Ku Mapimi - Karol May - ebook

Ku Mapimi ebook

Karol May

3,7

Opis

Cykl powieściowy ‘Ród Rodriganda’, tom V. Akcja powieści toczy się w wieku XIX, w Meksyku. Dramatyczna akcja – ohydny, podstępny, polujący na bogactwa Cortejo przygotowuje zasadzkę na naszych bohaterów doktora Sternau oraz Unger. Na szczęście szlachetny Bawole Czoło udaremnia spisek i ratuje bohaterów z zastawionej na nich zasadzki. Mało tego – banda zbójów i łotrów zostaje rozbita, dzięki czemu nie będą mogli dopuszczać się dalszych napaści. Jeśli by czytelnik mniemał, iz to już koniec naszych sympatycznych i dzielnych znajomych, to jest w błędzie, oto bowiem zaczynają się ich nowe przygody, jakich doświadczą w drodze do starodawnej i tajemniczej kamiennej piramidy. Ale o tym będzie w następnym tomie...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 165

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
0
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karol May

KU MAPIMI

_________

CYKL POWIEŚCIOWY: RÓD RODRIGANDA

tom piąty

przekład anonimowy

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

_____________________________  

Tekst wg edycji z roku 1926. Zachowano oryginalną pisownię

Copyright © 2012 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

e-mail:[email protected]

Ku Mapimi

I. WŁADCA SKAŁ.

Podróżowali bez służącego i bez przewodnika. Za drogowskaz służyła im mapa Meksyku. Choć żaden z nich nie odbył tej drogi nigdy w życiu, nie zbłądzili ani razu.

Dzielił ich może dzień jazdy od hacjendy. Jechali właśnie przez równinę, wśród której wznosiły się kępki zarośli. Sternau, jako najbardziej doświadczony wśród uczestników wyprawy, zwracał uwagę na każde źdźbło pomięte, na każdą gałąź nadłamaną, na każdy kamyk, który mu się wydawał podejrzany. Jechali długi czas w milczeniu. Nagle rzekł Sternau do swych towarzyszy:

— Nie odwracajcie głowy ani na prawo, ani na lewo; patrzcie bacznie w kierunku gęstego krzaku mydłodrzewu, który stoi na prawo od wody.

— Cóż ciekawego? — zapytał Mariano.

— Tam leży człowiek na czatach, a za nim stoi koń.

— Nic nie widzę.

Unger również wytężał oczy napróżno.

— Jestem przeciwnego zdania — rzekł Sternau. — Oczywiście, trzeba wielkiej wprawy i doświadczenia, by w tej gęstwinie rozróżnić człowieka i konia. Skoro wezmę do rąk strzelbę, naśladujcie mnie, ale nie strzelajcie, zanim ja strzelać nie zacznę.

Jechali dalej, aż dotarli do poziomu zarośli. Teraz Sternau zatrzymał raptownie konia, zdjął szybkim ruchem strzelbę z ramienia i wycelował w kierunku zarośli. Unger i Mariano sekundowali mu skwapliwie.

— Hola, mój panie, czego tam szukasz na ziemi? — zawołał Sternau w kierunku krzaków.

Rozległ się krótki, brutalny śmiech. potem zaś słyszeć się dały słowa:

— Cóż was to obchodzi?

— Obchodzi nas bardzo — odparł Sternau. — Bądźcie na tyle łaskawi i wyłaźcie z krzaków.

— Dobrze, okażę wam tę grzeczność.

Coś poruszyło się w krzakach; wyszedł z nich człowiek, okryty szczelnie skórą bawolą. Twarz jego nosiła ślady pochodzenia indjańskiego, ubranie jednak podobne było do stroju, jaki przywdziewać zwykli łowcy bawołów. Uzbrojony był w strzelbę i nóż. Wyglądał na śmiałka, któryby się djabła nie uląkł. Gdy wyszedł z za krzaków. koń ruszył za nim mechanicznie.

Nieznajomy obrzucił naszą grupę badawczem spojrzeniem i rzekł:

— Nieźle poczęliście sobie, sennores. Przypuszczałby kto, żeście znajomi z prerjami.

Sternau zrozumiał natychmiast, o co mu chodzi, ale Mariano zapytał:

— Dlaczegóż to?

— Bo udawaliście, że mnie nie widzicie, aż nagle przyłożyliście strzelby do ucha.

— To, że przylegliście w krzakach, oczywiście wydało nam się podejrzane — rzekł Sternau. — Cóżeście tam robili?

— Czekałem.

— Na kogóż to?

— Nie wiem. Może na was.

Sternau ściągnął brwi i rzekł poważnie.

— Dajcie pokój głupim żartom, tłumaczcie się wyraźniej.

— Dobrze. Ale musicie mi naprzód powiedzieć, dokąd zdążacie.

— Do hacjendy dei Erina.

— W takim razie na was czekałem.

— Wynika stąd, jakoby wiedziano o naszem przybyciu i wysłano was naprzeciw.

— Coś w tym rodzaju. Polując wczoraj w górach na bawołu, odkryłem w drodze powrotnej podejrzane ślady. Poszedłem za nimi i natrafiłem na gromadę białych którzy leżeli obok siebie i głośno gwarzyli. Podsłuchałem ich rozmowę, a z niej wynikało, że chcą schwytać jeźdźców, podążających z Meksyku do hacjendy dei Erina. Wyruszyłem natychmiast, by ostrzec tych ludzi. Jeżeli jesteście tymi, którzy jadą do hacjendy — dobrze. Jeżeli nie — zostanę tutaj i będę czekać, aż nadjadą.

Sternau podał mu rękę i rzekł:

— Dzielny z was człowiek; dziękuję wam. Możecie być spokojni, to my właśnie jedziemy do hacjendy. Ilu ludzi naradzało się nad schwytaniem nas?

— Dwunastu.

— Mam ochotę pomówić z nimi słów parę. Gdyby to ode mnie zależało, chętniebym obejrzał tych ludzi. Ale myślę, że nie jest wskazane narażać się niepotrzebnie na niebezpieczeństwo.

— Jestem tego samego zdania — odparł znajomy ironicznie.

— Dokąd prowadzi, wasza droga? — zapytał Sternau.

— Do hacjendy. Czy mam was tam poprowadzić?

— Jeżeli macie ochotę, proszę bardzo.

— Więc jedźmy.

Po tych słowach nieznajomy dosiadł konia i ruszył na czele małej kawalkady. Zwisał według zwyczaju indjańskiego przez szyję konia, ku ziemi, aby wypatrzeć każdy ślad; z zachowania jego Sternau wyniósł pewność, że jest to człowiek, na którego można liczyć.

Wieczorem, gdy trzeba było pomyśleć o legowisku, przewodnik okazał się tak doświadczony i zręczny, że Sternau pojął, iż ma przed sobą prerjowca nieprzeciętnej miary. Nieznajomy raczył się wiktem naszej trójki, wypalił również papierosa; gdy jednak zaproponowano mu łyk rumu, odmówił. Ze względu na niebezpieczeństwo i niepewną drogę, nie rozpalono ogniska; krótką rozmowę wieczorną prowadzono pociemku.

— Czy znacie mieszkańców hacjendy? — zapytał Sternau przewodnika.

— Oczywiście — brzmiała odpowiedź.

— Kogóż tam zastaniemy?

— Przedewszystkiem sennora Arbelleza, hacjendera; sennoritę Emmę, jego córkę; następnie sennorę Hermoyes, wreszcie pewnego strzelca, któremu odjęło rozum. Ponadto jest tam czeladź, oraz czterdziestu vaquerów i cibolerów.

— Należycie zapewne do cibolerów?

— Nie, mój panie; jestem wolnym Miksteką.

— Miksteką? W takim razie musicie znać Mokaszi-tayiss, wodza, zwanego Bawolem Czołem.

— Znam go — odparł spokojnie zapytany.

— Gdzież jest teraz?

— Raz tu, raz tam, gdzie go zapędzi Wielki Duch. Słyszeliście o nim?

— Imię jego słynie szeroko, nawet hen za wielkim morzem.

— Rad będzie, gdy się o tem dowie. Jak mam was nazywać, sennores?

— Nazywam się Sternau; ten sennor zwie się Mariano, tamten Unger. A jak mamy was nazywać?

— Jestem Miksteką; tak mnie nazywajcie.

Na tem urwano rozmowę wieczorną, poczem się udano na spoczynek. Każdy z czterech pełnił pokolei służbę nocną. Następnego ranka wyruszyli w drogę; około południa ujrzeli przed sobą hacjendę. Miksteka zatrzymał się i, wskazując ręką, rzekł:

— Oto hacjenda del Erina, teraz już do niej traficie.

— Czy nie pojedziecie z nami? — zapytał Sternau.

— Nie. Droga moja prowadzi do lasu. Bądźcie zdrowi.

Po tych słowach spiął konia ostrogą i pocwałował na lewo. Sternau, Unger i Mariano podjechali ku bramie.

Na pukanie Sternaua zjawił się jeden z vaquerów z zapytaniem, czego chcą przybysze.

— Czy sennor Arbellez w domu?

— Tak.

— Powiedzcie mu, że przybyli doń goście z Meksyku.

— Jesteście sami, czy nadjedzie ich więcej?

— Jesteśmy sami.

— Zaufam wam i otworzę bramę.

Odsunął rygle i wpuścił jeźdźców na dziedziniec. Zeskoczyli z koni; vaquero powiódł je do wodopoju. Na ganku domu powitał ich hacjendero. Podał rękę Sternauowi, poczem wyciągnął ją w kierunku Mariana. Mariano miał twarz odwróconą, oglądał się za końmi. Powoli ją odwrócił. Gdy Arbellez nań spojrzał, cofnął w zdumieniu rękę i zawołał:

— Caramba, cóż to jest! Hrabia Manuel! Ależ nie, hrabia Manuel wszak znacznie starszy.

Chwycił się za głowę, tak go oszołomiło to podobieństwo. Po chwili wzrok jego padł na Ungera. Załamując ręce, zawołał:

— Valga me Dios! Boże, nie opuszczaj mnie, czy jestem zaczarowany?

— Co się stało, ojcze? — zapytał dźwięczny głos dziewczęcy.

— Chodź tu, moje dziecko, — odrzekł. To zdumiewające. Przybywa trzech panów; jeden z nich jest podobny jak dwie krople wody do hrabiego Manuela, drugi zaś do twego biednego narzeczonego.

Emma wyszła na ganek uśmiechnięta; na widok Ungera rzekła jednak poważnie:

— To prawda, ojcze; ten pan wygląda zupełnie jak mój biedny Antonio.

— No, to się wyjaśni — rzekł hacjendero. — Witam was, sennores: wejdźcie do mego domu.

Wyciągnął ręce do Mariana i Ungera i zaprowadził wszystkich trzech do sali jadalnej, gdzie gościom dano posiłek. Unger podnosił właśnie szklankę do ust by się z niej napić, gdy ręka mu jakby zmartwiała musiał szklankę odstawić. Wzrok jego spoczął bowiem, na drzwiach, które się otworzyły; stanęła w nich blada postać, która obrzuciła przybyszów błędnem, przelotnem spojrzeniem, pozbawionem wyrazu. Unger podszedł ku drzwiom i zaczął się przyglądać choremu.

— Czy to nie sen? — zawołał. — Antoni, Antoni! O, mój Boże!

Człowiek o zaćmionym umyśle popatrzył na niego i, potrząsając głową, jęknął żałośnie:

— Umarłem, zabito mnie.

Unger zapytał:

— Sennor Arbellez, kim jest ten człowiek?

— To narzeczony mej córki — odparł hacjendero. — Nazywa się Antoni Unger; myśliwcy nadali mu przydomek Piorunowego Grotu.

— A więc to jednak on. Bracie mój. bracie...

Po tych słowach Unger rzucił się ku choremu, objął Antonia ramieniem i przycisnął do piersi. Chory przyjmował te pieszczoty obojętnie. Patrząc bezpamiętnym wzrokiem w twarz brata, powiedział:

— Zamordowano mnie, nie żyję...

— Co się z nim stało, co mu dolega? — zapytał Unger Arbelleza.

— Obłąkany — odpowiedział don Pedro.

— Obłąkany? O mój Boże, co za spotkanie...

Unger złożył głowę w ręce, rzucił się na krzesło i zatrząsł od płaczu. Wszyscy otoczyli go kołem, przejęci bólem kapitana. Po chwili Arbellez położył mu rękę na ramieniu i zapytał cicho:

— Czy to prawda, że pan jest bratem sennora Antonio?

Unger skierował na niego oczy i odrzekł:

— Tak; jestem jego bratem.

— Pan jest marynarzem? Opowiadał nam wiele o panu.

— Umarłem, zabili mnie... — jęczał obłąkany.

Sternau przez cały czas nie spuszczał oka z nieszczęśliwego; teraz zapytał:

— Co jest przyczyną jego choroby? — Uderzenie w głowę — odpowiedział Arbellez.

— Czy był tu lekarz?

— Tak, przez dłuższy czas.

— I powiedział, że niema ratunku? W takim razie był to nieuk, ignorant. Niech się pan uspokoi, panie Unger. Brat pański nie jest obłąkany, tylko umysł ma przyćmiony, a to da się wyleczyć.

Po tych słowach rozległ się radosny okrzyk. Wydała go Emma Arbellez. Podbiegła do Sternaua, chwyciła go za ręce, pytając:

— Czy pan mówi prawdę? Jest pan lekarzem?

— Tak, jestem lekarzem i spodziewam się, że niewszystko jeszcze stracone. Gdy się tylko dowiem szczegółowo, wśród jakich okoliczności uległ temu wypadkowi, będę mógł powiedzieć pani z całą pewnością, czy ratunek możliwy.

— Więc opowiem panu...

— Nie, sennorito, nie teraz — przerwał Sternau. — Odłożymy to na bardziej odpowiednią, spokojniejszą chwilę. Teraz musimy omówić inną sprawę, równie ważną i konieczną.

Emma usłuchała Sternaua z niechęcią i wyprowadziła chorego.

— Musi panów sprowadzać ważna sprawa — rzekł hacjendero.

— Bardzo ważna — potwierdził Sternau.

— Moja hacjenda była ostatecznym celem?

— Tak.

— Znaleźliście ją bez przewodnika?

— Mniej więcej. Dopiero wczoraj spotkaliśmy człowieka, który nas odprowadził aż tutaj. Było to Indjanin z plemienia Miksteków.

— Miksteków? W takim razie to Bawole Czoło.

— Co takiego? Bawole Czoło? — zapytał zdumiony Sternau. — Ależ nie miał wcale odznak wodza.

— Nie nosi ich nigdy. Okrywa się zwykle skórą bawolą, za broń służy mu strzelba i nóż.

— W takim razie to był on. Jechaliśmy z Bawolem Czołem, nie wiedząc o tem wcale. Przemilczał to, prawy i rzetelny człowiek! Czy zobaczymy go jeszcze?

— Zazwyczaj krąży po tych okolicach. Zostaniecie tu przez jakiś czas, nieprawdaż?

— To zależy od okoliczności. Kiedy znajdzie pan dogodną porę, by posłuchać, co nas tu sprowadza?

— Zaraz, albo też później, jak się panu podoba. Czy to sprawa krótka, czy musi być załatwiona zmiejsca?

— Nie. Sprawa wymaga dłuższego czasu, a traktować należy ją bardzo ostrożnie. Chodzi tu o pewną tajemnicę rodzinną; do wyjaśnienia jej potrzebna nam pomoc pana i Marji Hermoyes.

— Jestem do pańskiej dyspozycji, niech pan jednak pozwoli, abym naprzód wskazał panom ich pokoje.

Indjanka Karja przygotowała pokoje gościnne i zaprowadziła do nich gości. Sternau otrzymał pokój, w którym dawniej mieszkał zwykle hrabia Alfonso. Umywszy się i strzepnąwszy z siebie proch drogi, zeszedł na chwilę do ogrodu. Tu spotkał córkę Arbeleza, siedzącą obok obłąkanego. Wstała i poprosiła gościa, aby spoczął przy nich. Sternau usadowił się tak, że mógł obserwować chorego, i zawiązał z sennoritą rozmowę, z której dowiedział się o przygodzie ze skarbem królewskim w pieczarze oraz o przyczynie choroby Ungera. Słuchał uważnie, gdyż opowiadanie interesowało go nietylko ze stanowiska medycznego.

— A więc Niedźwiedzie Serce był również obecny? — przerwał. — Czy wodza Apaczów widziano od tego czasu?

— Nie.

— I całe to nieszczęście z powodu jednego człowieka, z powodu tego Alfonsa de Rodriganda. Ale poskromi się go i będzie musiał odpokutować za wszystkie łajdactwa.

— O, sennor, czy rokuje pan jakie nadzieje memu biednemu Antonio? Podczas gdy pan był u siebie w pokoju, brat jego opowiedział mi, że jest sennor sławnym lekarzem i że uleczył pan z obłędu swoją obecną małżonkę.

— Najlepszym lekarzem jest Bóg; mam nadzieję, że On nam pomoże. Czy Antonio jest cierpliwy i posłuszny? Czy pójdzie ze mną?

— Tak.

— Zabiorę go, aby zbadać. Mam ze sobą instrumenty; zdaje mi się, że wziąłem wszystko, co potrzebne.

Sternau ujął chorego za rękę; Unger poszedł za nim posłusznie. Emma udała się do swego pokoju i uklękła przed świętym obrazem, by się pomodlić. Gdy wróciła do salonu, wszyscy w nim byli zebrani i oczekiwali na wyrok doktora. Skoro Sternau nadszedł, zasypano go pytaniami.

— Przynoszę wszystkim radosną nowinę — rzekł z uśmiechem. — Uleczę sennora Ungera.

W salonie rozległy się okrzyki radości.

Sternau ciągnął dalej:

— Uderzenie było niezwykle silne, ale nie zdruzgotało czaszki; tylko jakieś naczynie krwionośne pod czaszką rozlało się na organ pamięci. W ten sposób chory zapomniał wszystko z wyjątkiem ostatniego wrażenia, a więc ciosu. Odczuł, że targnięto się na jego życie, więc przekonany jest, że umarł. Uleczę go tylko wtedy, jeżeli otworzę mu czaszkę i usunę krew, która wypłynęła z naczynia. Nacisk na mózg ustanie, organ pamięci zacznie znów działać i w tejże chwili wróci pamięć.

— Czy to operacja niebezpieczna? — zapytała Emma, pełna troski.

— Coprawda, bolesna jest, ale nie groźna, — pocieszał ją Sternau. — Jeżeli państwo mnie upoważnią, dokonam jej jutro.

Wszyscy wyrazili zgodę na projekt Sternaua, Arbellez zaś dodał z uśmiechem:

— Co do honorarium, nie powinien sennor mieć żadnych obaw. Chory jest bogaty, jak Krezus; otrzymał ze skarbu królewskiego, ukrytego w pieczarze, podarunek, który mu pozwoli bez trudu opłacić pańskie zabiegi.

— Miejmy nadzieję, że operacja całkowicie przywróci choremu świadomość, — rzekł Sternau i oddalił się, by sprawdzić, czy instrumenty lekarskie podatne są do użycia.

Po kolacji Sternau zakomunikował mieszkańcom hacjendy, w jakim celu przybył do del Erina. Opowiadania Arbelleza i Marji Hermoyes utwierdziły Sternaua w jego dotychczasowych przypuszczeniach.

W hacjendzie nikt już nie wątpił, że Mariano jest prawdziwym hrabią Alfonsem. — —

Dnia następnego miała się odbyć operacja. Sternau zwrócił się do Ungera, Mariana i Arbelleza o pomoc w obsłudze; poza tem prosił, by mu nikt nie przeszkadzał. W samo południe wszyscy czterej udali się do pokoju chorego. Nikomu nie wolno było wchodzić do korytarza, łączącego pokój z resztą domu. Wszyscy w mieszkaniu zachowywali ciszę niemal grobową, a jeśli padło jakie słowo, była to modlitwa, błagająca Boga, by się operacja udała.

Chwilami z pokoju rozlegało się coś w rodzaju bolesnego łkania, lub głośnego, przeraźliwego krzyku; wreszcie wszystko się uciszyło. Po długich chwilach oczekiwania wieści zszedł Arbellez, blady i wyczerpany.

— No i cóż? — zapytała Emma.

— Sennor Sternau jest najlepszej myśli. Chory leży w omdleniu. Masz wejść do niego zostać przy nim.

— Ja sama?

— Nie; w mojem towarzystwie. Gdy się obudzi, powinien zobaczyć tylko znajome twarze.

Emma poszła za ojcem. Na górze, na korytarzu, spotkali kapitana Ungera. I on był blady i wyczerpany.

Gdy weszli do pokoju chorego, Sternau stał pochylony nad łóżkiem i mierzył puls Ungera.

— Sennorito, niech pani tak usiądzie, by panią zaraz musiał zobaczyć, gdy się tylko obudzi. Ja zaś ukryję się za kotarą — szepnął Sternau.

— Czy to długo trwać będzie, zanim odzyska przytomność? — pytała Emma.

— Najwyżej dziesięć minut. Wtedy rozstrzygnie się, czy pamięć wróciła. Czekajmy i módlmy się.

Po tych słowach Sternau usunął się za kotarę. Emma usiadła na łóżku Ungera, Arbellez umieścił się obok łóżka. Każda minuta wydała im się wiecznością. Wreszcie chory poruszył ręką.

— Proszę się nie lękać — szepnął Sternau. — Przewiduję nawet, że chory może wydać okrzyk przerażenia, jest bowiem przekonany, że go zabito.

Sternau się nie pomylił. Chory poruszył nagle całem ciałem, poczem zesztywniał na kilka sekund. Widocznie wracała mu pamięć. Wydał teraz okrzyk tak przeraźliwy, tak potworny, że aż Arbellez zadrżał, a Emma musiała się chwycić za poręcz łóżka, by nie upaść.

Chory westchnął bardzo głęboko i wreszcie — otworzył oczy.

W oczach tych nie było od miesięcy cienia świadomości. Teraz obecni mieli wrażenie, że Antoni Unger zbudził się ze snu; popatrzył naprzód prosto przed siebie, potem na lewo i prawo. Gdy wzrok jego padł Emmę, otworzył usta i wyszeptał:

— Emma... O Boże, śniło mi się, że ten Alfonso chciał mnie zabić; spotkałem go w jaskini, w której ukryty był skarb królewski. Czy to prawda, że jestem u ciebie?

— Tak, jesteś u mnie, mój Antonio, — odpowiedziała, biorąc go w ogromnem wzruszeniu za rękę.

Unger chwycił się nagle za przewiązaną głowę.

— Ale głowa boli mnie właśnie w tem miejscu, w które otrzymałem uderzenie, — rzekł. — Dlaczego jestem przewiązany, Emmo?

— Jesteś raniony zlekka,

— Tak, czuję to, — odpowiedział. — Opowiesz mi wszystko później. Teraz chcę spać; jestem bardzo zmęczony.

Zamknął oczy; za chwilę zaczął oddychać miarowo. Sternau wyszedł z za kotary i, rozpromieniony, szepnął:

— Wygraliśmy, udała się operacja. Jeżeli gorączka przejdzie, będzie zdrów. Niech pan zejdzie nadół, sennor Arbellez, i zaniesie domownikom radosną wiadomość. Będę tu czuwał wraz z sennoritą.

Dzielny hacjendero udał się nadół; nowina, którą przyniósł, napełniła wszystkich nieopisaną radością.

Następna doba minęła pomyślnie. Tylko ranek przyniósł pewien niepokój, nie związany jednak z osobą chorego. Przybył wódz Miksteków, Bawole Czoło, i kazał się zaprowadzić do Arbelleza, przyniósł wiadomość o planowanym zamachu na hacjendę. Arbellez, ochłonąwszy z pierwszego przerażenia, powiedział:

— Pójdę po sennora Sternaua.

— Po sennora Sternaua? Po wielkiego nieznajomego, którego tu przyprowadziłem? — zdziwił się Indjanin. — Pocóż on potrzebny?

— Będzie nam musiał udzielić rady.

— Kimże jest ten człowiek? — zapytał Indjanin lekceważąco.

— To lekarz

— Lekarz białych twarzy. Jakże on może dać dobrą radę Bawolemu Czołu, wodzowi Miksteków?

— Chodzi o to, by mnie dał radę, nie tobie. Powinniście się naradzić razem, co czynić. To człowiek wielkiego umysłu. Zrobił wczoraj Piorunowemu Grotowi cięcie w głowę; przywrócił mu rozum i pamięć.

Indjanin był zdumiony.

— A więc mój przyjaciel, Piorunowy Grot, znów wypowiada słowa rozsądne?

— Tak. Będzie zdrów za kilka dni.

— Sennor Sternau jest wielkim lekarzem, mądrym chirurgiem, ale nie jest wojownikiem. Czy widziałeś jego broń?

— Tak.

— Czy widziałeś, jak jeździ konno?

— Widziałem zdaleka, jak jechał.

— Więc widzisz, że człowiek ten siedzi na koniu jak blada twarz, a broń jego lśni jak srebro; nie zdarza się to wielkim wojownikom.

— Nie chcesz się z nim naradzać?

— Jestem przyjacielem hacjendy, więc przystaję. Lecz pożytku z tego nie będzie żadnego. Sprowadź go zatem.

Po chwili Arbellez wrócił w towarzystwie Sternaua, opowiedziawszy doktorowi po drodze, co oświadczył wódz Miksteków. Sternau powitał Indjanina z uśmiechem i rzekł:

— Słyszałem, że zowią was Bawolem Czołem i że jesteście wodzem Miksteków. Czy to prawda?

— Tak. Jestem Bawole Czoło, wódz Miksteków.

— Jakie nam przynosicie wieści?

— Zanim was przywiodłem tutaj, spotkałem dwanaście bladych twarzy, które chciały was napaść i uśmiercić; teraz widziałem trzy razy więcej białych, aniżeli wtedy, a planują oni zamach na hacjendę.

— Czyście ich podsłuchali?

— Tak.

— Kiedy zamierzają napaść?

— Jutrzejszej nocy. Widziałem ich w wąwozie tygrysa.

— Czy to daleko stąd?

— Według obliczenia białych twarzy trzeba godzinę jechać konno, albo dwie godziny iść pieszo.

— Co robią teraz w wąwozie?

— Jedzą, piją i śpią.

— Czy w wąwozie jest las?

— Owszem jest; wielki i gęsty. W lesie wytryska źródło; przy niem rozłożyli obóz.

— Czy wystawili straże?

— Widziałem dwóch wartowników, jednego u wejścia, drugiego u wyjścia wąwozu.

— Jaką broń mają blade twarze?

— Strzelby, sztylety i rewolwery.

— Czy chcecie mnie do nich zaprowadzić?

Pytanie to wprawiło Indjanina w zdumienie. Zapytał zdziwiony:

— Czegóż tam chcecie?

— Chcę obejrzeć te blade twarze.

— Poco? Przyjrzałem im się dokładnie. Kto ich chce widzieć, ten musi pełzać po krzakach i mchu, a do tego nie nadaje się wasz piękny strój meksykański, — rzekł Bawole Czoło z uśmiechem niemal obraźliwym. — Zresztą, kto idzie, by ich podsłuchiwać, ten naraża się na to, że go zabiją.

— Czy boicie się mnie tam zaprowadzić? — zapytał Sternau.

Miksteka spojrzał mu w twarz z pogardą.

— Bawole Czoło nie zna trwogi. Zaprowadzi was, ale nie pomoże wam, jeżeli napadną was blade twarze w liczbie trzy razy po dwanaście.

— Więc czekajcie tu na mnie.

Po tych słowach Sternau odszedł, aby przysposobić się do drogi.

— Ten człowiek zginie — rzekł Indjanin z głębokiem przeświadczeniem.

— Będziesz go ochraniał — odparł poważnie Arbellez.

— Ma wielkie usta, a małą rękę; mówi dużo, a nie dokona nic.

Po tych słowach Bawole Czoło podszedł do okna zaczął patrzeć przez nie z obojętnością.

Sternau wrócił po niedługim czasie.

— Teraz możemy iść — rzekł do Indjanina.

Miksteka odwrócił się od okna. Gdy wzrok jego spoczął na doktorze, odmalowało się w niem żywe zdumienie.

Sternau był ubrany w parę skórzanych spodni, w mocną koszulę myśliwską i wysokie buty; na głowie łami kapelusz o szerokich kresach. Było to ubranie, które kupił w Meksyku i przywiózł ze sobą, umocowawszy je ztyłu siodła. Przez ramię przewieszoną miał dubeltówkę. Z za pasa wystawały dwa rewolwery, ostry nóż i błyszczący tomahawk. Wyglądał tak wojowniczo i dojmująco, że nawet Miksteka, który podszedł do niego i powiedział jedno tylko słowo: — chodźmy — poczuł dla niego szacunek.

Ponieważ u butów Bawolego Czoła świeciły ostrogi, Sternau zapytał:

— Czy macie konia?

— Tak — rzekł Bawole Czoło.

— Czy chcecie udać się konno, do wąwozu tygrysa?

— Tak.

— Zostawcie konia, udamy się pieszo. Człowiekowi łatwiej się ukryć, aniżeli koniowi; koń może zdradzić właściciela.

Oczy Miksteki zabłysły radością. Przyznał Sternauowi słuszność. Wyprowadził więc konia na pastwisko i powiódł Sternaua, nie odwracając oczu za siebie. Raz tylko, gdy natrafili na grunt piasczysty, zatrzymał się i rzucił okiem na ślady, które pozostawili. Zobaczył trop tylko jednego człowieka; Sternau bowiem stawiał nogi dokładnie w ślady nóg swego poprzednika.

— Uff — mruknął Bawole Czoło, kiwając głową.

Droga prowadziła z początku przez piasczyste pastwiska, później przez wzgórza, zarośnięte niewielkiekimi drzewami; wreszcie weszli w las o drzewach tak olbrzymich, że za każdem z nich mógł się człowiek spokojnie ukryć. Szli już około dwóch godzin; Sternau zauważył, że Indjanin staje się coraz bardziej ostrożny, więc zmiarkował, że są niedaleko wąwozu. Nagle Miksteka przystanął i rzekł:

— Obóz wpobliżu. Unikajcie hałasu.

Sternau nie odpowiedział ani słowa, w milczeniu postępując za swym przewodnikiem. Po pewnym czasie Bawole Czoło położył się brzuchem na ziemi, wskazując Sternauowi, aby go — naśladował. Zaczęli pełzać powoli, w zupełnej ciszy, aż usłyszeli czyjeś głosy.

Dowlekli się na brzeg głębokiego wąwozu o ścianach tak stromych, że niepodobna było wspiąć się na ich zbocza. Wąwóz ten miał około ośmiuset kroków szerokości, a blisko trzysta długości. Na dnie płynęła woda; nad brzegiem strumyka leżało w trawie dziesięć uzbrojonych postaci. U wejścia do wąwozu i u wylotu stały warty. Sternau jednem spojrzeniem obrzucił wąwóz, poczem szepnął:

— Widzieliście trzy razy po dwanaście wojowników?

— Tak.

— Jest ich tylko dziesięciu. Reszty niema.

— Poszli zapewne na zwiady.

— Albo na rabunek.

Sternau nadstawił ucha. Rozmawiano tak głośno, że słychać było każde słowo. Widać ludzie ci czuli się tutaj bezpieczni.

— A