Benvenuto Cellini (Ascanio ou l’Orfèvre du roi) - Aleksander Dumas (ojciec), Paul Meurice - ebook

Benvenuto Cellini (Ascanio ou l’Orfèvre du roi) ebook

Aleksander Dumas ojciec, Paul Meurice

0,0

Opis

Powieść historyczna, którą możemy zaklasyfikować do gatunku „płaszcza i szpady”, której akcja umiejscowiona jest w szesnastowiecznym Paryżu, a na tle dziejów Benvenuta Celliniego, który był nie tylko sławnym florenckim artysta, ale także i awanturnikiem sławnym w owym czasie w Italii i Francji osnuta jest romantyczna fabuła romansu, ukazanego na tle epoki i opowiadającego o życiu sławnych postaci historycznych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 616

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

Aleksander Dumas, Paul Meurice

 

Benvenuto Cellini

(Ascanio ou l’Orfèvre du roi)

 

przełożył Józef Bliźiński

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji:

 

Benvenuto Cellini

ROMANS

PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.

WARSZAWA.

NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.

SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,

11. ulica Mazowiecka 11.

1893.

 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-838-9

 

 

 

TOM I

 

ROZDZIAŁ I. ULICA I PRACOWNIA.

 

 Działo się to 10-go lipca 1540 roku, o czwartej godzinie po południu, w Paryżu, w kościele Ąugustyanów, niedaleko drzwi przy kropielnicy.

 Wysoki i piękny młodzieniec, cery śniadej, z długiemi włosami i wielkiemi oczyma czarnemi, ubrany z prostotą pełną wdzięku i uzbrojony tylko małym sztyletem z cudownie rżniętą rękojeścią, stał oparty o filar.

 Zapewne skutkiem pobożnego rozmyślania, nie ruszył się z tego miejsca przez cały czas trwania nieszporów; ze schylonem czołem i wyrazem zachwytu na twarzy, szeptał jakieś słowa, modlitwy zapewne, mówił bowiem tak cicho, że od Boga ledwie mógł być słyszanym; gdy wszakże nabożeństwo zbliżało się do końca, podniósł głowę a jego bliżsi sąsiedzi mogli usłyszeć te słowa, półgłosem wyrzeczone:

 — Jak też ci mnichy francuzcy śpiewają nieznośnie! jeszcze w obecności „tej”, która zasługuje, aby jej aniołowie śpiewali. Szczęście, że nieszpory już skończone. O mój Boże! spraw, abym był dziś szczęśliwszy niż ostatniej niedzieli i aby chociaż spojrzała na mnie! Jeżeli ta ostatnia prośba zostanie wysłuchaną, osoba, która na proszącego wzniesie oczy, źle na tem nie wyjdzie; ujrzy bowiem najpiękniejsze młodzieńcze oblicze, o jakiem kiedykolwiek zamarzyła czytając poezye Klemensa Marot, opiewające miłostki Psyche i śmierć Narcyza.

 W istocie, jak już rzekliśmy, młodzieniec ów w swym prostym i ciemnym stroju, uderzająco jest piękny; posiada prócz tego w uśmiechu jakąś słodycz i wdzięk niewypowiedziany, a jego spojrzenie, jeszcze niezbyt śmiałe, tyle jest namiętnem, o ile niem być może spojrzenie ośmnastoletniego młodzieńca.

 Na odgłos usuwanych krzeseł, oznajmujący koniec nabożeństwa, nasz zakochany, (gdyż z kilku słów, które wyrzekł, czytelnik poznał zapewne, że ma prawo do tego tytułu) nasz zakochany, mówię, usunął się nieco na bok i spoglądał na przechodzący w milczeniu tłum, składający się z poważnych mieszczan, szanownych matron i ładnych dziewcząt.

 Lecz w całym tym tłumie nic go widać nie zajmowało, dopiero wzrok jego roziskrzył się, gdy ujrzał zbliżającą się młodą w bieli ubraną dziewicę, której towarzyszyła ochmistrzyni w dobrym tonie, zdająca się znać świat, dosyć jeszcze młoda, wesołego oblicza i wcale na zbyt surową nie wyglądająca.

 Gdy te dwie damy zbliżyły się do kropielnicy, nasz młodzieniec wziął wodę święconą i grzecznie im ją podał.

 Ochmistrzyni uśmiechnęła się i ukłoniła jak mogła najwdzięczniej, a dotknąwszy rąk młodzieńca, z wielkiem jego niezadowoleniem podała sama wodę święconą swej towarzyszce; ta zaś, pomimo gorącej prośby, której była przedmiotem przed kilku minutami, miała oczy spuszczone co dowodziło, że wiedziała, iż piękny młodzieniec stał przed nią; gdy jednak się oddaliła, młodzieniec tupnął nogą mówiąc:

 — Znowu mnie i tym razem nie widziała.

 To dowodziło, że piękny młodzieniec, jak już mówiliśmy, miał dopiero lat ośmnaście.

 Skoro pierwsza niechęć minęła, nasz nieznajomy śpiesznie zszedł po schodach kościoła, a ujrzawszy, że piękna roztargniona spuściwszy zasłonę, udała się wraz z swą ochmistrzynią na prawo, sam także pośpieszył na prawo, tem bardziej gdy spostrzegł, że w tę stronę wypadała także jego droga.

 Młoda dziewica postępowała bulwarem aż do mostu świętego Michała, przez który przeszła: to także była droga naszego nieznajomego.

 Później przeszła przez ulicę de la Barillerie i most Zamiany.

 A ponieważ zawsze w tę stronę wypadała droga naszego nieznajomego, ciągle więc za nią jak jej cień postępował.

 Lecz niestety! przed wielkim Châtelet, ta piękna gwiazda, którą śledził nasz nieznajomy, znikła raptownie; skoro tylko ochmistrzyni zapukała, drzwi królewskiego więzienia otworzyły się jakby same przez się i zamknęły natychmiast.

 Młodzieniec stał jak wryty przez chwilę, lecz ponieważ był to chłopiec bardzo przemyślny, gdy nie widział już przed sobą młodej dziewicy, która mu odbierała przytomność umysłu, natychmiast więc postanowił co ma czynić.

 Szyldwach z piką na ramieniu, przechadzał się poważnie przed bramą Châtelet.

 Nasz młody nieznajomy uczynił jak ten zacny żołnierz, a oddaliwszy się nieco, aby nie zwrócić na siebie uwagi, lecz tak, ażeby nie stracić z oczu bramy, rozpoczął bohatersko-miłosną wartę.

 Jeżeli czytelnik odbywał kiedy wartę w swojem życiu, musiał zauważyć, że jednym z najpewniejszych środków skrócenia czasu, jest rozmawiać z samym sobą.

 Widać, że nasz młodzieniec był przyzwyczajony do odbywania warty, gdyż zaledwie ją objął, następny rozpoczął monolog:

 — Zapewne nie tu ona mieszka. Dziś rano po mszy, gdy nieśmiałem iść za nią, jakżem był głupi!... widziałem, że nie udawała się na prawo lecz na lewo, ku stronie bramy Nesle i ku Présaux-Clercs. Po cóż u dyabła przyszła do Châtelet? Pomyślmy... Może odwiedzić jakiego więźnia, brata pewnie. Biedna dziewczyna! ileż cierpieć musi, bo zapewne jest tak dobra jak piękna. Dalibóg, wielką mam ochotę zaczepić ją, zapytać otwarcie o wszystko i ofiarować moje usługi...

 Jeżeli to jej brat, zwierzę się mistrzowi i zapytam o radę, bo skoro kto potrafił uciec z zamku świętego Anioła, powinien wiedzieć jakim sposobem można wydostać się z więzienia. Więc to już rzecz ułożona... ocalam jej brata.

 Otrzymawszy podobną usługę, brat zostaje moim przyjacielem. Zapytuje mnie z kolei co może zrobić dla mnie. Wyznaję mu, że kocham jego siostrę. Poznaje mnie z nią, ja padam jej do nóg, a wtedy zobaczymy czy ona nie podniesie oczu...

 Raz wpadłszy na taką drogę, można się domyśleć, jak daleko wyobraźnia zakochanego zajść może.

 Nasz tedy młodzieniec zdziwił się bardzo usłyszawszy godzinę czwartą i widząc, że zmieniają szyldwacha.

 Nowy żołnierz rozpoczął wartę a młodzieniec dalej swoję odbywał.

 Sposób jej skrócenia zbyt mu się udał, aby miał go zaniechać; dla tego więc rozpoczął znowu swą mowę, na tekst nie mniej obfity od pierwszego.

 — Jak ona jest piękna! ile wdzięku w jej poruszeniach! Jaka skromność w całej postawie, jaka czystość rysów! Tylko wielki Leonard de Vinci, lub boski Rafael, byliby godnymi przenieść na swe płótno tę niebiańską istotę. O! czemuż nie jestem malarzem, mój Boże! zamiast być snycerzem, rzeźbiarzem, złotnikiem! Gdybym był malarzem, nie potrzebowałbym mieć ją przed oczyma, by zrobić jej portret. Widziałbym bez ustanku jej wielkie niebieskie oczy, jej śliczne błąd włosy, jej płeć tak białą, kibić jakby utoczoną. Gdybym był malarzem, umieszczałbym ją we wszystkich moich obrazach, jak czynił Sanzio dla Fornariny i Andrzej del Sarto dla Lukrecyi. A co za różnica między nią a Lukrecyą i Fornariną. Najprzód, Fornarina...

 Młody człowiek nie skończył jeszcze tych porównań, które wszystkie były rozumie się, na korzyść jego kochanki — gdy szósta wybiła.

 Zmieniono drugiego szyldwacha.

 — Szósta godzina. Rzecz dziwna, jak czas szybko leci! — rzekł młodzieniec — a jeżeli upływa mi tak gdy na nią czekam, jakże by mi upływał obok niej! O! obok niej, to byłby raj! Gdybym był przy niej, patrzył bym na nią, a godziny, dnie, miesiące, życie całe upływałoby mi w ten sposób. Coby to było za szczęśliwe życie. O mój Boże!

 I młodzieniec wpadł w zachwyt, gdyż przed jego oczyma artysty — kochanka, chociaż oddalona, ukazała się w rzeczywistości.

 Zmieniono trzeciego szyldwacha.

 Ósma godzina biła na wszystkich zegarach.

 Zmierzchać się zaczynało.

 Nakoniec cierpliwość młodego artysty, gdyż znamy jego stan, została wynagrodzoną.

 Ujrzał bowiem drzwi Châtelet otwierające się po raz dwudziesty — lecz tym razem dając przejście tej, na którą oczekiwał. Taż sama matrona była przy jej boku; nadto dwóch zbrojnych ze straży prewotalnej o dziesięć kroków za nią postępowało.

 Udano się tą samą drogą co przed trzema godzinami, to jest przez most Zamiany, ulicę de la Barillerie, most Ś-go Michała i bulwarki; tylko minięto Augustyanów i o trzysta kroków dalej — zatrzymano się przed ogromną bramą, przy której znajdowała się także mała furtka.

 Ochmistrzyni zapukała; odźwierny natychmiast otworzył.

 Dwóch żołnierzy oddawszy głęboki ukłon, oddaliło się drogą ku Châtelet a nasz artysta po raz drugi znalazł się przed zamkniętemi drzwami.

 Pozostałby tak niezawodnie do rana, gdyż rozpoczął już czwarty oddział swoich marzeń. Lecz przypadek zrządził, że jakiś podchmiely przechodzień uderzył o niego głową.

 — Hola przyjacielu — rzekł przechodzący — powiedzno, bez urazy tylko, czy jesteś człowiekiem czy słupem? Jeżeliś słup, to pełnij dalej swój obowiązek — a w takim razie nie zaczepiam cię; jeżeliś człowiek, to się umknij i przejść mi dozwól!

 — Wybacz mi — odpowiedział młodzieniec roztargniony — lecz jestem cudzoziemcem, obcym w Paryżu, i...

 — O! to znowu co innego; Francuzi są gościnni, przepraszam cię. A! jesteś więc cudzoziemcem. Lecz gdyś mi powiedział kim jesteś, muszę i ja powiedzieć o sobie... Jestem studentem i nazywam się...

 — Przepraszam cię — przerwał młody artysta — lecz nim mi powiesz jak się nazywasz, chciałbym wiedzieć gdzie jestem.

 — Przed bramą Nesle, kochany przyjacielu, a oto sam pałac — rzekł student wskazując wielką bramę, z której cudzoziemiec ani na chwilę oczu nie spuścił.

 — Bardzo dobrze; a chcąc się dostać na ulicę Ś-go Marcina, gdzie mieszkam — powiedział nasz zakochany, ażeby cóś powiedzieć i spodziewając się tym sposobem uwolnić od towarzysza — którędy iść trzeba?

 — Na ulicę Ś-go Marcina, mówisz? Chodź ze mną, będę ci towarzyszył, w tęż stronę i ja idę; a na moście Ś-go Michała wskażę ci dalszą drogę. Mówiłem ci więc, że jestem studentem, że powracam z Pre-aux-Clercs i nazywam się...

 — Czy wiesz do kogo należy pałac de Nesle? — zapytał młody nieznajomy.

 — Ba! nie miałbym tego wiedzieć, będąc w uniwersytecie! Pałac de Nesle, młodzieńcze, należy do króla naszego pana, a obecnie jest w rękach prewota Paryża, Roberta d’Estourville.

 — Jakto! więc to tu mieszka prewot Paryża? — zawołał nieznajomy.

 — Nie mówię ci przecie tego, mój synku — odrzekł student — prewot Paryża mieszka w wielkim Châtelet.

 — A! w wielkim Châtelet! Lecz dla czego gdy prewot mieszka w wielkim Châtelet, król zostawia mu pałac de Nesle?

 — O to cała historya. Król, widzisz, darował niegdyś pałac de Nesle naszemu bailemu, [wyższemu urzędnikowi sądowemu] człowiekowi niegdyś bardzo szanownemu, który strzegł przywilejów i rozsądzał sprawy uniwersyteckie w sposób ile tylko można było ojcowski.

 Na nieszczęście, ten wyborny baili był tak sprawiedliwy, tak sprawiedliwy... dla nas, że od dwóch lat zniesiono jego urząd pod pozorem, że spał na posiedzeniach. Po zniesieniu jego urzędu, oddano prewotowi opiekę nad uniwersytetem. Piękny protektor! nie wieleby nam z niego przyszło, gdybyśmy się sami protegować nie potrafili! Otóż, wspomniany prewot... czy mnie słuchasz, mój synku?... wspomniany prewot będąc bardzo chciwym, sądził, że ponieważ objął urząd bailego, powinien był zarazem odziedziczyć jego posiadłości; powoli też zagarnął wielki i mały Nesle za protekcyą pani d’Etampes.

 — A jednak, powiadasz, że go sam nie zajmuje.

 — Bynajmniej; lecz zdaje mi się, ze stary skąpiec mieści w nim swoję córkę czy siostrzenicę, śliczne dziecię imieniem Blanka, którą zamyka w tym oto pustkowiu.

 — A! doprawdy — zawołał artysta, który zaledwie oddychał, gdyż po raz pierwszy usłyszał imię swej kochanki — lecz to jest okropne nadużycie. Jakto! cały ten wielki pałac na mieszkanie dla jednej dziewczyny z ochmistrzynią!

 — A zkądże przybywasz, cudzoziemcze! że nie wiesz, iż to jest nadużycie bardzo naturalne, aby my biedni, mieszkali po sześciu w lichej izbie, gdy tymczasem wielki pan trzyma pustkami taką ogromną posiadłość z ogrodami, trawnikami, z grą w piłkę.

 — A! jest więc tam gra w piłkę?

 — Przepyszna! mój synku, przepyszna!

 — Lecz pomimo to, pałac de Nesle jest własnością króla Franciszka I-go?

 — Bez wątpienia; lecz cóż król ma z nim robić?

 — Niech go da komu innemu, kiedy prewot go nie zamieszkuje.

 — No to proś o niego dla siebie.

 — Dla czego nie? Czy lubisz grać w piłkę?

 — Do szaleństwa.

 — Zapraszam cię więc na kilka partyj w przyszłą niedzielę.

 — Lecz gdzie?

 — Do pałacu de Nesle.

 — Brawo! Jaśnie wielmożny wielki mistrzu pałaców królewskich. Ale! powinieneś wiedzieć przynajmniej moje nazwisko; nazywam się...

 Lecz ponieważ nieznajomy wiedział już co chciał, reszta zaś nie wiele go obchodziła — nie słyszał więc ani słówka z historyi swego towarzysza, który mu jednak opowiedział po szczegółach: że się nazywa Jakób Aubry, że jest studentem w uniwersytecie, a w tej chwili powraca z Preaux-Clercs, gdzie miał schadzkę z żoną swego krawca; że ta, zatrzymana zapewne przez swego brutala małżonka, nie przyszła; że pocieszał się w niebytności Simony pijąc wino z Suresne; i nakoniec, że zamierza porzucić niegrzecznego krawca, przez którego nadaremnie czekał na schadzce i przymuszony był upić się, co także jego zwyczajom przeciwne było.

 Gdy dwaj młodzi ludzie przybyli na ulicę de la Harpe, Jakób Aubry wskazał naszemu nieznajomemu drogę, którą lepiej znał od niego; potem naznaczywszy sobie schadzkę na przyszłą niedzielę w południe, pod bramą, Nesle — rozeszli się, jeden śpiewając drugi marząc.

 A ten, co marzył, miał o czem marzyć, gdyż tego dnia dowiedział się więcej, niż w ciągu trzech zeszłych tygodni.

 Dowiedział się, że ta, którą kocha, mieszka w małym Nesle, że jest córką prewota Paryża, Roberta d’Estourville i że się nazywa Blanka.

 Jak widzimy dobrze dnia użył.

 Ciągle marząc udał się na ulicę Ś-go Marcina i zatrzymał się przed domem pięknej powierzchowności, nad którego drzwiami wyryte były herby kardynała de Ferrare.

 Zapukał trzy razy.

 — Kto tam? — zapytał ze środka po kilku chwilach oczekiwania, jakiś głos świeży, młody i dźwięczny.

 — Ja, Katarzyno — odrzekł nieznajomy.

 — Kto?

 — Askanio.

 — A! przecie!

 Drzwi otworzyły się i Askanio wszedł.

 Ładna dziewczyna od ośmnastu do dwudziestu lat, czarno-włosa, żywa, mała lecz doskonale zbudowana, przyjęła młodzieńca z tysiącznemi wybuchami radości.

 — Otóż mamy zbiega! — zawołała — przecież powrócił.

 I pobiegła a raczej poskoczyła, by uprzedzić o jego przybyciu, gasząc z prędkości lampę, którą niosła i zostawiając otworem drzwi od ulicy; lecz Askanio, daleko mniej od Katarzyny roztrzepany, zamknąć ich nie zapomniał.

 Młodzieniec pomimo ciemności w jakiej go zostawiła Katarzyna, przeszedł krokiem pewnym dosyć obszerny dziedziniec, brukowany wprawdzie lecz zarosły trawą i otoczony wielkiemi budynkami posępnego pozoru.

 Było to mieszkanie kardynała de Ferrare, chociaż już oddawna właściciel go nie zajmował.

 Askanio wbiegł lekko na ganek po obrosłych mchem schodach i wszedł do ogromnej sali, jedynej w całym domu, gdzie było widać światło.

 Była to sala w rodzaju refektarza klasztornego, smutna, posępna i naga zazwyczaj; lecz od dwóch miesięcy świetna, życia i wesołości pełna.

 W istocie od 2-ch miesięcy w tej zimnej i ogromnej sali, wszystko było w ruchu, wszystko pracowało, wesołością tchnęło; od dwóch miesięcy dziesięć warsztatów, dwa kowadła i w głębi zaimprowizowana kuźnia, zapełniły ogromną salę. Rysunki, modele; półki obciążone cęgami, młotkami i pilnikami; pęki szpad z rękojeściami cudownie rzeźbionemi i klingami rzniętemi „á jour;” trofea z kasków, zbroi i nabitych złotem puklerzy, na których w płaskorzeźbie wyryte były miłostki bogów i bogiń, jak gdyby przez to chciano podać zapomnieniu cel na jaki były przeznaczone, wszystko to stroiło szarawe mury.

 Słońce szeroko zaglądało wielkiemi poroztwieranemi oknami, a powietrze weseliło się śpiewami rzeźkich i zwinnych robotników.

 Refektarz kardynalski zamienił się w pracownię złotnika!

 Jednak tego wieczora 10 lipca 1540 roku, świętość niedzieli uczyniła chwilowo salę tak spokojną, jaką była przez wiek cały.

 Lecz stół, na którym widać było w nieładzie resztki wybornej kolacyi, oświecone wykwintną lampą, zda się z ruin Pompei wydobytą, zaświadczał, że jeżeli tymczasowi mieszkańcy domu kardynalskiego lubili niekiedy spoczynek, to wcale nie byli zwolennikami postu.

 Gdy wszedł Askanio, cztery osoby znajdowały się w pracowni.

 Temi osobami były: stara służąca sprzątająca ze stołu; Katarzyna, która teraz rozpalała zgaszonę lampę; młodzieniec rysujący w kącie i czekający na zabraną mu lampę i sam mistrz, stojący z założonemi rękoma i o kuźnię oparty.

 Tego to ostatniego, każdy wchodzący do pracowni najpierwby spostrzegł.

 W istocie, jakieś szczególniejsze życie i potęga wytryskiwały z tego dziwnego człowieka i z wracały uwagę tych nawet, którzyby jej okazywać nie chcieli.

 Byłto człowiek szczupły, wysoki, silny, czterdzieści najwięcej lat mieć mogący; lecz trzeba by dłuta Michała Anioła lub pędzla Ribeiry na oddanie tego czystego i śmiałego profilu, tej cery śniadej i ożywionej, wreszcie tej całej dumnej i prawie królewskiej postawy.

 Wysokie czoło ocieniały brwi, marszczyć się zawsze gotowe; żywe, otwarte i przenikliwe spojrzenie, ciskało niekiedy groźne błyskawice; uśmiech pełen dobroci i łagodności, lecz cokolwiek drwiący, zachwycał i przestraszał zarazem; ręka, poruszeniem do którego nawykła, gładziła brodę i czarne wąsy; ręka ta nie była zupełnie mała, lecz nerwista, giętka, długa, zręczna a przytem delikatna, arystokratyczna, wytworna.

 Nakoniec w sposobie patrzenia, mówienia, odwracania głowy, w poruszeniach żywych, wymownych a nawet w niedbałej postawie, jaką przybrał przy wejściu Askania, przebijała się siła i dzielność.

 Lew spoczywający lwem dla tego być nie przestaje.

 Co do Katarzyny i ucznia zajętego rysowaniem, ci tworzyli między sobą najwyraźniejszy kontrast.

 On był ponury, milczący, czoła wązkiego i już pokrytego zmarszczkami, oczu w półzamkniętych, ust ściśnionych; ona wesoła jak ptaszek, pogodna jak kwiat; powieki jej dozwalały zawsze widzieć oko najzłośliwsze w świecie, a usta pokazywały bez ustanku bielutkie ząbki.

 „Uczeń, usunięty w kąt, powolny i słabowity, zdawał się oszczędzać swoich poruszeń; Katarzyna chodziła, biegała, kręciła się, nie zostając sekundy na jednem miejscu, tyle ta organizacya młoda i żywa, potrzebowała ruchu w braku wzruszeń.

 Dla tego to była ona rozweseleniem całego domu; żywa, z głosikiem czystym i mocnym jak skowronek, wiodła z zupełnem zaniedbaniem i nieprzewidywaniem to życie, w które zaledwie wstępowała.

 Zresztą, pełna powabów i wdzięku, Katarzyna była duszą pracowni; gdy śpiewała wszyscy milczeli; gdy się śmiała, śmiano się z nią razem; gdy rozkazywała, słuchano jej, i to nie mówiąc ani słówka; bo przytem jej kaprysy i wybryki nie były zazwyczaj zbyt wymagające; a potem była tak szczerze i naiwnie szczęśliwą, że udzielała wszystkim na około siebie dobrego humoru, iż weselono się widząc ją wesołą.

 Co do jej historyi, powrócimy do niej może; sierota i dziecię ludu, od dzieciństwa pozostawioną była losowi, lecz Bóg się nią opiekował.

 Przeznaczona aby być rozkoszą dla wszystkich, napotkała człowieka, dla którego szczęściem się stała.

 

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

 

 Opisawszy te nowe osoby, wróćmy do naszego opowiadania.

 — Zkądże przybywasz latawcze? — spytał mistrz Askania.

 — Zkąd przybywam? biegałem za twoim interesem mistrzu.

 — Od samego rana?

 — Przez cały dzień.

 — Powiedz raczej, żeś szukał jakiej awantury.

 — Jakiej awantury miałbym szukać, mistrzu? — mruknął Askanio.

 — Czyż ja wiem!

 — A choćby i tak było, nie wielka to rzecz. Zresztą, Askanio dosyć jest ładny, by przygody jego a nie on ich miał szukać.

 — Katarzyno! — przerwał mistrz marszcząc brwi.

 — No, no, czy i o tego mistrzu, zechcesz być zazdrosnym! biedne dziecię!

 I mówiąc to, podniosła ręką brodę Askania.

 — Tego by tylko brakowało — mówiła dalej — ale... Jezus Marya, jakiż on blady! może nie jadłeś kolącyi włóczęgo?

 — W istocie — zawołał Askanio — zapomniałem o niej .

 — O! skoro tak, to i ja jestem zdania mistrza; zapomniał o kalacyi! bez wątpienia jest zakochany. Huberta! Huberta! prędzej, kolacyę dla pana Askania.

 Służąca przyniosła jeszcze bardzo ponętne resztki kolacyi, na które nasz młodzieniec z chciwością się rzucił, gdyż po takiej porządnej przechadzce na świeżem powietrzu, miał prawo być głodnym.

 Katarzyna i mistrz spoglądali na niego uśmiechając się — ona z przywiązaniem braterskiem, on z czułością ojcowską.

 Co do ucznia pracującego w kącie, ten podniósł głowę w chwili gdy Askanio wchodził, lecz skoro tylko Katarzyna postawiła przed nim lampę, którą wzięła idąc otworzyć drzwi, opuścił znowu głowę i dalej swą pracę prowadził.

 — Mówiłem ci więc, mistrzu, że dla ciebie to cały dzień biegałem — rzekł znowu Askanio, dostrzegłszy złośliwe spojrzenia, jakie nań mistrz i Katarzyna zwracali, i starając się zwrócić rozmowę na inny przedmiot, a nie na swoje miłostki.

 — I dla czegóż biegałeś dla mnie dzień cały? posłuchajmy!

 — Wszak mówiłeś wczoraj mistrzu, że w tym domy złe mamy światło i że pragnąłbyś mieć inną pracownię?

 — Bez wątpienia.

 — A więc znalazłem ci ją.

 — Czy słyszysz, Pagolo? — rzekł mistrz, odwracając się do milczącego ucznia.

 — Słucham cię, mistrzu — ozwał się tenże, podnosząc po raz drugi głowę.

 — No! porzuć na chwilę te rysunki i pójdź słuchać. Askanio znalazł inną pracownię, czy słyszysz?

 — Wybacz mistrzu, lecz ztąd bardzo dobrze słyszeć będę, co powie mój przyjaciel Askanio. Chciałbym ukończyć ten szkic, bo zdaje mi się, że to nic nie szkodzi... gdy kto religijnie wypełniwszy w niedzielę obowiązki chrześcianina, poświęci wolne chwile jakiemu użytecznemu ćwiczeniu: pracować jestto modlić się.

 — Pagolo, mój przyjacielu — rzekł mistrz, potrząsając głową i tonem więcej smutku niż gniewu — wierzaj mi, uczyniłbyś lepiej, pracując pilniej przez cały tydzień a rozrywając się w niedzielę, zamiast próżnować w dnie powszednie a odróżniać się obłudnie w święta; lecz masz zupełną wolność, rób więc jak ci się podoba; a ty, Askanio, moje dziecię — mówił dalej głosem, w którym słodycz i czułość się przebijała — mówisz więc?

 — Mówię, żem znalazł przepyszną pracownię.

 — Gdzie?

 — Czy znasz, mistrzu, pałac de Nesle?

 — Znam doskonale, lecz tylko przechodziłem tamtędy, bo nigdy niebyłem wewnątrz.

 — Lecz z powierzchowności czy ci się podoba?

 — Bez wątpienia; lecz...

 — Lecz co!

 — Lecz czyż pałac ten nie jest przez nikogo zamieszkany?

 — I owszem, przez prevota Paryża, p. Roberta d’Estourville, który zajął go, żadnego do tego prawa nie mając. Zresztą, by zaspokoić twe sumienie mistrzu — zdaje mi się, że moglibyśmy pozostawić mu mały Nesle, w którym podobno mieszka ktoś z jego rodziny, a sami poprzestać na wielkim Nesle z jego dziedzińcami, trawnikami i grą w krąg i piłkę.

 — To tam jest gra w piłkę?

 — Piękniejsza niż w Santa-Croce, we Florencyi.

 — Per Bacco, to moja gra ulubiona, wiesz przecie Askanio.

 — Tak, a prócz tego, mistrzu, przepyszne to jest miejsce; powietrza pod dostatkiem, a jeszcze jakiego! powietrza wiejskiego; to nie tak jak w tym okropnym kącie, gdzie pleśniejemy i gdzie słońce o nas zapomina; tam z jednej strony Pre-aux-Clercs, z drugiej Sekwana... A król twój wielki król, o dwa kroki, w swoim Luwrze.

 — Lecz czyj u dyabła jest ten pałac?

 — Czyj? króla.

 — Króla!... powtórz mi to moje dziecię: pałac de Nesle należy do króla!

 — W jego własnej osobie; teraz idzie o to, czy on zgodzi się oddać ci, mistrzu, tak wspaniałe mieszkanie?

 — Kto, król? Jak on się nazywa, Askanio?

 — Sądzę, że Franciszek I-szy.

 — Co ma znaczyć, że za tydzień pałac de Nesle, moją będzie własnością.

 — Lecz prewot Paryża rozgniewa się pewnie.

 — Cóż mnie to obchodzi!

 — A jeżeli go oddać nie zechce?

 — Jeżeli nie zechce! Jak ja się nazywam, Askanio?

 — Nazywasz się Benvenuto Cellini, mistrzu.

 — Co ma znaczyć, że jeżeli ów szanowny prewot nie zechce tego zgodnie ukończyć, to potrafimy go zmusić. A tymczasem połóżmy się spać. Jutro o wszystkiem pomówimy, a przy dniu lepiej to rozpoznamy.

 Na zlecenie mistrza, wszyscy odeszli wyjąwszy Pagola, który rysowaniem zajęty, został jeszcze chwil kilka w swym kącie; lecz skoro tylko zmiarkował, że wszyscy są już w łóżkach, uczeń wstał, obejrzał się do koła, przystąpił do stołu, nalał sobie wielką szklankę wina, jednym wychylił ją łykiem i także na spoczynek się udał. 

 

ROZDZIAŁ II. ZŁOTNIK W SZESNASTYM WIEKU.

 

 Ponieważ już skreśliliśmy obraz i wyrzekliśmy nazwisko Benvenuta Cellini, powiedzieć jeszcze kilka słów musimy o tym dziwnym człowieku, Francyę od dwóch miesięcy zamieszkującym, a który będzie główną tej historyi osobą.

 Lecz najprzód powiedzmy, co znaczył złotnik w szesnastym wieku.

 Jest we Florencyi most zwany Starym Mostem, który dotąd jeszcze zawalony jest domami; te domy były sklepami złotników.

 Lecz nie złotników jakich dzisiaj widzimy; dziś złotnictwo jest rzemiosłem, niegdyś było sztuką w całem znaczeniu tego wyrazu.

 To też nie było nic cudowniejszego nad to sklepy a raczej przedmioty, sklepy te zapełniające; były to puhary z oniksu, około których wiły się smocze ogony, gdy tymczasem głowy i ciała tych fantastycznych zwierząt, spinając się naprzeciwko siebie, rozpościerały swe przejrzyste skrzydła złotemi zasiane gwiazdami i z otwartą paszczą groziły sobie rubinowemi oczyma.

 To znowu agatowe dzbanki, u podstawy których piął się wieniec bluszczu, co idąc w górę w kształcie ucha, zaokrąglał się po nad swym otworem, ukrywając między szmaragdowemi liśćmi jakiego prześlicznego krajów zwrotnikowych ptaszka, zdobnego emalią, zdającego się żyć i śpiewać gotowego.

 Albo urny z lazurowego kamienia, na krawędziach których schylały się, jakby dla napicia się, dwie jaszczurki tak zręcznie wyrzynane, że widać było prawie mieniące ich złotej łuszczki odcienia, i zdawało się, że za najmniejszym szmerem uciekną i skryją się w jaką szczelinę muru.

 Lub znowu kielichy, monstrancye; bronzowe, srebrne, złote medale; wszystko to drogiemi kamieniami emaliowane, jak gdyby w tej epoce, rubiny, topazy, karbunkuły i dyamenty, w piasku rzek lub pyle dróg publicznych znajdowano.

 Nareszcie nimfy, najady, bogowie, boginie; cały Olimp, pomieszany z krucyfiksami, krzyżami, męką pańską; Matka Boska i Wenus, Chrystus i Apollo, Jowisz miotający pioruny i Jehowah świat stwarzający, a wszystko to nie tylko po mistrzowsku wykonane ale i poetycznie pomyślane; nie tylko prześliczne jako cacka dla ustrojenia buduaru kobiety, lecz świetne jako arcydzieła, ich twórców unieśmiertelnić mogące.

 Prawda, że ówcześni złotnicy nazywali się: Donatello Ghiberti, Ghirlandajo i Benvenuto Cellini.

 Benyenuto Cellini opisał sam w pamiętnikach, ciekawszych od najciekawszego romansu, to życie awanturnicze artystów piętnastego i szesnastego wieku, kiedy to Tycyan malował w kirysie na piersiach, a Michał anioł rzeźbił ze szpadą przy boku; kiedy Masaccio i Dominiquin umierali otruci; kiedy Kozma trawił dnie i noce chcąc wynaleźć hart stali która by porfir krajać mogła.

 Aby dać poznać tego człowieka, opowiemy jeden tylko z jego życia epizod; ten właśnie, co go do Francyi sprowadził.

 Benvenuto bawił w Rzymie, gdzie był wezwany przez papieża Klemensa VII-go, i namiętnie pracował nad przepysznym kielichem, przez Jego Świątobliwość zamówionym; lecz ponieważ chciał dołożyć wszystkich starań do tego kosztownego dzieła, robota szła bardzo wolno.

 Benvenuto, jak łatwo się domyśleć, miał mnóstwo zazdrosnych tak dla pięknych obstalunków, które otrzymywał od książąt, królów i papieży, jak dla talentu z jakim je wykonywał.

 Ztąd wynikło, że jeden z jego kolegów nazwiskiem Pompeo, który nie mając co robić, trudnił się oszczerstwem, skorzystał z tego opóźnienia, by mu szkodzić w umyśle Papieża.

 To też codziennie, bez odpoczynku, to pokątnie to znów otwarcie, zapewniał Papieża, że Benvenuto nigdy kielicha nie skończy i że będąc zarzuconym robotą, wykonywał inne prace, z uszczerbkiem obstalunków Jego Świątobliwości.

 Udało mu się wreszcie papieża przekonać.

 Dnia więc jednego Benvenuto, widząc Pompea wchodzącego do swego sklepu, poznał natychmiast z jego śmiejącego oblicza, że jakąś złą przynosił nowinę.

 — Kochany kolego — rzekł — przychodzę uwolnić cię od ciężkiego obowiązku. Jego Świątobliwość poznał, że jeżeli spóźniasz się z wykończeniem kielicha, to nie z braku gorliwości lecz czasu. Osądził więc, że należy uwolnić cię od jakiego ważnego zatrudnienia i z własnego swego przekonania, odbiera ci urząd rytownika monety. Wprawdzie nędzne dziewięć dukatów mniej mieć będziesz na miesiąc, lecz zyszczesz dziennie godzinę czasu.

 Benvenuto Cellini uczuł gwałtowną chętkę wyrzucenia za okno szydercy; lecz powściągnął się, a Pompeo widząc, że ani jeden muskuł nie poruszył się w jego twarzy, sądził, że cios nie skutkował.

 — Oprócz tego — mówił dalej — nie wiem sam dla czego, pomimo nawet żem mówił za tobą ile mogłem, Jego Świątobliwość rozkazuje ci oddać natychmiast kielich w stanie, w jakim się znajduje. Obawiam się doprawdy, kochany Benvenuto i uprzedzam cię po przyjacielsku, że może ma zamiar kazać go skończyć komu innemu.

 — O! co to, to nie! — zawołał złotnik, prostując się tym razem jak człowiek ukąszony przez węża. Mój kielich do mnie należy. Jego świątobliwość ma tylko prawo domagać się zwrotu pięciuset talarów, które mi naprzód zapłacił; lecz z moją pracą zrobię co mi się podoba.

 — Bądź ostrożny, mój mistrzu — rzekł Pompeo — bo podobna odpowiedź pachnie może więzieniem.

 — Mości Pompeo, jesteś osłem — powiedział Bcnrenuto Cellini.

 Pompeo wyszedł jak wściekły.

 Nazajutrz dwóch szambelanów Ojca świętego przyszło do Benvenuta Cellini.

 — Papież przysyła nas do ciebie — rzekł jeden z nich — abyś nam oddał kielich, lub udał się do więzienia.

 — Jestem gotów, panowie — odpowiedział Benvenuto — prowadźcie mnie do więzienia. Lecz uprzedzam was, że to bynajmniej nie przyśpieszy ukończenia kielicha.

 I Benvenuto udał się z nimi do gubernatora, który naprzód zapewne otrzymawszy instrukcye, zaprosił go do swojego stołu.

 Podczas obiadu, gubernator starał się ile możności skłonić Benvenuta do oddania papieżowi swej pracy, zapewniając go przytem, że jeżeli okaże tę uległość, Klemens VII, jakkolwiek gwałtowny i uparty, ułagodzi się natychmiast; lecz Benvenuto odpowiedział, że już sześć razy pokazywał Ojcu świętemu rozpoczęty kielich i że więcej nic papież nie mógł wymagać od niego; że zresztą znając dobrze Ojca świętego, nie mógł mu ufać, wiedząc, że skoroby miał w rękach kielich, mógłby z tego korzystać i oddać go do skończenia jakiemu głupcowi, któryby go zepsuł.

 Oświadczył przytem, że był gotów zwrócić papieżowi pięćset zaliczonych mu talarów.

 To rzekłszy, Benyenuto na wszystkie nalegania gubernatora nic nie odpowiadał, wychwalał tylko jego kucharza i pod niebiosa jego wina wynosił.

 Po obiedzie, wszyscy jego współziomkowie, wszyscy najbliżsi przyjaciele, wszyscy uczniowie, przyprowadzeni przez Askania — przyszli go błagać, aby nie opierał się Klemensowi VII; lecz Benvenuto Cellini wszelkie uwagi i prośby odrzucił.

 Ziomkowie oddalili się wzruszając ramionami; przyjaciele oświadczając, że zwaryował a Askanio płacząc.

 Na szczęście, Pompeo nie zapomniał o Cellinim i tak tymczasem do papieża mówił:

 — Najświętszy ojcze, dozwól działać twojemu słudze; poślę oznajmić temu zaślepieńcowi, że ponieważ chce koniecznie, niechaj złoży 500 talarów; a że jest marnotrawcą i rozrzutnikiem i zapewne nie posiada podobnej sumy, będzie przeto zmuszony oddać kielich.

 Klemensowi VII podobał się ten plan; pozwolił więc aby Pompeo działał podług siebie.

 Tego więc samego wieczoru, właśnie gdy miano odprowadzić Benvenuta Cellini do przeznaczonego dlań pokoju, zjawił się szambelan, oświadczając złotnikowi, że Jego świątobliwość przyjmuje jego „ultimatum” i żąda mieć natychmiast 500 talarów lub kielich.

 Bonyenuto odpowiedział, że chce tylko, aby go odprowadzono do jego mieszkania, a zwróci 500 talarów.

 Czterech szwajcarów odprowadziło Benvenluta do mieszkania.

 Wszedłszy do swojej sypialni, Benvenuto wyjął klucz z kieszeni, otworzył małą, szafkę żelazną wmurowaną w ścianę, sięgnął ręką do wielkiego worka, wyjął zeń pięćset talarów i oddając je szambelanowi, wyprosił go za drzwi wraz z czterema szwajcarami.

 Ci ostatni otrzymali nawet (trzeba powiedzieć na pochwałę Benvenuta Cellini) cztery talary za fatygę, i oddalili się ucałowawszy mu (co trzeba wyznać na pochwałę szwajcarów) ręce.

 Szambelan powrócił natychmiast do Ojca św. i oddał mu pięćset talarów, na co Jego świątobliwość wpadł w wielki gniew i począł lżyć Pompea.

 — Ruszaj sam natychmiast do mego wielkiego pieczętarza, ośle — rzekł do niego — obsyp go grzecznościami, do jakich tylko twój bydlęcy rozum jest zdolny i powiedz mu, że jeżeli mi dokończy kielich, dam mu wszystko co zechce.

 — Ale, Wasza świątobliwość — odpowiedział Pompeo — czy nie byłoby do tego dosyć czasu jutro rano?

 — Teraz już za późno, głupcze; a nie chcę aby Benvenuto zasnął, mając do mnie urazę; wypełnij więc natychmiast mój rozkaz i niech jutro rano, wstając, mam pomyślną odpowiedź.

 Pompeo wyszedł więc z Watykanu opuściwszy uszy i udał się do sklepu Benvenuta, który znalazł zamkniętym.

 Zajrzał przez dziurkę od klucza, przez szpary we drzwiach; przeglądnął wszystkie okna, spodziewając się ujrzeć gdziekolwiek światło; lecz widząc, że wszędzie ciemno, odważył się zapukać do drzwi raz, potem drugi cokolwiek mocniej, nareszcie trzeci raz jeszcze mocniej.

 Wtedy otworzyło się okno na pierwszem piętrze i Benvenuto pokazał się w koszuli z rusznicą w ręku.

 — Kto tam? — zapytał.

 — Ja — odrzekł posłaniec.

 — Kto, ty? — powtórzył złotnik, poznając od razu Pompea.

 — Ja, Pompeo.

 — Kłamiesz — rzekł Benvenuto — znam bardzo dobrze Pompea; jest to taki tchórz, że nie odważyłby się o tej godzinie wyjść na ulice Rzymu.

 — Ale, kochany Cellini, przysięgam ci...

 — Milcz; jesteś łotrem co przybrał nazwisko tego biedaka, ażeby się dostać do mego domu i okraść mnie.

 — Drogi Benyenuto, niech umrę...

 — Rzeknij jeszcze słówko — zawołał Benrenuto, mierząc doń z rusznicy — a twoje życzenie spełni się.

 Pompeo zaczął zmykać co mu sił starczyło, krzycząc, że go chcą zamordować i wkrótce zniknął w przyległej ulicy.

 Gdy się oddalił, Benvenuto zamknął okno, zawiesił rusznicę na gwoździu i położył się napowrót, śmiejąc się ze strachu, jakiego napędził biednemu Pompeo.

 Nazajutrz, w chwili gdy schodził do sklepu otwartego już od godziny przez jego uczniów, Benvenuto Cellini spostrzegł po drugiej stronie ulicy Pompea, który stojąc tam od samego świtu, czekał na jego ukazanie się.

 Ujrzawszy Celliniego, Pompeo dał mu znak najprzyjaźniejszy, jaki kiedykolwiek komu uczynił.

 — A! — rzekł Cellini — to ty, kochany Pompeo. Dalibóg o mało dziś w nocy jakiś hultaj, twe nazwisko przybierający, nie przypłacił drogo swej śmiałości.

 — Doprawdy — powiedział Pompeo, siląc się na uśmiech i zbliżając po mału do sklepu — a to jakim sposobem?

 Benvenuto opowiedział posłańcowi Jego świątobliwości całe nocne zdarzenie; lecz ponieważ w nocnej rozmowie Benvenuto nazwał go tchórzem, nie śmiał on przeto przyznać, że to z nim samym Benvenuto miał sprawę.

 Skończywszy opowiadanie, Cellini zapytał Pompea, jakiej szczęśliwej okoliczności winien zaszczyt mieć go u siebie.

 Wówczas Pompeo sprawił się, lecz naturalnie w innych wyrazach z poselstwa, włożonego nań przez Klemensa VII-go.

 W miarę jak mówił, twarz Benvenuta Cellini rozjaśniała się.

 Klemens VII ustępował więc.

 Złotnik okazał się upartszym od papieża; gdy już Pompeo skończył:

 — Odpowiedz Jego świątobliwości — rzekł Benvenuto — że najszczęśliwszym będę spełniając jego rozkazy i czyniąc wszystko w świecie celem odzyskania łaski, którąm utracił nie przez swoję winę, lecz przez złośliwość zazdrośnych. Co zaś do ciebie, panie Pompeo, ponieważ jak sądzę, papieżowi nie brak na służących, radzę ci dla własnego twego dobra, ażebyś mi na przyszłość innego służącego a nie siebie przysyłał; przez wzgląd na twoje zdrowie radzę ci, nie mieszaj się więcej mości Pompeo do moich spraw i proś Boga, abym cię nigdy na mej drodze nie znalazł.

 Pompeo nie pytał o resztę i zaniósł Klemensowi VII odpowiedź Benvenuta Cellini. dodatek jednak przemilczając.

 Niedługo potem, dla zupełnego pogodzenia się z Benvenutem, Klemens VII kazał mu wyryć swój medal.

 Benvenuto wybił go z bronzu, srebra i złota; poczem zaniósł go papieżowi, który tak był nim zachwycony, że w uwielbieniu zawołał, iż nigdy starożytni nie wyryli tak pięknego medalu.

 Tak więc Benvenuto pogodził się z Klemensem VII, czego niebyłby zapewne uczynił, gdyby go mniej kochał, lecz jako współziomek bardzo był przywiązany do niego.

 To też zmartwił się bardzo, gdy w kilka miesięcy potem zdarzeniu, papież umarł prawie nagle.

 Ten żelazny człowiek zalał się łzami na tę wiadomość; przez cały tydzień płakał jak dziecko.

 Zresztą, zgon ten podwójnie był nieszczęsny dla biednego Cellini; w sam dzień pogrzebu papieża, spotkał Pompea, którego nie widział od chwili, kiedy mu zalecił nie nasuwać się zbyt często ze swoją osobą.

 Trzeba powiedzieć, że od czasu gróźb Benvenuta Cellini, nieszczęśliwy Pompeo nie śmiał wyjść jak tylko w towarzystwie dwunastu dobrze uzbrojonych ludzi, którym płacił tak samo jak papież swej gwardyi szwajcarskiej; każde też wyjście na miasto kosztowało go dwa lub trzy talary.

 Chociaż pośród tych dwunastu zbirów, Pompeo drżał jednak bojąc się spotkać Benvenuta Celini; wiedział bowiem, że jeżeliby skutkiem tego spotkania nastąpiła kłótnia i gdyby przytrafiło się jakie nieszczęście Cellini’emu, to papież, który lubił bardzo swego złotnika, zemściłby się za niego; lecz, jak powiedzieliśmy, Klemens VII umarł a jego śmierć dodała nieco śmiałości Pompeowi.

 Benyenuto poszedł do kościoła świętego Piotra, by ucałować nogi zmarłego papieża i gdy wracał przez ulicę dei Banchi, w towarzystwie Askania i Pagola, spotkał się twarz w twarz z Pompeem i jego dwunastu ludźmi.

 Na widok swego nieprzyjaciela, Pompeo zbladł jak śmierć, lecz spojrzawszy na około siebie i widząc się ludźmi otoczonym, gdy tymczasem Benvenuto miał z sobą tylko dwoje dzieci, odzyskał odwagę i zatrzymawszy się, oddał Cellini’emu ironiczny ukłon głową; jego zaś prawa ręka bawiła się rękojeścią sztyletu.

 Na widok tej bandy, jego mistrzowi grożącej, Askanio sięgnął ręką do szpady gdy tymczasem Pagolo zdawał się spoglądać gdzie indziej; lecz  Benvenuto nie chciał wystawiać swego ukochanego ucznia na tak nierówną walkę.

 Położywszy więc rękę na jego ręku, i wepchnąwszy do pochwy na wpół już wydobytą szpadę Askania, oddalił się, jakby to co widział bynajmniej go nie uraziło.

 Askanio nie poznawał w tym postępku swojego mistrza; lecz ponieważ mistrz się oddalał i on również z nim się oddalił.

 Pompeo, tryumfując, oddał głęboki ukłon Celini’emu i udał się w swoję stronę, otoczony będąc ciągle zbirami, jego pogróżki naśladującemi.

 Benvenuto gryzł sobie wargi aż do krwi; lecz na pozór zdawał się uśmiechać.

 Było to nie do pojęcia dla każdego, kto znał charakter drażliwy znakomitego złotnika.

 Lecz zaledwie zrobił sto kroków, napotkał sklep jednego ze swoich kolegów; wszedł więc do niego pod pozorem obejrzenia starożytnej wazy, którą znaleziono w grobach ertruskich w Corneto, swym zaś dwom uczniom rozkazał iść dalej, obiecując złączyć się z nimi za chwil kilka w sklepie.

 Łatwo pojąć, że to był tylko pozór by oddalić Askania; zaledwie bowiem zmiarkował, że młodzieniec i jego towarzysz, o którego mniej się troszczył, wiedząc, że jego męztwo nie daleko go zaniesie, zakręcili na drugą, ulicę, postawił wazę na swojem miejscu i wybiegł ze sklepu.

 W trzech skokach Benvenuto był na ulicy w miejscu gdzie spotkał Pompea; lecz tego już nie było.

 Skoro jednak pierwszy zapytany przechodzień wskazał mu drogę, którą się Pompeo oddalił, Benvenuto jak ogar popędził za śladem jego.

 Pompeo zatrzymał się przed drzwiami apteki, na rogu Chiavica i opowiadał zacnemu aptekarzowi dowody męztwa, jakie okazał względem Celliniego, gdy niespodzianie na rogu ulicy ujrzał jego samego, z błyszczące mi oczyma i czołem potem oblanem.

 Benvenuto ujrzawszy go, wydał okrzyk radości a Pompeo zamilkł nagle wśród swego opowiadania, Widocznie miało zajść coś okropnego.

 Siepacze uszykowali się na około Pompea i wydobyli szpady.

 Szaleństwem było jednemu człowiekowi napastować trzynasta; lecz Benvenuto był, jak już powiedzieliśmy, jedną z tych lwich natur, które nie mają we zwyczaju liczyć swych nieprzyjaciół.

 Wydobył ku tym trzynastu grożącym mu szpadom, mały nadzwyczajnie ostry sztylet, który zawsze nosił za pasem; rzucił się na tę gromadę, oddalając jedną, ręką dwie czy trzy szpady, drugą obalając jednego czy dwóch ludzi, tak, że dostał się natychmiast do Pompea, i za kołnierz go chwycił; lecz natychmiast gromada za nim się zamknęła.

 Wtedy widziano tylko okropne zamieszanie, z którego ulatywały krzyki i nad którem błyszczały szpady.

 W jednej chwili żyjąca ta grupa potoczyła się w nieładzie na ziemię; potem jakiś człowiek zerwał się, wydając okrzyk zwycięzki i gwałtownem wysileniem wydostał się z tłumu, wprawdzie krwią zbroczony, lecz potrząsając z tryumfem zakrwawionym sztyletem: był to Benvenuto Cellini.

 Drugi został na bruku, wijąc się w boleściach konania.

 Otrzymał dwa pchnięcia sztyletem: jedno poniżej ucha, drugie pod szyją, pomiędzy ramieniem i kością piersiową.

 Po kilku sekundach skonał: był to Pompeo.

 Kto inny po podobnym czynie byłby uciekał; lecz Benvenuto wziął sztylet w lewą rękę, prawą zaś dobył szpady i odważnie czekał na dwunastu zbirów.

 Ale zbirowie nie mieli już nic do Benvenuta.

 Ten co im płacił, nie żył już; a tem samem nie mógł im już płacić.

 Zemknęli więc jak stado spłoszonych zajęcy, pozostawiając trupa Pompea.

 W tej chwili nadbiegł Askanio i rzucił się w objęcia swojego mistrza; nie oszukała go waza etruska, powrócił, lecz chociaż biegł szybko, przybył jednak kilka sekund za późno. 

 

ROZDZIAŁ III. IKAR.

 

Benvenuto powrócił do siebie dosyć niespokojny, nie z powodu trzech ran otrzymanych, wszystkie bowiem były zbyt mało znaczące aby się o nie miał troszczyć; lecz skutkiem tego co zaszło.

 Zabił już przed pół rokiem Guascontiego, mordercę swojego brata; lecz wydobył się z tej sprawy dzięki protekcyi papieża Klemensa VII-go; zresztą, morderstwo to było tylko rodzajem odwetu; lecz teraz protektor Benvenuta już nie żył, położenie więc było o wiele drażliwsze.

 Jakoż, gdy powróciwszy do siebie, palił niektóre papiery i kładł pieniądze do kieszeni, zbirowie papiescy aresztowali go i zaprowadzili do zamku świętego Anioła.

 Okoliczność ta jednak pocieszyła prawie Benvenuta gdy wspomniał, że w zamku świętego Anioła trzymano tylko szlachtę.

 Lecz drugą pociechą, nie mniej skutecznie na Benvenuta Cellini działającą, gdy wchodził do zamku świętego Anioła, była myśl, że człowiek obdarzony wyobraźnią tak jak jego twórczą, nie zadługo tym lub owym sposobem wybić się na wolność potrafi.

 To też gdy przybył do zamku, tak się odezwał do Gubernatora, który siedział przy stoliku okrytym suknem zielonem i papiery na nim układał:

 — Panie Gubernatorze! potrój rygle, kraty i szyldwachy, zamknij mnie w najwyższym pokoju lub najgłębszym lochu; czuwaj dzień i noc, gdyż uprzedzam cię, że postanowiłem niezmiennie ztąd uciec.

 Gubernator spojrzał na więźnia mówiącego doń z tak zadziwiającą pewnością i poznał w nim Benvenuta Cellini, którego przed trzema miesiącami miał honor mieć u swego stołu.

 Pomimo tej znajomości, a może właśnie z powodu tejże, słowa Benvenuta wprawiły w głębokie osłupienie zacnego gubernatora; był to florentczyk, nazwiskiem Georgio, kawaler des Ugolini, wyborny człowiek lecz nieco słabej głowy.

 Wkrótce jednak ochłonął z pierwszego zadziwienia i kazał zaprowadzić Benvenuta do pokoju najwyżej w całym zamku położonego.

 Dachem tego pokoju był sam taras.

 Szyldwach przechadzał się na tym tarasie, drugi czuwał u dołu muru.

 Gubernator wskazał więźniowi wszystkie te szczegóły, potem gdy już był pewien, że więzień je ocenił:

 — Kochany Benyenuto — rzekł — można otworzyć zamki, wyważyć drzwi, można przekopać grunt podziemnego lochu, można przebić mur, można przekupić stróżów; lecz trzeba by chyba mieć skrzydła, ażeby zejść z tej wysokości.

 — A ja jednak zejdę — odparł Benvenuto Cellini.

 Gubernator spojrzał mu w oczy; pewien był, że jego więzień zwaryował.

 — Więc ulecisz na skrzydłach?

 — Dla czego nie? wyobrażałem sobie zawsze, że człowiek mógłby latać; nie miałem tylko czasu do robienia doświadczeń. A że tu mieć go będę dostatkiem, muszę się więc o tem przekonać. Przygoda Ikara jest historyk a nie bajką.

 — Strzeż się więc słońca, kochany Benvenuto — rzekł drwiąco gubernator — strzeż się słońca.

 — Ja też ulecę w nocy — odpowiedział Benvenuto.

 Gubernator nie spodziewał się tej odpowiedzi, tak że nie mając co na to odpowiedzieć, oddalił się.

 W istocie, koniecznie trzeba było uciekać.

 W innym czasie, Benvenuto zabiwszy człowieka nie byłby w takim kłopocie; za całą karę byłby musiał iść za procesyą Matki Boskiej, ubrany w kaftan i płaszcz z niebieskiej bylicy.

 Lecz nowy papież Paweł III-ci, nie tak łatwo przebaczać umiał; pamiętał jeszcze dobrze o tem, że będąc kardynałem Farnese, Benvenuto odmówił mu srebrnej wazy, która mu się bardzo podobała, a której Jego eminencya przemocą nawet uzyskać nie mógł; prócz tego, Ojciec Święty zazdrośnym był o to, że Franciszek I-szy prosił o Benyvenuta przez pana de Montluc, swego ambasadora przy Stolicy Apostolskiej.

 Dowiedziawszy się o uwięzieniu Benvenuta, pan de Montluc tem usilniej prośbę swego pana popierał.

 Lecz Paweł III-ci nie zwykł był tego co raz wyrzekł cofać: poprzysiągłszy bowiem, że Benvenuto swój nierozsądny krok przynajmniej więzieniem a tym sposobem wyrzeczeniem się sławy i zapomnieniem odpokutować będzie musiał, na uwolnienie jego nie zezwolił.

 W takim więc wypadku ważnem było, aby Benvenuto sam o sobie nie zapomniał; dla tego to postanowił uciec, nie czekając na badania i sądy, których by się nigdy może nie doczekał — gdyż papież rozgniewany wstawieniem się króla Franciszka I-go, nie chciał już nawet słyszeć o nazwisku Benvenuta Cellini.

 „Więzień wiedział o tem wszystkiem przez Askania, który objął jego sklep, i który wskutek usilnych próśb, otrzymał pozwolenie odwiedzania swego mistrza; rozumie się, że takowe odwiedziny odbywały się przez dwie kraty i w przytomności świadków, czuwających aby uczeń nie podał mu ani pilnika, ani sznura, ani noża.

 Skoro więc tylko gubernator kazał zamknąć drzwi za Benvenutem, ten rozpoczął przegląd swojej stancyi.

 Otóż co obejmowały cztery ściany jego nowego mieszkania: łóżko, kominek, w którym można było palić, stół i dwa krzesła.

 W parę dni Benvenuto otrzymał glinę i narzędzia do modelowania.

 Gubernator odmówił z początku tych przedmiotów rozrywki swojemu więźniowi; lecz przyszło mu na myśl, że zajmując umysł artysty, odwróci go może od zamiaru ucieczki; tegoż dnia, Benvenuto ulepił model kolosalnej Venus.

 To wszystko nie było nic wielkiego; lecz przyzwawszy na pomoc wyobraźnię, cierpliwość i energię, było to wiele.

 Jednego dnia grudniowego, gdy było bardzo zimno i gdy napalono ogień na kominie, stróż, który przyszedł zmienić pościel na łóżku, zapomniał zabrać prześcieradeł.

 Skoro tylko drzwi zamknięto, Benvenuto jednym skokiem był przy tapczanie, wyjął z siennika dwie ogromne garście liści kukurydzowych, zapełniających zwykle sienniki włoskie, włożył na ich miejsce parę prześcieradeł, powrócił do posągu, wziął narzędzia i zaczął pracować.

 W tej chwili służący powrócił zabrać zapomniano prześcieradła; szukał wszędzie, pytając Benvenuta czy ich nie widział; lecz Benvenuto odpowiedział obojętnie i jakby zatopiony w modelowaniu, że pewnie który z jego kolegów zabrał je, albo może on sam je wziął i zapomniał o tem.

 Służący nie miał najmniejszego podejrzenia, tak nie wiele czasu upłynęło pomiędzy jego wyjściem i powrotem, a nadewszystko Benvenuto odegrał tak naturalnie swą rolę.

 Ponieważ zaś prześcieradła się nie znalazły, nie wspomniał o nich więcej, obawiając się, aby nie był oddalony lub zmuszony za nie zapłacić.

 Skoro tylko służący wyszedł, Benvenuto padł na kolana i podziękował Bogu za nadesłaną mu pomoc.

 Ponieważ zaś, posławszy raz łóżko, nie dotykano się go aż nazajutrz rano, pozostawił przeto skradzione prześcieradła w sienniku.

 Gdy noc nadeszła, zaczął rozcinać prześcieradła, które na szczęście były nowe i dosyć grube, na pasy trzy lub cztery cale szerokie; potem zaczął je skręcać, jak tylko mógł najmocniej; nareszcie zrobił otwór w posągu z tłustej ulepionego gliny, wypróżnił go zupełnie, włożył weń swój skarb, zalepił otwór trochą gliny, którą wygładził wielkim palcem i swojem narzędziem tak, że najbieglejszy znawca nie doszedłby, że biednej Venus zrobiono operacyę.

 Nazajutrz rano gubernator wszedł niespodzianie, jak miał we zwyczaju, do stancyi więźnia; lecz jak zawsze, zastał go spokojnego i przy pracy.

 Co rano biedak, nocy szczególniej się obawiający, drżał czy nie zastanie próżnej stancyi.

 I trzeba wyznać na pochwałę jego szczerości, co rano nie ukrywał swojego zadowolenia, widząc ją zajętą.

 — Przyznam ci się, że mnie okrutnie niepokoisz, Benvenuto — mówił biedny gubernator do więźnia — jednakże zaczynam się przekonywać, że twoje groźby czczą tylko były gadaniną.

 — Nie grożę ci, panie Georgio — odpowiedział Benvenuto — ostrzegam cię tylko.

 — Więc zawsze obstajesz przy zamiarze ulecenia?

 — Na szczęście! nie jest to tylko nadzieją, ale pewnością.

 — Ależ jak to uczynisz? — zawołał biedny gubernator, któremu to pozorne czy też rzeczywiste zaufanie Benvenuta w środkach ucieczki, zupełnie spokojność odbierało.

 — To moja tajemnica, panie. Ale uprzedzam cię, że moje skrzydła już rosną.

 Gubernator zwrócił machinalnie oczy na ramiona swojego więźnia.

 — Tak więc, panie gubernatorze — mówił ten dalej, modelując swoję statuę — jest między nami otwarta wojna. Pan masz za sobą ogromne wieże, grube drzwi, doświadczone zamki, mnóstwo stróżów, gotowych na wszystkie jego rozkazy; ja zaś głowę i te oto ręce, a jednak uprzedzam cię po prostu, że będziesz zwyciężony. Lecz ponieważ pan jesteś człowiekiem rozsądnym i już pewnie przedsięwziąłeś wszelkie środki ostrożności, pozostanie ci, panie Georgio, po mojej ucieczce pociecha, że nic nie będziesz miał sobie do wyrzucenia i że niczego nie zaniedbywałeś, ażeby mnie zatrzymać. A teraz, co pan mówisz o tem biodrze? gdyż wiem, że jesteś lubownikiem sztuki.

 Tyle pewności przywodziło do rozpaczy biednego komendanta.

 Jego więzień dręczył go coraz bardziej; z tego to powodu zesmutniał, stracił apetyt i drżał co chwila jak człowiek, którego nagle ze snu budzą.

 Jednej nocy Benvenuto usłyszał wielki zgiełk na tarasie, potem zgiełk ten doszedł do jego korytarza, nareszcie ucichł przy jego drzwiach.

 Wtedy drzwi otworzyły się i ujrzał pana Georgio w szlafroku i szlafmycy, w towarzystwie czterech stróżów i ośmiu żołnierzy; gubernator przystąpił do jego łóżka ze zmienioną twarzą.

 Benvenuto usiadł na materacu i roześmiał mu się w oczy.

 Gubernator nie zważając na ten śmiech, odetchnął jak nurek, co nad wodę wypłynął.

 — A! — zawołał — Bogu niech będą dzięki, jest jeszcze! Słusznie mówią, że snom wierzyć nie trzeba.

 — Cóż to się stało? — zapytał Benvenuto Cellini — jakiej że szczęśliwej okoliczności winienem przyjemność widzenia pana o tej godzinie?

 — Chryste Jezu! nic się nie stało i na strachu się tylko skończyło. Śniło mi się, że te przeklęte skrzydła już ci urosły, ale to skrzydła ogromne, na których unosiłeś się swobodnie po nad zamkiem Świętego Anioła, mówiąc mi: Bywaj zdrów kochany gubernatorze, bywaj zdrów! nie chciałem oddalić się bez pożegnania z tobą; odlatam, więc do przyjemnego nie zobaczenia się więcej.

 — Jakto! ja ci to mówiłem, panie Georgio?

 — To były twoje własne słowa... A! Benvenuto, urodziłeś się na moje nieszczęście.

 — O! spodziewam się, że nie masz mnie pan za takiego grubianina. Na szczęście, to było tylko snem, gdyż inaczej nigdybym ci tego nie przebaczył.

 — Lecz chwała Bogu! nic się nie stało. Trzymam cię, kochany przyjacielu, i chociaż wyznać muszę, że twoje towarzystwo nie jest mi najprzyjemniejszem, spodziewam się jednak długo cię mieć jeszcze.

 — Wątpię bardzo — odpowiedział Benvenuto z tym uśmiechem pełnym zaufania, który do wściekłości jego gospodarza przywodził.

 Gubernator wyszedł, odsyłając Benvenuta do wszystkich dyabłów, a nazajutrz wydał rozkaz, aby dzień i noc co dwie godziny, jego więzienie zwiedzano.

 To zwiedzanie trwało miesiąc; lecz po upływie miesiąca, gdy nie było żadnego widocznego powodu do mniemania, ażeby Benvenuto zajmował się ucieczką, czujność się zmniejszyła.

 Ten miesiąc jednak Benvenuto poświęcił na olbrzymią pracę.

 Benvenuto, jak powiedzieliśmy, jak najpilniej przejrzał swoję stancyę skoro tylko wszedł do niej; wtedy to ułożył sobie zaraz plan ucieczki.

 Jego okno było zakratowane a kraty były zbyt mocne, aby je można wyłamać ręką lub wyjąć narzędziem do modelowania, a był to jedyny żelazny sprzęt, jaki posiadał.

 Co do kominka, ten zwężał się do tego stopnia, że chyba trzeba było, aby więzień miał przywilej zmieniania się w węża jak wróżka Meluzyna, aby mógł przez niego przejść.

 Pozostawały drzwi.

 Zobaczmy jak drzwi te były zbudowane.

 Drzwi były dębowe, grube na dwa palce, zamykane na dwa zamki i cztery rygle i pokryte wewnątrz blachą żelazną, przybitą gwoździami.

 Temi to drzwiami wyjść trzeba było.

 Benvenuto bowiem zauważył, że o kilka kroków za temi drzwiami, w korytarzu do nich prowadzącym, były schody wychodzące na taras.

 Przez nie to przechodziła warta.

 Co dwie godziny Benvenuto słyszał odgłos kroków, wstępujących na schody; potem znowu kroki zstępowały i przez następne dwie godziny inny już go łoskot nie budził.

 Szło więc po prostu o to, aby się dostać na drugą stronę tych dębowych drzwi, grubych na dwa palce, zamkniętych na dwa zamki i cztery zasuwy, i co większa, obitych jak rzekliśmy wewnątrz blachą żelazną, przytwierdzoną do drzewa u góry i u dołu gwoździami.

 A teraz wykażmy pracę, jaką się zajął Benvenuto podczas upłynionego miesiąca.

 Za pomocą żelaznego narzędzia do modelowania, wyjął po kolei wszystkie gwoździe, oprócz czterech u góry, i tyluż u dołu, które zachował na ostatni dzień, potem, ażeby nie spostrzeżono ich braku, zastąpił je zupełnie takiemiż samemi główkami, które ulepił z gliny i żelaznemi posypał opiłkami, tak, że niepodobna było najwprawniejszemu oku rozeznać główek gwoździ prawdziwych od fałszywych.

 Ponieważ zaś w całych drzwiach było sześćdziesiąt gwoździ a każdy gwóźdź zajmował godzinę a czasem nawet dwie godzin na wyjęcie, można wyobrazić sobie jaką pracę zadawało więźniowi podobne przedsiewzięcie.

 Potem przez cały wieczór, gdy wszyscy spali i gdy nie było już nic słychać oprócz kroków szyldwacha po nad jego głową się przechadzającego, Benvenuto rozpalał ogień na kominku i żarzącemi węglami okładał na drzwiach blachę, ta zaś rozpaliwszy się do czerwoności, obracała powoli w węgiel drzewo, do którego była przymocowaną, tak jednak, aby ze strony przeciwnej drzwi tego zwęglenia nie dostrzeżono.

 Przez cały miesiąc, jak powiedzieliśmy, Benvenuto oddawał się tej pracy, to też po upływie miesiąca była ona zupełnie ukończoną i więzień oczekiwał już tylko nocy przyjaznej dla jego ucieczki. Lecz musiał czekać jeszcze kilka dni, gdyż w tym właśnie czasie gdy owej pracy dokonał, była pełnia.

 Benvenuto skończył już robotę z gwoździami, rozgrzewał tylko ciągle drzwi i przywodził do wściekłości gubernatora.

 Tegoż samego dnia, gubernator wszedł do niego.

 — Kochany więźniu — spytał Benvenuta — czy zawsze myślisz ulecieć? Odpowiedz mi otwarcie.

 — Więcej niż kiedykolwiek, kochany gościu — odrzekł Benvenuto.

 — Słuchaj — powiedział gubernator — gadaj mi co chcesz, lecz mówię ci szczerze, uważam to za niepodobieństwo.

 — Niepodobieństwo, panie Georgio, niepodobieństwo! — odrzekł artysta — wszak pan wiesz dobrze, że ten wyraz nie istnieje dla mnie... dla mnie, co zawsze ćwiczyłem się w tem, aby wykonywać rzeczy najniepodobniejsze i to z powodzeniem. Niepodobieństwo! Czyż pan sądzisz, że ten co może ze szmaragdów i dyamentów stworzyć kwiat piękniejszy niż wszystkie kwiaty, które okrywa rosa... nie potrafi stworzyć skrzydeł?

 — Niech mi Bóg przebaczy — rzeki gubernator — lecz to twoje zuchwałe zaufanie, przyprawi mię chyba o utratę głowy! Lecz wreszcie, aby skrzydła mogły cię utrzymać w powietrzu, co przyznam wydaje mi się niepodobieństwem, jakąż formę im nadasz?

 — Już dosyć nad tem myślałem, jak się pan spodziewać powinieneś, gdyż bezpieczeństwo mojej osoby od kształtu tych skrzydeł zależy.

 — No, więc?

 — Więc uważając wszystkie zwierzęta latające, gdybym chciał uczynić to za pomocą sztuki co one otrzymały od Boga, nie widzę jak tylko nietoperza, którego można by naśladować z pewnym skutkiem.

 — Ależ, Benvenuto — odrzekł gubernator — chociaż byś miał sposób zrobienia skrzydeł, czy w chwili użycia ich nie zabraknie ci odwagi?

 — Daj tylko, co mi potrzeba do ich złożenia, kochany gubernatorze, a odpowiem ci na to ulatując.

 — A czegóż ci potrzeba?

 — O mój Boże! bardzo mało: małej kuźni, kowadła, pilników, kleszczów i obcęgów do zrobienia sprężyn; i ze dwadzieścia brytów ceraty na zastąpienie błon.

 — Dobrze, dobrze — rzekł Georgio — uspokoiłeś mnie nieco gdyż nigdy, pomimo wszelkiego swego dowcipu, nie zdołasz wystarać się o to wszystko.

 — To wszystko już zrobione — odpowiedział Benvenuto.

 Gubernator podskoczył na krześle, lecz w tejże chwili pomyślał, że to było niepodobnem.

 Pomimo to jednak, jego biedna głowa nie miała chwili spoczynku.

 Każdego ptaka przelatującego koło jego okien, brał za Benvenuta Cellini, tak wielkim jest wpływ panującej myśli nad słabą głową.

 Tegoż dnia pan Georgio posłał po najbieglejszego mechanika w Rzymie i kazał mu wziąć z siebie miarę na parę nietoperzych skrzydeł.

 Mechanik osłupiały, spojrzał na gubernatora, nie dawszy mu żadnej odpowiedzi, sądząc bardzo słusznie, że pan Georgio zwaryował.

 Lecz ponieważ pan Georgio nalegał, ponieważ był bogaty i jeżeli chciał czego nadzwyczajnego, miał czem za to zapłacić, mechanik zajął się robotą i w tydzień przyniósł mu parę przepysznych skrzydeł, które przymocowywały się do ciała za pomocą drucianego gorsetu i poruszały się za pomocą sprężyn bardzo dowcipnych, i z regularnością zupełnie zaspakajającą.

 Pan Georgio zapłacił mechanikowi umówioną cenę, wymierzył przestrzeń, jaką mogła zająć cała maszynerya, poszedł do Benvenuta Cellini i nic nie mówiąc, przetrząsnął całą izbę, zaglądając pod łóżko, w komin, patrząc w sienniku i zwiedzając najmniejszy kącik.

 Przejrzawszy wszystko, wyszedł milczący i przekonany, że chyba by Benvenuto był czarownikiem, aby mógł ukryć w swojej stancyi parę podobnych skrzydeł.

 „Widocznie w głowie biednego gubernatora coraz bardziej mieszać się zaczynało.

 Powróciwszy do siebie, pan Georgio zastał mechanika, który wrócił umyślnie by mu powiedzieć, że na końcu każdego skrzydła było żelazne kółko, przeznaczone do utrzymania nóg człowieka w położeniu horyzontalnem.

 Zaledwie mechanik wyszedł, Georgio zamknął się, włożył gorset, rozwinął skrzydła, założył kółka na nogi i położywszy się na brzuchu, próbował wzbić się w powietrze.

 Lecz pomimo wszelkich usiłowań, nie mógł wznieść się po nad ziemię.

 Po dwóch lub trzech podobnych próbach, posłał znowu po mechanika.

 — Mój panie — rzekł do niego — próbowałem twoich skrzydeł, na nic się nie przydadzą.

 — Jakieś ich pan próbował?

 Georgio opowiedział mu po szczególe potrójne doświadczenie.

 Mechanik słuchał go z uwagą, gdy zaś skończył:

 — Nie dziwię się temu — rzekł. — Położywszy się na ziemi, nie możesz pan mieć dostatecznej do wzbicia się ilości powietrza; trzeba było panu wejść na zamek Świętego Anioła i ztamtąd odważnie rzucić się w powietrze.

 — I sądzisz pan, że wtenczas mógłbym latać?

 — Jestem tego pewny — odpowiedział mechanik.

 — Lecz jeżeli pan tak pewnym tego jesteś — mówił dalej gubernator — czy byś nie zechciał zrobić sam doświadczenia?

 — Skrzydła są zastosowane do ciężaru pańskiego ciała a nie do mojego — odrzekł mechanik — skrzydła dla mnie przeznaczone, powinny by być półtorej stopy dłuższe.

 Mechanik ukłonił się i wyszedł.

 — Do dyabła! — rzekł Georgio.

 Przez cały ten dzień uważano, że umysł pana Georgio coraz więcej bujał w jakiejś wymarzonej przestrzeni.

 Wieczorem kładąc się spać, zwołał wszystkich służących, wszystkich stróży i żołnierzy.

 — Panowie — rzekł — jeżeli dowiecie się, że Benvenuto Cellini chce odlecieć, nie przeszkadzajcie mu a tylko mnie uprzedźcie, gdyż potrafię nawet w nocy dogonić go z łatwością, z powodu, że jestem prawdziwym nietoperzem; gdy tymczasem on, cokolwiek bądź mówi, jest tylko fałszywym.

 Biedny gubernator oszalał zupełnie; ponieważ jednak spodziewano się, że noc uspokoi go, postanowiono czekać do rana z zawiadomieniem o tem papieża.

 Zresztą, noc była szkaradna, dżdżysta i ciemna i nikomu niechciało się wyjść w podobny czas.

 Wyjąwszy Benvenuta Cellini, który powodowany duchem przeciwieństwa zapewne, wybrał tę noc do swojej ucieczki.

 Dlatego skoro tylko usłyszał, że bije godzina dziesiąta i że zmieniają szyldwacha, padł na kolana i gorącą zaniósłszy prośbę do Boga, wziął się do dzieła.

 Najprzód wyrwał cztery gwoździe, które pozostały i utrzymywały blachę.

 Północ wybiła, gdy wydobył ostatni, Benvenuto usłyszał kroki warty, wchodzącej na taras, został bez tchu do drzwi przylepiony; lecz warta zeszła, kroki oddaliły się i znowu cichość nastała.

 Deszcz wzmagał się, Benvenuto z sercem bijącem z radości, słyszał jak uderzał o szyby.

 Wtedy spróbował oderwać blachę; blacha, którą nic już nie utrzymywało, odlazła, i Benvenuto postawił ją przy murze.

 Potem położył się na brzuchu, uderzając w dolną część drzwi narzędziem do modelowania, które zaostrzył nakształt sztyletu i osadził w kawałek drzewa.

 Niższa część drzwi ustąpiła; drzewo dębowe zupełnie obróciło się w węgiel.

 Wkrótce Benvenuto zrobił w tem miejscu otwór tak wielki, że mógł wyjść czołgając się.

 Wówczas otworzył wnętrze statui, zabrał pasy skręconego płótna, owinął je około siebie, uzbroił się w swoje narzędzie, z którego jak mówiliśmy zrobił sztylet, ukląkł znowu i modlił się po raz drugi.

 Potem wysadził głowę przez otwór, dalej ramiona, resztę ciała i znalazł się na korytarzu.

 Powstał lecz nogi tak pod nim drżały, że musiał oprzeć się o mur aby nie upaść.

 Serce biło mu jak młotem, głowa pałała.

 Kropla potu wisiała na każdym włosku; trzonek zaś swego sztyletu trzymał w ręku tak silnie, jak gdyby mu go wydrzeć chciano.

 Gdy jednak wszędzie cichość panowała i nic słychać nie było, Benvenuto uspokoił się i macając ręką szedł koło muru korytarza; wkrótce poczuł, że tego muru zbrakło.

 Podniósł więc natychmiast nogę i dotknął pierwszego stopnia schodów a raczej drabiny, prowadzącej na taras.

 Przeszedł wszystkie stopnie po jednemu, drżąc na każde skrzypnięcie drzewa pod jego nogami; wkrótce też poczuł powiew powietrza, potem deszcz twarz mu skropił, aż nareszcie znalazł się na tarasie.

 Ponieważ zaś od kwadransa był w najgłębszej ciemności, mógł zatem natychmiast osądzić czego się obawiać lub spodziewać można.

 Szala przeważała na stronę nadziei.

 Szyldwach dla zabezpieczenia się od deszczu, schronił się do budki.

 Ponieważ zaś szyldwachy na zamku Świętego Anioła, umieszczeni byli nie dla strzeżenia tarasu, lecz dla zwracania uwagi na fosy i okolice, a tył budki był właśnie na przeciwko schodów, przez które wszedł Benvenuto Cellini.

 Benvenuto Cellini przyczołgał się jak najciszej na rękach ku punktowi tarasu, najwięcej oddalonemu od szyldwacha.

 Tam przymocował koniec swej liny do starożytnej cegły wmurowanej w tem miejscu, i wystającej prawie na sześć cali; następnie upadłszy po raz trzeci na kolana:

 — Panie! panie! — szepnął — dopomóż mi, ponieważ sam sobie dopomagam.

 I wymówiwszy tę prośbę, uczepił się rękami liny i zaczął spuszczać się, nie zważając na zadraśnięcia kolan i czoła, które czasami o mur uderzały.

 W ten sposób zsunął się aż na ziemię.

 Gdy poczuł grunt pod swemi nogami, uczucie radości i niewypowiedzianej dumy wzniosło jego piersi.

 Spojrzał na niezmierną wysokość, którą przebył i patrząc na nią, nie mógł się wstrzymać od wyrzeczenia półgłosem: „Jestem więc wolny!”

 Lecz ta chwila nadziei była krótką.

 Odwrócił się i kolana pod nim się zachwiały; przed nim wznosił się mur świeżo postawiony, mur o którym nie wiedział; był więc zgubiony.

 Wszystko zdawało się w nim burzyć; pełen rozpaczy usiadł na ziemi; lecz siadając napotkał coś twardego; była to długa belka; lekki okrzyk radości: był ocalony!

 Benvenuto ujął belkę tak jak rozbitek chwyta się masztu, który ma go utrzymać nad wodą.

 W zwyczajnej okoliczności, dwóch ludzi zaledwie by ją unieść mogło, on sam przyciągnął ją do muru i oparł o niego.

 Potem za pomocą rąk i kolan wdrapał się na szczyt muru; lecz tam zabrakło mu siły do przyciągnięcia belki i przełożenia jej na drugą stronę.

 Przez chwilę dostał zawrotu głowy i zamknął oczy; zdawało mu się, że szamocze się wśród jeziora płomieni.

 Nagle przypomniał sobie o pasach skręconego płótna, za pomocą których spuścił się z tarasu.

 Zsunął się po belce i pobiegł do miejsca, gdzie je zostawił wiszące; lecz ponieważ bardzo mocno u drugiego końca do cegły je przytwierdził, nie mógł więc ich od niej oderwać.

 Benvenuto zawiesił się w rozpaczy u końca tych pasów, ciągnąc ze wszystkich sił i spodziewając się zerwać.

 Na szczęście jeden z czterech węzłów, łączących pasy z sobą, rozwiązał się a Benvenuto padł wznak, pociągnąwszy za sobą kawał liny, na dwanaście stóp długiej.

 Było to wszystko czego potrzebował; powstał szybko i pełen nowych sił, wlazł znowu na mur po belce a u jej końca przyczepił pas płótna.

 Spuściwszy się po nim, napróżno szukał ziemi pod nogami, lecz patrząc pod siebie ujrzał grunt zaledwie o sześć stóp; puścił więc linę i padł na ziemię.

 Wtedy położył się na chwilę.

 Był wycieńczony; na rękach i nogach całą skórę miał zdrapaną.

 Przez jakiś czas głupowato spoglądał na swoje pokrwawione ciało, lecz w tejże chwili piąta godzina wybiła i spostrzegł, że gwiazdy blednąc zaczynają.

 Wstał, lecz gdy wstawał, szyldwach, którego nie spostrzegł a który zapewne wszystko widział, postąpił kilka kroków ku niemu.

 Benvenuto poznał, że był zgubiony i że trzeba było zabić go, lub być samemu zabitym. Wyjąwszy więc z za pasa swoje narzędzie, szedł prosto na szyldwacha z miną tak pełną postanowienia, że ten poznał bez wątpienia, iż oprócz człowieka silnego, miałby do zwalczenia jeszcze straszliwą rozpacz.

 W istocie, Benvenuto postanowił nie cofać się; lecz nagle żołnierz odwrócił się od niego, jak gdyby go nie widział; więzień zrozumiał co to miało znaczyć.

 Pobiegł do ostatniego wału.

 Szaniec ten przypierał do fosy i był wzniesiony mniej więcej na dwanaście do piętnastu stóp; podobny skok nie mógł wstrzymać takiego jak Benvenuto Cellini człowieka, tem bardziej, gdy już tak zaszedł daleko; przytem, ponieważ jednę część swoich lin zostawił u cegły, drugą u belki, tak, że nie miał spuścić się po czem a czasu nie było do stracenia, zawiesił się więc rękoma za ogniwo łańcucha i modląc się w myśli, spuścił się na ziemię.

 Tym razem gdy upadł, zemdlał.

 Godzina prawie upłynęła, nim przyszedł do siebie, lecz chłód rannego powietrza przywrócił mu przytomność.

 Pozostał chwilę jeszcze jak odurzony, potem przeciągnął ręką po czole i wszystko przyszło mu na pamięć.

 Czuł w głowie ból straszny a krople krwi, co sączyły się jak pot po jego twarzy, spadały na kamienie, na których leżał.

 Zrozumiał, że był raniony w czoło.

 Poniósł tam rękę po raz drugi, lecz już teraz nie dla zebrania myśli, lecz dla poznania ran; rany były lekkie, obtarły skórę lecz nie naruszyły czaszki.

 Benvenuto uśmiechnął się i chciał powstać, lecz upadł natychmiast: prawą nogę miał złamaną o trzy cale nad kostką.

 Noga była tak zdrętwiałą, że początkowo żadnej nie czuł boleści.

 Wtedy zdjął koszulę, podarł ją na pasy a zbliżywszy jak mógł najlepiej kości nogi, ścisnął ze wszystkich sił, przeciągając kiedy niekiedy płótno pod podeszwą, dla utrzymania dwóch kości jednej przy drugiej.

 Potem zaczął czołgać się na czworakach ku jednej z bram Rzymu, która o pięćset kroków ztamtąd się znajdowała.

 Gdy po pół godzinie srogich męczarni, przybył do tej bramy, znalazł ją zamkniętą. Spostrzegł wielki kamień leżący pod bramą, wyrwał go i przeszedł tym otworem.

 Zaledwie jednak zrobił trzydzieści kroków, gdy gromada psów błądzących i zgłodniałych, poznawszy z odoru krwi, że był raniony, rzuciła się do niego, wówczas Benvenuto dobył narzędzia do modelowania i jednem uderzeniem w brzuch zabił największego i najzajadlejszego a pozostało rzuciwszy się natychmiast na zabitego psa, pożarły go.

 Benvenuto przyczołgał się wtedy aż do kościoła Traspontina; tam napotkał nosiwodę, który obładował osła i napełnił naczynia. Zawołał go więc.

 — Słuchaj — rzekł do niego — byłem dziś u mojej kochanki; okoliczność pewna zrządziła, że wszedłszy do niej drzwiami, zmuszony byłem wyjść oknem; skoczyłem z pierwszego piętra i złamałem nogę, zanieś mnie na schody Świętego Piotra a dam ci talara złotem.

 Nosiwoda nie mówiąc słowa, wziął rannego na barki i zaniósł go na wskazane miejsce.

 Potem otrzymawszy przyrzeczoną nagrodę, udał się dalej, nie oglądając się nawet.

 Wtedy Benvenuto, zawsze czołgając się, dostał się do domu pana de Montluc, ambasadora Francyi, który mieszkał ztąd o kilka kroków.

 A pan de Montluc sprawił się tak dobrze, że po upływie miesiąca Benvenuto wyzdrowiał, po upływie dwóch miesięcy już został ułaskawiony, we cztery zaś miesiące odjechał do Francyi z Askaniem i Pagolem.

 Co do biednego gubernatora, który oszalał, ten żył i umarł waryatem, mając się zawsze za nietoperza i nieprzestając czynić wszelkich usiłowań by wzbić się w powietrze. 

 

ROZDZIAŁ IV. KATARZYNA.

 

 Gdy Benvenuto Cellini przybył do Francyi, Franciszek I-szy bawił w zamku Fontainebleau z całym swoim dworem; artysta zatrzymał się więc w tem mieście, uprzedziwszy kardynała de Ferrare o swojem przybyciu.

 Kardynał wiedząc, że król oczekiwał Benvenuta z niecierpliwością, zaniósł mu natychmiast tę wiadomość.

 Tegoż samego dnia Benvenuto był przedstawiony królowi, który zaleciwszy aby spoczął po trudach podróży, przeznaczył mu mieszkanie w pałacu i rozkazał aby mu na niczem nie zbywało.

 Benvenuto znalazł się więc nagle wśród ogniska cywilizacyi francuskiej, niższej jeszcze wówczas od włoskiej, lecz z którą już rywalizowała i którą wkrótce przewyższyć miała nawet.

 Spoglądając około siebie, łatwo mógł sądzić, że nie opuszczał wcale stolicy Toskanii, znajdował się bowiem wśród artystów, których znał we Florencyi, a Leonarda de Vinci i mistrza Rosso zastąpił Primaticcio.

 Należało więc Celliniemu okazać się godnym swych poprzedników i wznieść w oczach najwytworniejszego w Europie dworu, sztukę rzeźbiarską tak wysoko, jak ci trzej wielcy mistrze wznieśli sztukę malarską.

 Dla tego Benvenuto chciał uprzedzić życzenie króla, nie czekając aż mu poleci wykonanie jakiego pięknego dzieła, lecz wykonywając je z własnego natchnienia.

 Łatwo poznał, ile rezydencya, w której ujrzał króla, była mu drogą, postanowił więc pochlebić jego upodobaniu, wykonywając statuę, którą chciał nazwać nimfą Fontainebleau.

 Statua ta miała być uwieńczona liściem dębowym, kłosami i winem; Fontainebleau bowiem leży na równinie, ocienione jest lasami i wśród winnic się wznosi.

 Nimfa, o