Z obcego Parnasu. Antologia - Antologia - ebook

Z obcego Parnasu. Antologia ebook

Antologia

0,0

Opis

Wybór poezji wybitnych twórców: Schillera, Göthego, Heinego, Puszkina, Pötöfiego, Schultsa, Berangera, Ulanda, M. Moorea, Jana Müllera, Jana Rebaula, Tegnera, Żukowskiego, Andersena, Felicyi Hemans, Egona Eberta, Oelenschlegera, Tomasza Padury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 132

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

Stanisław Budziński

 

Z obcego Parnasu

ANTOLOGIA

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

 

Tekst wg edycji:

Z obcego Parnasu

Księgarnia A. Gruszeckiego

Warszawa 1886

Zachowano oryginalną pisownię.

 

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-956-0

 

z Schiller’a.

 

 

IDEAŁY.

 

Więc mię opuścić już chcesz, wiarołomny,

I urojenia słodkie wydrzéć twe,

Twe smutki, radość, i na nic niepomny

Nieubłaganie chcesz opuścić mnie?

Mojego życia błogi czasie złoty,

Nic cię w odlocie tym nie powstrzyma już?

Napróżno! płyną fali twojéj sploty

Niepowstrzymanie do wieczności mórz!

 

Wesołe słońca mrokiem się odziały,

Z których na młodość moją blask się lał,

I już rozprysły się te ideały,

Któremi pjany młodzieńczy duch wrzał,

I to wierzenie słodkie się rozwiało

W istoty, które stworzyły me sny;

Rzeczywistości łupem już się stało,

Co się tak piękném, boskiém zdało mi.

 

 

Jak na namiętne prośby Pigmaliona,

Gdy drżącą dłonią objął zimny głaz,

Z marmurowego ogień trysnął łona,

I na policzku martwym płomień brzasł;

Tak jam naturę w objęcia me chwytał,

Pótym nie przestał u stóp jéj się wić,

Póki w niéj odbłysk żądz mych nie zawitał,

Na piersi wieszcza, aż poczęła żyć.

 

I podzielając mych uczuć płomienie,

Niema natura odnalazła głos,

Pojęła duszy mojéj uniesienie;

Jam w jeden uścisk miłosny z nią zrósł,

I wtedy dla mnie żyły drzewa, róże;

Srebrzysty strumyk pieśnią dla mnie grał;

I wszystko martwe ożyło w naturze,

Mojego życia oddźwięk wszędzie brzmiał.

 

Potężniejące sił moich rozwicie

Rwało się z piersi we wszechświata krąg,

By wszystko objąć i wcielać się w życie,

I w czyn, i w słowo, w kształtów, dźwięków ciąg.

Jakże mi świat ten zdawał się wspaniały,

Póki w zawiązku osłony się krył!

A jakże potem był drobny, mały!

Gdy się rozwinął, jakże nędznym był!

 

Śmiało odwagi rozszerzywszy skrzydła,

W uroczych marzeń zatopiony szał,

I żadnéj troski nie znając wędzidła.

 

Po drodze życia śmiało młodzian gnał.

I aż na gwiazdy eteru najbledsze

Zuchwałych planów porywał go lot;

Na niedościgłą wyż płynął w powietrze,

W dal niezmierzoną pędził jako grot.

 

Jak lekkiém było dlań to wędrowanie,

I wszelkich przeszkód on zdawał się pan;

Przy tryumfalnym żywota rydwanie

Powietrzny orszak wiódł wesoły tan:

Miłość, nadzieją słodką wznosząc łono;

Szczęście w złocistym wieńcu, pełne łask;

Sława ze srebrną, gwieździstą koroną,

I prawda, w słońca przyodziana blask.

 

Lecz już niestety orszak towarzyszy

W połowie drogi znacznie mniejszy był;

I wiarołomnych gwar coraz się ciszy,

Z kolei jeden za drugim się skrył.

I szczęście lekką stopą precz podąża,

Umysł napróżno żądzą wiedzy drży,

Słoneczna postać prawdy się pogrąża

W ponure zwątpienia mgły.

 

Jam zbeszczeszczony ujrzał wieniec chwały,

Gdy się ozdobą czół poziomych stał.

Piękne miłości chwile krótko trwały,

Czas wiosny uczuć mgnieniem mi się zdał.

Coraz samotniéj, aż ból serce ściska,

Po dzikiéj ścieżce błędny wiodę krok;

 

Czasem nadziei wątły promyk błyska,

Ponuréj drogi rozdziérając mrok.

 

A z towarzyszy wesołéj gawiedzi

Co mi zawodu zostawiła srom,

Kto został wiernym, każdy krok mój śledzi,

I pójdzie za mną, gdzie ponury dom?

Ach ty przyjaźni! co wsze leczysz rany;

Miłą mi twoja podporą jest dłoń,

Podzielasz troski méj duszy znękanéj,

Krzepisz odwagą omdlałą mą skroń.

 

I ty z przyjaźnią, co się łączysz chętna,

By zakląć burzę, troskę spędzić z lic,

Niezmordowana praco, a ponętną,

Co zwolna tworzysz, a nie niszczysz nic,

Co dla wzniesienia budowy wieczności

Po ziarnku piasku sypiesz z dłoni twéj;

A jednak z wieków wielkiéj należności

Zmazujesz lata, minuty i dni.

 

PIERŚCIEŃ POLIKRATESA.

 

Na krużganku stał wysokiem

I wesołém patrzał okiem

Na zdobyty Samos gród;

„W okół ziemia mi poddana,” —

Do Egiptu rzecze pana —

„Któż szczęśliwsze życie wiódł?”

 

„— Ty doznałeś łaski bogów;

Tobie równych dotąd wrogów

Berłem schylasz do twych nóg.

Jeden jeszcze budzi trwogę;

Więc cię szczęsnym zwać nie mogę,

Póki groźny czuwa wróg.” —

 

Gdy król prawi temi słowy,

Wszedł posłaniec miletowy,

Do tyrana rzecze w głos:

„Każ ofiary palić wonne

I w gałązki, z lauru szczknione,

Panie, uwieńcz boski włos!

 

Wróg raniony poległ wczora,

Od wiernego Polidora,

Wodza, dar ten niosę ci.”

Czarną skrzynię w tém otworzy:

Król i tyran się zatrwoży.

Głowę wroga widząc w krwi.

 

Król się wzdryga, cofa z dreszczem.

— „Nieraz szczęście jest złowieszczém;

A choć zawsześ wroga zgniótł,

Pomnij, chytra jest fal łaska:

Może burza w krótce strzaska

Wątłe szczęście twoich flot.” —

 

Zanim król te skończył słowa,

Mowę radość przerwie nowa,

Co śród portu brzmi raz wraz:

Z skarby, z łupy bogatemi

Do ojczystéj wraca ziemi

Okrętowych masztów las.

 

A król rzecze znów w podziwie:

— „Choć los sprzyja ci szczęśliwie,

Śród pogody strzeż się burz;

Lud kreteński, męztwem swojém

Sławny, krwawym grozi bojem,

A twych brzegów blizki już.” —

 

Zanim skończył nagle zoczy

Tłum, z okrętów co się tłoczy,

I tysiączny słyszy krzyk:

„Nie doznamy wojen klęski,

Śród fal zginął lud kreteński;

Bój skończony, strach już znikł!”

 

Gdy to słyszy gość trwożliwy,

Rzecze: — „Iście tyś szczęśliwy,

 

Jednak drżę o przyszłość twą,

Bo się zemsty boję boskiéj;

Chwile błogie, a bez troski,

Czyż udziałem ziemian są?” —

 

— „I mnie wszystko szło po myśli:

W czyn wcielałem co nakreśli,

W rządach łaskaw był mi Bóg;

A w tém zmarł mi dziedzic drogi,

Bo zabrały syna bogi,

Zapłaciłem szczęściu dług.” —

 

— „Więc proś nieba, niech dozwoli

W szczęściu doznać i niedoli,

Gdy uniknąć pragniesz mąk:

Bowiem smutny koniec człeka,

Gdy mu zawsze bóstw opieka

Sypie dary z pełnych rąk.” —

 

— „Więc gdy grożą ci zagładą,

To za bratnią idź-że radą,

I nieszczęście sam zwij już:

Co śród skarbów twych tysięcy

Ceni serce twe najwięcéj,

To rzuć w ciemną otchłań mórz.” —

 

Tyran na to z przerażeniem:

„Patrzaj, oto z tym pierścieniem

Rozstać się największy żal;

W cześć Erynnom dam skarb cały,

 

By mi szczęście zachowały

Rzekł i rzucił w odmęt fal.

 

Ledwie świt się dostrzedz daje,

Wnet wesoły rybak staje

Przed tyranem panem swym:

„Ot tę rybę pierwszą, Panie,

Dziś schwytałem; na co stanie,

To odemnie w darze przyjm.”

 

Niosą rybę do kucharza;

Kraje, cudo go przeraża,

Pędzi zdziwion ledwie tchnie.

„Patrz o władco! w wnętrzu ryby

Był ten pierścień; bez ochyby

Jest bez granic szczęście twe”.

 

Lecz gość na to się oburzy;

— „Już nie mogę tu być dłużéj,

Odtąd mnieś ni druh ni brat;

Twojéj zguby snadź chcą bogi,

Nie chcę dzielić śmierci srogiéj.” —

I odpłynął szybko w świat.

 

TĘSKNOTA.

 

Gdybym z pośród téj doliny;

Którą gnębi mgła i chłód,

Mógł do innéj wyjść krainy,

Tobym błogie życie wiódł.

Wiecznie młody i zielony

Pięknych wzgórz tam widzę rząd;

Gdyby skrzydła, to w te strony

Ptakiembym uleciał ztąd.

 

Harmonijne słyszę brzmienie,

Ciszy niebios słodki ton,

A wietrzyków lekkie wienie

Wonność niesie z tamtych stron;

Tam się złoty owoc świéci

Drżący w ciemnym liściu swym,

A kwiat, który tam się kwieci,

Łupem się nie staje zim.

 

W wiecznéj słońca téj dziedzinie

Jak szczęśliwie można żyć!

A powietrze w téj wyżynie

Jak ożywczém musi być!

Ale strumień rozhukany,

Grzmiąc, zagradza drogę mi:

Groźne wznoszą się bałwany

Aż ze strachu dusza drży!

 

Widzę łódkę, tam się słania,

Lecz sternika niéma w niéj.

Śmiało na nią bez wahania!

Wietrze w żagle teraz dmij!

Bądź odważny, pełen wiary,

Bo rękojmi nie da Bóg;

A uniosą tylko czary

Na czarownych krain próg.

 

PIELGRZYM.

 

Jeszcze w życia mego wiośnie

Jam rodzinny rzucił próg,

I zabawy, co radośnie

Snuły się śród życia dróg.

 

Me dziedzictwo, mienie moje,

Lekkomyślnie rzucam tam;

W kij pielgrzymi dłoń mą zbroję,

I swobodnie biegnę sam.

 

O! bo mię nadzieja błoga

I głos jakiś tajny wiódł:

„Idź, otwartą ci jest droga

Coraz daléj dąż na wschód.

 

Dojdziesz aż do bram złocistych,

Wtedy śmiało przez nie wnidź;

Ziemskość w szatach tam przeczystych

Nieśmiertelnie będzie żyć.”

 

Czy wieczorem, czy to świtem,

Jam spoczynku ani znał;

Jednak zawsze było skrytem,

Czegom pragnął, czegom chciał.

 

Tu na drodze góra stanie,

Tam mi strumień wstrzyma bieg;

Kładkę rzucam przez otchłanie,

Most na grzbiet wzburzonych rzek.

 

I doszedłem do nieznanéj

Rzeki, która gna na wschód.

I z ufnością w jéj bałwany

Wnet się rzucam w głąb jéj wód.

 

I ot aż na wielkie morze

Niesie mię gra jego fal:

Puste morza widzę łoże

Niedościgłą celu dal!

 

Ach tam kładki daremnemi!

Niebo, którém pragnę żyć,

Nigdy nie chce dotknąć ziemi;

O niém tylko można śnić!

 

TEKLA NAD GROBEM PICCOLOMINI’EGO.

 

I dla mnie zwity ten wieniec laurowy,

Co przyozdabia twój spokój grobowy.

Czém-że jest życie bez miłości blasku?

Ja je odrzucam, gdy rdzeń jego zginął.

Tak! gdyś mię wzrokiem miłości owinął,

Wtedym ja żyła! Przedemną w rozbrzasku

Droga złotego dnia tam się ciągnęła:

Jam w śnie dwie godzin niebiańskich objęła.

 

Ty u wrót stałeś, gdzie w świat wiedzie droga;

W chodzę, klasztorna owłada mnie trwoga;

Tam słońc tysiąca świetny blask migota!

Ty mi się zdałeś aniołem na straży,

By z dnia dziecięctwa, co w uśpieniu marzy,

Szybko mię unieść aż na szczyt żywota.

I szczęście niebios — pierwsze me wrażenie,

W serce twe padło pierwsze me spojrzenie.

Przyszedł los zimny i uścisk lodowy

Owładł wdzięcznemi kształtami twojemi,

Pod swych rumaków rzucił je podkowy.

Taki jest udział piękności na ziemi!

 

 

PODZIAŁ ZIEMI.

 

Weźcie świat sobie, rzekł z niebios wyżyny

Jowisz do ludzi, weźcie ziemię całą;

Podzielcie wszystko na wieczne dziedziny,

Byle w braterskiéj zgodzie się to stało.

 

Więc daléj! rusza się wszystko co żywe,

Śpieszy się każdy i młody i stary:

Rolnik zagarnia urodzajną niwę;

Strzelec — gęstwiny i zarosłe jary.

 

Kupiec zapełnia olbrzymie spichlerze;

Opat wziął wzgórzy najpiękniejsze wina;

Król wszystkie drogi w opiekę swą bierze,

Mówiąc podróżnym: moją dziesięcina.

 

Już po podziale przybył wieszcz z daleka,

Szuka dlań cząstki myśl jego znękana;

Lecz próżno w okół wieszcz wzrokiem powleka:

Wszystko oddawna miało swego pana.

 

„Więc mnie jednego twa łaska ominie,

Cóżem zawinił, o biada, mi biada!

O najwierniejszym zapomniałeś synie!”

Tak szerząc skargi, przed tron bożka pada.

 

— „Jeśliś się bawił w marzenia krainie,

Odpowie Jowisz, to sam winuj siebie;

 

Gdzieżeś przebywał w podziału godzinie?” —

Poeta odrzekł: „ja byłem u ciebie;

 

Uchem wsłuchałem się w twe boskie tony,

Okiem blask twego oblicza owładał;

Przebacz duchowi, że światłem olśniony

Zapomniał ziemi i ziemskość postradał,”

 

A Jowisz na to: — „Cóż robić? daremno!

Świat już rozdany: pod żadnym pozorem

Do mnie nie wróci. Chcesz, żyj w niebie zemną,

Bo ono zawsze dla ciebie otworem.” —

 

DZIEWCZĘ Z OBCZYZNY.

 

W dolinie biédnych pasterzy

Co rok się zjawia: w ten czas,

Gdy skowronek pieśń swą szerzy,

Cudne dziewczę, pełne kras.

 

Nie rodziła się w dolinie;

Nikt nie wié, zkąd przyszła, jak.

Gdy pożegna, ślad jéj ginie,

Odlata szybko jak ptak.

 

 

Przyniosła kwiaty, owoce,

Dojrzałe śród obcych łąk,

Gdzie inne słońce migoce,

Gdzie wspanialszy nieba krąg.

 

Między wszystkich dzieli dary,

Temu owoc, temu kwiat;

Młodzian i o kiju stary

Wraca od niéj z darów rad.

 

Gdy tak każdym radość włada,

Kochankowie spieszą doń;

Ona im w podarku wkłada

Najpiękniejszy kwiat na skroń.

 

WALKA ZE SMOKIEM.

 

I.

Co się tak tłoczy i spiesznie bieży

Śród długich ulic z hałasem lud?

Czy straszny pożar w Rodos się szerzy?

Oto już cały skupił się gród!

A nad tym tłumem ludu burzliwym

Wznosi się rycerz na koniu siwym.

 

Za nim, o dziwy! łudziż mnie wzrok?

Potworę jakąś wloką po ziemi,

Z paszczą i zęby krokodylemi,

A z kształtu zda się jakoby smok.

A lud zdziwiony wzrok swój wymierza,

To na potwora, to na rycerza.

 

II.

Zewsząd wołają głosów tysiące:

„Oto skrzydlaty smok, który wciąż

„Pożerał trzody, ludzi na łące;

„Jego pogromcą ten oto mąż!

„Toć przecie przed nim mężów niemało

„Ten bój olbrzymi wziąć przed się śmiało;

„Lecz któryż wrócił lub smoka zmógł?

„A więc składajmy cześć rycerzowi!”

I ciągnął orszak ku kościołowi,

Gdzie już krzyżowców, Chrystusa sług,

Braci szpitalnych świętego Jana,

Poważna rada nagle zebrana.

 

III.

I przed najwyższym swoim zwierzchnikiem

Skromny młodzieniec staje; a lud

Za nim się ciśnie z dzikim okrzykiem,

Zalega stopnie, przysionki, wchód.

Młodzian w te słowa do mistrza rzecze:

„Jam o rycerskiéj wierze miał pieczę:

 

Ot leży z moich poległy rąk

Niszczyciel kraju, potwora sroga!

Wędrowcom teraz otwarta droga,

Bezpiecznym pasterz z trzodą wśród łąk;

Cudowny obraz na dzikiéj skale

Pątnik już zwiedza bezpiecznie wcale.”

 

IV.

Lecz mistrz, zwróciwszy nań wzrok surowy,

Rzecze: „Rycerskim iście czyn twój,

Bo męstwem zdobi się mąż krzyżowy,

A męstwa dowiódł w tobie ten bój.

Lecz mów, co pierwsze stanowi prawo

Tym, co za Pana walczących sprawą

Ozdabia krzyża świętego znak?”

Młodzian, rumieniąc się, schyla czoło,

Z zacną postawą odpowié tak:

„To posłuszeństwo; kto niém przejęty,

Ten tylko może nosić znak święty!”

 

V.

„A tyś to święte, mój synu, prawo”

Rzekł mistrz „zuchwale zniweczyć śmiał,

„I zabronioną walkę ustawą

Stoczyć występny owładł cię szał.”

— „Sądź, Panie, lecz wiedz wszystko;” — mistrzowi

Rycerz poważnie znowu odpowié —

 

Jam tuszył sobie, żem oddał cześć

Należną prawom, spełnił ich wolę:

Nie nierozważniem wyciągnął w pole,

Ażeby walkę z potworem wieść;

Podstęp, przezorność raczéj niż męztwo

Mnie dopomogły odnieść zwycięstwo.“

 

VI.

„Kiedy już pięciu szpitalnych braci,

Ozdoby wiary, zakonu cześć,

Ofiarą męstwa życie swe traci,

Ty zakazałeś ten bój nam wieść;

Jednak chęć walki i niepokoje

Bez przerwy serce nękały moje,

A i w śnie nocy spokojnych wszak

Jam się w téj walce widział zdyszany.

A kiedy znowu mnie świt poranny

Z powodu nowych zasmucał plag,

To wtedy ciężkim smutkiem przejęty

Jam stoczyć pragnął ten bój zawzięty.“

 

VII.

„I mnie naonczas głos jakiś powie:

Czém zdobny młodzian, uzacnion mąż?

Co dokonali bohaterowie,

O których sławie pieśni brzmią wciąż,

A których ciemne pogaństwo chciało

Porównać z bogów blaskiem i chwałą?

 

Toć od potworów czyścili świat

Przechodząc śmiało różne przygody,

Z Minotaurami idąc w zawody,

W przeciągu świetnych żywota lat;

Biednym ofiarom chcąc wolność wrócić,

Krew przelać, życie gotowi rzucić.“

 

VIII.

„Godzienże tylko saracen zawdy.

By go wojował chrześciański miecz?

Zwalczaż on samych bogów nieprawdy?

Toć w świat on zbawcą posłan; więc przecz

Niema w niedoli każdéj, w frasunku,

Dłoń jego silna przynieść ratunku?

Lecz mądrość męstwa wodzem ma być;

Przezorność z siłą winna iść w parze.

Takem pomyślał. Raz się odważę

Dośledzić, gdzie się potwór zwykł kryć,

Coś we mnie tchnęło, tam gdzie smok gości:

„Jam znalazł” krzykłem pełen radości.“

 

IX.

„I z temi słowy przed tobą staję,

Że do ojczyzny tęskno mi już;

Gwoli méj prośbie łaski doznaję,

Szczęśliwiem przebył przestrzenie mórz.

Ledwiem wszedł na brzeg rodzinnéj ziemi,

Mistrzowim kazał, żeby biegłemi

 

Rękoma smoka potwora wzniósł.

I oto, z moim opisem wiernie,

Na krótkich nogach długi niezmiernie

Cielska ogromny wnet ciężar wzrósł;

Pancerz łuszczaty jego grzbiet zbroi,

Co wszelkim ciosom groźnie dostoi.

 

X.

I długą szyję wyciąga z ciała;

Jak wrota piekieł, straszna jak grób,

Paszcza olbrzymia rozwarta cała,

Zda się, że chciwie już chwyta łup;

A w niéj z czarnego głębi gardziela

Szereg kończatych zębów wystrzela;

Język śpiczasty, ostry jak miecz;

Oczy błyskają na wszystkie strony;

A daléj w węża już zakończony

Grzbiet się olbrzymi przedłuża precz;

Strasznie się kręci, w pierścieniach ginie,

Zda się, wnet jeźdźca z koniem owinie.“

 

XI.

„Gdy już skończoną była robota,

Na wszystkom barwę szkaradną kładł.

Jak śród zgniłego zrodzony błota

Zdał się ten potwór — pół smok, pół gad.

Spełnieniem dzieła uradowany

Wnet dwa wybrałem sobie brytany,

 

Silne, a lotne jak wiatru wiew,

Nawykłe walczyć z dzikiem zuchwałem.

Ich to na smoka ja podszczuwałem,

Pragnąc w nich wściekły obudzić gniew,

By go śmiertelnym raziły ciosem.

One posłuszne szły za mym głosem,“

 

XII.

„A gdzie jest runo kałdona białe,

Gdzie smok bezbronnym zdawał się być,

Tam podszczuwając brytany śmiałe,

Ostre im zęby kazałem wpić.

Sam biorę kopię i zbroję wkładam,

Na arabskiego rumaka siadam,

Co z sławnéj rasy zrodzony był.

Gdym go rozzłościł, widząc że pora,

Gwałtownie pędzę nim na potwora,

Dając ostrogę ze wszystkich sił;

Mierzę i silnie rzucam kopiję:

Zda się na wylot smoka przebiję.“

 

XIII.

„Chociaż koń zgrzyta, najeża grzywę,

I pianę toczy, i dęba dał;

Chociaż brytany wyją lękliwe,

Jam przyzwyczaić je gwałtem chciał.

I te ćwiczenia bez przerwy trwały,

Aż trzeci miesiąc upłynął cały.

 

Wtedym na okręt je z sobą wiódł,

Bo wszystko znały już należycie.

Dzisiaj dzień trzeci, jakem o świcie

Skończył wędrówkę wśród morskich wód;

I do spoczynku chęć mnie nie zdjęła,

Pókim wielkiego nie spełnił dzieła.“

 

XIV.

„A gdy się nowy żal w kraju szerzy,

Ciężki mi serce ogarnął ból,

Bo znaleziono szczątki pasterzy,

Co się zbłąkali śród błot i pól;

Więc wziąłem przed się dzieło zagłady,

Od serca tylko żądając rady.

Wnet rozkaz dałem do wiernych sług;

A kiedy koń był już osiodłany,

Wziąłem dwa dzielne moje brytany,

I śród tajemnych, nieznanych dróg,

Gdzie może ludzka nie weszła noga,

Bez świadków śmiało idę na wroga.“

 

XV.

„Wszakże znasz panie, ową kaplicę,

Którą na szczycie najwyższych skał,

Zkąd całą widać już okolicę,

Jakiś mistrz sławny zbudować miał.

Zdaje się nędzną, ubogą, małą,

Lecz sławna cudem i Bożą chwałą.

 

Tu Matka Boża i Chrystus téż,

A przy nich królów trzech tam się mieści.

Wchodzi przez stopni trzykroć trzydzieści,

Pobożny pątnik na stromą wyż;

A gdy w zawrocie stanie na szczycie,

Bliską ojczyznę ujrzy w zachwycie.“

 

XVI.

„W skale, co dźwiga ową świątynię,

Wykuta grota natury grą;

Promień nie wpadnie w ciemną jaskinię,

Okrytą bagien