Beniowski - Wacław Sieroszewski - ebook

Beniowski ebook

Wacław Sieroszewski

4,0

Opis

Powieść opowiadająca o życiu i przygodach Maurycego Augusta Beniowskiego polskiego podróżnika pochodzenia słowacko-węgierskiego, uczestnika konfederacji barskiej w wyniku czego został zesłany na Kamczatkę, z której zorganizował ucieczkę statkiem. Żołnierz, awanturnik, kosmopolita, autor głośnych pamiętników. Uważał się za Polaka, co podkreślał kilkakrotnie w swych „Pamiętnikach”. Zachęcamy do lektury ciekawej bez wątpienia opowieści.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 497

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Wacław Sieroszewski

 

Beniowski

 

POWIEŚĆ

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Maurycy Beniowski (1746-1786), Public domain image,

źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Móric-Benovský.jpg

This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law,

including all related and neighboring rights.

 

Tekst wg edycji z roku 1935. Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-694-1

 

 

Beniowski

 

I.

 

 Zimne morze północne pod uderzeniami śnieżnej wichury ryczało, jak stado smoków. Prężyło ku niebu potworne przeguby siwozielonych, żylastych wełn i, dokładając popędliwie falę do fali, biegło ku ubielonym brzegom.

 Z piorunowym łoskotem, z sykiem, z pryskiem, z pojękiem ciskało opienione paszczęki bałwanów daleko na miękkie spychy piachów, na chyle cyplów, na twarde, dziobate czoła skał, strzegących ziemi. Poczem cofało się z groźnym mamrotem, unosząc spodem swych skręconych burzowin prochy i głazy lądu w dalekie rodzime leje oceanu.

 A na ich miejsce wstawały z odmętów nowe wzdęte otchłanie, i ryczały, i tłukły, i rwały pobrzeże.

 Znikły bez śladu w tej nawalnej rozrusze krągłe, miluchne wysepki, obłe osuchy, miałko marszczone dosypiska i ławice, płytkie rewy przejrzyste – ulubione przytuliska wszelakiej morszczyzny, ziemnowodna koronka, utkana w ciche dni łagodną gładą morską na przymierze między tonią oceanu a lądem.

 Znikło wszystko.

 Został jeno na linji bojowej zawsze ten sam, nagi, spracowany strąd, wyniosły, długi, śniegiem omglony oraz skaczący nań z dołu z niemilknącym hukiem wał zielonawych bałwanów.

 Brzeg pocięty, poszarpany szparami, spękany w wądoły, w które z bulkotem i wyciem wlewały się wirzyska. Ruina ziemi, same piargi i opoki bez krzewinki, bez trawki, bez żadnego umocnienia. Smutny wał obronny, wał samotny wiecznej walki bez wytchnienia i poparcia...

 Górą nad nim niewstrzymanie sunęła przez powietrzne przestworza szalejąca śnieżyca, obojętna na wszystko, bezwzględna, potężnym ruchem dążąca wciąż naprzód, niby biały anioł śmierci, zapatrzony w jemu tylko wiadomy cel...

 Jej pióra omiatały z tym samym spokojem i mocą piany fal, i łęgi dolin, i wiszary górskich łańcuchów, i szczeciny zatraconych w śniegach lasów, i przyziemne budowle miasteczka, schowanego w głębokiem ujściu rzeki.

 Ta ludzka siedziba zataiła głęboko swe życie w zawianych do szczytu domostwach; na pustych ulicach jeno wiatr gwizdał w szczytach dachów i węgłach zrębów, wzdymając z dołu mroźną kurzawę i mieszając ją z wirami lecących z nieba płatków śniegu.

 Mimo to, wśród ogólnego bezludzia w nakrytej czworokątną basztą bramie drewnianej twierdzy ukazały się trzy w futra otulone postacie.

 Przodem szedł rosły, barczysty mężczyzna, wydający się olbrzymem, w nastroszonej bobrowej szubie; ciemną, sępią twarz okalał mu, jak przyłbica, drogi kołpak z łap czarnoburych lisów.

 Stąpał miarowo z podniesioną głową i patrzał dumnie na bicze śniegowe, siekące powietrze. Za nim o pół kroku podążał w skromnej delji reniferowej, również wdzianej włosem nawierzch, mniej wspaniały dorodnością i zachowaniem się osobnik. Na jego futrzanej bermycy błyskał galon wojskowy; naostatku za nimi wlókł się prosty kozak w futrzanych butach i w kamczadalskiej do kolan „kuchlance”.

 – Słyszycie, Iwanie Piotrowiczu, jak to wyje! – rzekł wojskowy, wskazując ręką w stronę ciemniejącego opodal budynku.

 Wspaniały Iwan Piotrowicz zatrzymał się i posłuchał; lecz świst zamieci, plusk rzeki i ryk dalekiego morza głuszyły wszystkie inne dźwięki.

 – Nic nie słyszę. Czegóż on chce?

 – Nie wiem. Wrzeszczy, jak opętany, rwie na sobie pazurami ciało; na kraty, na współtowarzyszy się rzuca... Wołał, że chce widzieć wielkiego Taju! Bałem się, że sobie co zrobi... Zawszeć on rządowy zakładnik; jasak stracimy, jak zginie!

 – Co taka bestja może sobie zrobić? Duch w nim mocno siedzi, a broni przecież nie ma!

 – Skądby ją mógł mieć? W całem miasteczku niema takiego chwata, coby na długość ręki odważył się do nich zbliżyć! Oni nie pytają swój, czy nie swój, za łeb chwytają i o – balasy!... A zresztą pilnujemy; szyldwach od więzienia wciąż tam przechodzi i baczenie daje!

 – Tak, taki Baczenie dawać należy! Istotnie słyszę: wyje!... Ach, gardziel miedziana!... Burzę przehuczał!...

 Przeszli zawianą zaspami drogę i minęli otoczone ostrokołem więzienie, z przed którego bramy, z budki, wyskoczył zaśnieżony żołnierz i sprezentował broń.

 Na tyłach, w miejscu zacisznem od wiatru, wznosił się niski budyneczek, przyparty do wysokiej palisady. Przednia jego ściana składała się z grubych pionowych dyli, rozstawionych rzadko, niby krata. Stamtąd to leciał dziki wrzask, głuszący nawet łoskot burzy.

 Gdy Iwan Piotrowicz Niłow, sam naczelnik Kamczatki, z porucznikiem Norinym zatrzymali się przed tą nieszczęsną budą, wycie na chwilę ustało, natomiast w szparach między dylami pojawiły się straszne kudłate łby, chude, zapadłe twarze z gorejącemi jak głownie oczyma, wysunęły się stamtąd długie ramiona z bronzową, obwisłą jak wory skórą i zaciśniętemi, kościstemi pięściami. Niedźwiedzie charczenie i chrapliwy ryk znowu rozdarły powietrze.

 – Ha, ha! To ty, krwawy bladolicy psie!... Przyszedłeś naigrawać się z mej nędzy!... Zbliż się, zbliż!... Niech palce moje uchwycą skibkę twego ciepłego ciała!... Jeszcze żyje Oruncza, jeszcze starczy mu siły, aby wyrwać ci z pod miedzianego czoła obmierzłe lodowate oczy i rozdeptać je nogami!... Chodź bliżej, chodź!... Jeżeli śmiesz!... Żyje Oruncza, jeszcze dysze, jeszcze przeklina!... Oby trąd zżarł tobie i potomstwu twemu wnętrzności!... Obyś cały był jako jedna rana, kisząca robactwem, dręczycielu!...

 – Co on mówi? – spytał Niłow kozaka-tłumacza.

 – Klnie, miłościwy panie!

 – Powiedz mu, żeby zamilkł, bo go każę osmagać!

 – Milcz, podłe stworzenie, bo Wielki Taju każe cię obić!

 – Ha!... Pluję na jego bizuny!... Pluję na niego samego! Oruncza wojownik! Czyż mało mię katowałeś, oprawco!... Rodzie „szajtański”!... Bodaj mór tknął cię wraz z plemieniem twojem!... Bodajeście polegli wszyscy zaraz bez tchu aż po Ciepłe morze!... Bodaj śnieżyca zawiała niegrzebane trupy wasze, waszych dzieci i kobiet, przeklęci roznosiciele niewoli!... Bodaj psy rozwłóczyły po stepie wasze kiszki, jak wilki rozwłóczą jelita rena!

 – Co on mówi? – znowu spytał Niłow.

 – Grzech powtórzyć, Wasza Wysoka Szłachetność! Lepiej nie słuchać – on szaman, złośliwy czarownik, on może zauroczyć – odszepnął pobladły kozak.

 Twardy uśmiech wykrzywił wąskie usta Niłowa.

 – Powiedz mu, że mu daruję wszystko, że go nawet wypuszczę, jeżeli krewni jego przyniosą mi dwa... nie dwa... a... trzy „soroki” soboli... Potrzebuję przed wiosną trzech „soroków” soboli!... Będzie wolny!...

 Oruncza znowu wtulił między dyle tatuowaną twarz i słuchał pilnie.

 – Łżesz!... łżesz!... Obiecywałeś to samo przeszłym razem, a przecie siedzę tu, mróz i głód szarpią mię jak dawniej, choć przyniesiono ci, coś żądał!... Mrą moi rodowi, mrą dzieci!...

 – Powiedziano ci przecie wtedy i powtarzam raz na zawsze, że lisy były złe, niedość czarne, że były podsmalane dymem na ogniu, że bobry były wyprzałe, sobole wczesne! – wtrącił sam od siebie kozak.

 – Co on mówi? – spytał znowu Niłow.

 – Mówi, że przeszłym razem...

 – Dobrze, dobrze!... Pamiętam... Był spór!... Ale powiedz mu, że tym razem sporu nie będzie!... Pójdzie wolny, niech tylko przyniosą... Niech przyniosą jeno takie, żeby przystało je nosić samej carowej... Najjaśniejszej naszej Pani je poślę! Słyszysz!?

 Oruncza długo milczał, opuściwszy kudłaty łeb.

 – Słuchaj, Wielki Taju! – zagadał wreszcie już cicho. – Znikły sobole z lasów, obrzedły ich tabuny! Takich, jak ty chcesz, nie wiem czy się znajdzie dziesiątek u plemienia Ankalów. Ale powiem im. Tam jeszcze pamiętają Orunczę... Może mię nie oszukasz tym razem, bo gdybyś je skradł, listbym pisać kazał do samej carowej. Z tamtego świata przyszedłbym szukać sądu!... Przyślij jakiego korjaka-niewolnika, sługę lub odstępcę – dam mu znak! Przyślij też wódki, Wielki Taju, przyślij wódki, bo serce już nie znosi dłużej tego, co jest; złe myśli zjedzą mię wcześniej, niż głód... Stracisz zakładnika... Więc przyślij wódki bez uchyby... O to proszę!

 – Ba!... Niema ani kropli w całem miasteczku!... Musisz, bracie, poczekać, aż przyjdzie okręt! – wstawił porucznik Norin.

 – Jeść! – szepnęły nagle dwa inne widma z poza Orunczy i wysunęły z za balasów piszczele grabiastych łap.

 – Jeść!...

 Niłow odwrócił się.

 – Przysłać im trochę ryb! – mruknął kozakowi przez ramię.

 – Według rozkazu! – odszepnął ten, prostując się. – Jeżeli okręt żegluje teraz z Ochocka, a ostatni na to przecie czas, gdyż jeno patrzeć, jak lody zamkną drogę, to niech go Bóg i Święci Pańscy mają w swej pieczy!... Od dwóch lat już nie pamiętam takiej wichury!... Nie wiatr, lecz młot! A co będzie, co będzie, jak okręt nie przyjdzie? – gadał Niłow, owijając się szczelniej w futro.

 – Słusznie mówi Wasza Wysoka Szlachetność: nie wiatr, lecz młot! Omało mię nie wywrócił, gdym z rana wyszedł za przydźwierze!

 Zatrzymali się przed domem naczelnika, na podwórzu forteczki. Olbrzymie czarne tyny obronne z potężnych na zrąb kładzionych modrzewiowych kloców wstrzymywały tutaj napór wiatru, a płaty śniegu, lecąc, wirowały wolno, wdzięcznie, jak opadające listeczki kwiatów wiosennych.

 – Bywaj zdrów, Stefanie Polikarpowiczu! – zwrócił się Niłow do porucznika, wstępując na schody ganeczku.

 – A poślij tam do tego Orunczy jakiego z jeńców korjakskich!

 – Według rozkazu! Czy nie uważacie jednak, Iwanie Piotrowiczu, że byłoby trochę niebezpiecznie wypuścić tego dzikusa, szczególnie teraz, gdy na północy znowu wszczyna się rozruch? Godzą się podobno Czukcze z Korjakami, zbroją, gadają, że sam Ochotin im w tem pomaga!

 – Zrób, jak mówię! Niewiadomo, co będzie! Być może, że nic nie przyślą! – odrzekł Niłow, poprawiając czapkę i uśmiechając się tajemniczo.

 Z tym uśmiechem zastygłym na ustach wszedł do ciemnej sieni, gdzie kozak podręczny zdjął zeń szubę i buty futrzane. Stamtąd skierował się we drzwi na lewo, do obszernej niskiej świetlicy z ciemnemi ścianami i powałą z ciosanego modrzewiu, wyłożonej kobiercami z czarnych i białych łap reniferowych, zszytych w szachownicę. Mdłe, błękitnawe światło wsączało się do izby ze dwora przez duże okna z miki przykryte z zewnątrz taflą lodową. W rogu przed pozłacanym ciemnolicym obrazem płonęła w malinowej szklanej bani na srebrnych łańcuchach nigdy nie gasnąca „lampada”. Było ciepło, pachniało kwasem chlebowym, miętą i mirrą. Pod ścianą między oknami, na mocnych krzyżakach, stał długi stół, nakryty zielonem suknem, na nim leżały rozrzucone papiery, śliczne ułamki kryształów górskich, okazałe kły morsa, dziwaczne rzeźby czukockie z kości mamutowej, oraz jakieś próbki błyszczących rud; wgórze na przybitej do ściany podstawce siedział z rozpostartemi skrzydłami wypchany orzeł kamczacki.

 Obok stołu mieścił się głęboki stolec z poręczami, zasłany skórą niedźwiedzią, a pod ścianami ciągnęły się ławy również kryte futrami.

 Niłow śliznął się wzrokiem po tych znanych szczegółach, przeciągnął się, aż mu w stawach trzasło, i ziewnął.

 – Ej, matko!... – zawołał. – A jak tam z obiadem?

 Skrzypnęły drzwi i z sąsiedniego pokoju weszła niewiasta niższego wzrostu od naczelnika, Niłowa, ale niemniej od niego dorodna. W miarę jak szła, drżała podłoga pod jej stopami, obutemi w miękkie futrzane pantofle, i drżały do taktu jej wyniosłe jak dwa pagórki piersi, otulone niebieskim kaftanikiem, podbitym gronostajami. Szczyt białej, okrągłej jak księżyc twarzy, tuż ponad czarnemi brwiami opasywał szeroki naczółek, suto haftowany kolorowym jedwabiem, srebrem, złotem i perłami; agatowe oczy patrzały na męża z pod gęstych rzęs z tłumionym niepokojem, ale usta, duże, wilgotne pełne były uśmiechu.

 – Bądź cierpliwy chwileczkę, Iwanie Piotrowiczu, kazałam zapiec w kulebiace świeżego łososia z tych, co przywiózł Czernych z Kamczackiego jeziora... Zaraz dojdzie, a i na... okrasę może się coś znajdzie!...

 Niłow spojrzał pytająco na żonę.

 – Skąd zaś?... Niema kropeleczki w całem miasteczku... Wszystkie składy kazałem przeszukać!...

 – A widzisz!... Ja swoim babskim rozumem więcej, niż ty, carski gubernator, dokazałam... Mam cały gąsiorek!

 Niłow zmarszczył brwi.

 – Czyżby kto ośmielił się zataić?...

 – Gdzie zaś!... Któżby tam ośmielił się wojować z tobą, opierać się twoim rozkazom, Iwanie Piotrowiczu... Tutaj nie mają doprawdy kropelki! Należało skądinąd wydobyć. Użyłam wybiegu. Wiedziałam, że protojerej Niżniekamczacki chowa zawsze w wielkiej tajności choć jedną kwartówkę na niespodziany domowy wypadek, bo w nic tak nie wierzy, jak w ten dekokt. Uprosiłam więc jego córkę, żonę tutejszego diakona Protopopowa, aby posłała do ojca wiadomość, jakoby mąż jej leży chory obłożnie i że doktory każą mu ciało wódką namaścić, inaczej śmierć go czeka... I przysłał stary sknera małą butelczynę przez kupca Kazarinowa. Jest, mam ją!

 Posępne rysy Niłowa rozjaśniły się.

 – Czemuś nie powiedziała?

 – Chciałam ci radość niespodzianą uczynić. Wiem, jak bardzo teraz wesołości potrzebujesz, jak troskasz się o sprawy urzędowe!...

 – Ech!... Bo jak okręt nie przyjdzie, nie wiem jak wyżywię załogę. Mąki zostało zaledwie kilkanaście worów, soli dawno już niema. Połów ryb był lichy a duża część suszonej od deszczów pogniła. Zewszechstron skargi, prośby, niedobór jasaku. Rychło czekać buntów w całym kraju... Ochotin znowu u brzegów się pojawił. W głowie się mąci od zawrotu tych spraw!

 – Daj pokój! Chodź, wypocznij i posil się... Słyszę, że Nastka już się w jadalni krząta!...

 – A czy nie zaprosić Nowosiłowa, jak uważasz, stara, co?

 – Na taką kruszynę!? Bój się Boga!... Sam zdrów wypij, ulżyj swojej tęsknocie!...

 Twarz Niłowa rozjaśniła się ostatecznie; rozczesał palcami brodę i, chyląc głowę, przeszedł przez niskie drzwi, przeciął następnie ciemną sionkę i znalazł się w obszernej, przylegającej do kuchni jadalni.

 Też same ciemne, ciosane modrzewiowe ściany, rozświecone lodowemi oknami, ciemna, niska powała, ławy wokoło, a pośrodku mocny szeroki stół na krzyżakach. Niłow siadł w rogu pod świętym obrazem przed zastawą z cynowych mis, ze srebrnych konwi i pozłacanych czarek i z błogim uśmiechem nalał sobie kielich drogocennego płynu. Podczas gdy drżącą ręką niósł go do ust, żona i starsza córka, do matki podobna, ale smukła i śliczna czarnowłosa dziewczyna, usługiwały mu z obu stron, podając dymiące półmiski, krając chleb, podsuwając sztućce i naczynia, albo biały ręcznik, wyszyty czerwono na rogach. Syn wyrostek w kozackim kubraku stał w kącie i patrzał w milczeniu na ojca, a z poza jego pleców dwie młodsze siostrzyczki wysuwały ostrożnie jasne głowy.

 W parę godzin potem, gdy już zmierzch zamienił się w noc, ogniami zapłonął dom naczelnikowski. W sionce pod blaszanym kapturem wylotu gorzał dymno smolniak; w czerwonym blasku jego uwijały się figury żołnierzy w pełnym rynsztunku, w kosmatych bermycach, z białemi pasami ładownic i torb, krzyżującemi się na piersiach, opiętych w szare mundury.

 Błyskały krwawo bagnety, stukały o podłogę kolby karabinów i brzmiała urywana komenda:

 – Baczność!... formuj się!... Raz, dwa!

 W otwartych drzwiach świetlicy siedział w głębokim stolcu, wysianym skórą niedzwiedzią, naczelnik Niłow i nogą wybijał takt, za nim stał porucznik Norin.

 – Raz, dwa!...

 Z czerwonej twarzy naczelnika nie schodził błogi uśmiech...

 – Zuchy!... A teraz: śpiewać!

 

 Po-śliz-nęła się z pagórka...

Oj, luli – la!...

Pośliznęła się z pagórka

Młoda leśniczowa córka...

Oj, luli – la!...

Trafił sęczek się na drodze...

Oj, luli – la!...

Trafił sęczek się na drodze,

Rozdarł odzienie niebodze!...

Oj, luli – la!...

 

 – Oj luli-la!... – wtórował ochrypłym głosem naczelnik, kiwając głową i ręką do taktu.

 A po drugiej stronie sieni w „teremie” pani Niłowowa odpędzała od zamkniętych drzwi przysłuchujące się gwarowi dzieci:

 – Idźcie, idźcie!... Wynoście się do sypialni!... Nie potrza wam słuchać sołdackich pieśni!... Nie ciekawe!...

 – Ach, nianiu, nianiu, jak ja tego nie lubię!... Wprost nienawidzę!... – szeptała Nastka Niłowówna, przypadając do piersi siwej, zawiędłej sługi w ciemnym mnisim czepcu.

 – Nie słuchaj, nie słuchaj, gołąbko moja!

 – Już ja wiem, jak to się skończy, już ja wiem!... Będą znowu którego z nich bili!... Och, och, mój Boże!...

 – Cóż robić, Nastazja Iwanówna, taki żołnierski los... Skazańcy oni! Za wszystkich, za całą grzeszną Rassieję dźwigają krzyż... Nie dopuszczaj ty sobie do głowy żadnych podobnych myśli, kukułeczko luba... nie dopuszczaj!... Nie przyszedł jeszcze twój czas, królewno moja, nie przyszedł, abyś się troskała! Chodź do kuchni, zagotuję wody, zaparzę ci pachnącej maliny, opowiem bajkę o zamorskiem panięciu, o cudzoziemskim księciu, co nosił szaty z blasku miesiąca tkane, co miał złote kędziory i oczy gwiaździste, co sto smoków pobił, co świat zwojował a jeździł na koniu Cefalu... Chodźcie i wy, pisklęta, posłuchajcie nowej historji, wyczytanej dla mnie umyślnie ze starej książki przez pana Chruszczowa... Chodźcie!... – wołała na młodsze dzieci.

 

II.

 

 Po trzydniowej nawałnicy nastał nagle, jak tu się często zdarzało, dzień pogodny, cichy i słoneczny.

 Nad gędźbiącem wciąż jeszcze morzem słał się lekki, zwiewny opar, na wygładzonej rzece pojawiły się korowody płynących z góry kier i sadź lodowa z szelestem lgnęła do brzegów podmywanych prądem. W głębi lądu poza zatraconem w śnieżnych całunach i zaspach miasteczkiem zalśniło cudnie w słońcu wyniosłe, zębate półkole niepokalanej białości gór, pocięte błękitnemi cieniami. Powyłaziły z ukrycia psy i dzieci, powychodzili z domów mieszkańcy z łopatami i, wesoło hukając, jęli odkopywać przyźby i znowu torować sobie drogi na świat, do ludzi.

 Strumienie dymów popłynęły z niskich korninów ku blademu lazurowi nieba. Skrzypiąc, powlokły się ulicami sanie, zaprzężone w psy, po drwa do lasu; kamczadale oraz niewolnicy w wytartych włochatych „kuchlankach” biegli za nimi, pokrzykując.

 Dumnie stąpając, przeszli w drogich szubach urzędnicy i wojskowi w stronę czarnej twierdzy.

 Potem znowu nastała senna, leniwa cisza. Mijał krótki dzień, co zaledwie rozbłysnął, już się zataczał. Znowu wśród zamrożonych śniegów zaświeciły krwawe plamki ogni w okienkach chałup...

 Mieszkańcy po wczesnej kolacji układali się już byli do snu, gdy od morza, od przystani Czekawki, przybiegł prawie bez tchu nieletni syn dozorcy składów rządowych z papierem do samego naczelnika i przyniósł wieść, że dawno oczekiwany statek zawinął nareszcie do portu.

 Rozgorzały natychmiast przygaszone ognie i zaroiło się na ulicach. Wszystko biegło w kierunku twierdzy, ale brama była już zamknięta i szyldwach nie puszczał nikogo. Opowiadano więc sobie dziwa zasłyszane przelotnie o niebezpieczeństwach, jakie przebyła załoga statku w czasie burzy, o strzaskanym wielkim maszcie, o zranionym kapitanie okrętu, o zmytych w morze majtkach, o nadchodzącej już dla wszystkich ostatniej godzinie i niespodziewanym zbawcy, który się nagle pojawił, niewiadomo skąd...

 – Wszystko urządził... Maszt na miejsce postawił... Ducha w ludzi tchnął... Żagle napiął... w taką wichurę... Statek do steru przywrócił... Co dlań burza?... On po wałach niebosiężnych płynął, jak my po drobnej świeży!...

 – Wiozą go!... Przestępcą, powiadają, jest!... A kto zacz – niewiadomo: może sam zatajony dla wszystkich Wielki Książę, a może i Ktoś większy... – szeptali znacząco mężczyźni.

 – Czy młody?... – pytały kobiety.

 – Ech, wy, sikory!... Zaraz was świerzbi!... Zobaczycie jutro!

 – Brodę ma białą do pasa, a nogi jak krab!...

 – Gdy jednem okiem patrzy w niebo, drugiem ziemię świdruje albo za sobą widzi!... żartowali.

 Kiedy nazajutrz porucznik Norin, wysłany z sześciu kozakami po pocztę i wygnańców, wszedł do więziennej izby na przystani, zauważył odrazu w kupce powstałych na jego przybycie mężczyzn wysmukłego, zgrabnego młodzieńca z czarnym podkręconym wąsem, w przystojne odzianego szaty. Domyślił się, że to ten właśnie, o którym krążyła legenda, i przystąpił doń z pewną nieśmiałością:

 – Czy to ty zwiesz się Beniowski?

 – Tak, to ja!...

 – A ktoś ty?...

 Beniowski błysnął oczami i milczał przez chwilę.

 – Żołnierz jestem. Niegdyś jenerał, dzisiaj niewolnik!... – odszepnął wreszcie cicho.

 Norin cofnął się i wyprostował bezwiednie i już go więcej nie pytał, nawet nie patrzał nań; kazał wszystkim zbierać rzeczy i siadać do łodzi, aby odpłynąć do miasta, do „Bolszija Ostroga”.

 – Czy tam zostaniemy? – spytał Beniowski.

 – Niewiadomo. Tam wam powiedzą, co z wami zrobią! Tego nie wie nikt, ino ten papier!...

 Uśmiechnął się i pokazał zesłańcom kopertę, zapieczętowaną wielką woskową pieczęcią.

 Wsiedli do trzech czółen, po dwóch wygnańców i po dwóch kozaków do każdego, i wolno, kołysząc się w chybotliwych stateczkach i omijając gęsto płynące kry, pomknęli wgórę rzeki. O parę stajań przecięły im drogę cztery bajdary, pełne ludzi odzianych w futra, wywrócone włosiem do góry.

 – Co słychać na świecie?... Skąd jedziecie!? – krzyczeli im zoddala, gdyż kozacy nie puszczali ich blisko, wołając: – Poszli precz!... Nie wolno z przestępcami rozmawiać!...

 – A oni kto są?...

 – Oni też są zesłańcy!...

 Łodzie nie oddalały się bynajmniej; przeciwnie, gdy pierwszy gniew i żarliwość straży przygasły, zbliżyły się nawet i płynęły chwilami burta o burtę.

 – Kto jesteście i skąd?

 – Baturin, pułkownik.

 – Czy nie z gwardji czasami?

 – Z gwardji! A co?

 – Znam cię, służyłem z tobą!... Serebrennikow Mikołaj, kapitan? Nie poznajesz mię?... Ha, ha!... Pewnie, żem się zmienił!

 – Więcej tu się takich znajdzie!...

 – Stiepanow Hipolit, kapitan...

 – Sofronow, sekretarz gubernjalny...

 – Skądżeś się między wojskowymi wziął?...

 – Ha!... Los!... Nie ja wziąłem się, aie mnie wzięli!...

 – Chwat!...

 – Któż jeszcze?

 – Kapitan Panow?...

 – Czy nie Paweł Afanasicz, ożeniony z Morozową?...

 – Właśnie!... Kto pyta?...

 – Swojak twój! Łobaczow!...

 – Grysza, tyżeś to!... Ot, gdzie los zgotował nam spotkanie!

 – Wola Boga!...

 – A gdzież Beniowski?...

 – Ten tam z czarnemi wąsami!...

 – Cuda o nim opowiadają!...

 – Głowacz!... Chłop łebski!...

 – Ach, gdyby was zostawiono w naszem mieście!...

 – To nas mogą wysłać jeszcze dalej?

 – A no tak!... Mogą was wywieźć do Niżnie-Kamczacka, do Wierchnie-Ostroga... na wyspy... Mogą osiedlić po ułusach!...

 – Czy tam gorzej?...

 – Rozumie się, że gorzej, chociaż i tu nie słodko... Głód, nędza, ucisk... Pracy żadnej, zarobków żadnych... pomocy znikąd!... Są tacy, co nieomal dwa tygodnie w miesiącu głodują... Szczęśliwy, który co dnia ciepłą strawę do gęby kładzie... Brud, robactwo... Chałupy, jak psie budy...

 – Taka was gromada i życia sobie nie umiecie urządzić?... – zauważył głośno Beniowski.

 – Ba, gromada!... Istotnie gromada, ale ten po wodę, a ten do łasa... Każdy swoją ino linję gnie, chce przewodzić! A są tacy, co rade idą przeciw wszystkim... Są zaprzańcy i judasze... Żyjemy we wsi zesłańczej pomieszani ze złodziejaszkami i rozbójnikami i władze obchodzą się z nami porówno...

 – Źle!...

 – Dość, dość!... Ruszajcie już!... Widać miasto!... Doniesie kto naczelnikowi!... Będzie mi wymawiał! – wolał na wygnańców Norin. – Powiedziałem, że dość!... Hej, chłopcy, odpędźcie ich... Wiosłami po łbach!

 – Już, już!... Jedziemy!... Bywajcie zdrowi... Starajcie się, żeby was zostawiono w mieście!... Pamiętajcie!

 Mała flotylla rozdzieliła się; kozacy żywiej popędzili wiosłami łodzie, a starzy wygnańcy pozwolili czarnym prądom unieść swoje napowrót wdół rzeki.

 – Winblath, co powiesz na to?... – spytał Beniowski towarzysza po polsku. – Zdaje się, że i ty znalazłeś jakiegoś krewniaka.

 – Nie krewniaka, ale rodaka... Julu Brondorp, Szwed... Cóż, kiedy czuję, że nas tu nie zostawią!...

 – Ach, ty kruku!... Nie zostawią zapewne, jak sami... nie zostaniemy!

 Wysadzono ich na ląd i poprowadzono do otoczonego palisadą więzienia, co stało naprzeciw wejścia do twierdzy. Tu długo musieli czekać przed bramą, zanim oficer wrócił od naczelnika i straż załatwiła wszystkie formalności.

 Gdy znaleźli się nareszcie sami w ciemnej, cuchnącej celi, słabo oświetlonej płomykiem tranowego kaganka, pułkownik Baturin przysiadł na rogu pryczy i zakrył ręką chudą, ascetyczną twarz.

 – Ha! Więc i tutaj mogą nas rozłączyć! A wtedy co?

 – Cicho, w korytarzu ktoś siedzi!... zauważył Stiepanow. – Zaraz się dowiem.

 Nachylił badylastą figurę i wsunął długi nos w wybite we drzwiach okienko.

 – Kto tam wzdycha? Przyjacielu, kto jesteś?

 Zamiast odpowiedzi cicho zadźwięczały łańcuchy.

 – Jakiś więzień nieszczęsny!... Hola, odezwij się... My też jesteśmy ludzie ścigani przez los... Jeżeli w naszej mocy dopomóc ci, uczynimy to; jeżeli ty możesz nam okazać usługę, zbliż się...

 – Nie mogę, jestem przykuty... mam kunę na szyi... ale jeżeli serca wasze są dostępne litości, błagam was imieniem Boga, przyślijcie mi jutro przez straż trochę chleba... i kropelkę wódki... – odrzekł głuchy, jakby z dna studni wychodzący głos.

 – Zacóż cię każą tak srogo, człowieku?

 – Nie wiem. Oskarżyli mię fałszywie źli sąsiedzi, nieprzyjaciele, zawistni współzawodnicy oskarżyli mię o sprzyjanie... Ochotinowi... Byłem poborcą podatków na wyspach Kurylskich, a zwę się Antoni Kuzniecow...

 – A któż jest ów Ochotin, powód twych cierpień?...

 Znowu usłyszeli brzęk łańcuchów.

 – Nie wiem... nie znam go... nic nie wiem... sił nie mam... nic, nic nie wiem... Nie znam go... do... niczego... się... nie przyznaję!... – rozległ się wreszcie po dłuższem milczeniu ochrypły, nawpół do jęku, nawpół do szczekania podobny szept.

 – Odłóżmy do jutra badanie; teraz sami musimy się naradzić. Zbliżcie się, abyśmy mogli rozmawiać pocichu!... – zaszeptał Baturin.

 Usiedli wkółko i, pochyliwszy ku sobie głowy, gwarzyli.

 – Widzi mi się, że sprawa Hoffmana i naszego figla z listem do Ochockiego gubernatora wcześniej, czy później się wyda. Hoffman przed śmiercią widocznie się wygadał, może nawet cały nasz plan rządowi odkrył. Nawet, gdyby szczęśliwym trafem nie wypłynęło narazie podrobienie listu, to nas mogą przez samo podejrzenie aresztować, badać, a następnie wysłać do kątów, skąd o połączonem działaniu mowy niema! A w pojedynkę nikt stąd nie uciecze!... mówi Baturin.

 – Chodzi więc niby o to, żeby nie dać się wysłać?... He? Cóż więc: będziemy się bronić czy jak!?... Co?... Trzeba mówić otwarcie!... – spytał posępnie Panow.

 – Jeżeli jest wyraźny na to rozkaz, to doprawdy nie widzę, jak możemy wykonaniu przeszkodzić! – zauważył Stiepanow.

 – Wszystko zależy od tutejszego naczelnika, w każdym razie on może nas zostawić w mieście do wiosny... dla wypoczynku!... Musimy się o to postarać! – zauważył Sofronow.

 – Ba, nic więcej ponadto nie potrzeba! dorzucił gorąco Baturin. – Żaden okręt tutaj już teraz nie przyjdzie. Wszyscy to mówią. Komunikacji morskiej z Ochockiem w zimie niema; droga lądowa trwa coś trzy miesiące. Mielibyśmy więc dosyć czasu do rozejrzenia się na miejscu i obmyślenia środków zaradczych...

 – Słusznie!... – zgodził się Panow. – Moglibyśmy zdobyć broń, przecież tu pewnie polują...

 – W tem sęk, jak trafić do naczelnika! Chyba, że ty go oczarujesz, Beniowski!?

 Wszyscy zwrócili oczy na młodego mężczyznę. Ten uśmiechnął się smutno.

 – Radbym z całej duszy, przyjaciele, ale pojęcia nie mam co to za persona. Ci nasi bracia, co tu siedzą już od kilku lat, nic do rzeczy mi nie wyznali. Zresztą może zachowali wstrzemięźliwość, nie wiedząc, kto zacz jesteśmy. Słuszna... Lecz te ich przezwiska naczelnika: despot, ciemiężyciel, okrutnik, nie są żadną wskazówką. Każdy na tym urzędzie względem nas musi być taki, inaczej rychło go napędzą... W srogich tu prawach ogólnych istota!... Lecz nie o to narazie chodzi!... Mylnie szukać u person podobnych cnoty, sprawiedliwości, albo innych dobrotliwych dowcipów i na nich swoje fortele budować... Tak sądzę, że oprzeć się należy na jakowemś ich upodobaniu, na skłonności ich przyrodzenia. Ale jakiej?... Nie mamy najmniejszego po temu pozoru, ani spraw miejscowych poznania! Musimy bez rozsądnej kalkulacji gotować się na wszelką okoliczność i brać, co ona przyniesie. A głównie wlot zgadując, zamierzenia jeden u drugiego, pomagać sobie wzajem niegnuśliwie... Socjeta wszelka nawet stadu wilków, daje wzmocnione rekursa, takoż pozwala przez mnogość swej wiolencji z płynnej rozmaitości okólnego żywota wcześniej, czy później wyłowić odpowiednie fortele! Dlatego, przyjaciele, proponuję położyć się niezwłocznie spać, abyśmy jutro, dobrze wywczasowani, odzyskali czujność słuchu, bystrość oczu, żywość myśli, zdolne wszystko postrzec, wszystko rozważyć i korzystać bez pośpiechu z wszelkiego przypadku...

 Oracja była przyjęta przychylnie i wygnańcy, ległszy pokotem na pryczy, usiłowali usnąć.

 – Ach, Beniowski, Beniowski!... Dokąd ty nas znowu prowadzisz? Ty nas poprowadzisz wprost na szafot!... – szeptał po polsku Winblath.

 – Śpij spokojnie, gdyż jesteś już na nim, przyjacielu! Jako żywo, nie wytrzymasz z twemi płucami, odbitemi kolbami adwersarzy, ani tutejszej długiej zimy, ani srogich mrozów, ani uderzeń knuta, na które zasłużyć tu łatwo, och łatwo, przyjacielu! Wszyscyśmy skazani na nie wcześniej czy później wszyscy, co pragniemy choćby cienia wolności!... A czy ty jej już nie pragniesz, czy jej już nie pragniesz, mężny majorze króla Karolusa?... Czy doprawdy gotów jesteś tu pozostać na wieki?... Nie chciałbyś już spotkać żony w miłym Sztokholmie?... Nie chciałbyś przy kuflu piwa pogawędzić z przyjaciółmi o sprawach publicznych?

 – I ty o to pytasz, złośliwcze!?... – bąknął niechętnie Szwed i odwrócił się twarzą od przyjaciela.

 

III.

 

 Nazajutrz rano otoczonych strażą wygnańców przeprowadzono przez bramę z drewnianą wieżą po zwodzonym moście na obszerny podwórzec forteczny do mieszkania naczelnika. Tam długo czekali w ciemnym przedpokoju, przysłuchując się głosom i skrzypom, dolatującym z głębi domu. Wreszcie drzwi od świetlicy otwarły się i na progu ukazał się Niłow w galowym, suto złotem szytym mundurze; za nim stał wyprostowany jak struna Norin.

 – Baczność!... – rozległa się komenda.

 Niłow zbliżył się do więźniów, uszykowanych w szereg po wojskowemu.

 – Kto jesteś?... – spytał pierwszego z prawej strony.

 – Baturin.

 – Żołnierz?

 – Tak. Pułkownik.

 – Dosyć. Następny!...

 – Beniowski...

 – Jenerał polski? Co?

 – Tak!...

 – Niegdyś hrabia!? Co?

 – Tak!...

 – Jakże się tu dostał? – spytał Niłow wymijająco w trzeciej osobie i zwrócił czerwony nos w stronę Norina.

 – Jeniec wojenny! – odpowiedział szybko Beniowski.

 – Aaa!... Mamy tu już takiego? Jakżeto go zwać? Zapomniałem!

 – Kazimierz Bielski, Wasza Wysoka Szlachetność! – podpowiedział Norin.

 – Tak, tak! Kazimierz Bielski!... Dosyć!... Następny!...

 – Winblath. Major szwedzki. Jeniec wojenny...

 Gdy tak wszystkich obszedł, znowu stanął Niłow pośrodku sieni, ogromny, posępny, na tle jasności bijącej z otwartych drzwi świetlicy, dotknął ręką siwiejącego wąsa i mruknął z lekkiem zająknięciem:

 – Tak!... Wszyscy więc byliście żołnierzami i nawet... oficerami!... Ale dla mnie teraz jesteście tylko krnąbrnemi i niewdzięcznemi dziećmi Jej Cesarskiej Mości, Miłościwej Pani Naszej Carowej Wszechrosji, przysłanemi tutaj z Jej rozkazu i woli na karę, pokutę i poprawę... Dlatego zapomnijcie raz na zawsze o waszej przeszłości, wyrzućcie z głowy pyszne myśli i szkodliwe filozofje, albowiem nie ścierpię ich!... Ułagodźcie zmącone dusze w pracy, w posłuszeństwie rozkazom przełożonych, w pilnem płaceniu podatków... A teraz idźcie do kancelarji, gdzie sekretarz Sudiejkin da wam szczegółową instrukcję waszych obowiązków i zachowania się!

 – Więc wszyscy zostajemy tutaj!? – zapytał nieostrożnie Panow.

 – Co?... Kto mówi?...

 Lecz wygnaniec już zamilkł, szarpnięty gwałtownie przez Beniowskiego za łokieć.

 – Ale, ale!... Gdzież znowu ten wasz Beniowski!? Który to mówił, że jest Beniowski? A to ty?! Dobrze!... Otóż raportował mi kapitan okrętu, że w czasie burzy, gdy on, raniony padającym masztem, utracił przytomność, miałeś objąć dowództwo statku i choć uczyniłeś to samowolnie, co nigdy na przyszłość dopuszczone być nie może, ale że zabiegami swemi ocaliłeś załogę, pocztę i majątek rządowy, więc wyrażam ci z tego powodu jednocześnie moją naganę i zadowolenie, oraz chwalę za dzielne spełnienie obowiązku... Sprawiaj się tak nadal, a nikt ci tu krzywdy nie zrobi, owszem pozyskasz życzliwość przełożonych i moją opiekę... A tylko słuchać musisz, musisz słuchać, to pamiętaj przedewszystkiem!

 Kiwnął głową, odwrócił się i odszedł, a Norin przymknął za nim drzwi do świetlicy.

 – Srogi samiec!... – bąknął Baturin, schodząc po stopniach ganeczka.

 – Ee!... Tak źle nie jest!... Straży już niema i wszyscy zostajemy tutaj!... – gadał wesoło Beniowski, rozglądając się chciwie po drewnianych obwarowaniach twierdzy. Oczy jego ślizgnęły się zkolei po domu naczelnika i spotkały się na krótką chwilę z parą innych błyszczących oczu, wyglądających przez szparę niedomkniętych drzwi kuchennych.

 Zatrzaśnięto je niezwłocznie, ale Beniowski się roześmiał i mrugnął znacząco na Stiepanowa.

 – Widziałeś?...

 – Ba!... Cała ich tam gromada i ładne...

 Beniowski nagle sposępniał i, kiwając głową na palisady fortecy, mruknął:

 – Rudera!...

 – W sam raz do tutejszego użytku... na strzały i kamienie kamczadałów!... – odrzekł Winblath.

 W kancelarji, która znajdowała się na tem samem podwórzu fortecznem, ale bliżej wejścia, znaleźli za jednym ze stołów jegomościa w czarnym, opiętym fraku z metalowemi guzami.

 Przeczytawszy list wręczony mu przez naczelnikowego ordynansa, podniósł do góry zwiędłą, zielonkawą twarz „biurowego szczura” i szepnął słodziuchno:

 – Dziękujcie, panowie, Bogu i za największe poczytajcie sobie szczęście, że miejscem waszego wygnania wyznaczono wam Kamczatkę, której naczelnik jest najlepszym, najlitościwszym, najdobrotliwszym, najwspaniałomyślniejszym, najtkliwszym, najszczodrzejszym na świecie człowiekiem. Ja go znam dobrze. Ja również jestem szlachcicem i pamiętajcie, że zostałem naznaczony na urząd sekretarza gubernjalnego ukazem, osobistym Jej Cesarskiej Mości, Wszech Pani Rosji, Wielkiej Księżny Moskiewskiej, Carowej Kazańskiej i Astrachańskiej, Władczyni Wszech Syberji oraz innych tysiąca imion! Czekam wakansu po Sergjuszu Mikołajewiczu Noswosiłowie, Rzeczywistym Radcy stanu, Sekretarzu gubernjalnym, urzędniku ósmej klasy..., którego obowiązki tymczasem pełnię... On tu rzadko przychodzi, ale ja w jego imieniu uczynię wszystko, co jest w mej mocy, aby złagodzić wasz los... Posłuchajcie więc przedewszystkiem instrukcji...

 Wyjął arkusz drukowany z pliki papierów i odczytał głosem nosowym, spoglądając znacząco na wygnańców po każdym okresie:

 „W dniu uwolnienia z pod straży wygnańcy zaopatrywani są ze składów rządowych w żywność na trzy dni, po upływie których obowiązani są sami myśleć o swojem utrzymaniu.”

 „Każdy dostaje z kancelarji rządowej muszkiet, grot oszczepu, funt prochu, cztery funty ołowiu, siekierę, kilka nożów, oraz różne narzędzia ciesielskie do zbudowania sobie chałupy.”

 „Wybór miejsca zamieszkania dowolny, byle nie bliżej jak 7 wiorst od miasta.”

 „Za otrzymaną broń i narzędzia wygnańcy obowiązani są w tymże roku pobrania wnieść do kasy rządowej 100 rubli futrami.”

 „Każdy wygnaniec obowiązany jest odrabiać przez jeden dzień w tygodniu wskazaną mu robotę rządową, aż po kres ustanowiony prawem.”

 „Żaden wygnaniec bez specjalnego pozwolenia naczelnika kraju nie ma prawa oddalać się ze swego mieszkania dłużej jak na dwadzieścia cztery godziny.”

 „Każdy wygnaniec prócz tego obowiązany jest płacić corocznie podatków do kancelarji miejscowej: sześć skórek sobolich, pięćdziesiąt skórek zajęczych, dwie skórki lisie i dwadzieścia cztery gronostajowe.”

 – Podpiszcie, że wam czytano!... A tutaj pokwitowanie z odbioru rzeczy!

 – A gdzież... one? – spytał Panów.

 – Dostaniecie w magazynie!...

 Pierwszy Baturin pochylił nad podanym papierem swoją szlachetną, posiwiałą głowę; po nim przystępowali inni koleją. Sudiejkin przyglądał im się z pod oka.

 – A co?... Nic trudnego!... A zawsze zysk, bo moglibyście i nic nie dostać!... Nieprawda?... Teraz idźcie z kozakiem, on wam drogę pokaże!...

 Długo czekano przed wielką drewnianą szopą, zanim odszukano magazyniera. Gdy wreszcie, brzęcząc wielkiemi kluczami, otworzył ciężkie wrzeciądze, znaleźli się w półciemnym składzie, gdzie leżały ułożone porządnie na pólkach, lub zawieszone na sznurach, słupach i hakach najrozmaitsze przedmioty, zaczynając od butów, ubiorów, różnokolorowych postawów sukna, a kończąc na broni. Było tego na kilkadziesiąt tysięcy rubli.

 Kozak i magazynier pilnie śledzili za rozglądającymi się po szopie wygnańcami.

 – Poco macie, panowie, się trudzić!... – zwrócił się do nich grzecznie Beniowski. – Pozwólcie nam samym wybrać, co wskazano. A ponieważ z dobrej broni na pewno upolujemy więcej, słusznie wam się należeć będzie od nas wdzięczność... Nie uchylamy się od niej, owszem, oto jest mały jej zadatek!... – dodał, wsuwając w rękę jednemu i drugiemu srebrnego rubla.

 Ci podrzucili je z wesołemi minami na dłoni i kiwnęli głowami.

 – Wybierajcie, jest, dzięki Bogu, z czego!...

 – A gdzież ryby? – zwrócił się do nich Panow, gdy narzędzia i broń już zostały odłożone na stronę.

 – Ryby?... Żadnych ryb tutaj niema!... Ależ w pokwitowaniu napisano wyraźnie: dziewięć funtów ryby suszonej na głowę, prowizja na trzy dni!...

 – Nic o tem nie wiemy. Ryb niema!... Trzeba chyba zwrócić się do kancelarji!

 – Ee!... Co wam tam po rybie!... Na wiosnę będzie jej w rzeczkach tak dużo, że rękami ją chwytać będziecie!... – odrzucił magazynowy. – A zresztą, idźcie do Sergjusza Mikołajewicza, może wam da, ale co innym, to on nic nie daje!

 – Cóż będziemy jeść!? – burzył się Panow, lecz przyjaciele ujęli go już pod ręce i, unosząc wydane skarby, opuścili pośpiesznie twierdzę.

 Za zwodzonym mostem czekała na nich gromadka wczoraj poznanych towarzyszy. Mieli z sobą sanki zaprzężone w sześć psów; położono na nich rzeczy nowoprzybyłych i, wesoło gwarząc, ruszyli wszyscy za miasto do wsi wygnańczej.

 

IV.

 

 Był to szereg nędznych, ponurych chałup, wyciągniętych luźnym sznurem wzdłuż drogi, ledwie oznaczonej na białych śniegach. Pośrodku wznosił się wielki budynek z pociemniałych od starości okrąglaków modrzewiowych, nakryty śpiczastym dachem z małym krzyżem na szczycie.

 Gdy osiedleńcy przeciągali przez wieś, z izb wychodziły kobiety brudne, obszarpane, w futrzanych kamczadalskich odzieżach, choć były między niemi i Europejki.

 Niektóre stawały na stopniach sionek i posępnie patrzały na idących, inne kryły się za nawpół otwarte drzwi.

 Poprzedzony saniami z ładunkiem błyszczącej broni pochód zatrzymał się przed trochę większym i trochę schludniejszym domkiem, na którego małym ganeczku stał wysoki mężczyzna w reniferowej szubie i futrzanej uszastej czapce. Długa złota siwiejąca już broda spływała mu na piersi, a duże, błękitne marzycielskie, zwilżone łzami oczy patrzały dobrotliwie na zbliżających się wygnańców.

 – Witam was, męczennicy!... – rzekł niskim, dźwięcznym głosem, obnażając głowę.

 – Kto to?... – spytał Beniowski.

 – To Chruszczow, nasz starosta!

 – Chruszczów, Jeronim Antonowicz?... powtórzy Baturin, przepychając się przez tłum. – Tyżeś to, książę? Nie poznajesz mię?...

 Chruszczów pilnie wpatrzył się w twarz mówiącego i potrząsnął głową.

 – Nie, nie poznaję!... Któż pan jesteś?...

 – Oficer z twego pułku... Ten sam, co cię niegdyś aresztował... Baturin!...

 – Baturin?... Aha, przypominam sobie!... Jakżeś się tu dostał?...

 Baturin uśmiechnął się z przymusem.

 – Los!... Poczęści... Nie mogłem zapomnieć was... Gdyśmy wtedy u was... byli... A następnie... tej chwili, gdy nad wami łamano szpadę... na... placu.

 – Bracie mój... i duszo powołana!... – szepnął Chruszczow.

 Pochylił się nagle ze stopni, objął wygnańca za ramiona i ucałował w usta; poczem, trzymając go za ręce, powiódł w głąb mieszkania. Wzruszeni wygnańcy tłumnie poszli za nimi, stukając po schodkach przemarzłem obuwiem i dzwoniąc wnoszoną do sionki bronią.

 W obszernej izbie było prawie ciemno, gdyż małe okienka, grubym przysłonięte lodem, rozświetlały siwem światłem ledwie podoknia i najbliższe im części ław oraz długiego stołu; reszta tonęła w brunatnym mroku. To też, gdy weszli, stojąca koło komina młoda Kamczadalka postawiła natychmiast na pełen żaru trzon komina kilka świeżych łup, od których wionęła z trzaskiem, z pryskaniem skier po wszech kątach żywa jasność.

 Beniowski ciekawie rozglądał się wkoło, ale nic nie dojrzał godnego uwagi, gdyż na gołych, okopconych ścianach nie było nic prócz wiszących w kącie na drewnianych hakach nędznych kamczadalskich pułapek na drobnego zwierza, oraz paru starych, mocno wyłatanych, skórzanytch świt, czapek, suszących się łyczaków i kierpci. W głębi mieściła się łożnica gospodarza, sądząc z zasuniętej nad nią irchowej zasłony z metalowemi brzękadłami, a w drugim rogu, naprzeciw pod obrazem głowy Chrystusa w cierniowej koronie, widniała podobna zasłona ze starej, wypłowiałej, niegdyś żółtej kitajki.

 Uderzył Beniowskiego zupełny brak oręża.

 Podaj herbatę, Alajdo!... – zwrócił się gospodarz do Kamczadalki. – Siadajcie, mili goście! – prosił, przysuwając ławy do zionącego szkarłatną łuną komina.

 Obsiedli kołem ten komin cudaczny, zrobiony z ogromnego dziuplastego pnia, pokrytego wewnątrz grubą glinianą polepą. Zwiesili głowy i umilkli, a ztyłu poza nimi stali również w milczeniu starzy, dawniejsi wygnańcy.

 – Tak!... Więc to tak!?... – szepnął wreszcie, zgięty w pałąk, zapatrzony w ogień Stiepanow.

 – Napijcie się przedewszystkiem wódki. Sam ja nie piję, ale rozumiem, że po przebytych trudach podróży i po tak smutnem spotkaniu potrzebujecie pokrzepienia... i wesołości... powiedział gospodarz, zbliżając się z flaszą i czarką do przybyłych.

 Alajda, trzymając oburącz za obłączkę wielki miedziany czajnik, napełniała herbatą rozstawione na stole drewniane, gliniane i metalowe kubki. Dwie inne kobiety, stare i brzydkie, Rosjanki, które z innych chat przed chwilą przybyły jej do pomocy, wykładały rybę uwarzoną z ogromnego kotła na drewniany półmisek.

 Wódka i pożywienie rozwiązały języki.

 – Dużo was?...

 – O, dużo! W tej tu osadzie dwudziestu trzech mężczyzn i trzydzieści kobiet, a w całym kraju w Wierchnim, w Niżnie-Kamczacku i po ułusach rozrzucono wiele takich osad... Ale ta jest największa i najbogatsza...

 – Najbogatsza?... – powtórzył przeciągle Stiepanow.

 – No tak, my przynajmniej domy mamy; inni mieszkają w wykopanych w ziemi jamach, albo razem z Kamczadalami.

 – I jakże się to dzieje? Tylu was dzielnych ludzi! Dookoła takie bogactwa, lasy, rzeki ryb pełne, góry, gdzie są pewnie kruszce?... W puszczach moc, powiadają, zwierza?... A wy – biedni? – pytał Beniowski.

 – Ha! – roześmiał się Grzegorz Łobaczow.

 – Jak to widać, żeś cudzoziemiec. Nam nic nie wolno, nic!... Myśmy pozbawieni praw stanu i własności... Zapomniałeś pewnie, bracie, co ci czytano w wyroku.

 – Żadnego mi wyroku nie czytano!...

 – O, to nic nie znaczy... Ale każdy, który się tu dostał, traci wszelkie prawa... Pierwszy lepszy pachołek, kozak albo żołnierz może mu wszystko odebrać...

 – Urzędnicy uważają nas za swoich niewolników... Każde ich słowo jest dla nas prawem i rozkazem!

 – Życia nawet nie jesteśmy pewni...

 – Nie mamy prawa się skarżyć na nic i na nikogo!...

 – Ani świadczyć w sądzie!...

 – Ani obcować z kimkolwiek...

 – Wiernemu poddanemu nie wolno nas przyjąć w dom, a Boże uchowaj wyrazić współczucie!...

 – A jednak... – zaczął Beniowski.

 – Tak, tak!... Są nawet tacy, co się podorabiali... Mieszkają w mieście, mają gospodarstwo, sprzęty... Ale to wszystko z łaski władzy... Jutro może się zmienić wszystko... Znajdują się wśród nas nędznicy, nędzniejsi od najgorszych zbrodniarzy, ale którym dobrze!...

 – A jednak... – powtórzył z uporem Beniowski. – Pamiętam, że raz... nad rzeką Om zaskoczyła nam drogę kupa ludzi zbrojnych, myśliwców... Zbliżyli się z lufami samopałów, skierowanemi na nas, prosząc nibyto pokornie, żebyśmy nie pogardzili ich ubogą gościną... I chociaż nasz komendant miał dwudziestu czterech muszkietników, musiał się zgodzić, gdyż ich było zgórą sześćdziesięciu... Chłop w chłopa jak dęby, odziani w futra i skóry, ale dostatnio, rynsztunek też mieli przyzwoity... To też, jak się okazało, byli wygnance...

 Zapanowało ciężkie milczenie.

 – Pozwolicie, że naleję wam, przezacny gościu... Widzę, że wypróżniliście już swoją czarkę!... – zwrócił się do Beniowskiego gospodarz, pochylając się nad nim i znacząco ściskając go palcami za ramię.

 – Jakiż koniec? – zapytał któryś ze słuchaczów.

 – Bardzo pospolity! – roześmiał się Baturin. – Wypili naszą wódkę, zjedli galety, zabrali proch i muszkiety naszej straży, i po trzech dniach puścili nas wolno.

 – I odeszliście?...

 – Właściwie oni odeszli; przyszedł pogłos, że wojewoda Aczyński ciągnie na nich z Birussami i Sahalami, odbieżali więc nas, porzuciwszy wraz z końmi w swoich łubianych, zasypanych śniegiem budach...

 – Otóż to!... To samo i tutaj! Kamczadale, Korjacy, Czukcze, wszyscy gotowi bić – zabić każdego, kto biały... Nie rozróżniają, czy rządowy, czy wygnaniec... Każdy z nas dla nich wróg!...

 Beniowski już się więcej nie odzywał. Wodził uważnym wzrokiem po nowych twarzach, ale najpilniej przyglądał się gospodarzowi, gdy widział, że ten na niego nie patrzy.

 Długo jeszcze gawędzili, gryząc cedrowe orzeszki, opowiadali sobie przygody z podróży, zdarzenia z pobytu w więzieniach na Syberji, na Kamczatce, oraz dawne wspomnienia dawnego świetnego życia.

 W miarę jak zapadał wieczór, zbierało się coraz więcej wygnańców; wracali z pracy w lesie, z nad jezior, gdzie zarzucali sieci, z miasta, gdzie pokończyli rządową pańszczyznę. Izba wypełniła się po brzegi; w ciemnych kątach zamajaczyły złowrogie twarze z piętnami na czołach i policzkach, z wyszarpniętemi przez kata nozdrzami. Zaduch od sprzałych skór, zjełczałego tranu, starych, przepoconych onuczy stał się nieznośny.

 Rozmowy rozstrzelały się i cichły.

 Wtedy Chruszczów wniósł, aby ci, co mają obszerniejsze mieszkania, zaprosili przybyłych do siebie na przeciąg czasu, potrzebny im do wybudowania sobie chat.

 – Z radością gościłbym was wszystkich, ale szczupłość miejsca staje temu na przeszkodzie!... Jak sądzicie: ilu z was mogłoby się tu pomieścić!?

 – Nigdy w życiu nie zgodzimy się na to!... Każdy z nas też pragnie mieć u siebie choć jezdnego gościa, choć na jedną noc protestowali starsi wygnańcy.

 – Oddajcie więc wasze kłopoty z nami losowi i rozegrajcie nas w loterję! – zwrócił się do nich z uśmiechem Baturin. – Proponuję jednak, aby wyłączyć z tej gry jenerała Beniowskiego; należy mu pozostać tutaj, u kochanego waszego starosty, nietylko z rangi, lecz i dla świeżo zabliźnionych, uporczywych ran, które lekarz zabronił narażać na chłodne powiewy nocy...

 – Przepraszam... – zaczął Beniowski, lecz Baturin rzucił mu bystre porozumiewawcze spojrzenie.

 – Niezmiernie rad będę, jenerale, jeżeli zgodzisz się uczynić mi ten zaszczyt! prosił Chruszczów.

 Wszczął się gwar, ruch, zaproszenia, umowy, uściski. Po niedługiej chwili izba opróżniła się i Chruszczów z Beniowskim pozostali sami; Alajda wyszła do śpiżarni po futra na posłanie dla gościa.

 – Dlaczego książę ścisnął mię wówczas za ramię?... – spytał nagle półgłosem Beniowski.

 – Wydało mi się, że, nie znając naszych praw i obyczajów, gotów pan jakiem nieostrożnem słowem narazić nietylko siebie, ale i nas wszystkich na wielkie niebezpieczeństwo. Nie należy kusić ludzi słabych i nieszczęśliwych. Ze źle zrozumianych słów pana mógłby jaki ciemny umysł wywnioskować, jako że ich skłaniasz do buntu i nawet napaści zbrojnej na władze, coby zaraz doszło do uszu niepowołanych. Z czego niebawem skorzystaliby urzędnicy i kozactwo miejscowe, aby zawładnąć tą szczyptą lichego naszego majątku, jaki widziałeś. Wtrąconoby nas wszystkich do więzienia, poddano śledztwu i okrutnym katuszom dla wykazania wielkiej pilności w sprawowaniu obowiązków i wierności monarsze z jednej strony, a z drugiej...

 – A gdyb... – zaczął Beniowski, lecz przerwał, gdyż weszła Alajda z naręczem oszronionych skór.

 – Możesz pan mówić dalej bez lęku! Poczciwe to i oddane mi zupełnie stworzenie. W dodatku nie rozumie ani słowa po rosyjsku.

 – Wolę to ostatnie... w myśl przestrogi waszej, miłościwy książę!... – uśmiechnął się Beniowski.

 – Zapewne, zapewne!... – powtórzył w zamyśleniu Chruszczow.

 Przysunął gościowi bliżej zydel przed komin i dorzucił na dogasający ogień parę nowych szczap.

 – A więc słucham.

 – A gdyby tak było, gdybym istotnie zamierzał to, o co pan nie chciał, aby mię posądzono!... powtórzył Beniowski, patrząc bystro na gospodarza.  Ten nie ruszył się, nie zmienił na twarzy, nawet oczu ku niemu nie zwrócił; jeno broda mu zlekka zadrżała.

 – Więc co?... Napad?...

 – Nie! Ucieczkę...

 I przysunąwszy się bliżej ku niemu, Beniowski szybko i zwięźle opowiadał mu o sprzysiężeniu utworzonem przez jego towarzyszy jeszcze w Jakucku, o ich zamiarze zawładnięcia statkiem w Ochocku, o nagłej śmierci jednego ze spiskowców, lekarza Hoffmana, o śladach spisku, znalezionych przez władze w papierach nieboszczyka, o liście gubernatora, wysłanym estafetą do naczelnika Ochocka z rozkazem aresztowania i zatrzymania spiskowców, o wykradzeniu listu tego przez niego w drodze u pijanego kozaka i zamienieniu go na inny, polecający co rychlej wysłać wygnańców dalej do Kamczatki, oraz czynić im wszelkie ulgi w podróży i na miejscu.

 – Udało się. Jesteśmy... Być może nawet, że łaskawe przyjęcie Nilowa jest też skutkiem tych zmyślonych rekomendacyj...

 – I pan mi to wszystko mówi, nie znając mię wcale? – przerwał mu z przykrym uśmiechem Chruszczów. – Czy pan wie, że mi nie wolno wiedzieć nawet o tem, że jeżeli natychmiast nie doniosę tego, co usłyszałem, zostanę skazany narówni z wami na katusze. Ale... co gorzej, że prawo obiecuje zdrajcę za donos obdarzyć... wolnością, prawem powrotu do kraju... Czy pan wie o tem, czy pan wie? Co?

 Wstał i przeszedł się kilka kroków w szkarłatnym blasku ognia; Beniowski nie spuszczał zeń oczu.

 – Tak, ja wiem to wszystko!... – rzekł wreszcie głosem twardym. Ale wiem też z kim mówię!

 – Od pierwszych lat przybycia tutaj myślałem o tem i nic nie mogłem wymyślić!... Odchodzą stąd wprawdzie kilka razy do roku okręty kupieckie na wyspy Aleutskie, Kurylskie i dalej dla handlu, dla polowania na morsy, bobry, koty, dla połowu ryb a głównie... dla rozboju, ale są one zawsze pilnie strzeżone przez zbrojną załogę tutejszą, uważającą nas za swoich poddanych, za swoją własność, obsadzone przez kozaków i żołnierzy i dla nas wprost niedostępne... Ach, gdyby mieć okręt, rozpiąć żagle, odpłynąć stąd, roztopić się w błękitach wody i nieba... Odejść, porzucić na zawsze tę ziemię krwi, zbrodni, ucisku i gdzieś daleko wśród ciepłych oceanów pod nowem niebem, na błogosławionej wyspie niepokalanej tchnieniem ludzkiem zamieszkać, aby zacząć tam żyć odnowa życiem Chrystusowem, życiem zgody i miłości... – szeptał sam do siebie, chodząc cichemi krokami po izbie, wreszcie stanął i umilkł. I ogień tylko trzaskał, odrzucając daleko rubinowe węgle.

 – Więc cóż!?... Więc tak... ma pozostać wszystko po dawnemu? – spytał surowo Beniowski.

 – Nie wiem. Nawet gdyby się dostać na statek, zabrać go, nie obyłoby się bez walki, bez rozlewu krwi, zabójstwa, utworzenia nowej władzy... a ja... nie mogę, nie znoszę tego... od tego aż tu uciekłem... za to tu jestem...

 Beniowski spojrzał na księcia z pod oka.

 – A gdyby... wybudować własnoręcznie okręt! – rzucił z niechcenia.

 Chruszczów zatrzymał się.

 – Senne marzenie!... Niema zresztą czasu, na wiosnę przyjdą statki z Ochocka, przywiozą pocztę i wszystko się wyda!...

 – Racja!...

 – Zresztą o wiele wcześniej wydaliby was właśni nasi bracia wygnańcy... Trzeba znać tych ludzi słabych, ciemnych, niewytrwałych, zdolnych jeno do zapalnych postanowień i gwałtownych czynów, ale wcale nie umiejących wykonywać planów potrzebujących czasu, cierpliwości, ostrożności... Przyziemni nieszczęśliwcy, pełni zawiści, podejrzliwości, chciwości... często źli głupcy, nad którymi się można jeno litować... Sami obaczycie!

 Było już późno; ogień dopalił się. Alajda dawno już spała za irchową zasłoną.

 – Czas już spocząć, przyjacielu!... Znużona myśl nie da dzisiaj dobrej rady... Nawet nie wiem, czy wogóle ją znaleźć może!? Położenie wasze, wyznaję, że ciężkie jest i prawie bez wyjścia...

 – Takich niema!... – uśmiechnął się Beniowski.

 – Dałby Bóg, dałby Bóg!... – powtórzył kilkakroć Chruszczow i z namaszczeniem zrobił znak krzyża na piersiach.

 

V.

 

 Nazajutrz o świtaniu usłyszał Beniowski, jak z łożnicy zeskoczyła bosemi nogami Alajda, jak podbiegła do komina i, mocno dmuchając, nieciła wygasły przez noc ogień.

 Poczem wstał Chruszczów i oboje, stąpając na palcach, szepcząc półgłosem, aby nie obudzić gościa, krzątali się po domu.

 Rychło podniósł się i Beniowski.

 – Wcześnie. Wypoczęlibyście jeszcze trochę, zanimby kobieta zwarzyła śniadanie. Ja bo muszę do miasta zdążyć przed słońcem, aby, jako starosta, zdać sprawę w Zarządzie, wysłuchać rozkazów, rozdać roboty. Co tydzień inna partja naszych pełni służbę; porządkujemy ulice, śnieg obmiatamy z dachów, rozkopujemy zaspy koło rządowych budynków, czyścimy doły ustępowe. Pracy jest dużo i ciężkiej. A oprócz tego wiele innej dodają urzędnicy, oficerstwo, nawet prości kozacy. Trudno odmówić, bo zawsze potem dokuczą! – gadał gospodarz, sadzając gościa i siadając sam do śniadania.

 – Twardy klimat, mrozy okrutne, ale najgorsze są nieustanne morskie zawieje!...

 – I nie tyle, myślę, od szerokości geograficznej miejsca, co od bliskości lodowatych fluktów... – wtrącił Beniowski.

 Mówili o rozmaitych rzeczach, unikając starannie najmniejszego napomknienia na wczorajszą rozmowę.

 Dopiero przed samem wyjściem Chruszczów, już odziany w czapkę uszastą i szubę, zbliżył się do kitajczanej zasłony, wiszącej pod obrazem Chrystusa, i, zsuwając ją wbok po sznurze, rzekł:

 – Oto moje największe bogactwo!

 Beniowski spostrzegł w niewielkiej niszy kilka półek, szczelnie zastawionych książkami, wstał więc i zbliżył się pełen ciekawości i zachwytu.

 – Bo prócz porządkowania śmietników, – dodał ze smutną ironją, – mam obowiązek rozmaitym damom tutejszym czytać od czasu do czasu „Szkołę Świętości”, „Biedną Lizę”, albo tłumaczyć jaką powieść francuską... Jedyne to źródło moich skromnych dochodów.

 – Co widzę: wojaż Ansona!... – ucieszył się Beniowski, czytając bystrym wzrokiem nagłówki na grzbietach foljałów.

 – Ach, tak!... Nieszczęsny wojaż!... Co nocy nieprzespanych kosztowała mię sama wyspa „Tynian”!... Jakże bardzo chciałbym być jej królem! – westchnął pół smutno, pół żartobliwie Chruszczów.

 Beniowski wyciągnął rękę po książkę.

 – O, i mapy są!... Pysznie!... O nie właśnie chodziło!

 – Są lepsze w kancelarji i dostać je można!...

 – Więc książę się zgadza?...

 – Pogadamy o tem po powrocie z miasta!...

 Beniowski włożył czapkę oraz futro aby odprowadzić go trochę.

 Żywa, płomienista zorza poranna prześwieć cała przez osędziały od szronu las. Dalej ku północy nad puszczą wznosiły się wysoko w błękitach gorejące szkarłatem czuby gór. Ku morzu zaś otwierała się mroźna, blada, zamglona otchłań.

 W wiosce już nie spano; ze wszystkich kominów kurzyło się i rozlegały się ostro w twardem powietrzu głosy ludzi, skrzyp sani i poszczekiwanie psów. Gromadka wygnańców z łopatami i siekierami przyłączyła się rychło do Chruszczowa. Beniowski porzucił ich na skręcie, wrócił do wioski i przedewszystkiem obszedł, obejrzał uważnie osiedle, gdzie chwilowo zamieszkał. Był to mały, dość dobrze zaopatrzony na zimę domek; sągi przygotowanego na opał drzewa stały na zadworku, stosy lodu do topienia na wodę błyszczały pod ścianą jak kryształ w promieniach wschodzącego słońca.

 Alajda w krótkim kaftaniku, z gołą głową, wyskoczyła z sionki z nożem w ręku i, rzuciwszy figlarne spojrzenie i zagadkowy uśmiech młodemu gościowi, jęła szybko łupać kawałkami lód do trzymanego w ręku wiadra.

 Beniowski poprawił czapkę i po krótkiem wahaniu zawrócił do wioski, aby odszukać Baturina. Niedługo potem sześciu przyjezdnych spiskowców siedziało wśród zaśnieżonego lasu na pniu zwalonego drzewa i naradzało się, co dalej czynić?

 – Żle się stało, że Beniowski mu powiedział. Przedewszystkiem nie miał prawa; po drugie on nas zdradzi... Obaczycie, że za chwilę będą tu kozacy!... Ale ja się żywcem nie dam!... – wybuchnął Stiepanow.

 – Skądże taka pewność!? Przeciwnie, jestem przekonany, że się do nas przyłączy i bardzo nam dopomoże!... – odpowiedział sucho Beniowski.

 – Wiecie co, zamiast się kłócić i trapić podejrzeniami, udajmy się lepiej zaraz do miasta. Przedewszystkiem mamy obowiązek przedstawić się sekretarzowi i komendantowi, po drugie poznamy zaraz z nastroju, co się święci... A może i zajęcie jakie znajdziemy... – radził pojednawczo Baturin.

 Poparli go Panow i Sofronow; Winblath poglądał wyczekująco na Beniowskiego; jeden Stiepanow z miejsca zapalczywie oświadczył, że nie ma wcale zamiaru iść naprzeciw zgubie, że woli zostać tutaj, bliżej lasu.

 Przy wejściu do miasteczka spotkali gromadkę wygnańców, rozkopujących zaspy nawiane przez onegdajszy wicher i spychających śnieg na brzeg drogi. Chruszczowa nie było z nimi. Wezwano go do naczelnika, a poco? niewiadomo.

 Na ulicy uderzył ich dziwny ruch; spotkali ront żołnierzy, a nieco dalej oddział kozaków, kierujący się do twierdzy.

 – Dziwna rzecz!... – mruczał Panów. – Czyżby tu codzień odbywały się takie manewry?

 – Słuchaj, Beniowski, czy nie lepiej wstrzymać się z wizytą, zaczekać na Chruszczowa i dowiedzieć się, co to wszystko znaczy?

 – Wiecie co? Idźcie wy wszyscy do towarzyszy, pomóżcie im skończyć wcześniej pracę i wracajcie natychmiast do wioski... Pójdę sam na zwiady, a gdy tylko spostrzegę coś podejrzanego, przybiegnę do was. Wtedy broń do ręki i w las, będziemy się przedzierać do Czukczów!... – postanowił nagle Beniowski.

 Zrobili, co kazał.

 Sam on zaczepił przechodzącego kozaka, spytał go, gdzie mieszka sekretarz Nowosiłow, i poszedł w tym kierunku, bacznie oglądając ulice.

 W głębi niewielkiego, otoczonego parkanem podwórza stał obszerny dom, nakryty spiczastym dachem. Pośrodku miał mały ganeczek z okapem na filarkach, a po obu stronach po dwa duże okna, przykryte lodowemi taflami.

 Gdy Beniowski już wstępował na schodki ganeczka, z za węgła ukazał się piętnowany na obu policzkach niewolnik i szorstko zapytał:

 – A dokąd to?...

 – Do sekretarza kancelarji...

 – Pan teraz gości ma. Od kuchni idź i tam zaczekaj! Nie wiesz drogi?... Tędy leziesz!?...

 Beniowski zamyślił się.

 – Miły człowieku!... – rzekł, wyjmując grosz. – Ja pójdę już tędy, a ty idź przez kuchnię i powiedz panu, że wygnańcy, którzy wczoraj przybyli, chcą mu złożyć swe uszanowanie!...

 – Ech, nie znasz ty tutejszych porządków... Pójść, to pójdę, dlaczego1 nie!? Ale może ci tęgo za to wlecieć!...

 Beniowski nacisnął ostrożnie klamkę żelazną i wszedł do niewielkiego przedpokoju. Parę futer wisiało na wieszadłach; zdjął więc swoją szubę, powiesił ją skromnie w przeciwnym kącie i został w granatowym sukiennym półwojskowym żupanie, który starannie przechowywał całą drogę i dowiózł aż tutaj w całości. Poczekał czas jakiś, lecz nie słysząc żadnego głosu, ani widząc ruchu w głębi domu, uchylił cicho drzwi na prawo.

 W dużej świetlicy, wysłanej futrzanemi kobiercami, siedziało dwóch panów, opierając się łokciami na stole; nie ruszyli się i nie zmienili położenia, choć drzwi zlekka skrzypnęły, tak byli jakąś sprawą zajęci. Beniowski przestąpił próg i wyprostował się tuż u odrzwi.

 Teraz widział wybornie, że grali w szachy, a bystry wzrok pozwalał mu nawet z tej odległości śledzić za posunięciami. Siedzący tyłem do niego chudy, kościsty jegomość w kozackim czekmeniu grał źle, ale mimo to wygrywał. Jego przeciwnik, gruby, okrągły jak dynia, owinięty niedbale żółto-czerwonym kwiecistym szlafrokiem, sapał, pocił się i zdradzał zły humor. Gra widocznie dobiegała do niepomyślnego dlań końca. Beniowski chrząknął.

 – Kto tam?

 – Beniowski jestem! Wygnaniec... wczoraj przybyłem. Pośpieszam do Waszej Szlachetności z pokornem pytaniem, kiedy raczy przyjąć wyrazy szacunku ode mnie i towarzyszów moich, czekających na ulicy...

 – Dobrze, niech jeszcze poczekają!... Znowu zapanowało milczenie, przerywane jedynie stukaniem szachów i sapaniem zapaśników.

 – Ech!... Przegrałem!... – mruknął wreszcie gruby, odsuwając się z niechęcią od szachownicy.

 – Jeszcze tutaj możecie uciec, Sergjuszu Nikołajewiczu!... – pocieszał go przeciwnik.

 – To już nie pomoże!... A ty co ślepia wytrzeszczasz?... Czy może znasz się na tej grze, durniu!? – zwrócił się niespodzianie do Beniowskiego.

 – Może i podtrzymam się w nią cokolwiek!

 – Ha!... Podtrzymasz się, patrzcie go!... Że okręt wyratował, to myśli, że wszystko umie... Dobrze, jak wygrasz, to dostaniesz pięćdziesiąt rublów, ale jak przegrasz, to co?... Co dostaniesz?... Dostaniesz to, co łaskawie Nikandr Gawryłowicz ci naznaczy! Zgoda, co?

 Chudy jegomość w kozackim czekmeniu wyszczerzył wilcze zęby w rozkosznym uśmiechu.

 – Przegrać łatwo; w samej przegranej jest już kara – odparł śmiało Beniowski. – Ale ja nie widzę, żeby szczęście i teraz całkiem już odwróciło się od Waszej Szlachetności...

 – Patrzcie go! szczęście nie całkiem odwróciło się od Mojej Szlachetności!... Trzecią partję przegrywam, a on mówi, że szczęście nie całkiem odwróciło się... Hę!... Cóż wy na to, komendancie!?... Pokażcie mu, gdzie raki zimują!... Już ja postaram się, żeby mu to nie uszło na sucho!... Ile zechcecie, tyle wlepić każę!

 – Nie wiem, czy wypada grać, przecież to wygnaniec, przestępca... Prawo przeć zabrania obcować z przestępcami!...

 – Głupstwo. Obcować, to znaczy gadać, rozprawiać... I słusznie, bo wtedy można się od nich występnym duchem niepostrzeżenie zarazić, ale grać w szachy można bez gadania... Jeżeli wy, Nikandrze Gawryłowiczu, się nie zgodzicie, to ja też nie gram dalej i będzie nierozegrana... A jeszcze przecie nie koniec! Na mnie kolej i mam posunięcie! Wszak ja mogę, kogo chcę, swoim zastępcą naznaczyć, nawet na to jedno posunięcie!... Co, może nie!?...

 Komendant kiwał głową, spoglądając niespokojnie na swoją partję.

 – Jaka nierozegrana?... Co gada ten tu gbur!? Głowę wam zawrócił! Widać, jak na dłoni, że moja!... Grzech wam, Sergjuszu Nikołajewiczu, tak mię krzywdzić!...

 – Żadnej krzywdy nie widzę!... Jeżeli naprawdę wygrana, to z każdym, a jeżeli nie... to znaczy jest w tem fałsz!... Wygrałeś podejściem!... Nie płacę!...

 Kozak szarpnął obwisłego wąsa, spojrzał groźnie na stojącego nieopodal Beniowskiego i kiwnął głową.

 – Niech więc siada, ale tylko raz!

 Sekretarz podniósł się z miejsca i, stanąwszy nad graczami, nucił przez nos:

 

Oj, Duka, Duka, Duka, Duka...

Kto do ciebie w okieneczko stuka!?

To, mamuchno, kot, kot...

Skoczył sobie w ogródeczku na plot...

 

Oj, Duka, Duka, Duka...

A kto tam w twej izdebce stuka?

A to ten kot, niecnota,

Skoczył mi na poduszkę z płota!

Ach, niecnota, niecnota!...

Jak łóżkiem on chrobota.

............

 

 Za trzeciem posunięciem Beniowski podstawił do zabicia królowej ostatniego swego konia, poczem laufrem zaszachował nieprzyjacielskiego króla, odsłaniając jednocześnie tym ruchem królowę przeciwnika na atak swej wieży. Królowa została w ten sposób wzięta, a po kilku jeszcze posunięciach partja Nikandra Gawryłowicza przegrana. Długo w nią kozak nie wierzył, przypatrywał się, mrużąc to jedno oko, to drugie, przechylając głowę to na tę, to na tamtą stronę; przestawiał figury, przymierzał, wreszcie ręce ze zdumieniem rozłożył, wzdychając...

 – Prawda!... Mat!... Ale doprawdy nie wiem, jak się to stało!... Jakaś w tem sztuka!... To nie może być... to nieczysta sprawa!

 – Ha, ha, ha! Nieczysta sprawa?... Dlatego, żeś przegrał?... hę!? Pewnie, że sztuka – sztuka rozumu, kunszt! – śmiał się sekretarz. – Ładny konik! Nie bądź chciwy i łapczywy!... Co!? Zgrabnie!? Pięćset rubelków moje!... Bardzo proszę!... Nóżki na stół!... Ty, Beniowski, zarobiłeś swoje pięćdziesiąt!... Nie bój się, te pięćdziesiąt płacę, ale nie mów nic, bo ci nie wolno! Pamiętaj! Ale wódki i herbaty możesz się napić!... Hej, Agafja, podaj kubek gościowi!...

 Klasnął w ręce i zaraz cicho wsunęła się do pokoju piękna blondyna w haftowanym srebrem sarafanie z sznurem korali na białej szyi. Szła z opuszczonemi powiekami i gorący rumieniec zalewał jej twarz w miarę, jak się zbliżała ku mężczyznom. Beniowski dostrzegł zdradzieckie sine piętna na jej czole, wyglądające z pod wysadzanej rubinami opaski. Domyślił się, że ma przed sobą niewolnicę-wygnankę i ukradkiem spojrzał na grubego sekretarza. Ten udawał, że nie widzi zmieszania swojej gospodyni i, dzwoniąc wypłacanemi mu przez komendanta monetami, wołał:

 – Chytra bestja, ten Beniowski... niema co! Ale tak mu się dać złapać!... Ho, ho! Trzeba być ostatecznem cielęciem... Naczelnik pęknie ze śmiechu, gdy mu to jutro opowiem!...

 – Cóż?... Ja grałem szczerze, z dobrą wiarą!... Nie trudno podejść uczciwego człowieka!... – bronił się chmurnie kozak.

 – To może jeszcze raz spróbujemy, Nikandrze Gawryłowiczu? Co? Co myślisz o tem, Beniowski? Masz swoje pięćdziesiąt, ale jak przegrasz, to je zwrócisz z naddatkiem... Rozumiesz?!

 Beniowski milczał i monety nie tykał.

 – Ha, zgoda!... Zagramy raz jeszcze... – zdecydował się wreszcie kozak, z nietajoną żałością spoglądający na swoje pieniądze, dzwoniące w rękach sekretarza. – Tylko warunek: żadnych poprawek; co z wozu spadło, to przepadło!...

 – Słyszałeś, Beniowski: co z wozu spadło, to przepadło... Pamiętaj więc, a będziesz miał drugie pięćdziesiąt rubli!... Trzymam stawkę, takoż pięćset!

 Beniowski spokojnie ustawiał szachy na desce. Zaczęła się nowa gra, – cicha, zacięta, poważna, podczas której gruby sekretarz kołysał się obok stołu na nogach, aż skrzypiała pod nim podłoga, i nucił:

Zachciało się dziewczynie, zachciało...

Wszystkiego jej było za mało...

 

 Gdy Beniowski nie wziął podstawionego sobie bez ochrony laufra, a zamiast tego zrobił szach królowej, sekretarz cmoknął z zadowolenia i zawołał:

 – Serce moje, komendanciku! Szelma ten Beniaszka!... nie w ciemię bity! Co?... Ogra on nas z kretesem, obaczysz!

 

Ten za gruby, ten za chudy,

Ten piegowaty, a ten rudy!...

 

 Gdy po trzech przegranych partjach czerwony jak burak setnik podniósł się od stołu i odtrącił gniewnie szachownicę, Beniowski wstał również, nie śpiesząc się. Sekretarz z pewnym szacunkiem i zaciekawieniem przyglądał się, jak obojętnie kładł wygnaniec do kieszeni wyliczone mu przezeń pieniądze.

 – Suma nie mała: półtorasta rubli w godzin parę! Ale... nie bój się, niczego się nie bój!... Towarzyszy przyprowadź jutro, bo teraz muszę lecieć do naczelnika opowiedzieć mu o tej hecy!... Czysta umora!... Ha, ha! – śmiał się wciąż, trzęsąc ogromnym brzuchem, jak worem sieczki.

 Gdy Beniowski wyszedł na ganeczek, na niebie znowu paliła się zorza. W pierwszej chwili nie mógł rozeznać, dokąd ma iść; poza nim gorzały w purpurowej jasności też same góry, a przed nim otwierała się ta sama zimna, mglista przepaść morska. Na widnokręgu tu i owdzie błyskały gwiazdy, w oknach domów czerwieniły się niewyraźnie plamy ogni, a słupy brunatnych dymów bieżały szparko z niskich kominów.

 Nagle Beniowski ocknął się, zrozumiał, że to wieczór, i szybko skierował się ku miejscu, gdzie zostawił towarzyszy. Na uprzątniętej ulicy było pusto i cicho, a gdzieś woddali psy ujadały gromadnie.

 Beniowski powiódł ręką po oczach i twarzy i wstrząsnął się; głód mu dokuczał, ale nikogo tu nie znał, a nigdzie nie widział szynku, oberży, nawet sklepu, gdzieby mógł coś zjeść. Nie zwłócząc więc dłużej, przyśpieszył kroku i wyszedł za miasto, kierując się do wsi wygnańczej.

 

VI.

 

 Zastał towarzyszy zebranych u Chruszczowa.

 – Jesteś nareszcie! – zawołali radośnie, gdy ukazał się we drzwiach.

 – A bo co?

 – Bo nie wiedzieliśmy, co robić!

 – Obawialiśmy się, żeś aresztowany!

 – W nocy nie wolno nam chodzić po mieście... – objaśnił Chruszczów.

 – Cóż więc nam wolno? – spytał z gorzkim uśmiechem Beniowski.

 – Jakież przynieśliście nowiny?

 – Bardzo dobre!

 – Cóż więc znaczyły te ronty!

 – Poprostu żołnierze szli do magazynów odbierać zaległe a obecnie przywiezione przez statek racje mąki, wódki oraz inne rzeczy.

 – Widzicie, jak złym jest strach tłumaczem!...

 – Wiemy, wiemy, ale już nie marudź!...

 – A ciebie, książę, poco wzywał naczelnik?

 – Chciał, żebym ciebie przyprowadził.

 – Mnie?... Cóż tam znowu!?

 – Nic złego, nawet dobre są wróżby, ale nie mogłem cię znaleźć... Gdzieżeś był?

 – U sekretarza.

 – Cały czas?

 – Cały czas...

 – A ten nicpoń stróż powiedział mi, żeś już wyszedł. Cóżeś tam robił tak długo?...

 – Ach miałem zdarzenie! Doprawdy jakgdyby wyjęte z przygód Sinbada!

 Opowiedział o swej grze w szachy z nieznanym mu Nikandrem Gawryłowiczem i wysypał srebro na stół.

 – Źle!... Źle się stało!... Znam tego Nikandrę Czernych setnika... Nie przebaczy ci on przegranej, hrabio, życie całe!... Z nakładem odbierze swoje i jeszcze znęcać się będzie za drwiny, których z twego powodu doznał... Najlepiej będzie, jeżeli jutro pójdziesz mu sam te pieniądze zwrócisz... z naddatkiem! Dam ci skórkę lisa!...

 – Bardzoby się jednak przydały te pieniądze dla naszych zamiarów!... – wstawił nieostrożnie Stiepanow.

 – Jakich zamiarów?... Nie mamy żadnych zamiarów... Poprostu musimy pobudować sobie chałupy – zauważył spokojnie Baturin.

 – Nie wiem, co jeszcze zrobię! W każdym razie... lisa mu nie dam! – powiedział spokojnie, wysłuchawszy wszystkich uwag, Beniowski. – Lecz doprawdy nie jest to rzecz najważniejsza... Najważniejszą, bracia, rzeczą jest, według mnie, dowiedzieć się, czy książę jest z nami, czy podziela nasze plany?

 Zwrócił się do Chruszczowa. Ten poczerwieniał i milczał przez długą chwilę.

 – Tak, jestem z wami... z warunkiem, że nie będziecie mnie zmuszali do udziału w mordach, zabójstwach, napadach. Mówiłem już o tem... Krew własną gotów jestem jednak przelać za cel tak szlachetny...

 – Wolałbym... krew wrogów!... A jeszcze bardziej wolałbym... ich okręt... – zażartował Beniowski. – Zresztą nie o to chodzi!... Myślę, przyjaciele, że możemy księciu obiecać... Prócz finalnej walki istnieje tysiące spraw, których nikt lepiej od niego nie jest w stanie załatwić!... Musimy zorganizować wygnańców; bez tego żadne z zamierzeń naszych nie uda się; musimy wprowadzić ład i rygor w ich życie; zwiększyć nasze środki, a głównie podnieść ducha powszechności... Brak go, zupełny go brak i dlatego to ciemiężyciele tak śmiało depczą nas!... Proponuję, abyśmy zaraz tu nie zwlekając utworzyli tajną radę związkową, któraby zajęła się temi sprawami. Równość nieszczęścia porównała nas i wszyscy tu obecni jako bracia powinni wejść do związku z równym głosem... Doświadczenie uczy, że jak ciało bez głowy, tak żadne towarzystwo obejść się nie może bez szefa. Nad wyborem tego naczelnika najpierw się zastanowić należy. Będzie on naszym mentorem i jego obowiązkiem stanie się służyć wszelkiemi siłami interesom naszego związku, a zato wszyscy ślubują mu swą podległość i posłuszeństwo. W tym celu wybrany naczelnik zaprzysięże następujące warunki: iż użyje on swej zdolności i doświadczenia w niezwłocznem ułożeniu planu operacji, którego nieodstępnie nawet z hazardem życia trzymać się będzie, ten zaś plan ma się kłonić ku przywróceniu wszystkim towarzyszom jak najprędzej wolności; iż nie będzie miał nigdy preferencji dla nikogo oddzielnie z towarzystwa; lecz że całej radzie doniesie zawsze o wszystkiem, co tylko osądzi być potrzebnem do pomyślnego uskutecznienia ogólnych zamiarów; iż, gdyby chciał zaniechać swego przedsięwzięcia lub coś podobnego ważył się insynuować związkowej radzie, śmiercią bez żadnego pobłażania ma być pokaran!... – dyktował mocnym głosem Beniowski Sofronowowi, który, siedząc na rogu stołu, słowa jego skrzętnie notował. Opodal dookoła wsparci na łokciach chylili się nieruchomo wygnańcy, a łatająca przy ogniu obuwie Alaja coraz oglądała się na nich, zdziwiona i trochę jakby strwożona.

 – Coś wygląda jakgdyby Kamczadalowie szli na wojnę! – mruczała cicho.

 – Od związkowych zaś – ciągnął dalej Beniowski – wybrany naczelnik otrzyma następujący jurament: iż każdy z nich dołoży wszystkich starań choćby z niebezpieczeństwem życia do uskutecznienia planu w celu odzyskania wolności. Iż, uznawszy władzę i zwierzchność naczelnika, podda się jej z ślepem posłuszeństwem. Że ponieważ niesprawiedliwość i despotyzm od wszelkich uwolniły go cywilnych i politycznych obowiązków, zatem słuchać winien bez żadnej restrykcji już tylko rozkazów obranego naczelnika. Iż gdyby zdradził położone w sobie zaufanie i odkrył zaraz od dnia podjętej narady najmniejszą okoliczność, odnoszącą się do zamiarów wygnańców lub też wyjawiłby najdrobniejszą decyzję rady, w takowym razie uznaje się być winnym śmierci. Rada wyrok niezwłocznie ogłasza, a każdy ze związkowych uroczyście obowiązuje się wymierzyć go na przeniewiercy bez względu na wszelkie przyjaźni lub krwi głosy i więzy pokrewieństwa...

 Długo milczeli wygnańcy, nie patrząc na siebie, wreszcie ozwał się Baturin:

 – Przecie nie dziś zaczęliśmy tę grę, gdzie stawką są nasze głowy, a wygraną wolność... Dlatego uważam, że nic z tych paragrafów ani dodać, ani ująć nie należy...

 – Raczej dodać, że każdy z nas ścigać będzie zdrajcę do ostateczności w doczesnem i na; wet przyszłem życiu... Aby nie był pewny nawet w grobie spokoju!... – dodał zapalczywie Panow.

 – Pozostaje przystąpić do wyborów!... – szepnął Sofronow. Podał małe kartki papieru, na których wygnańcy w skupieniu kreślili nazwiska.