gorsze od złodziei. Chwała Bogu, że nie jestem nadleśniczym.

— Tegoby jeszcze brakowało! Znasz się na tem, jak wół na gwiazdach. Ale o cóż chodzi?

— Jakiś pan czeka na dole. Chce mówić z panem kapitanem. Powiada, że nazwisko wyjawi tylko panu kapitanowi.

— Przyślij go do mnie.

— Rozkaz, panie kapitanie.

Po chwili wszedł wysoki, szczupły mężczyzna z olbrzymiemi niebieskiemi okularami na zakrzywionym nosie. Wszedł niedbale, jak człowiek, wchodzący do swojego domu, i zapytał swobodnie:

— Czy pan jest nadleśniczy Rodenstein?

Teraz dopiero nasz kapitan znalazł okazję do wyładowania swej żółci. Wstał, otworzył drzwi i, wskazując na nie, rzekł:

— Niech pan wejdzie jeszcze raz.

— Dlaczegóż to?

— Dlaczego? Poprostu dlatego, że sobie tego życzę.

— Ależ nie widzę powodu....

— Proszę wyjść! — ryknął kapitan strasznym głosem.

Nieznajomy cofnął się o kilka kroków i rzekł:

— No już, cóż dalej?

— Tak, teraz dobrze. Niech pan wejdzie jeszcze raz, niech się pan przywita po ludzku.

Po tych słowach kapitan odsunął nieznajomego do przedpokoju i zamknął drzwi. Po chwili rozległo się pukanie.

— Wejść — odpowiedział leśniczy.

Nieznajomy wszedł po raz drugi z szyderczym uśmiechem na ustach i rzekł:

— Panie leśniczy, mam pewne przyczyny, dla których ustąpiłem panu. A więc dzieńdobry.

— Dzieńdobry. I cóż dalej?

— Czy mogę prosić o rozmowę urzędową? Jestem komisarzem policji.

— Mam mało czasu, niechże pan siada i streszcza się. O co chodzi?

— W pańskim domu mieszka niejaka pani Sternau?

— Tak.

— Razem z córką?

— Tak.

— W jakim charakterze mieszkają te panie?

— Do stu furgonów! W charakterze ludzi i kwita.

— Zwracam panu uwagę, że mam prawo żądać odpowiedzi uprzejmych.

— Czyż moje są nieuprzejme?

— Czy pani Sternau ma jeszcze dzieci?

— Tak, syna, lekarza.

— Gdzież on przebywa?

— Mój panie, nie mam ani czasu, ani ochoty wdawać się w sprawy, zupełnie mi nieznajome. Cóż jest z tym doktorem Sternau?

— Rozesłano za nim listy gończe.

— Co takiego? Co pan powiada?

— Mówię prawdę. Poszukują go w Hiszpanji za usiłowanie morderstwa, kradzież i uprowadzenie.

Kapitan obrzucił komisarza dziwnem spojrzeniem i zapytał:

— Tylko za te drobnostki?

— To pan nazywa drobnostkami?

— Mam wrażenie, że mnie pan nie zrozumiał. Otóż oświadczam panu, że doktór Sternau jest dzielnym i zacnym człowiekiem. Raczej mógłbym przypuścić, że to pan jest mordercą, uwodzicielem albo złodziejem, aniżeli on. Wykłada mi pan tutaj jakieś duby smalone. A zresztą, czy pan jest naprawdę komisarzem, czy ma pan dowód osobisty? Nie znam pana.

— Jak pan śmie żądać ode mnie dowodu!

— Przecież każdy oszust może się podać za komisarza. Niech pan wyjdzie i proszę nie wracać bez dowodu osobistego.

— Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, co pan robi?

— Tak, doskonale. I zdaję sobie również sprawę, że pana każę wyrzucić, jeżeli pan sam nie odejdzie.

— Wrócę tu w asystencji. A ponadto zaskarżę pana za opór władzy. Nie powinien się pan uważać za udzielnego księcia.

Kapitan zadzwonił. Wszedł Ludwik.

— Ludwiku.

— Słucham, panie kapitanie.

— Trzeba tego człowieka wyekspedjować jak najprędzej za drzwi.

— Rozkaz, panie kapitanie. odpowiedział Ludwik, zachwycony poleceniem. Potem wziął nieznajomego pod ramię i sprowadził ze schodów. Na dole stało kilku służących. Widząc, że starszy kolega ma pracę ciężką, pomogli mu i postarali się, aby pan komisarz wybiegł z szybkością pośpiesznego pociągu. Znalazłszy się poza obrębem zamku, zacisnął pięści, przysięgając leśniczemu okrutną zemstę.

Na podwórzu bawił się chłopczyna, ubrany w piękny zielony strój strzelecki. Był to ośmioletni Kurt, syn Ungerów.

— Ludwiku, — zapytał chłopak — dlaczego wyrzuciliście tego człowieka? Co on nabroił?

— Obraził pana kapitana.

Chłopiec zasępił się i, rozgniewany nie na żarty, rzekł:

— A niech go siarczyste pioruny. Wezmę wnet moją strzelbę i wpakuję dobrą porcję śrutu temu panu. Zastrzelę każdego, kto obraża pana kapitana!

Ludwik, zadowolony z odwagi i dzielności chłopca, przestrzegał jednak:

— Do ludzi nie wolno tak strzelać ni z tego ni z owego. Ale mógłbyś naprzykład strzelić do...

— Do kogo? Mówże!

— Do lisa.

— Do lisa? — zawołał chłopak zachwycony. Gdzież jest?

— Niedaleko stąd, w dąbrowie. Wytropiłem go wczoraj; dziś wezmę moje jamniki i ściągnę z niego futerko.

— Czy mogę iść razem z tobą?

— Dobrze, ale jeżeli mama pozwoli.

— Zapytam natychmiast.

Malec pobiegł do matki, która właśnie zajęta była karmieniem drobiu na dziedzińcu. Dzieciak wpadł między ptactwo i, niestropiony tem, że rozegnał je na cztery wiatry, zawołał:

— Mamo, mamo, zabiję go!

— Kogo?

— Lisa, który porywa nam kury.

— Gdzież go znajdziesz?

— W kryjówce, w lesie dębowym. Ludwik go wytropił. Ma się dzisiaj z nim rozprawić. Czy mogę pójść z nim razem?

— Jeżeli Ludwik zechce cię zabrać.

Malec przybrał dumną minę:

— Właściwie mogę się obejść bez Ludwika. Takiemu lisowi sam podołam.

Po tych słowach wszedł do mieszkania i wrócił za chwilę z fuzją, przewieszoną przez ramię. Była to dubeltówka, zamówiona dla chłopca przez leśniczego jako podarek urodzinowy. Kurt, na swoje osiem lat niezwykle rozwinięty, zarówno fizycznie, jak duchowo, był strzelcem istotnie doskonałym.

— A więc idę — rzekł do matki.

Ucałowała go i malec odszedł pyszny, jak wielki pan, udający się ze świtą na łowy. Ludwik oraz kilku strzelców czekało na niego z jamnikami na smyczy.

Droga prowadziła przez gęsty las. Chłopak pytał o każdy drobiazg, każdy szczegół go interesował.

Był łagodny, jasny poranek zimowy. Śnieg w lesie leżał wysoki na jakie pół stopy, dzieciak brodził w nim raźno. Dotarli nareszcie do kryjówki, wyrytej pod ziemią, i znaleźli wkrótce ślady lisa. Psy rwały się ostro ma smyczach, ale nie spuszczono ich, gdy trzeba było obejść całą kryjówkę, by się przekonać, czy lis nie opuścił jej przypadkiem.

Nareszcie psy spuszczono. Zginęły wnet pod ziemią. Teraz ustawili się strzelcy. Kurt otrzymał stanowisko honorowe przy wyjściu, co napoiło go dumą niepomierną.

— Uważaj tylko, abyś nie zastrzelił jakiego psa, — ostrzegł chłopca Ludwik. Byłby to ewentualnie strzał zupełnie chybiony.

Ludwik miał zwyczaj wyrazu ewentualnie używać zbyt często, a przeważnie zupełnie nie na miejscu.

Kurt odparł z lekceważeniem:

— Taki psi strzał pozostawiam tobie.

Po tych słowach przykucnął i, wetknąwszy w ziemię gałąź o kształcie widelca, oparł o nią lufę dubeltówki. Po chwili rozległo się ujadanie psów; jamniki wpadły na trop lisa. Szczekanie stawało się coraz bardziej zajadłe; lis był widocznie szczwany i psy nabawiał niemałego kłopotu.

Wreszcie w kryjówce rozpoczął się hałas piekielny: psy zmusiły lisa do opuszczenia nory.

— Kurt, uwaga, za chwilę lis wyjdzie — rzekł Ludwik do chłopca.

Kurt leżał jeszcze ciągle na ziemi. Słyszał doskonale, w którym kierunku idzie ujadanie, słyszał również skowyt psa, którego lis ukąsił.

Po chwili przez otwór kryjówki wyskoczyło coś ciemnego i Ludwik zawołał:

— To lis!

Po tych słowach wystrzelił; zwierzę się przewróciło. Równocześnie skoczył na równe nogi i Kurt, zwracając lufę swej strzelby w zupełnie innym kierunku; strzelił równoczaśnie z Ludwikiem.

— Nareszcie go mam! — zawołał Ludwik i podbiegł do swej ofiary; po paru krokach zatrzymał się przerażony i zaklął:

— Do pioruna, cóż to takiego?

— To Waldina — odparł chłopak.

— Tak, zabiłem ewentualnie Waldinę; tu już nie psi strzał, a świński. Coś podobnego mi się nie zdarzyło jeszcze. Ale jakim cudem pies wyskoczył przed lisem?

— Wyskoczył, bo został ukąszony.

— Stul pysk, żółtodziobie! — fuknął gniewnie Ludwik.

— Żółtodziobie? — zawołał chłopak. A cóż tam leży w zaroślach?

Strzelcy spojrzeli we wskazanym przez Kurta kierunku.

— To lis, naprawdę lis! — zawołał Ludwik.

Leżał tu istotnie lis, szarpany przez dwa psy.

— No i cóż, jestem żółtodziobem, czy nie?

— Ty? Więc twierdzisz, żeś ty go zabił? Brednie! To ewentualnie Franciszek, lub Ignacy.

Chłopiec zadarł dumnie głowę i, nie odpowiadając ani słowem, naładował swoją strzelbę.

— Nie, to nie mój strzał. Nie strzelałem wcale — rzekł Franciszek.

— Ani ja — odparł Ignacy.

— Do pioruna! A więc to naprawdę strzał Kurta. Powiedz mi, szelmo, w jaki sposób wpadłeś na pomysł celowania właśnie w tamtą stronę?

— Powiedziałem ci przecież, że psi strzał tobie zostawię.

Ludwik wstydził się bardzo, ponadto żal mu było straty dobrego, doświadczonego psa myśliwskiego.

— Przeklęta sprawa! — zaklął. Co to będzie, gdy się kapitan ewentualnie dowie, że uśmierciłem Waldinę.

— No, trzeba obejrzeć lisa.

Podeszli do zabitego zwierzęcia, odganiając psy. Był to lis stary i zapewne doświadczony. Kula Kurta trafiła go w samo czoło.

— To był strzał! — rzekł Ludwik do Kurta. Jesteś zuch nielada. Mając osiem lat zabijasz lisa, gdy ja, stary koń, kładę trupem jakiegoś psa. Zasłużyłem na rzetelną pakę od kapitana. Ale muszę cię, chłopcze, wynagrodzić i udekorować po myśliwsku.

Według zwyczajów myśliwskich wpina się do kapelusza kawałek gałęzi temu z pośród myśliwych, który położy jakieś rzadkie, szlachetne zwierzę. Ludwik ułamał gałąź i chciał ją wetknąć za kapelusz chłopca. Lecz Kurt cofnął się raptownie o kilka kroków.

— Nie potrzebuję tej nagrody. Mówiłeś mi przecież zawsze, że to nagroda honorowa.

— No tak.

— Taką nagrodę może nosić tylko ktoś, kto ma honor.

— Do pioruna, nie rozumiem! Przecież masz honor, czy nie?

— Czy można nazwać honorowym kogoś, kto się pozwala obrażać bezkarnie?

— Któż cię ewentualnie obraził?

— Ty. Ale nie zniosę tej obrazy.

— No, no?

— Czy nie nazwałeś mnie żółtodziobem? A tymczasem sam strzelasz jak żółtodziób.

Ignacy i Franciszek uważali to wszystko w pierwszej chwili na żarty, ale Ludwik wziął rzecz zupełnie poważnie. Wzruszony poczuciem godności chłopca i jego męskiem wystąpieniem, podszedł do niego, zdjął kapelusz i, wyciągając doń rękę, rzekł:

— Jesteś dzielny chłop. Widzisz, zdejmuję przed tobą kapelusz. Czy przebaczysz mi teraz „żółtodzioba“?

Rozjaśniła się twarz chłopca i odparł z radością:

— Chodź, Ludwiku, niechaj cię ucałuję. Kocham cię przecież. A teraz możesz mnie udekorować.

Kurt poprawiał po chwili swą „dekorację“ gestem cesarza, który przy wielkiej uroczystości wkłada koronę na głowę.

— A teraz jeszcze jedno. Lis jest mój i sam zaniosę go do domu.

— Za mały jesteś i za słaby.

— Skądże znowu.

Na poparcie tych słów wziął lisa za tylne łapy i podniósł do góry.

— No dobrze. Pomożemy ci w razie, gdybyś się zmęczył.

— Nie trzeba. Dojdę sam do domu z moim ciężarem.

— Ależ to za daleka droga; nie doniesiesz.

— Będę wypoczywać po drodze.

Ludwik zgodził się wkońcu.

— Idź więc sam. Zwiążę lisa, weźmiesz go na plecy. A ja będę miał zaszczyt przynieść do domu Waldinę i wysłuchać mowy pogrzebowej, którą na jej cześć wygłosi pan kapitan. Idź więc, chłopcze ze swym łupem. Wszak to twój pierwszy lis.

Po tych słowach Ludwik wziął zabitego psa i oddalił się wraz z towarzyszami. Kurt patrzył wślad za nimi przez jakiś czas, poczem udał się w drogę powrotną. Znał tu każde drzewo, nie było więc obawy, aby zabłądził. Serce jego napełniała radość tak wielka, że nie czuł wcale ciężaru, który dźwigał na plecach, choć pot kroplisty spływał mu z czoła. W połowie drogi musiał odpocząć.

Już niedaleko domu, usłyszał nagle kroki i po chwili spotkał się oko w oko z jakimś mężczyzną. Kurt nie znał tego niezwykle wysokiego i mocno zbudowanego człowieka, ubranego w płaszcz podróżny. Zatrzymał się, przyjrzał badawczo nieznajomemu i zapytał ostro:

— Stój. Czego tu szukasz?

Było to zwykłe pytanie Ludwika, które chłopak dobrze sobie zapamiętał. Kurt, w poczuciu triumfu myśliwskiego, uważał, że jest przynajmniej Ludwikiem. Nieznajomy spojrzał na chłopca ze zdumieniem, poczem, uśmiechnąwszy się, rzekł:

— Na honor, przestraszyłeś mnie, chłopcze. Mówisz jak sam leśniczy.

Chłopak poprawił lisa, niesionego na plecach, I odparł:

— Nie wiele mi do tego brak.

— Oho!

— Mów więc, jakbyś mówił do nadleśniczego. Czego tu chcesz?

Zdumiony podróżny odrzekł:

— Chcę się dostać do Reinswalden. Czy to daleko stąd?

— Nie, niedaleko. Zaprowadzę cię.

— Dobrze. Czy mam ci za to ponieść lisa?

— Broń Boże. Będę go niósł sam.

— Bardzo ciężki.

— Nie czuję tego bynajmniej.

— Tak, widzę, że jesteś silny. Ile masz lat? Dziesięć?

— Nawet mi się nie śni. Osiem.

— Osiem. To być nie może.

— Więc sądzisz, że cię okłamuję.

— Nie. I masz broń przy sobie?

— Oczywiście — odparł chłopak z dumą. Czy chcesz się jej przyjrzeć? Masz, ale uważaj, bo jest naładowana.

Obcy wziął strzelbę i rzekł:

— To dubeltówka specjalnie dla ciebie ulana.

— Oczywiście. Przypuszczałeś zapewne, że to zabawka dla małych dzieci? W takim razie jesteś bardzo niemądry. Przecież z zabawki nie można zastrzelić lisa.

— Chcesz mię przekonać, żeś zabił tego lisa?

— Tak; zabiłem go z tej dubeltówki.

— Ty?

— Przecież nie niósłbym lisa, któregobym sam nie powalił.

— W takim razie jesteś naprawdę małym bohaterem.

Kurt skinął głową, widać podobał mu się komplement. Rzekł do nieznajomego tonem niezwykle łaskawym:

— Jeżeli zostaniesz czas jakiś w Reinswalden, zabiorę cię kiedyś ze sobą i pokażę, jak się tropi lisa.

— Dziękuję ci, młodzieńcze. Przyjmuję twoją propozycję i wzamian opowiem ci, jak się poluje na niedźwiedzie, bawoły, lwy i słonie.

— Strzelałeś już do tych zwierząt? Znam jednego, który polował na te wszystkie zwierzęta.

— Któż to taki?

— Doktór Sternau.

— Znasz go?

— Nie widziałem go nigdy, ale znam dobrze skóry zastrzelonych przez niego lwów i niedźwiedzi. Wiszą w mieszkaniu pani Sternau. To jego matka; opowiadała mi nieraz o łowach swego syna. Zostanę kiedyś takim samym strzelcem, jak on.

— Tak sądzisz?

— Niech tylko podrosnę, jak ty naprzykład. Już teraz umiem jeździć konno i strzelać. Ludwik uczy mnie fechtunku i gimnastyki, zaprawiam się również zawzięcie w pływaniu... Chcesz, bym ci pokazał panią Sternau?

— Gdzież ona jest? — zapytał nieznajomy, patrząc w kierunku wyciągniętego ramienia chłopca.

— Widzisz tam zamek i okna prowadzące do ogrodu? To cieplarnia. Czy widzisz w nim dwie panie? To pani Sternau i córka jej, Helena. Przygotowują codzienny bukiet dla pana kapitana.

Twarz nieznajomego zapłonęła rumieńcem radości.

— Czy niema tu jakiejś furtki w płocie? — zapytał.

— Owszem. Ale jako obcy powinieneś wejść przez bramę.

— Chcę pójść do pani Sternau.

— Musisz się zameldować.

— Już mnie znasz przecież.

— To prawda. Podobasz mi się, więc ci pokażę furtkę.

— I ty mi się podobasz. Jak się nazywasz?

— Kurt.

— Aha, Kurt Unger?

— Tak. Znasz moje nazwisko?

— Doskonale. Ojciec twój jest sternikiem?

— Tak. Skąd wiesz o tem?

— Pani Sternau pisała mi o tem. Ale gdzie jest furtka?

— Na prawo, dziesięć kroków stąd.

Nieznajomy podbiegł do furtki, otworzył ją i wszedł do ogrodu. Drzwi cieplarni ustąpiły lekko.

Wśród palm i platanów, wśród drzew winogronowych i cytryn siedziały dwie kobiety. Na pierwszy rzut oka można było poznać, że to matka i córka. Splatały właśnie jakiś bukiet. Gdy nieznajomy otworzył drzwi, pani Sternau podniosła się i, postąpiwszy kilka kroków w jego kierunku, zapytała:

— Czem mogę panu służyć?

Nieznajomy przerwał jej radosnym okrzykiem: — matko! — i, wziąwszy ją w objęcia, zaczął całować długo i gorąco.

W pierwszej chwili pani Sternau zbladła pod wpływem nadmiernej radości. Teraz, nieco spokojniejsza, zapytała:

— Karolu, więc to ty naprawdę? Co za niespodzianka, co za radość!

Trzymając matkę jedną ręką w objęciach, Sternau wyciągnął drugą do siostry:

— Chodź, siostrzyczko, chodź do mnie...

Helena rzuciła mu się na szyję.

— Co za radość, co za szczęście! Przed chwilą mówiłyśmy o tobie. Byłyśmy przekonane, że jesteś daleko, w Hiszpanji.

— Chciałem wam sprawić niespodziankę na Boże Narodzenie i dlatego nie pisałem.

Tymczasem Kurt wszedł przez główną bramę na podwórze leśniczówki. Tu powitał go jeden ze służących następującemi słowy:

— No, macie lisa?

— Nie my, tylko ja go mam — brzmiała dumna, pewna siebie odpowiedź.

— Ty? Widzę to przecież. Ale kto go zabił?

— Pan Niedopytalski — odparł chłopak, poczem z dumną miną udał się po schodach na górę i zapukał do drzwi nadleśniczego.

— Wejść — mruknął nadleśniczy w odpowiedzi na pukanie.

Pan kapitan był jeszcze w tym samym humorze, w jakim go zastał komisarz. Wszedłszy do pokoju, Kurt wyprostował się po wojskowemu i rzekł:

— Oto jest ta bestja, panie kapitanie.

Twarz kapitana rozjaśniła się zmiejsca. Wstał z krzesła, podszedł do Kurta i rzekł:

— Oho, to stary ptaszek! I zapewne szczwany. Musieli mieć z nim moi chłopcy kłopot.

— Tak, chłopcy mieli z nim kłopot — odpowiedział Kurt z uśmiechem. Ale nie ja.

— Ty nie? Przypuszczam, że kot dosyć ciężki?

— Ależ, panie kapitanie, równie łatwo go nosić, jak zastrzelić.

— Przyniosłeś go z lasu, smarkaczu? A to leniuchy z tych moich ludzi, że ci nie pomogli. Już ja im zagram marsza, że się im tych zbytków odechce!

Kurt odparł:

— Nie zagra im pan kapitan żadnego marsza.

— Nie? A któż mi przeszkodzi, u licha?

— Ja.

— Patrzcie państwo? A w jakiż to sposób, Goljacie?

— Zmusiłem ich, by mi pozwolili nieść lisa.

— Zmusiłeś ich? To ci dopiero wałkonie, że się dali zmusić przez takiego bęcwała.