Kulisi - Wacław Sieroszewski - ebook

Kulisi ebook

Wacław Sieroszewski

2,0

Opis

Powieść wybitnego – chociaż dziś skazywanego na zapomnienie – polskiego pisarza, tworzącego na pograniczu czterech epok: pozytywizmu, Młodej Polski, dwudziestolecia międzywojennego oraz współczesności, zesłańca na Syberię, podróżnika, badacza, etnografa Syberii i działacza niepodległościowego. „Kulisi” to wstrząsająca opowieść o wędrówce dwóch chińskich nędzarzy, braci Ja-lań i Szan-si, którzy bezskutecznie poszukują jakiejkolwiek pracy, która pozwoliłaby im przeżyć. Niestety zewsząd są przepędzani niczym sparszywiałe bezdomne psy i traktowani są jako potencjalni złodzieje i złoczyńcy. Powieść – niestety – wciąż jest aktualna... nadal bowiem na świecie nieliczni opływają w dostatki, a większość albo ledwie wiąże koniec z końcem, albo przymiera głodem...

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 56

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Wacław Sieroszewski

 

Kulisi

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji z roku 1926.

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-706-1

 

 

 

KULISI

 

Kulisi jest to nazwa dzikich plemion, zamieszkujących Indje Wschodnie; następnie mianem tem oznaczano wszelkich wyrobników w Indjach, należących do niższych warstw ludności. Kiedy zniesiono niewolnictwo, Amerykanie przez agentów najmowali kulisów do robót w przemyśle i rolnictwie i wywozili do Ameryki, gdzie najemnicy, nędznie wynagradzani, pozostawali nieraz do śmierci. Ponieważ do owych agentów zgłosiło się też wielu Chińczyków, gdzie wskutek przeludnienia panuje nędza, nazwa kulisów rozszerzyła się na wszystkich wyrobników w Ameryce, przywożonych ze Wschodu (z Indyj i Chin).

 

W.S.

 

* * *

 

 Już drugi rok zrzędu straszna susza nawiedzała krainę Szlachetnej Żółtej Gliny, starożytną kolebkę Chin. [Prowincja Gań-su w Północnych Chinach, gliniasta, niezmiernie żyzna płaskowyżyna. Tworzy ją olbrzymia warstwa lessu — żółtej gliny]. Klęska sięgnęła bajecznych rozmiarów, i nieszczęście przewyższyło miarę wyrazów. Starcy jedynie pamiętali coś podobnego z czasów dzieciństwa, gdy trzecia część ludności męskiej zmuszona była opuścić domowe pielesze. Gniew Wysokiego Nieba ucichł dopiero wtedy, gdy w liczbie wychodźców odeszli i grzesznicy. Ale któż w stanie jest odgadnąć, czy nie jego błędy wywołały gniew nadziemski?

 Brak mężczyzn był tak wielki, że dobre obyczaje nie upadły li tylko dzięki świadomości, iż nowe grzechy nowe wywołają kary. Narodzenie się dziewczynki w smutek naówczas pogrążało rodziny. Minęły lata. Niezamężne dziewczęta z owych ciężkich czasów wyschły, zgrzybiały i zwolna wymarły, przeklinając występki ludzi, które pozbawiły je macierzyństwa. Obfite urodzaje wróciły zamożność ludności. Napełniły się śpichlerze, a mądre prawa Wszechwiednego Rozumu wyrównały ułomności życia. I znowu każda dziewczyna w szesnastym roku mogła słusznie spodziewać się narzeczonego, i znowu wąskie doliny Żółtej Gliny zagrały okrzykami dzieci, bawiących się nad brzegami potoków, łowiących tam ryby lub strzelających z procy. Znowu w mieszkaniach, wydłubanych rzędami w gliniastych urwiskach dolin, zaroiły się małe postaci czarnogłowego chińskiego ludu, znowu z otwartych okien wiejskich szkółek, upiększonych czerwonemi, niebieskiemi i zielonemi kaflami, popłynęły głośno wyśpiewywane nauki starożytnych mędrców.

 Ale oto znowu przyszło bez żadnej napozór przyczyny nieszczęście! Już w roku zeszłym zbiór pszenicy był marny. Troska zajrzała nawet do zasobnych gospodarstw, i niewielu wieśniaków miało pewność, że do przednówka starczy im własnego chleba. Zawczasu zabiegliwe rodziny jęły starać się o pokarm dodatkowy. Codzień od świtu do późnego wieczora wszyscy, nie zajęci w polu, dzieci, starcy, kobiety — przebiegali okolicę, szukając jedzenia. Z pilnością wielką zbierali rośliny jadalne, kopali pożywne korzonki, łowili wszelkie twory, poczynając od ptaszków, myszy, żab, oraz ślimaków, a kończąc na konikach polnych i szarańczy. Te ostatnie, choć są chude i z pozoru marne, podsmażone jednak na patelni na wolnym ogniu, przedstawiają zawsze coś lepszego, niż zupełny brak pokarmu. Wkrótce z obszaru, dotkniętego suszą, znikło wszystko, co dało się strawić. Zostało powietrze, woda i ziemia, a na niej wątła ruń zbożowa.

 Tymczasem nic nie zapowiadało zmiany.

 Słońce wschodziło codzień na niebie bez chmur i biegło przez błękity, ziejąc żary, jak smok okrutny. Nadeszły, budząc nadzieje, święta «Zmiany Wiatrów» i... minęły... a deszcze nie spadły. Na wysokościach, na żyznych górskich rolach wzeszłe źdźbła zbóż strzelały rzadko wśród grudek żółtej ziemi, zakurzone i ostre, jak szydła. Niektóre zwinęły się w dudkę, choć nie odrosły i na dwa cale. Kurz wypełniał natychmiast dudki i dusił charłacze niedonoski kłosów. Gospodarze kiwali smętnie głowami i godzili się na to, że, jeżeli tak dalej pójdzie, ziemia nie wróci rzuconych w nią nasion.

 Troski obległy starego Szań Chaj-su, głowę najbiedniejszej i najliczniejszej rodziny we wsi Tun-guań.

 Wieś od wieków objęła w swe posiadanie brunatne, gliniaste urwisko nad potokiem Guań-cho i podziurawiła go aż pod szczyt oknami i drzwiami swych pieczar mieszkalnych. Zdaleka góra wyglądała jak ogromna kolonja grzebieluch-jaskółek. Mieszkańców jej jaskółcza łączyła zażyłość i jaskółcze obyczaje. Za lada sygnałem roje ich wysuwały się z otworów i kupiły się na gzymsach i mostkach powietrznych, zastępujących schody i ścieżki. Obrona tych sadyb była łatwa przed łotrzykami, których wszędzie wałęsa się dużo, szczególnie w latach klęski, i powódź najgwałtowniejsza nie dosięga ich nigdy.

 Niższe piętra zostały zajęte wcześniej, wyższe później, w miarę potrzeby. Każde z nich powstawało w ten sam sposób: ściosywano górę na gzyms lub, gdzie tego zrobić nie można było, urządzano mostki wiszące i żłobiono nowe mieszkania.

 Podobnie i Szaniowie stworzyli swe piętro.

 Z początku drążyli oni izby jedna za drugą, równolegle do ściany urwiska i przebijali do nich okna, w które wstawiali drewniane ramy. Pokoje były widne, suche, w zimie ciepłe, a w lecie chłodne — słowem, były o wiele lepsze od budowli naziemnych. Ale miały tę niedogodność, że nie mogły ciągnąć się bez końca. Po niejakim czasie mieszkania Szaniów zetknęły się z mieszkaniami Tiniów, którzy również mnożyli się i powiększali swoje siedziby. Okoliczność ta zmusiła obie rodziny do wrzynania się w głąb góry. Powstały ciemne, posępne alkowy, które zamieszkiwały zazwyczaj dzieci i młodsze małżeństwa. W jasnych pozostali starcy, potrzebujący więcej powietrza i światła, oraz bawół, który miał prawo do szczególnych przywilejów, ponieważ zwykle był w rodzinie jeden.

 Życie w jaskiniowej wiosce tętniło wesoło, i urozmaicone, gdyż, gdzie dużo ludzi, tam dużo wypadków. A trudno je było ukrywać, skoro cienkie dziurkowate ściany przepuszczały doskonale głosy. Ciekawość na wsi nie jest rzeczą błahą i naganną, jak gdzie indziej. Czuwa ona wciąż nad prowadzeniem się pojedyńczych osób i utrudnia im zboczenie z drogi cnoty. Tysiące oczów śledzi każdego, i tysiące umysłów gani go lub pochwala. Najlepiej więc czuje się ten, którego sumienie pozostaje w zgodzie z sumieniem ogółu. Stąd płynie poszanowanie obyczajów i skrupulatne spełnianie obrządków.

 Codzień na wszystkich piętrach było wiadomo wszystkim, co się gdzie stało. Nie przedstawiało to znowu wielkich trudności. Życie większości upływało nazewnątrz na gzymsach i powietrznych ganeczkach, gdzie przed każdem siedliskiem mieściło się ognisko, kuchnia i leżały zapasy paliwa. Za paliwo służył zwyczajnie suchy pomiot zwierzęcy, skrzętnie zbierany po polach i drogach przez najmłodszych członków rodziny — wieczny powód do zwad i bijatyk wśród dziatwy, gdyż należał on do najcenniejszych przedmiotów w tym kraju, w którym znano drzewa jedynie z opowiadania.

 Od lat wielu co rano ku oszczędnie podsycanemu, ledwie dymiącemu się ognisku wychodził stary Szań Chaj-su i wznosił ku niebu łzawiące się od wieku i trudów oczy. Na ganeczkach, zwisających wokoło nad bledniejącą w brzasku przepaścią, stały podobne doń postaci w niebieskich nankinowych bluzach i żółtych, słomianych, do strzech podobnych kapeluszach. Twarze wszystkich zwrócone były dogóry, warkocze im zwieszały się daleko na plecy.

 Z góry przez szczelinę wąwozu spoglądał na nich wąski pas błękitu, a w dole głucho szumiał burzliwy Guań-cho. I do szczytu, i do dna wąwozu było równie daleko, i głosy ludzi z łatwością zwyciężał łoskot potoku oraz wycie wichru, hałasującego w górze na wyniosłych polach pszenicy.

 — Zacny sąsiedzie, wiekowy Szaniu, twój młodszy brat składa ci życzenia nowego dnia!

 — Ojcze nieskończonej ilości potomstwa, zgrzybiały Taniu, czy jest źle, czy dobrze, i jak smakowała ci dzisiejsza kasza?! [Zwykły sposób powitania u narodów wschodnich].

 — O, o!... Przewinienia ludzkie wyczerpały cierpliwość Niebios. Nigdzie kropli rosy, nigdzie śladu chmurki!...

 — Nadomiar na wyniosłościach swawoli Smok Zachodni! Widać stąd, jak od jego oddechu drżą i kołyszą się trawy na brzegu przepaści!

 — Zginie nietylko pszenica, ale i ogrodowizna!

 — Jęczmień pożółkł, jak ziemia!

 — Czy nie czas, aby zeszli się w szkole ludzie roztropni i pogadali o drodze do zgody?!

 — Rozum radzi oddać zawczasu część, aby uratować wszystko.

 — Wszyscy, myślę, chętnie wysłuchają ust bezzębych i pomarszczonych latami.

 — Trzebaby uwiadomić Sian-lao (wójta).