Mumia zmartwychwstała. Lot No. 249 - Arthur Conan Doyle - ebook

Mumia zmartwychwstała. Lot No. 249 ebook

Arthur Conan Doyle

4,0

Opis

W 1884 r. Abercrombie Smith, sportowiec i student medycyny na Uniwersytecie Oksfordzkim, zostaje wezwany do pokoi swojego sąsiada i kolegi Edwarda Bellinghama. Bellingham, fanatycznego student egiptologii, który posiada wiele starożytnych egipskich artefaktów, który zemdlał z powodu szoku. Kiedy Smith wykorzystuje swoje umiejętności medyczne, aby ożywić Bellinghama, przyjaciel tego ostatniego, William Monkhouse Lee wyjaśnia, że Bellingham ma dziwną obsesję na punkcie egipskiej mumii, którą kupił na aukcji. Bellingham trzyma mumię w swoim pokoju i nazwa ją „Lot 249”, bo tak brzmiały słowa, którymi określano ją podczas licytacji. Przez kilka następnych tygodni Smithowi często przeszkadzają odgłosy bełkotu i mamrotania z pokoju Bellinghama. Dozorca budynku, Thomas Styles, zwierza się Smithowi, że słyszał, jak coś chodzi po pokoju Bellinghama, gdy Bellingham jest poza domem. Niedługo potem student o imieniu Long Norton, do którego Bellingham ma od zadawnioną urazę, zostaje brutalnie zaatakowany przez tajemniczą i pozornie nieludzką postać. A co było dalej czytelnik dowie się po lekturze opowiadania. Zachęcamy!

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 124

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Arthur Conan Doyle

 

Mumia zmartwychwstała

Lot No. 249

 

 

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej.

A dual Polish-English language edition.

  

Przekład anonimowy

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Martin van Maële  (1863-1926), Lot No. 249 is a short story written by Arthur Conan Doyle first published in the Harper's Monthly Magazine in september 1892, licencja public domain,

źródło: https://en.wikipedia.org/wiki/File:Lot_No._249_by_Martin_van_Maële_1.jpg

 

Tekstpolski według edycji z roku 1925.

Tekst angielski z roku 1892.

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-588-3

 

Mumia zmartwychwstała

 

I.

 

Prawdopodobnie nigdy nie będzie można sformułować definitywnego i absolutnego sądu o tem, co wydarzyło się między Edwardem Bellingham i Williamem Monkhouse Lee i o przyczynie wielkiego strachu, przeżytego przez d‘Abercrombie Smitha.

 

Zapewne, posiadamy kompletną i jasną relację z ust samego Smitha, relację wzmocnioną świadectwem służącego Thomasa Styles, czcigodnego duchownego Pluptre Petersona, członka starego uniwersytetu, tudzież innych osób, które przypadkowo był obecne przy tem lub owem wydarzeniu tego osobliwego łańcucha wypadków.

 

Jednak odpowiedzialność w głównej części spada na samego Smitha i większość czytelników pomyśli, że właściwiej będzie raczej przypuścić, iż mózg ludzki, chociaż napozór zdrowy, miał pewne luki w swych tkankach i jakiś osobliwy błąd w swem funkcjonowaniu, aniżeli sadzić, że natura wyszła ze swego łożyska wśród białego dnia, w samem centrum nauki i światła w tak rozsławionym po świecie uniwersytecie oxfordzkim.

 

Jeżeli jednak pomyślimy jak dalece drogi są ciasne i powikłane, jak słabe światło rzucają wszystkie lampy naszej wiedzy, gdy chcemy te drogi oświetlić, jakie otaczają je ciemności, jak wielkie i straszne wyłaniają się z nich niewyraźnie możliwości, gubiące się w cieniu, gdy sobie to wszystko uprzytomnimy, to przyjdziemy do wniosku, że śmiałym i bardzo ufnym w siebie musiałby być człowiek, któryby sądził, iż uda mu się ograniczyć te osobliwe ścieżki, na których błądzi umysł ludzki.

 

W jednem skrzydle tego gmachu, który nazywamy starym uniwersytetem oxfordzkim znajduje się wieżyczka, pochodząca z bardzo dawnej epoki.

 

Łuk, okalający jej otwartą bramę od góry, przygiął się w pośrodku pod ciężarem lat, a bloki szarego kamienia, pocentkowanego mchem, są powiązane sznurkami bluszczu, jak gdyby stara matka natura chciała je umocnić przeciw wichrom i burzom.

 

Od drzwi biegną w górę spiralnie schody kamienne, prowadząc do dwóch przysionków, a zatrzymując się w trzecim.

 

Schody te są zniekształcone i wydeptane głęboko przez liczne generacje poszukujące tu światła wiedzy.

 

Życie biegło jak woda, z góry na dół, po tych krętych schodach i również jak woda pozostawiło tu wypolerowane przez zużycie ślady z epoki Plantagenetów aż do eleganckich kobiet XX wieku – co za piękny obraz życia angielskiego.

 

Co pozostało obecnie z tych wszystkich nadziei, wszystkich wysiłków, wszystkich energij potężnych? Cóż pozostało oprócz grobów na cmentarzu i trumien zgniłych, zjedzonych przez robactwo? A tymczasem te ciche schody, ten stary mur szary ze swojemi dewizami i rytemi herbami, które można jeszcze odcyfrować na jego powierzchni niby jakieś groteskowe cienie, rzucone z poza zasłony minionych dni istnieją i trwają jeszcze.

 

 

II.

 

W maju roku 19... trzech młodych ludzi zajmowało apartamenta, z których otwierał się widok na kondygnacje starych schodów.

 

Każdy taki apartament składał się poprostu z gabinetu i sypialni, podczas gdy odpowiednie pokoje parterowe były użyte na skład węgla oraz siedzibę dla służącego Tomasza Stylesa, którego obowiązkiem było obsługiwać trzech mężczyzn mieszkających ponad nim.

 

Na prawo i na lewo znajdowały się sale lektury. W ten sposób mieszkańcy starej wieży byli do pewnego stopnia izolowani, co uczniom najpilniejszym bardzo odpowiadało, gdyż mieli kompletny spokój przy pracy.

 

W owej epoce, o której będzie mowa trzech młodych ludzi zajmowało te mieszkania: Abercrombie Smith, Edward Bellingham nad nim i Wiliam Monohouse Lee na niższem piętrze.

 

Pewnej pięknej nocy wiosennej o godz. 10 wieczorem Abercrombie Smith siedząc w fotelu z wyciągniętemi przed siebie nogami, palił fajeczkę z drzewa wiśniowego. Na podobnym zupełnie fotelu, również wygodnie rozparty siedział naprzeciwko niego jego dawny kolega szkolny Jephro Hastie. Obaj młodzieńcy byli ubrani w kostjumy flanelowe, ponieważ popołudnie spędzili na rzece. Pominąwszy ich kostjumy, wystarczyło przyjrzeć się wyrazistym ogorzałym twarzom i krzepkim postawom, aby skonstatować bez trudu, że to są ludzie, którzy mają upodobanie do wszystkiego co jest prawdziwie męskie i ma styczność z przyrodą. Obaj oni byli najlepszymi wioślarzami w Kollegjum. W ostatnich czasach jednak bardzo bliski egzamin rzucał cień na swobodę Smitha i przytrzymywał go przy książce, zezwalając zaledwie na oddawanie się sportowi przez kilka godzin w tygodniu.

 

Stos książek medycznych na stole, kilka kości szkieletu, modele i rysunki anatomiczne, wskazywały na charakter studjów młodzieńca, podczas gdy para hantli i rękawice bokserskie porzucone na kominku, wykazywały, że kształcąc umysł, nie zaniedbuje jednak ćwiczeń fizycznych.

 

Smith i Hastie znali się tak dobrze i tak dobrze rozumieli się, że mogli obecnie siedzieć obok siebie trwając w tem błogosławionem milczeniu, które jest dowodem najwznioślejszej przyjaźni.

 

– Czy chcesz whisky? – zapytał wreszcie Abercrombie Smith – w karafce jest „Szkot“ a „Irladka“ w butelce.

 

– Nie, dziękuję ci, przyszedłem tutaj po czaszki. Nie używam alkoholu w czasie pracy, a ty?

 

– Pogrążony jestem w moich książkach i sądzę, że lepiej się od nich nie odrywać.

 

Hastie wykonał ręką gest potwierdzenia, i obaj znowu pogrążyli się w uspakajającej nerwy ciszy.

 

– A propos Smith – zapytał Hastie – czyś się zapoznał już z którym z twoich sąsiadów ze wspólnych schodów?

 

– Skoro się spotkamy – kiwamy sobie głową na znak pozdrowienia i nic więcej.

 

– Hm, byłoby lepiej, gdyby można pozostać przy tem, nie mam do nich zaufania. To znaczy, że nie mogę nic specjalnego powiedzieć przeciwko Monkhouse Lee.

 

– Masz na myśli tego chudeusza?

 

– Właśnie jego. To bardzo przyzwoity chłopiec, nie sądzę, aby mu było można co zarzucić. Ale niepodobna z nim obcować, nie obcując jednocześnie z Bellinghamem.

 

– Bellingham, to ten gruby? – Tak, to ten gruby. A to jest człowiek, którego wolałbym zupełnie nie znać.

 

Smith podniósł oczy i spojrzał na swojego towarzysza.

 

– Co ci się w nim tak nie podoba – zapytał – czy pije, czy gra, czy wyraża się ordynarnie? Zwykle nie odznaczasz się taką surowością sądu.

 

– Widać, że nie znasz tego człowieka, albowiem w przeciwnym razie nie stawiałbyś takich zapytań. Coś jest w tym człowieku odpychającego, coś ze wstrętnego płazu. Skoro go tylko zobaczę, dziwnie mi się ściska gardło. Jestem mocno przekonany, że ten człowiek ma jakieś ukryte, złe strony charakteru, że życie jego pełne jest ciemnych plam. A jednak nie jest bynajmniej człowiekiem głupim. To podobno najtęższy specjalista, jakiego kiedykolwiek miało Kollegjum.

 

– Medycyna, czy literatura?

 

– Języki wschodnie. To prawdziwy djabeł w tej dziedzinie. Chillingworth, który go spotkał kiedyś w Arabji, opowiadał, iż mówi on po koptyjsku z Koptami, po arabsku z Beduinami i to tak biegle, że zachwyceni gotowi byli całować kraj jego płaszcza. W skałach tamtejszych żyje kilku starych pustelników, którzy spoglądają na wszystko ze swoich wyżyn i plują, kiedy spotkają przypadkiem cudzoziemca. A gdy zobaczyli tego Bellinghama, gdy przemówił do nich kilka słów, padli przed nim na twarze. Chillingworth oświadczył, że nigdy w życiu nie widział czegoś podobnego. A Bellingham tak się zachowywał, jakby to była najnaturalniejsza w świecie rzecz i jakby mu się taki hołd należał.

 

Uwijał się wśród nich najspokojniej i przemawiał do nich z wysoka, niby jakiś wuj, który przyjechał z dalekiej podróży.

 

– To nie źle jak na ucznia starej wszechnicy oxfordzkiej, nieprawdaż? A dlaczego powiadasz, że nie można znać Lee, nie obcując jednocześnie z Bellinghamem?

 

– Ponieważ Bellingham jest zaręczony z jego siostrą Heleną. Powiadam ci Smith, że to urocza dziewczyna! znam dobrze całą rodzinę. Wstrętną jest sama myśl, że ona ma stać się własnością tego bydlaka. Ropucha i gołąbek, oto co mi zawsze przypominają.

 

Abercrombie Smith uśmiechnął się i wytrząsnął popiół ze swojej fajki.

 

– No mój chłopcze, mów szczerze – rzekł. – Trudno mi bowiem wierzyć, ażebyś się kierował tylko samemi uprzedzeniami, czy nie masz innych zarzutów przeciwko temu chłopcu, którego zdajesz się darzyć tak wielką antympatją?

 

– Znam ją od dziecka tę małą słodką Helenę i nie chciałbym, ażeby ryzykowała swoje szczęście. A to stanowczo ryzyko. On ma wygląd zwierzęcy i charakter musi mieć zwierzęcy. Czy przypominasz sobie jego kłótnie z Long Nortonem?

 

– Ależ nie, zapominasz ciągle, że ja przecież jestem tutaj od niedawna.

 

– To prawda, było to ubiegłej zimy. Znasz przecież drogę tę, która biegnie wzdłuż wybrzeża rzeki. Kilku kolegów szło nią z Bellinghamem na czele. Stara kramarka z placu targowego kroczyła ku nim z przeciwnej strony. Padał właśnie deszcz, wiesz dobrze w co się obracają te równiny w czasie deszczu. Wąska droga biegnie pomiędzy rzeką a wielkiem bagniskiem prawie tak szerokiem jak ona. I oto wyobraź sobie, co robi ten wieprz opasły, staje i popycha tę starą kobietę w błoto, tak że i ona cała i jej towary kompletnie się czarną cieczą zaplapały. Staruszka rozpłakała się a Long Norton, najmilszy chłopiec pod słońcem, powiedział temu bydlakowi, co myśli o jego zachowaniu. Jedno słowo wywołało drugie i wreszcie zirytowany Norton palnął laską w plecy tego podłego grubasa.

 

Sprawa ta nabrała djabelskiego rozgłosu i doprawdy warto widzieć spojrzenia, jakie Bellingham rzuca Nortonowi, skoro się spotkają. Tam do licha, to już jedenasta godzina.

 

– Nie wstawaj, zapal jeszcze fajeczkę.

 

– Spieszy mi się. Gawędzę tutaj z tobą, zamiast wziąć się do mojej pracy, która na mnie czeka. Pożyczasz mi twojej czaszki. Wiliam już od miesiąca ma moją. Wziąłbym także twoje kości ucha, jeżeli ich sam nie będziesz potrzebował.

 

Widząc przyzwalający gest kolegi rzekł:

 

– Dziękuję ci, nie potrzebuję żadnej torby, zaniosę to tak w ręku. Dobrej nocy mój chłopcze – a nie zapominaj, co ci mówiłem o twoim sąsiedzie.

 

 

III.

 

Skoro Hastie zabrawszy swoje preparaty anatomiczne zszedł na dół po krętych schodach, Smith przysunął fotel bliżej lampy i zatopił się w studjowaniu olbrzymiego tomu w zielonych okładkach, zdobnego wielkiemi, kolorowanemi tablicami.

 

Młody student chociaż świeżo przybyły do Oxfordu nie był już nowicjuszem w medycynie. Pracował przez kilka lat w Glasgow i w Berlinie, a zbliżający się egzamin miał mu nadać definitywne prawo wykonywania praktyki lekarskiej.

 

Był to człowiek, który ze swojemi energicznie zarysowanemi ustami, szerokiem czołem, inteligencją tryskającą z trochę twardych rysów, jeżeli nie posiadał genjuszu, to w każdym razie zdradzał tyle energji i cierpliwości i sił duchowych, że rokował najlepsze nadzieje. Smith pomimo swej młodości, zdobył sobie już doskonałą markę w Szkocji i w Niemczech a obecnie wszystko wskazywało na to, że dzięki swej pilności i niezmordowanej pracy wyrobi sobie imię i w Oxfordzie.

 

Smith przepędził znowu godzinę nad książkami i wskazówki stojącego na sąsiednim stole zegara, zatrzymały się na godzinie 12-tej, gdy nagle jakiś hałas zwrócił uwagę studenta. Był to dźwięk ostry i świszczący, niby oddech człowieka, który upada pod wrażeniem jakiegoś nagłego i silnego wzruszenia.

 

Smith oderwał oczy od kart książki i wytężył słuch. Nikt nie mieszkał ani obok niego, ani ponad nim, a zatem hałas, który mu przerwał pracę, pochodził z mieszkania sąsiada z niższego piętra, z mieszkania tego samego sąsiada, o którym Hastie właśnie wyrażał się w tak nieprzychylny sposób. Natomiast Smith nie żywił do Bellinghama żadnych złych uprzedzeń i raczej był zdania, że Hastie myli się, przypisując Bellinghamowi jakieś ukryte tajemnicze wady i przywary.

 

Skoro przez jakiś czas hałas nie powtarzał się, Smith miał już zamiar zabrać się z powrotem do roboty, gdy nagle ciszę nocy rozdarł krzyk straszliwy – prawdziwy krzyk zgrozy. Rozpaczliwe wezwanie człowieka, terroryzowanego przez jakąś nieodpartą siłę.

 

Student zerwał się z fotelu i rzucił książkę na ziemię.

 

Smith był wprawdzie człowiekiem o mocnych nerwach, ale w tym krzyku, mącącym ciszę nocną, było coś tak strasznego, tak groźnego, że krew lodowaciała w żyłach. Przez chwilę wahał się co począć w tym wypadku, zastanawiał się, czy ma zbiec na dół. Tkwił w nim silnie narodowy wstręt, właściwy wszystkim Anglikom do wstrząsających scen, a swego sąsiada znał przecież tak mało, że nie mógł sobie przypisywać prawa interwencji odnośnie do jego spraw.

 

Wahał się jeszcze jak postąpić, gdy nagle posłyszał odgłos szybkich kroków na schodach. Młody Monkhouse Lee nawpół tylko ubrany, blady jak płótno wpadł do jego pokoju.

 

– Chodź ze mną – krzyknął – Bellingham zachorował.

 

Abercrombie Smith pobiegł za kolegą do mieszkania, położonego tuż pod jego własnem. Pomimo, że myśl jego była zaabsorbowana tem, co zaszło, nie mógł się powstrzymać, aby po wejściu do pokoju nie rzucić wokoło zdziwionym wzrokiem. Zaiste urządzenie tego pokoju nie było przeciętnem i przypominało raczej muzeum, aniżeli gabinet pracy. Ściany i nawet sufit pokryte były dziesiątkami dziwacznych szczątków egipskich, czy wschodnich: nienaturalnie wielkie osoby, o ostrych linjach, dźwigające jakieś ciężary lub broń, tworzyły w sali dziwaczny fryz.

 

Ponad tem wznosiły się posążki o głowach byków, bocianów, kotów, psów, jacyś monarchowie o oczach wyciętych w migdał, których głowy przybrane były w wieńce ze żmij, dziwne bóstwa w kształcie skarabeuszów egipskich, rżnięte w lapislazuli.

 

Horus, Izyda i Ozyrys spoglądali z każdej niszy, z każdej etażerki, z wyżyn sufitu, na którym był zawieszony również wielki krokodyl o zwieszającej się szczęce. W pośrodku tego oryginalnego gabinetu stał duży czworokątny stół, przywalony stosem pism, butelek i zasuszonych liści rośliny, zdającej się być w pokrewieństwie z palmą.

 

Wszystkie te najrozmaitsze przedmioty nagromadzone były bezładnie, widocznie w tym celu, aby zrobić miejsce sarkofagowi mumji, którą widocznie przeniesiono z pod ściany przed stół. Sama zaś mumja, a był to widok okropny, bo jej głowa wydawała się niby zwęglona, napół wyjęta ze swojej trumny, trzymała ręce kościste o palcach zakrzywionych na kształt szponów na stole. Wielki rulon zżółkłego papyrusu oparty był o sarkofag, a właściciel tego mieszkania siedział w fotelu z głową odrzuconą w tył, z oczyma osłupiałemi zgrozą, trzymając rękę kurczowo na szczęce krokodyla, który zwisał ponad jego głową. Grube jego wargi w tej chwili zupełnie prawie błękitne, przy każdym oddechu wydawały świszczący dźwięk.

 

– Boże mój! On umiera – wykrzyknął przerażony Monkhouse Lee.

 

Monkhouse, bardzo przystojny szczupły młodzieniec, ze smagłą cerą i czarnemi oczyma, o typie raczej hiszpańskim, aniżeli angielskim. Żywą gestykulacją swoją odbijał od flegmatycznego po anglo-saksońsku Abercrombie Smitha.

 

– Zdaje mi się, że to tylko zemdlenie – oświadczył medyk. – Pomóż mi, weź go za nogi, tak, a teraz połóż go na sofie. Aha, przedtem trzeba stamtąd pozbierać te wszystkie djabły z drzewa. On przyjdzie do siebie, jeżeli mu rozepniemy kołnierzyk i natrzemy mu skronie wodą. Co mu się stało właściwie?

 

– Nie mam pojęcia. Usłyszałem nagle krzyk. Pospieszyłem natychmiast na górę, wiesz przecież, że jesteśmy sobie blizcy. Dziękuję ci bardzo, żeś zechciał zejść.

 

– Serce mu bije, niby kastaniety w tańcu – rzekł Smith, kładąc swoją rękę na pierś nieprzytomnego człowieka. – Zdaje mi się, że on uległ jakiemuś przerażeniu ponad wszelki wyraz. Pryśnij mu w twarz wodą. Taki dziwny wyraz ma teraz jego fizjognomja.

 

Zaiste była to twarz równie dziwna, jak odpychająca, o niezwykłym rysunku i barwach. Oblicze Bellinghama było blade, ale nie tą zwykłą bladością, jaką wywołuje przerażenie. Zdawało się, że krew kompletnie uciekła ze skóry.

 

Bellingham zawsze bardzo tęgi, obecnie wydawał się jeszcze tęższym, ponieważ skóra zwisała mu luźno, tworząc fałdy. Krótkie kasztanowate włosy były wzburzone, a z pośród nich wyglądało dwoje wielkich grubych uszu.

 

Stalowo szare oczy pozostały otwarte, tylko źrenice jego się rozszerzyły i zdawały się spoglądać przed siebie osłupiałem wejrzeniem. Medykowi badającemu zemdlonego wydało się, że nigdy chyba na żadnym człowieku nie odbiły się dosadniej charakterystyczne cechy przerażenia.

 

Mimowoli myśl jego powróciła do ostrzeżeń, jakich Hastie udzielał mu przed godziną.

 

– Co za djabeł mógł go tak przestraszyć?

 

– To mumja.

 

– Mumja? Jakim sposobem mumja?

 

– Nie wiem. To bardzo niezdrowe dla nerwów zadawać się zbytnio z mumjami. Wolałbym, aby mój przyszły szwagier zaniechał tego zajęcia. To już po raz drugi narobił mi takiego strachu. Taki sam atak zdarzył się ubiegłej zimy. Znalazłem go wówczas w takim samym, jak obecnie, stanie, z tą samą mumją tuż przed nim.

 

– Na cóż mu ta mumja?

 

– Mumje to jego pasja. Wie o tem więcej, aniżeli jakikolwiek inny człowiek w Anglji. Wolałbym jednak, ażeby się tem mniej zajmował.

 

– Ach, zaczyna przychodzić do siebie.

 

Lekkie barwy życia ukazały się na trupich policzkach Bellinghama. Powieki jego zadrgały. Dłonie przedtem ściśnięte w pięść rozwarły się. Dłubie, słabe westchnienie przecisnęło się przez zęby.

 

Nagle podniósłszy głowę rzucił wzrokiem dokoła siebie.

 

Gdy