Wesele Figara - Pierre Beaumarchais - ebook

Wesele Figara ebook

Pierre Beaumarchais

5,0

Opis

Wesele Figara” (wystawione w 1784) oraz „Cyrulik sewilski” (wystawiony w 1775), nazwane były przez Napoleona „rewolucją w czynie”, a przez Marię Antoninę „okropną sztuką”. Obie komedie stały się tematami librett wielu słynnych kompozytorów, m.in. Mozarta – „Wesele Figara” (1786) i Rossiniego – „Cyrulik sewilski” (1816). „Wesele Figara” wywołało niespotykaną dotąd rewolucję w literaturze. Opowiada bowiem o starciu sługi-plebejusza z panem hrabią, co więcej – sługa właśnie okazuje się tu bardziej przebiegły i zaradny. Wywraca więc Beaumarchais cały ustrój społeczny ówczesnej Europy, pośrednio inspirując przy tym lud do wielkiej rewolucji francuskiej. Historia ujęta w dwóch sztukach znalazła kontynuację w późniejszej „Występnej matce” (wystawionej w 1792), uważanej za utwór znacznie słabszy od poprzednich. (Za Wikipedią).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 183

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Pierre Beaumarchais

 

Wesele Figara

 

przełożył Tadeusz Boy-Żeleński

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Anonymous watercolour, 19th century: Scene from Mozart's opera Le nozze di Figaro, (ca before 1900),

licencjapublic domain, źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Nozze_di_Figaro_Scene_19th_century.jpg

This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights.

 

Tekst wg edycji:

Pierre Beaumarchais

Wesele Figara

Warszawa 1932

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-787-0

 

 

OD TŁUMACZA

 

 Któryś z łaskawych na mnie bibljofilów przesłał mi starą książkę: słynne Memorjały Beaumarchais’go. Wydanie z r. 1780, już w zbiorowej edycji Dzieł, ale niemal współczesne sprawie, która toczyła się w latach 1773—1775. Pachną skórą i zleżałą aktualnością. Zacząłem je przeglądać, wciągnęły mnie; ubawiony, porwany, odczytałem prawie całe na nowo. Jedyny w swoim rodzaju dokument literacki! Rzuca on ciekawe światło na mechanizm twórczości; potwierdza pogląd Goethego, że najlepszą drogą dla pisarza jest tworzyć rzeczy — okolicznościowe. Interesujące jest, że Goethe, jako przykład tej recepty, podawał samego siebie.

 Cóż może być bardziej okolicznościowego, niż własna obrona człowieka, któremu grożą naraz ruina majątkowa, hańba i kryminał! A oto właśnie okoliczności, w jakich znalazł się przyszły twórca Wesela Figara. Przypomnijmy, — och, bardzo zwięźle! — czem był Beaumarchais w dobie owej sprawy i na czem ona polegała. Czem był? Raczej czem nie był! Był wszystkim potrosze, a najmniej pisarzem. Był i zegarmistrzem, i wynalazcą, i zawiedzionym wdowcem po dwóch bogatych żonach, i dworakiem, i nauczycielem gry na harfie córek królewskich, i przyjacielem kobiet, i totumfackim wielkiego finansisty, i negocjatorem drażliwych spraw polityczno-romansowych...

 Dopiero na marginesie tych rozlicznych zajęć był Beaumarchais autorem dwóch sztuk, — Dwaj przyjaciele, Eugenja, — które dość zasłużenie padły, oraz Cyrulika sewilskiego, poczętego zrazu jako libretto do opery i odrzuconego przez aktorów, potem przerobionego na komedję i przyjętego do grania.

 Sztuka była w próbach, kiedy zaszedł nieoczekiwany incydent. Autor... pobił się za kulisami z księciem de Chaulnes o względy aktorki Menard. Obu rywalów zamknięto do ciupy, sztukę cofnięto.

 Toby jeszcze był drobiazg. Groźne było to, że, w chwili gdy go pozbawiono wolności, Beaumarchais miał ważny proces z hrabią de la Blache, spadkobiercą jego przyjaciela i dobrodzieja, zmarłego finansisty Duvernay. Hrabia, który nienawidził komedjopisarza, obwinił go — bez żadnych podstaw — o fałszerstwo rachunków. W pierwszej instancji hrabia przegrywa; ale z kolei sprawa ma być sądzona w apelacji; hrabia, człowiek bogaty i wpływowy, forsuje ją całą siłą i ma szanse wygranej. Beaumarchais, unieruchomiony w więzieniu, nie może nawet widzieć się z sędzią Goëzmanem, referentem tej zawiłej sprawy, aby mu ją ze swej strony przedstawić i objaśnić. Nareszcie uzyskuje tyle, że pod strażą wypuszczają go z więzienia na kilka godzin, aby mógł pochodzić za swoim procesem. Sędzia, widocznie już pozyskany przez możnego przeciwnika, jest dla Beaumarchaisʻgo stale nieobecny. Strapiony klient dowiaduje się zboku, że podobno pani sędzina nie gardzi kubanem; ryzykuje tedy sto ludwików wzamian za sprokurowanie mu audjencji. Druga audjencja kosztuje go zegarek z brylantami; pani żąda jeszcze piętnastu ludwików, rzekomo dla sekretarza. Nazajutrz, Beaumarchais przegrywa proces; sędzina — taki był snać obyczaj — odsyła pieniądze i podarek; ale pieniądze dla sekretarza przepadły a sekretarz ich nie otrzymał. Beaumarchais, wściekły o przegraną, domaga się zwrotu piętnastu ludwików; sędzina nie umie nic mądrzejszego wymyślić niż poskarżyć się mężowi; a ten koronny cymbał wytacza Beaumarchais’mu skargę o usiłowane przekupstwo i obrazę sędziego.

 Ładna sytuacja: tam fałszerz i przywłaszczyciel, tu oszczerca i przekupnik, ma przeciw sobie tam hrabiego i jego adherentów, tu sędziego i cały stan sędziowski, obrażony w osobie swego kolegi. Pani Goëzmann wprawia w ruch języki dewotek. Wszystko, co może potwarz wytoczyć przeciw nieszczęsnemu pisarzowi, obiega miasto: truciciel dwóch żon, to najlżejsze z oskarżeń... W dodatku, hrabia, zbrojny swoim wyrokiem, fantuje Beaumarchais’mu cały majątek, pozbawiając go nerwu wszelkiej obrony — pieniędzy. Organizuje się cała klika aby go wręcz zgubić; wysuwają fałszywych świadków. Beaumarchais, autor dwóch wygwizdanych sztuk, ma za całą obronę tylko swoje pióro; wątpliwa obrona! ale chwyta za to pióro i wnet pokazuje, kim jest i co potrafi. Już pierwszym „memorjałem“ — mimo iż skierowanym do sądu — sprawia, że cały Paryż interesuje się jego sprawą; po drugim, nikt o niczem innem nie mówi; państwo Goëzmann, zegarek z brylantami i słynne piętnaście ludwików są przedmiotem uciechy kawiarń i salonów, ba, samego dworu. Memorjały rozchodzą się w tysiącach egzemplarzy: dają autorowi fundusz na drukowanie dalszych. Sposób obrony ironicznie prosty: nie miał zamiaru przekupić sędziego, w którego nieprzedajność wierzy; a jeżeli kupował audjencję, do której jako „strona“ ma prawo, czyż to jego wina, że mu ją kazano kupować? Scena konfrontacji z sędziną udramatyzowana jest w tych Memorjałach tak komicznie, że grają ją jako teatr w salonie pani du Barry. Ale w miarę jak sprawa się wikła, i memorjały obejmują coraz szersze kręgi. Beaumarchais, w którym objawił się z dnia na dzień lwi pazur pisarza, umie budzić nietylko śmiech; ma wszystkie tony: patos, oburzenie, sarkazm. Umie przekonywać, bawić, szydzić, gromić i wzruszać. Umie swoją sprawę uczynić sprawą ogółu; poprzez to błahe, bądź co bądź, wydarzenie, umie rzucić snop światła na cały system, na handel sprawiedliwością, na słabizny procedury sądowej, na wszechwładztwo klik i koteryj, na zuchwalstwo i przemoc zadufanych w sobie panków. Jesteśmy wszak ledwie na piętnaście lat przed rewolucją; epoka nabrzmiała jest krytyką i żądzą reform. Memorjały rzucają rękawicę dwum potężnym stanom: herbowi szlacheckiemu i biretowi sędziego. Oświetlając błyskawicą oburzenia system, w którym prawo i słuszność liczą się za nic, a przywilej, wpływy i pieniądze są wszystkiem, znajdują zarazem ton wysoki i szlachetny, aby wskazać nowoczesne pojęcie praw i obowiązków sędziowskich; aby bronić zdeptanej godności obywatela. Posłuchajmy, to już język „praw człowieka“.

 „To sprawa członka Wysokiego Sądu; znieważyłbym moją epokę, gdybym przypuszczał, że może być jej obojętne coś, co dotyczy sędziów. Naród nie zasiada wprawdzie na ławach tych którzy wydają wyroki; ale jego majestatyczne oko ogarnia całość. O ile nigdy nie jest sędzią postronnych osób, zawsze jest sędzią sędziów...“

 „Biorę naród za świadka zniewagi, jaką mi wyrządzono w jego obliczu...“

 

 „Przybieram z równą słusznością jak przyjemnością miano obywatela, wszędzie gdzie mówię o sobie w tej sprawie...“

 Paryż — Francja — z rozkoszą słuchają tego języka: takie słowa jak naród, obywatel, to nowe, niezużyte jeszcze struny, na których ten podsądny umiał zagrać jak artysta. I jak umie w tej sprawie, która zrodziła się z przemocy magnata, wygrać swoje plebejskie pochodzenie; ile wydobywa humoru i sentymentu, jaką broń uczyni z tego co jest jego niższością!

 „Rozpoczyna pani — mówi do pani Goëzman — dzieło oskarżenia tem, że mi wymawiasz rzemiosło moich przodków. Niestety, pani, aż nazbyt prawdą jest, że ostatni z nich osiągnął — obok innych gałęzi przemysłu — dość znaczny rozgłos w kunszcie zegarmistrza. Zmuszony poddać się na tym punkcie, wyznaję z boleścią, iż nic nie zdoła mnie obmyć ze słusznego zarzutu, że jestem synem swego ojca... Ale urywam na tem; czuję, jak za mojemi plecami on patrzy na to co piszę i śmieje się, ściskając mnie... O wy, którzy wyrzucacie mi mego ojca, nie macie pojęcia o jego szlachetnem sercu. Doprawdy, poza jego zegarmistrzostwem, nie widzę ojca, na którego chciałbym go zamienić...“

 Ale prawda: Beaumarchais jest przecież szlachcicem! Kupił sobie szlachectwo, wraz z miejscem sekretarza królewskiego, płacąc za tę godność 56.000 franków gotowizną. Jak wesoło igra sobie z kwestją swego parwenjuszostwa:

 „...nim powezmę ostateczną decyzję co do tego przedmiotu, zostawiam sobie czas do namysłu, czy nie powinienbym się obrazić za to szperanie w moich archiwach rodzinnych i przypominanie mi mego dawnego pochodzenia, o którem już prawie zapomniano. Czy pani wie, pani sędzino, że ja liczę sobie blisko dwadzieścia lat szlachectwa; że to szlachectwo jest bardzo moje, na dobrym pergaminie, przypieczętowane wielką żółtą woskową pieczęcią; że nie jest ono — jak u wielu ludzi — niepewne i na słowo; nikt nie może mi go zaprzeczyć, bo... mam na nie pokwitowanie...“

 Ale oto ton się zmienia: głos jego drga niepowściąganem już oburzeniem, gdy mówi o perfidji i bezwzględności, z jaką nadużywa się najdostojniejszych, najbardziej czcigodnych przywilejów, gdy chodzi o to aby zgubić niewinnego ale niewygodnego człowieka. I w istocie dreszcz przechodzi, gdy się pomyśli, jak zginąłby w tej sytuacji ktoś, ktoby miał mniej energji i mniej talentu od naszego „Figara“, i ilu słabeuszów musiało codzień ginąć, miażdżonych trybami ówczesnego systemu.

 W sumie, te Memorjały Beaumarchais’go są czemś zadziwiająco śmiałem i zręcznem. Wtajemniczać publiczność w najzawilsze drobiazgi sprawy czysto osobistej i nie znudzić jej; zdobyć dla siebie wrogą zrazu i najgorzej uprzedzoną opinję; zadawać straszliwe ciosy trybunałom, zapewniając wciąż o swoim dla nich szacunku; igrać z władzą, wciąż niby korząc się przed nią; z oskarżonego o niezbyt smaczną sprawę stać się oskarżycielem, mścicielem, heroldem idei, — to arcydzieło talentu.

 Wszystko to — mimo całej słuszności — nie osiągnęłoby zapewne skutku, gdyby nie było wciąż podlewane owym wyśmienitym humorem, którego Beaumarchais w swej desperackiej grze nie tracił ani na chwilę. Nieoceniona sędzina Goëzman opędzi przedewszystkiem jego koszta. Ach, ta sędzina Goëzman; póki będzie trwała mowa francuska, nie zapomną o niej z pewnością. Jak ona żyje w tych Memorjałach, owa sędzina, która paple publicznie, że „ muszą sobie dorabiać podarkami, bo z tego co daje sędziostwo nie mogliby przyzwoicie wyżyć“; która, nakłaniając świadka — poczciwego i naiwnego le Jay — do fałszywych zeznań i do krzywoprzysięstwa, powiada mu: „Znalazłam lekarstwo na pańskie skrupuły: zaprzeczymy wszystkiemu, nazajutrz damy na mszę do św. Ducha, i wszystko się wyrówna“... Broni się ta sędzina klasycznie: po pierwsze, żadnych pieniędzy ani zegarka nie widziała na oczy; powtóre, oddała wszystko co do grosza... Przyparta do muru i przekonana o sprzeczności, oświadcza, że poprzednie jej zeznania nie mają znaczenia, bo właśnie wtedy była w dniu krytycznym... (Ach, jak tym „dniem krytycznym“ będzie bawił Beaumarchais cały Paryż! jak się będzie pastwił nad nią!). Kiedy oskarżony przygważdża jej sprzeczności i kłamstwa, impetyczna sędzina chce go bić po twarzy; ale za chwilę uśmiecha się doń lubo, kiedy jej powiada dwornie, że nie wygląda na lat trzydzieści, ale najwyżej na osiemnaście... O, cóż za cudowna gęś!

 — Jeśli prawdą jest, że pan powierzył list komuś z mojej służby, któremu z moich ludzi go pan oddał? — Młodemu lokajowi blondynowi, który powiadał że jest w służbie pani. — Aha, sprzeczność! Proszę zapisać, że pan oddał list blondynowi; mój lokaj nie jest blondyn, ale jasny szatyn. A jeżeli to był mój lokaj, jaka jest moja liberja? — Wyznaję, że nie wiedziałem, że pani ma specjalną liberję. — Proszę zapisać, ze pan, który rozmawiał z moim lokajem, nie wie, że ja mam osobistą liberję; ja która mam dwie: jedną letnią, a drugą zimową...

 Taka jest żoną sędziego Goëzman, owego sędziego, którego znowuż oskarżony przekona o tem, że urabiał świadka, że mu dyktował zeznanie w swojej własnej sprawie i — co więcej — zeznanie to sfałszował... Jak sąd sądem, jeszcze tak sędziego nie wzięto w obroty.

 Beaumarchais umie wyzyskać wszystko. W trakcie procesu, pojawia się pamflet, oskarżający go o mętne sprawki w czasie pobytu w Hiszpanji przed dziesięciu laty. W lot odpowiada na ten pamflet; opowiada dzieje swojej podróży do Hiszpanji, celem obrony honoru uwiedzionej siostry. Opowiada tak dramatycznie, tak wymownie, tak szlachetnie, że młody Goethe niewiele będzie potrzebował dodać, aby z tego opowiadania stworzyć swego Claviga, zachowując nawet autentyczne imię smutnego bohatera. A co najlepsze, podejrzewają Beaumarchais’go, że to on sam napisał ów pamflet na samego siebie, aby mieć sposobność godnie nań odpowiedzieć: jedno i drugie na kolanie, z błyskawiczną szybkością. Pomysłowość, zwinność, brak skrupułów — czyż to nie Figaro?

 Beaumarchais wygrał sprawę... tak jak ją mógł wygrać przeciw takiemu przeciwnikowi... Wygrał i przegrał zarazem. Sędzina Goëzman otrzymała naganę, której musiała wysłuchać na kolanach. Sędziemu Goëzmanowi polecono podać się do dymisji. Ale i Beaumarchais otrzymał naganę, co, wedle ówczesnej procedury, równało się śmierci cywilnej. Memorjały jego — jako oszczercze! — skazano na szarpanie szczypcami i spalenie w dziedzińcu sądowym. Nad tym salomonowym wyrokiem pełny sąd radził od 5-ej rano do 9-ej wieczór.

 Jakiemi sposobami Beaumarchais zdobył na tyle kredytu, aby uzyskać odwet, to już inny rozdział jego historji, nie najmniej fantastyczny w tym zdumiewającym życiorysie. Ale uzyskał odwet w całej pełni: najpierw rehabilitację z wyroku z Goëzmanami, potem rewizję procesu z hrabią de la Blache i wygraną tegoż procesu. Jaką popularność zdołał osiągnąć, świadczy, że w dniu wygranej, miasto Aix, gdzie toczył się proces, iluminowano. Naród — jak mu to z całym talentem podsunął — uznał jego sprawę za swoją.

 I teraz dopiero, po wygaśnięciu sprawy, zrodzony w jej trakcie — i z niej — wielki pisarz oblecze ją w nieśmiertelne kształty. Z Memorjałów i ich przedmiotu — przekształconego twórczo, przetransponowanego na intrygę miłosną, — powstanie Wesele Figara. Figaro, w Cyruliku sewilskim jeszcze usłużny sługus z komedji, zmieni się tu w utalentowanego i uczciwego plebejusza, nabrzmiałego — mimo że ton całej sztuki jest rozkosznie wesoły — buntem i szyderstwem. „O, panie hrabio, cóżeś uczynił dla zyskania tylu przywilejów? Zadałeś sobie ten trud, aby się urodzić, nic więcej. Pozatem, człowiek dosyć pospolity, podczas gdy ja!...“ te słowa wielkiego monologu Figara, wyrzucone gniewnie przez zaciśnięte zęby, padną ze sceny na widownię, na której będą się tłoczyli zachwyceni i oklaskujący arystokratyczni słuchacze. „Figaro, to rewolucja już w czynie“ — mówił Napoleon. „Figaro zabił szlachtę“ — wołał Danton. Otóż, konflikt Figara z hrabią urodził się niewątpliwie z procesu z hrabią de la Blache, tak jak owa centralna sprawa sądu, z nieśmiertelnym sędzią Brid’oison (don Guzman), urodziła się ze sprawy z Goëzmanem. Cała skala tonów, jakie Beaumarchais genjalnie zinstrumentuje w Weselu Figara, znajduje się już w Memorjałach. Rzadko kiedy można śledzić z taką precyzją i na tak interesującym materjale — narodziny wielkiego pisarza. I mimowoli, odłożywszy książkę, popada człowiek w zadumę i sili się odgadnąć, jakby wyglądał dziś świat, jak literatura, gdyby sędzina Goëzman nie była zatrzymała owych szczęśliwych piętnastu ludwików? Świat jak świat; licho go tam wie; ale to pewna że teatr wyglądałby inaczej. Wesele Figara pokazało mu nowe drogi.

 Warszawa, kwiecień 1932.

 

SZALONY DZIEŃ CZYLI WESELE FIGARA

KOMEDJA W PIĘCIU AKTACH PROZĄ,

PRZEDSTAWIONA

PO RAZ PIERWSZY, PRZEZ AKTORÓW NADWORNYCH J. K. MOŚCI,

WE WTOREK, 27 LUTEGO, 1784.

Przez wzgląd na miłe androny,

Darujcie rozsądku zgrzyt.

Wodewil z 5 aktu sztuki.

 

 

PRZEDMOWA

 

 Kiedym pisał tę przedmowę, celem moim nie było jałowe dociekanie, czy wystawiłem złą czy dobrą sztukę; — nie czas już nato; — ale rachunek sumienia (a to godzi się zawsze) czy popełniłem czyn naganny.

 Nikt nie jest obowiązany pisać komedyj zupełnie podobnych do innych; jeśli tedy, z przyczyn które zdawały mi się dostatecznie ważkie, oddaliłem się od drogi zbyt utartej, czyż przystoi, jak to uczynili pewni panowie, sądzić mnie wedle prawideł, których nie miałem zamiaru przestrzegać? ogłaszać lekkomyślnie, że cofam sztukę do jej dziecięctwa, ponieważ zamierzyłem wyżłobić nową ścieżkę tejże sztuce, której pierwszem a może jedynem prawidłem jest uczyć bawiąc?

 Ale nie o to chodzi.

 Często bardzo daleko jest od zarzutów jakie ktoś stawia dziełu, do tych które ma w istocie na myśli. Grot, który go ugodził, słówko które go uraziło, tkwią na dnie serca, gdy usta mszczą się, potępiając niemal wszystko inne. Można uważać za pewnik w sprawach teatru, iż, czyniąc zarzuty autorowi, krytycy jego najmniej mówią o tem co ich dotknęło najżywiej.

 Może nie bez pożytku byłoby odsłonić wszystkim owo podwójne oblicze komedyj; moja sztuka dopięłaby, zaiste, nielada celu, gdybym, roztrząsając ją, zdołał ustalić ten oto problem: Co to jest obyczajność sceniczna?

 Im bardziej chcemy się okazać subtelni, wykwintni, wytrawni, i uprawiać — jak rzekłem gdzieindziej — hipokryzję obyczajności przy rozluźnieniu obyczajów, zmieniamy się w istoty nijakie, niezdolne bawić się i sądzić o tem co im przypada do smaku: trzebaż powiedzieć otwarcie? w zgrymaszonych świętoszkach, którzy nie wiedzą już ani czego chcą, ani co mają potępić lub chwalić. Już te słowa tak wyświechtane: dobry ton, dobre towarzystwo, zawsze dociągane do poziomu bezmyślnej koterji, słowa tak elastyczne że nie wiadomo gdzie się zaczynają a gdzie kończą, zniweczyły szczerą i prawdziwą wesołość, jaką wyróżniała się sztuka komiczna naszego narodu.

 Dodajcie pedantyzm w nadużywaniu innych wielkich słów, jak przystojność i dobre obyczaje, które przydają tyle powagi, tyle wyższości, iż nasi teatralni sędziowie byliby w rozpaczy, gdyby nie mogli ich wygłaszać z okazji wszystkich wręcz sztuk; a zrozumiecie w przybliżeniu co pęta talent, onieśmiela autorów i zadaje cios rozmachowi akcji, bez której może istnieć jedynie mizdrzenie się dowcipu, znikome komedyjki o kilkudniowym żywocie.

 Wreszcie, ostatnia klęska! Wszystkie stany zdołały się uchylić od cenzury scenicznej: nie możnaby dziś wystawić Pieniaczy Racine’a, iżby wszystkie Jendory i Gąski [nazwiska sędziów z Pantagruela Rabelego], nawet z najoświeceńszych, nie podniosły krzyku, że niema już obyczajów, ani szacunku dla urzędu.

 Nie możnaby napisać Turcareta [sztuka Lesage’a, będąca krwawą satyrą na finansistów XVIII w.], nie ściągając sobie na kark dzierżawców, poddzierżawców, administratorów, celników, generalnych poborców, całej armji fiskalnej Króla Jegomości. Prawda, że dzisiaj dla Turcareta nie znalazłoby się wzorów. Ale gdyby go nawet przedstawić pod innemi rysami, zapora zostałaby ta sama.

 Nie możnaby wyśmiać natrętów, markizów, pożyczkowiczów Moliera, aby nie obrazić równocześnie wysokiej, średniej, starożytnej i nowoczesnej szlachty. Jego Uczone Białogłowy podrażniłyby nasze żeńskie centrale dowcipu; ale jaki rachmistrz zdoła obliczyć siłę i długość dźwigni, jakiejby trzeba, aby, za naszych dni, wznieść aż do teatru wspaniałe dzieło p. t. Świętoszek? Tak więc, autor, który szuka porozumienia z publicznością aby ją zabawić lub pouczyć, miast snuć intrygę wedle swego wyboru, musi kręcić się w steku nieprawdopodobieństw, kpinkować zamiast się śmiać, i szukać wzorów poza społeczeństwem, aby sobie nie ściągać na kark tysiąca wrogów, z których nie znał żadnego układając swą nieszczęsną sztukę.

 Doszedłem tedy do przekonania, że, o ile jakiś zuch nie strząśnie tego pyłu, niebawem nuda sztuk francuskich zawiedzie naród do płochej opery komicznej i jeszcze dalej, na bulwary, ku ohydnemu śmietnikowi scenek wniesionych na naszą hańbę, gdzie przystojna swoboda, wygnana z francuskiego teatru, zmienia się w rozpasanie; gdzie młodzież karmi się grubemi niedorzecznościami i traci, wraz z obyczajnością, poczucie smaku i cześć dla arcydzieł. Pokusiłem się zostać tym zuchem; a jeśli nie włożyłem w me dzieła tyle talentu ileby trzeba, intencja moja objawiła się jasno.

 Myślałem, myślę jeszcze, że nie da się osiągnąć w teatrze ani patosu, ani morału, ani tęgiego i prawdziwego komizmu, bez mocnych sytuacyj, które, w jakimbądź przedmiocie, zawsze się rodzą z zatargów społecznych. Autor tragiczny, śmiały w środkach, ma odwagę wziąć za temat okrutną zbrodnię: spiski, uzurpację, mord, otrucie, kazirodztwo w Edypie i w Fedrze, bratobójstwo w Vendôme, ojcobójstwo w Mahomecie, królobójstwo w Makbecie, etc. Komedja, mniej odważna, nie posuwa się tak daleko, gdyż wzory czerpie z naszych obyczajów, tematy ze społeczeństwa. Ale jak godzić w skąpstwo, o ile się nie przedstawi brudnego skąpca? jak zdzierać maskę z obłudy, nie pokazując palcem, jak Orgon w Świętoszku, szpetnego obłudnika, który zaślubia córkę, a pożąda żony? jak napiętnować rozpustnika, nie wprowadzając go w krąg łatwych kobiet? opętanego gracza, nie otaczając go hultajami, o ile sam już do nich nie należy?

 Wszyscy ci ludzie dalecy są od cnoty; autor nie podaje ich za lepszych niż są; nie broni żadnego z nich; jest malarzem ich przywar. Dlatego że lew jest okrutny, wilk żarłoczny i chciwy krwi, lis chytry i podstępny, czyż bajka jest niemoralna? Kiedy autor zwraca ją przeciw głupcowi którego pochlebstwo upaja, upuszcza z dzioba kruka ser w paszczękę lisa; morał osiągnięty; gdyby ją chciał zwrócić przeciw nikczemnemu pochlebcy, skończyłby swoją parabolę tak: Lis chwyta kąsek, pożera: ale ser był zatruty. Bajka jest lekką komedją, a wszelka komedja jest tylko rozprowadzoną bajką: różnica między niemi ta, że w bajce bydlęta mają rozum, zaś w naszej komedji ludzie są często bydlętami i, co gorsza, złemi bydlętami.

 Tak więc, kiedy Molier (a ileż jemu głupcy dali się we znaki!) daje Skąpcowi syna rozrzutnego i zepsutego, który mu kradnie szkatułkę i lży go w twarz, czy z cnót czy z przywar wyciąga swój morał? Cóż mu znaczą jego marjonetki? Was-to chce poprawić! Prawda że afiszerzy i zamiatacze literaccy z jego czasów nie omieszkali wyłożyć poczciwej publiczności, jak to jest niegodziwe! Również dowiedzione jest, iż zazdrośnicy bardzo możni, albo też możni bardzo zazdrośni rozpętali się przeciwko niemu. Patrzcie, jak surowy Boileau, w Liście do wielkiego Racine’a, mści, już po śmierci, swego przyjaciela, przypominając fakty:

 

Nieuctwo i przesądy, w cnót mniemanych skórze,

W strojach modnych markizów i hrabin fryzurze,

Biegły zohydzać pilnie arcy-sztukę nową,

I w najwspanialszem miejscu potrząsały głową.

Komandor żądał więcej dyskrecji i taktu;

Wicehrabia, znudzony, wychodził w pół aktu;

Ten, żarliwy obrońca dotkniętych bigotów,

Autora, wraz z utworem, na stos rzucić gotów;

Drugi, ognisty markiz, w gorączce honoru,

Chce mścić się za rzekome przytyki do dworu...

 

 Widzimy zgoła w Prośbie Moliera do Ludwika XIV, który okazał się tak wielki jako protektor sztuk i bez którego oświeconego smaku teatr nasz nie miałby ani jednego arcydzieła Moliera; widzimy tego filozofa-autora, jak gorzko skarży się przed królem, iż, za to że zdemaskował obłudników, ci miotają nań wszędzie drukowane potwarze, mieniąc go libertynem, bezbożnikiem, ateuszem, wcielonym djabłem przebranym za człowieka; i to wszystko drukowano z aprobatą i przywilejem tego króla który go popierał: nic, od tego czasu, nie zmieniło się na gorsze.

 Ale, dlatego że figury jakiejś sztuki jawią obraz skażonych obyczajów, czyż trzeba je wygnać ze sceny? Cóż tedy będziemy ścigać w teatrze? wady i śmiesznostki? Warto w takim razie pisać! toć one są jak mody: nie poprawiamy się z nich, zmieniamy je tylko.

 Występki, nadużycia, oto co się nie zmienia, ale przedzierżga się w tysiące form pod maską obyczajów: zedrzeć tę maskę, ukazać je w całej nagości, oto szlachetne zadanie człowieka, który poświęcił się scenie. Czy moralizuje śmiejąc się, czy płacze mówiąc morały, czy idzie śladem Demokryta czy Heraklita, oto jego prawdziwy obowiązek. Biada mu, jeśli się odeń uchyli! Poprawiać ludzi można jedynie ukazując ich takimi jak są. Komedja użyteczna i prawdomówna, to nie kłamliwy panegiryk, nie pusta akademicka Pochwała.

 Ale strzeżmy się mięszać tę ogólną krytykę, jeden z najszlachetniejszych celów sztuki, ze wstrętną i osobistą satyrą: przywilejem pierwszej jest to, iż poprawia nie raniąc. Powiedzcie w teatrze, ustami zacnego człowieka, podrażnionego najstraszliwszym wyzyskiem dobrodziejstw, że wszyscy ludzie są niewdzięczni: mimo iż każdy podziela to zdanie, nikt się nie obrazi. Ponieważ niema niewdzięcznika bez dobroczyńcy, sam ten zarzut ustala równowagę między dobremi a złemi sercami; słuchacz czuje to i czerpie w tem pociechę. Gdy humorysta powie, że jeden dobroczyńca rodzi stu niewdzięczników, można odpowiedzieć słusznie, iż niema może niewdzięcznika, któryby nie był nieraz dobroczyńcą: to również pociesza. W ten oto sposób, drogą uogólnienia, najbardziej gorzka krytyka wydaje owoc nie raniąc; gdy satyra osobista, równie jałowa jak zdrożna, zawsze rani, a nigdy nie przynosi korzyści. Tej szczególnie nienawidzę i uważam ją za tak karygodne nadużycie, że nieraz z urzędu wzywałem czujność władz, iżby teatr nie zmienił się w arenę gladjatorów, gdzie możny mniema się w prawie zaspokajać swoją chęć zemsty za pomocą przedajnych piór, niestety zbyt pospolitych, wystawiających na licytację własną nikczemność.

 Czyż nie