Warchoły, złoczyńcy i pijanice - Jacek Komuda - ebook + książka

Warchoły, złoczyńcy i pijanice ebook

Jacek Komuda

4,2

Opis

Wyobraź sobie świat, gdzie bohaterowie nie piją wody. Gdzie częściej jest się właścicielem jednego ucha niż jednego domu. Kraj w wino i miód opływający, tłusty i bogaty. Piękny i jednocześnie niebezpieczny. Podzielony na wiele domen i udzielnych księstewek; z głębokimi lochami i wysokimi kurhanami. Rządzi tu królewska para - Siła i Spryt, a za nimi kroczą: Zasadzka, Zdrada, Walka i Zajazd. To nie fantastyka, choć może tak brzmi. To kresy XVII-wiecznej Polski. I wolnoć, Tomku, w swoim domku.

Powrót do barwnych czasów Rzeczypospolitej szlacheckiej, bez literackiej fikcji, a najprawdziwszym opisem najsłynniejszych postaci panów, wyznających ideę wolności i wyższości szlachty polskiej. W tej książce dostaniecie fakty potwierdzone w źródłach historycznych — pamiętnikach, zapisach sądowych, kronikach, listach itp.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 494

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (22 oceny)
11
6
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AStrach

Dobrze spędzony czas

Proza Jacka Komuda jak zwykle ciąga i pozostaje w pamięci na długo.
10
zakuty

Dobrze spędzony czas

"Lektura obowiązkowa' dla wszystkich interesujących się sarmacką Rzeczpospolitą. Poczet barwnych postaci, choć czasem z dzisiejszej perspektywy o trudnych do zrozumienia motywacjach..
00
Paulod44

Nie oderwiesz się od lektury

jak zwykle nie można się oderwać
00
erathiel

Całkiem niezła

Książka może nie porywa, bo też i narracji jakiejś szczególnej tu nie ma, ale poczet postaci bardzo ciekawy, odczarowujący czasy szlacheckiej Rzeczypospolitej.
00

Popularność




Lepiej nie żyć, niż szlachcicem nie być. Lepiej szlachcicem nie być, niż wolności odstąpić.

Stanisław Stadnicki zwany Diabłem Łańcuckim

Co za świat, co za świat! Ciemny, dziki, morderczy. Świat ucisku i przemocy. Świat bez władzy, bez rządu, bez ładu, bez sprawiedliwości i bez miłosierdzia. Krew w nim tańsza od wina, człowiek tańszy od konia. Świat, w którym łatwo zabić, trudno nie być zabitym. Kogo nie zabił Tatarzyn, tego zabił opryszek, kogo nie zabił opryszek, zabił go sąsiad. Świat, w którym cnotliwym być zawsze trudno, a często niepodobna.

ażdy dawny szlachcic polski, choćby nawet najcnotliwszy, zawsze miał w sobie coś z warchoła. A ponieważ chciał być wielki, hojny, wspaniały, musiał postawić na swoim. Dla dawnego pana brata z połowy XVII stulecia niczym było zasiec w karczmie natrętnego zawalidrogę, ubić rywala w pojedynku czy zajechać dwór znienawidzonego sąsiada. Każdy starał się pokazać jako prawdziwy Sarmata – mężczyzna z krwi i kości, który potrafi stawić czoła nawet największemu niebezpieczeństwu. Pokazać się jako człowiek pełen fantazji i honoru, ceniący wolność i swobodę, lecz także staropolską fantazję. Wszak w dawnej Polsce powiadano: „szlachcic na zagrodzie – równy wojewodzie” i „wolnoć, Tomku, w swoim domku”. Dla prawdziwych Sarmatów pojedynek, sejmikowa czy karczemna zwada były czymś zwyczajnym. Niejeden szlachcic w porywie gorączki potrafił rozszczepić czekanem sąsiada, postrzelić konkurenta do serca ukochanej panny, zajechać zbrojnie czyjś dwór.

Skąd brały się takie postawy? Czy rzeczywiście, jak chcieli autorzy i historycy z XIX wieku, dawni Polacy do tego stopnia nie szanowali prawa, że Rzeczpospolita stała się piekłem, w którym niebezpiecznie było pojechać do karczmy, a każda wizyta we dworze groziła pamiątką w rodzaju rozbitego łba czy kresy od szabli na gębie? Względnie śmiercią z przepicia po spotkaniu z tęgim pijanicą?

Władysław Łoziński w Prawem i lewem opisuje liczne zbrodnie i gwałty na Rusi Czerwonej, ale nie przepuszcza ich przez krytyczny aparat statystyki. Z jego książki wynika więc, że tereny Bieszczadów i reszty obecnego województwa podkarpackiego razem z dzisiejszymi obwodami lwowskim i iwanofrankowskim po ukraińskiej stronie granicy zamieszkane były przez samych tylko zwyrodnialców, bandytów i morderców. Tymczasem przeliczenie podanych przezeń zajazdów i morderstw na liczbę ludności i rozłożenie ich w czasie pokazuje, że przestępstw nie było więcej niż dzisiaj. Zajazd trafiał się raz na dwa lata, co roku od szabli i rusznicy ginęło jakieś pięć–dziesięć osób, niewiele, jak na tak niespokojne czasy. Większe żniwo zbierały choroby oraz plagi żywota – Tatarzy, Kozacy, napady beskidników i tołhajów z gór.

Życie było zatem ciężkie i krótkie, a zagrożenia ogromne. Szlachcic nie walczył tylko o swój byt – ale także o spokój podległych mu chłopów, z których pracy żył. Historycy rozpisali wiele beczek atramentu o okropnościach pańszczyzny i okrucieństwach szlachty wobec chłopów. To prawda – system społeczny panujący w I Rzeczypospolitej nie przystawał do naszych czasów. Lecz rzadko kto wspomni, że pańszczyźniany układ, w którym chłop w zamian za uprawianie kawałka roli musiał pracować na pańskim polu i był przywiązany do ziemi, zobowiązywał jednocześnie szlachcica do obrony tego chłopa – przed Tatarem, sąsiadem, Szwedem, własnym wojskiem. Kiedy chłop się spalił – to pan musiał dać mu drewno na chałupę, kiedy był w nędzy – krowę. Wystarczy zajrzeć do Składu albo skarbca znakomitych sekretów ekonomii ziemiańskiej Jakuba Kazimierza Haura, który szczegółowo wymienia, jakie beneficja powinien dać poddanemu w takich sytuacjach szlachcic – właściciel ziemi.

Zacznijmy od tego, co powiedzieć należy na początku niniejszej książki – nasi przodkowie sprzed czterystu lat byli po prostu zupełnie inni od nas. Inni, ponieważ żyli w czasach obfitujących w niebezpieczeństwa, czasach, w których każdego dnia zaglądała im w oczy śmierć. Dlatego starali się żyć pełnią życia, nie stroniąc od trunków, a pokaz siły – czy to w pojedynku, czy w karczmie, względnie na jarmarku lub bankiecie – odstraszyć miał złych ludzi od zamachu na własność i rodzinę szlachcica. A przy tym oznajmiał, że dany człowiek jest sprawny w walce i szabli i lepiej z nim nie zadzierać.

Niemal każdy ze szlacheckich panów braci występował zatem kiedyś przeciwko prawu, a jednocześnie sam się owym prawem zasłaniał. Lecz czymże było w dawnej Rzeczypospolitej prawo? Zbiorem ustaw danych przez panującego, sejm, spisanych w konstytucjach sejmowych? A może zbiorem nakazów i zakazów danych od Boga? Kiedy czytamy historie przekazane na kartach szlacheckich ksiąg zwanych silva rerum, wnikając głęboko w dawne czasy, w dzieje rodzin szlachetnie urodzonych Polaków, wydaje się, że było zupełnie inaczej, że prawo staropolskie, nieskodyfikowane zresztą, zwyczajowe, stanowiło raczej pewnego rodzaju sąsiedzki kodeks moralny i honorowy. Kodeks, który dopuszczał swawolę i zajazdy, dopuszczał waśnie i spory, lecz zarazem wyznaczał pewne granice moralnych norm zachowania, których przekraczać już się nie godziło. Można sobie było zatem warcholić, można było wadzić się i procesować, lecz gdy przekroczyło się pewną miarę w występkach, szlachecka społeczność potrafiła pokazać swoją siłę. Tak właśnie było na początku XVII wieku ze Stanisławem Stadnickim z Łańcuta, największym chyba awanturnikiem i hultajem w dawnej Rzeczypospolitej. Gdy ten pozwolił sobie bowiem na zbyt wiele, panowie bracia, którzy pili wcześniej jego zdrowie, odwrócili się od Diabła Łańcuckiego. I w chwili klęski nie znalazł się ani jeden człowiek, który udzieliłby mu schronienia, przeciwnie – wszyscy z ziemi przemysko-sanockiej zgodnie przyłożyli rękę do jego zguby.

Nikt dziś nie wie tak naprawdę, jak wyglądał w szczegółach ów dawny, niemal zapomniany świat szlachty polskiej. Świat szabli, honoru, pojedynku, ale też godności i tolerancji. Lecz jedno jest pewne. Do połowy XVII wieku nie tworzyły go magnackie salony. Nie tworzyli go pludracy w perukach, lecz zaścianki i dostatnie dwory średniej szlachty. Tworzyły go swawolne kompanie szlacheckiej hołoty, rębajły i infamisi, zajazdy, procesy, sąsiedzkie układy, ale także fantazja, honor, godność i słowo. Tworzyła go szlachta, która potrafiła pokazać swoją wielkość i sławę, potrafiła narzucić innym swój styl życia tak dalece, że mieszczanie naśladowali ją we wszystkim, a najzamożniejsi spośród chłopów starali się udawać herbowych, szlachcice zaś, którzy swoim postępowaniem ściągali na siebie gniew starostów, oburzenie, często wzbudzali także podziw szlacheckiej braci. Byli wśród nich obdarci i zamożni, wspaniali i nikczemni, lecz zawsze dbający o swoją godność i honor warchoły i pijanice... To właśnie o nich opowiada ta książka.

W tym przedziwnym kraju, jakim była Rzeczpospolita szlachecka, pito zdrowie znanych awanturników. Bo przecież nie było sztuką zasiec w karczmie osobistego wroga. Sztuką było pociąć go w taki sposób, aby ośmieszyć go w oczach postronnych, wzbudzić w nich uznanie i podziw. Wszystko zależało właśnie od owej szlacheckiej fantazji, tak często wspominanej na kartach dawnych pamiętników, a oznaczającej ni mniej, ni więcej, jak tylko staropolski gest i owo „zastaw się, a postaw się” – a więc umiejętność zaprezentowania innym własnej osoby. Dlatego też na kartach Warchołów, złoczyńców i pijaniców nie ma miejsca dla małych, nikczemnych miejskich łyków, dla pospolitych przestępców wywodzących się z plebsu. Nie napiszemy tu o złodziejach, ladacznicach czy żebrakach. Zamiast nich stronice tej książki zapełniły postacie szlachetków podobnych do dobrze znanej każdemu Kmicicowej kompanii z Potopu Henryka Sienkiewicza. Wszystko, co tylko znalazło się w Warchołach, złoczyńcach i pijanicach, napisane zostało zaś ku przestrodze, lecz przede wszystkim ku nauce i pamięci tych dawnych, lecz jakże wspaniałych czasów.

Świat warchołów

Jak już wspomnieliśmy, dawny polski szlachcic zawsze musiał postawić na swoim. Obronić włości przed zakusami sąsiadów, a w razie potrzeby sięgnąć do boku, po rękojeść karabeli.

Ustanowione w Rzeczypospolitej prawo łamano w XVII wieku dość często. Panowie bracia potrafili nie raz posiec się w karczmie, poszczerbić łeb znienawidzonemu rębajle, uczynić tumult na sejmiku, a żywot każdego szlachcica obfitował zwykle w pojedynki. Wśród panów braci żyło zresztą wielu awanturników, wielu znanych ze złej sławy infamisów, których zbrodnie pozostawały bezkarne. Jak powiadano bowiem w tamtych czasach: „prawo polskie jest jak pajęczyna – bąk się przebije, a na muchę wina”.

Ma się rozumieć, że szlachta polska bywała często w sądach. Bo wszak żaden, absolutnie żaden Sarmata nie mógł przepuścić sąsiadowi, który podorywał mu miedzę, nie mógł nie wziąć udziału w zwadzie, bójce czy rąbaninie. Rzecz jasna, owocem tego bywały najczęściej waśnie, rozprawy sądowe, zajazdy i potyczki. Ale nawet i bez nich życie w XVII wieku mogło okazać się nadzwyczaj niebezpieczne. Żywot ludzki bywał znacznie tańszy niż dzisiaj, a śmierć powszedniejsza. Przelana krew nie wstrząsała niczyim sumieniem. Na jarmarkach, zjazdach czy biesiadach bardzo łatwo można było zasłużyć sobie na cięcie szablą czy też cios czekanem. Drogi i trakty bywały niebezpieczne i nikt ze szlachty nie ruszał się z domu bez szabli. Na Ukrainie grasowały watahy Kozaków i Tatarów. W Bieszczadach rabowali rozbójnicy, a w niektórych stronach Rzeczypospolitej zabójstwo uchodziło za dużo mniejszy grzech niż na przykład nieprzestrzeganie postów. Po miastach kręciło się zwykle wiele hultajstwa, a zwykłym widokiem był kołyszący się na wietrze wisielec czy umierający na palu Kozak.

Przerwijmy jednak na chwilę ten przydługi wywód, aby przyjrzeć się bliżej jednemu z najczęściej spotykanych występków, w które obfitował żywot szlachcica: zajazdom, czyli zbrojnym napadom i egzekucjom sądowym.

Zajazd: z dekretem i szablą do dworu sąsiada

Adam Mickiewicz, poeta i co gorsza, romantyk, doskonale oddaje w Panu Tadeuszu przebieg i atmosferę zbrojnego konfliktu dwóch panów braci. Rozpoczyna się od tak błahej przyczyny jak spór o ruiny zamku, po którym następuje zwołanie pospolitego ruszenia szaraczków z zaścianku w Dobrzyniu, zdobycie Soplicowa, wreszcie pijaństwo i uwolnienie więźniów. Poza końcową interwencją „bratniej” armii rosyjskiej podobny przebieg miały zajazdy tak na Litwie, jak i w Koronie, zarówno na dalekiej Ukrainie, jak i na swojskich Kujawach.

Długie ścieżki woźnych

Zajazd był w prawie staropolskim formą wykonania wyroku, polegającą na zajęciu siłą przez stronę wygraną dóbr ziemskich lub nieruchomości – folwarków, wiosek, miasteczek, dworów, pól, lasów, stawów, budynków gospodarczych, jak browary, kuźnie czy zwykłe domy. Zgodnie z prawem wykonywali je starostowie grodowi lub ich urzędnicy. W praktyce rzadko kto się do nich odwoływał. Niemal wszystkie zajazdy, których dokumentacja zachowała się w księgach sądowych, określić należy jako nielegalne – wykonywane albo bez podstawy prawnej, albo zaraz po uzyskaniu dekretu sądowego, ale bez udziału starosty. Tymczasem zajazd bez wyroku karany był banicją lub infamią i został surowo zakazany przez konstytucje sejmowe z lat 1685 i 1768.

Cóż jednak z tego, skoro procedura odzyskania nieruchomości zasądzonych wyrokiem była przewlekła. Najpierw sąd ogłaszał dekret intromisji – czyli przyznania spornych dóbr stronie wygrywającej proces. Jeśli intromisja, nawet wielokrotna, nie skutkowała, zasądzano rumację – zapowiedź usunięcia przegranych za pomocą siły. Jednak nie był to jeszcze koniec. W przypadku oporu trzecim stopniem postępowania sądowego była banicja – rozumiana jako wypędzenie z dóbr. Dopiero jeśli ta nie odniosła skutku, sąd ogłaszał egzekucję.

Procedury trwały długo – wszak każdy kolejny dekret był „wydreptany” przez woźnego, który musiał doręczyć go skazanym i przy okazji był narażony na przykre konsekwencje swojej pracy. „Na tę intromisję – pisze Władysław Łoziński – udawał się zawsze woźny ze swoimi dwoma szlacheckimi asystentami i oczywiście powracał z kwitkiem, bo zasądzony wzbraniał zawsze intromisji”. Często dochodziło do awantur i bójek. Kiedy w 1670 roku niejaki Zaklika chciał „intromitować się” do Uherców w Bieszczadach, szlachcianka Jasienicka z czterema córkami – Baśką, Haśką, Zośką i Halszką „bardzo tęgiej urody” – wypadły z dworu, a dziewki z kijami uderzyły na przybyłych urzędników, dotkliwie pobiły Zaklikę, woźnego i jego dwóch asystentów szlacheckich, po czym sromotnie wygnały ich ze wsi.

Trudno się zatem dziwić, że nigdy nie czekano do egzekucji, ale już po uzyskaniu dekretu rumacji zwoływano czeladź, uzbrajano chłopów, po czym wykonywano zajazd z szablą w jednej, a wyrokiem w drugiej ręce. Chociaż było to niezgodne z prawem, mało kto się tym przejmował. Jeśli trafiły się ofiary, procesowano się dalej, zawierano ugody, wypłacano okupy. Jak podaje Dominik Golec, który badał zajazdy na Kujawach, te legalne praktycznie się nie zdarzały.

Gardłowe i honorowe sprawy

Przyczyną zajazdów były często, jak wspominałem, spory sądowe o ziemię i nieruchomości. Wiele z nich jednak zaczynało się od pospolitej obrazy, pijackich burd, zdrady, znieważenia służby lub wywołanych zostało przez chłopów, za których odpowiadał potem pan. Do tego dochodziły spory o granice, browary, wycinanie drzew w lesie. Jak podaje Dominik Golec, w 1717 roku Bartłomiej Sielski i Marcin Pstrągowski najechali Wysocin Morzyckiego, aby odebrać pieniądze i... zbiegłą żonę. Innym razem zajazd urządzano, aby zająć włości pozostałe po zmarłym, zanim położą na nich rękę inni spadkobiercy. Tak uczynił Jan Władysław Poczobut Odlanicki, który pisze: „Karłowszczyznę, Małyszki, Tarasowicze ze wszystkimi wioskami objąwszy w intromisję, mocnom się ufundował, obwarowawszy dwór nowym sztakietem, kul i prochu przysposobiłem na przybycie tych łakomych na cudze gości. I gdy przybyli sobie kilku, dałem im, rury wystawiwszy, [prochu] powąchać”.

Zajeżdżano się, aby usunąć z zamków i urzędów ludzi, którzy nieprawnie na nich siedzieli. Zajeżdżał Jan Sobieski, przyszły król Rzeczypospolitej, kiedy Jan Kazimierz nadał mu w 1660 roku starostwo stryjskie. Okazało się bowiem, że zasiadała na nim Koniecpolska, wdowa po poprzednim staroście, i nie chciała ustąpić. Sobieski nie czekał nawet na pogrzeb – zajechał ją z trzystu konnymi. Koniecpolska wytoczyła mu proces i uzyskała wyrok skazujący na zwrot dóbr i odszkodowanie, jednak jak pisze Łoziński: „Sobieski pozostał na starostwie, a wyrok na papierze”.

Zajazdy, w których brały udział możne rody magnackie, przeradzały się w prywatne wojny – jak Radziwiłłów i Potockich z wojewodziną Golską czy Zdzisława Zamoyskiego, kasztelana czernihowskiego, z Gryzeldą Zamoyską o spadek po Janie Sobiepanie Zamoyskim. Albo w polityczną awanturę Hieronima Radziejowskiego z żoną Elżbietą o pałac w Warszawie, w czasie której pobity i znieważony podkanclerzy wycofał się do Radziejowic pod Warszawą, po czym tak jak hrabia w Panu Tadeuszu skrzyknął po zaściankach szlachtę, aby zemścić się na żonie i jej bracie.

Chłop polski w walce z sąsiadami

Kmieć i zagrodnik polski był czynnym i głównym uczestnikiem wszelakich szlacheckich awantur; co więcej, sam nieraz je prowokował. W 1659 roku trzydziestu chłopów z Witowa zajeżdża las należący do Mikołaja Ostrowskiego. W 1700 roku Maciej Gąsiorowski napada na wdowę Mariannę Mniewską wspólnie ze starostą radziejowskim Świętosławem Osińskim, ze szlachtą, chłopami oraz – uwaga – mieszczanami z Radziejowa, którzy biorą udział w zajeździe pod dowództwem burmistrza Walentego Psełdowicza. Innym przykładem z Kujaw jest awantura Marcina Szczkowskiego, który zabraniał Pawłowi Grabskiemu z Bogusławic wyrabiać piwo. Ponieważ bez piwa żyć się nie da, Grabski warzył je nocą, przy strażach. Szczkowski jednak obserwował browar, a potem dokonał zajazdu na dom jednego z poddanych przeciwnika na czele partii chłopskiej uzbrojonej w kije i kłonice.

W kolejnej awanturze Grabskich z Pawłem Charbickim – tym razem o podzieloną na pół wieś Bogusławice – podjudzeni przez tego ostatniego chłopi przychodzili do karczmy sąsiadów, pili piwo i nie płacili, bili gości i niszczyli sprzęty. Pewnego razu wpadli do karczmy uzbrojeni w broń palną i zabawili się jak Kmicicowa kompania – wystrzelali okna, drzwi, potłukli naczynia i sprzęty, po czym uszli, zabierając beczkę piwa. Później zajechali dwór i wystrzelali okna w budynkach. Kilka dni po tym Charbicki na czele chłopów dokonał zajazdu na dwór i browar, chciał też – jak głosi skarga – zabić Grabskiego i jego żonę.

Tuż po potopie szwedzkim chłopi niejakiego Iwańskiego napadają na Jadwigę Nieszczewską. W tym celu przebierają się w stroje cudzoziemskich żołnierzy i „zmyśliwszy sobie mowę niemiecką”, udają szwedzkich najemników. Z kolei bracia Rosińscy z Teleśnicy Oszwarowej w Bieszczadach zaprowadzają we wsi wojskowe porządki, a wieśniacy stają razem z nimi do obrony wioski, kiedy w 1616 roku uderza na nią Jan Bal, chcąc zrównać z ziemią to wilcze gniazdo.

Poza nimi korzystano z pomocy drobnej szlachty, zawodowych wojskowych, rębajłów i najemników. Jednym z nich był Jacek Dydyński z Niewistki w dolinie Sanu, który wynajmował się szlachcie do załatwiania gardłowych i honorowych spraw. Dydyński zwany Jackiem nad Jackami, były lisowczyk, służył „Diablętom” Stadnickim, Stanisławowi Krasickiemu, a potem książętom Sanguszkom, procesującym się zawzięcie o dobra pozostałe po Jerzym Krasickim. Jeszcze będzie o nim mowa w tej książce. Udział w zajazdach i bójkach nie przeszkodził mu w byciu szczerym patriotą – zginął w 1649 roku w bitwie pod Zborowem w obronie króla i Rzeczypospolitej.

Na wschodzie kraju powszechny był udział w zajazdach Kozaków, Tatarów, sabatów, czyli Szeklerów z Siedmiogrodu, Wołochów i Mołdawian. Starosta Marcin Krasicki dokonywał przy ich pomocy urzędowych egzekucji, na przykład na Marianie Zielińskim, który pisze: „prawie o północy nasłał na dwór w Rolowie sługi swe, a z nimi Tatarów Hassana, Sołumacha, Dusaja i inszych około 70 ludzi, którzy z okrzykiem tatarskim i strzelaniem drzwi do dworu dobywać poczęli”.

W zajazdach brały również udział rodziny najezdników, ich służba, krewni, przyjaciele i żony. W czasie zajazdu w 1659 roku małżonka Wojciecha Ostrowskiego, niezła wilczyca, choć tym razem kujawska, a nie kresowa, poturbowała Krystynę Liniecką, a jej służącą Annę „poczęła bić, a panią – ukąsiła w palec i wyrwała jej włosy”. Zajazdy przeprowadzały Anna Łahodowska i Teofila Chmielecka – żona, a potem wdowa po sławnym zagończyku. Niedługo szanowny czytelnik zapozna się z tymi paniami bliżej.

Pode dwór! Drzwi rozwalić toporami!

Większość zajazdów rozgrywała się według podobnego schematu, który doskonale pokazuje zajazd kujawski z 1657 roku. Dokonany został przez starostę radziejowskiego i niejakiego Tolibowskiego, a celem stały się Osięciny, należące do Boruckiego. Przyczyną były trudne dziś do zrozumienia urazy, podlane solidną porcją miodu i piwa. Starosta miał pretensję do Jarnowskiego, że odjechał z jego chorągwi, do napastników dołączył też chorąży brzeski Grabski, który z kolei chciał mścić się za krzywdę sługi wyrządzoną przez Boruckiego.

Zajezdnicy posłali najpierw do Osięcin szpiega, a sami popili tęgo w karczmie w Ustroniu. Uzbroiwszy się w rusznice i bandolety, ruszyli na Boruckiego. Gdy drugi ze szpiegów doniósł, że szlachcic szykuje się do wyjazdu, starosta kazał czeladzi wpaść na podwórze i zabrać stojące tam konie. Następnie sam rzucił się do ataku z trzydziestoma pachołkami. Napastnicy zranili sługę Boruckiego, Andrzeja Puchalskiego, innych „wystrzelali z podwórza, konie od nich poodbierali, z sukien pozezwłóczyli, zbili, stłukli”. Starosta rzucił się oczywiście na swego wroga – Krzysztofa Jarnowskiego, po czym, jak podają księgi cytowane przez Dominika Golca: „połapiwszy za łeb, bieł, płazował, tłukł i insi w ręku, w niego pomocnicy pobili, posinili, [...] bandoletami zbili, stłukli”.

Borucki uratowany został przez matkę, która osłoniła go własnym ciałem, dzięki czemu zdołał uciec i zabarykadować się we dworze. Na miejsce przybył też Stefan Jarnowski, cześnik dobrzyński, który próbował mediacji, ale też zbiegł do domu, otrzymawszy ranę w rękę.

Zajezdnicy ruszyli do szturmu, strzelając do drzwi i okien. Obrońcy odpowiadali ogniem i zranili starostę, co powiększyło wściekłość oblegających. Na rozkaz Tolibowskiego próbowano podpalić dwór, ogień zgaszono jednak, kiedy przybył ksiądz Sarnowski, wezwany do wyspowiadania rannych. Dopiero kiedy wezwano na pomoc oddział wojska, udało się podpalić zabudowania, a Borucki i jego poplecznicy musieli wyjść, zdając się na łaskę napastników. Natychmiast zostali pobici, choć „ksiądz pleban od śmierci upraszał, bronił, samego sobą onego zaszczycając [osłaniając]”. Starosta nie pozwolił Boruckiemu się wyspowiadać i kazał go rozstrzelać. Na szczęście Stefan Jarnowski ofiarował żołnierzom 10 tysięcy dukatów za jego życie, więc zajezdnicy pojechali do Jarantowic, aby policzyć pieniądze i przy okazji popić. W nocy Boruckiemu i jego kompanom udało się uciec – ukrył ich w kościele ksiądz ze wsi Pawce.

Guzy, sińce i trupy

Czytając dawne księgi grodzkie, można odnieść wrażenie, że niektóre zajazdy bywały formami brutalnej sarmackiej zabawy, dla zabicia nudy, pokazania sprawności bojowej i dania ujścia rozpierającej szlachciców fantazji. Większość jednak powodowana była długotrwałością procesu sądowego i słabością egzekucji prawa. Szybciej było – z dekretem rumacji w ręku – samemu wyrugować przeciwnika z dóbr, niż czekać latami na egzekucję.

Czy te awantury były krwawe? Choć wydaje się to dziwne, ale... nie! Według statystyk sporządzonych przez Dominika Golca w odniesieniu do Kujaw na każde dziesięć lat w XVII i XVIII wieku przypadało aż trzydzieści dziewięć zajazdów. Tymczasem ginęło w nich zaledwie... sześcioro ludzi – najczęściej spośród czeladzi i chłopów. Przy czym najwięcej zabójstw przypada na lata 1645–1654 (19) i samą końcówkę XVI wieku (10). Zajazdy nigdy nie kończyły się krwawą rzezią. Zwycięzcy, kiedy już dokonali zemsty, kazali bić, zelżyć, a czasem torturować przeciwników. Często straszono ich, że będą ścięci, rozstrzelani. Zazwyczaj jednak po tym wszystkim pozwalano im uciec lub puszczano wolno.

Wspomniany Marian Zieliński, uprowadzony z dworu w Rolowie, ucieka w nocy z Brześcian, dokąd zawieźli go ludzie starosty Krasickiego. Stanisława Rosińskiego, schwytanego żywcem w Teleśnicy Oszwarowej, napastnicy zabierają do Daszówki, skąd udaje mu się zbiec, gdy służba i hajducy Jana Bala upijają się w czasie uczty po zwycięstwie. Podobnie uchodzi w nocy wspomniany Borucki. Nawet krwawy i okrutny Stanisław Stadnicki puszcza na wolność schwytanego w czasie zajazdu na Sośnicę Konstantego Korniakta, kiedy ten darowuje mu dawne długi i rezygnuje z wszelakich innych pretensji.

Starostowie

Wracając znowu do rozważań o porządku prawnym dawnej Rzeczypospolitej, nie można pominąć faktu, że porządku pilnowali w niej starostowie grodowi, zwani też jurydycznymi. Starostwo obejmowało zwykle pewną część województwa lub ziemi i składało się z jednego lub kilku powiatów. Starosta miał obowiązek ścigać wszystkich przestępców i egzekwować wyroki sądowe na szlachcie. Utrzymywał zawsze oddział zbrojnych sług, zwanych pachołkami starościńskimi lub milicją starościńską, bardzo często też miał na podorędziu kilku doświadczonych rębajłów.

Starostowie jednak rzadko przebywali w swoim powiecie, rzadko też sami uganiali się za hultajami po bezdrożach. Na co dzień każdy z nich wyręczał się swoim zastępcą, zwanym podstarościm. To właśnie ów szlachcic, najczęściej wywodzący się z ubogiej gołoty, był ramieniem sprawiedliwości w powiecie. Podstarości musiał dbać o prawo i porządek, na czele kilkunastu sług wyruszać na infamisów i hultajów, czasami nawet w środku nocy, staczać prawdziwe potyczki ze swawolnikami, Kozakami i grasantami, szturmować dwory i zameczki. Nad więzieniem starościńskim, którym zwykle była wieża w murach miejskich w grodzie będącym stolicą starostwa lub też baszta na zamku starosty, czuwał zaś burgrabia.

Zatrzymajmy się na chwilę przy tej ponurej budowli. Wieża, w której więziło się przestępców, posiadała dwa poziomy. W tak zwanej wieży górnej starosta trzymał szlachtę. W wieży dolnej, gdzie panowały znacznie gorsze warunki, zamykane było pospólstwo lub najwięksi hultaje i infamisi spośród panów braci, oskarżeni o najcięższe przestępstwa. Wieża dolna była bowiem naprawdę ciężkim więzieniem. Czytając stare księgi sądowe, zdziwić się można czasem niskimi wyrokami, które otrzymywali panowie za zabójstwa czy zajazdy. Lecz już rok spędzony w tak strasznych warunkach, jakie panowały w dolnej wieży, w wilgoci i brudzie, zrujnować mógł zdrowie więźnia, który wychodził z podziemia po odbyciu kary okaleczony na całe życie. Zresztą do tematu jeszcze wrócimy.

Starostowie opierali swoją władzę na szablach i rusznicach czeladzi, zbrojnych sługach i klientach. Zajazdy ich nie różniły się niczym od tych, których dokonywali swawolnicy i hultaje, poza tym oczywiście, iż dokonywane były w majestacie prawa. Czasami zdarzało się, że sami jurydyczni oskarżani bywali o gwałty i rozboje. Było tak choćby ze starostą przemyskim Kmitą, którego znano z licznych występków. Inni działali w sposób nie lepszy od swoich przeciwników.

Kończ waść, panie Bieliński!

Franciszek Bieliński, od roku 1732 marszałek nadworny koronny, a od 1742 wielki, sławny był w XVIII wieku z surowych i bezwzględnych sądów. Nikt nie umknął przed jego wzrokiem, a winny miał małe szanse, aby ujść kata i szubienicy. Bieliński zaprowadził porządek w Warszawie, przyczynił się do uporządkowania spraw miejskich i wybrukowania najważniejszych ulic, powołał też pierwszą zawodową straż pożarną. Dzięki jego staraniom stolica zyskiwała europejski charakter. Hultajów, obwiesiów i awanturników tępił z całą surowością. Jak pisał o nim Jędrzej Kitowicz: „ten [...] pan był nie mniej surowy jak sprawiedliwy, wyprawiał rączego na tamten świat, ktokolwiek dostał się pod sąd jego godzien śmierci. Więc że po całym kraju słynął tym darem sprawiedliwości, przeto zwożono do jego sądów kryminalistów z najodleglejszych polskich prowincji, gdy się delatorom [...] zdawał proces długi i kosztowny albo sprawiedliwość niepewna; mianowicie kiedy jaki familiant popełnił zbrodnią, za którym obstawała koligacja, albo Żyd, którego drudzy Żydzi okupem – by też najdroższym – wyzwalać od śmierci mają za akt heroiczny swojej religii”.

Tylko królowa Maria Józefa, jako pani pobożna i miłosierna, bez przerwy psuła Bielińskiemu plany kolejnych egzekucji, wypraszając winowajców od śmierci i ręcząc za nich, że się poprawią. Dlatego marszałek, „kiedy widział, że zbrodzień do złego przywykły niewart był dłuższej na świecie konserwacji”, zamykał się przed królową w gabinecie. Jednak gdy nie zdążył się skryć, najjaśniejsza pani potrafiła dopaść go znienacka i naciskać na uwolnienie kolejnych hultajów spod szubienicy. Bieliński potrafił wszakże odmówić nawet przyciśnięty do muru przez królową.

Jego siłę poważnie ograniczało prawo – jurysdykcja marszałkowska rozciągała się na 3 mile wokół dworu króla i działała tylko wtedy, kiedy władca przebywał w kraju. Dodatkowo i ta władza kończyła się Bielińskiemu dwa tygodnie po wyjeździe Augusta III Sasa z Korony. Jednak jeśli nawet w lochach znajdowali się jacyś obwinieni, których nie zdołano osądzić i odsyłano ich do sądu miejskiego, na ratusz – i tak mieli małe szanse, aby się wykpić. Prezydentem i wójtem Starej Warszawy był bowiem wówczas Józef Benedykt Loupia. „Był to – jak podał Kitowicz – w surowości i sprawiedliwości drugi tom Bielińskiego”. Nie bywało też żadnych apelacji od sądów marszałkowskich do samego marszałka – ten bowiem „dobierał takowych sędziów, których sentencji poprawiać nie trzeba było i którzy z nim razem zasiadając, jednym też duchem tchnęli”.

Bieliński nie bał się ani diabła, ani studentów warszawskich szkół, którzy wzniecali bójki i solidarnie ratowali swoich kompanów od egzekucji. Kiedyś odbili bowiem prowadzonego na szafot Dąbrowskiego, oskarżonego o zabójstwo szlachcica, i zaprowadzili do kościoła dominikanów na Nowym Mieście, gdzie odśpiewali Te Deum laudamus jak po zwycięskiej bitwie, po czym oddali go zakonnikom na przechowanie, korzystając z prawa azylu.

Marszałek zadziałał szybko – najpierw kazał studentów szukać i łapać w domach, na ulicach, a zwłaszcza w karczmach, schwytanych brać do kordegardy i ćwiczyć do krwi batogami „tak, że przez kilkanaście dni żaden z roślejszych nie śmiał się pokazać”. Część uczniów uciekła z Warszawy, inni wypierali się tego, że byli studentami. Bieliński nie zapomniał także o Dąbrowskim – kazał otoczyć klasztor żołnierzami i trzymał go w oblężeniu, żeby obwiniony się nie wymknął. Następnie zaczął nalegać na nuncjusza papieskiego, aby rozkazał dominikanom wydać zabójcę. Ostatecznie nuncjusz kazał rozstrzygnąć rzecz teologom wybranym ze wszystkich klasztorów w Warszawie. Ci oczywiście stanęli po stronie Dąbrowskiego, chroniąc go protekcją kościelną, a nuncjusz zatwierdził ich wyrok. Kiedy zatem Bieliński ściągnął wartę, przebrali uciekiniera w swój habit i wyprowadzili z Warszawy.

Dąbrowski nie docenił jednak marszałka, który będąc człowiekiem nowoczesnym, rozesłał do sądów grodzkich listy z rysopisem obwinionego i rozporządzeniem, aby gdziekolwiek się pojawi, był schwytany i odesłany do Warszawy. Winowajca myślał już, że uniknął kary, kiedy niespodziewanie cztery lata po ucieczce ze stolicy zawitał przypadkiem do Zakroczymia, gdzie został rozpoznany w kancelarii sądowej, schwytany i odesłany do Warszawy. A tu już czekał mistrz Jakub z haniebnie ostrym mieczem katowskim.

Franciszek Bieliński zyskał zaś tak wielką sławę, że po jego śmierci, około 1770 roku, ulicę w jego podwarszawskiej jurydyce zwaną wcześniej Bielińską przemianowano na Marszałkowską. Dziś jest to jedna z głównych ulic stolicy.

Sądy

W dawnej Polsce istniało kilka rodzajów sądów. Szlachta miała zwykle do czynienia z sądem grodzkim, który rezydował w każdym mieście powiatowym, czyli grodzie, gdzie był urząd starościński. Sąd taki rozpatrywał sprawy karne – o zabójstwo, gwałt czy rozbój, a także przelanie krwi, a zatem na przykład pobicie. Sądy grodzkie prowadziły własne księgi, zwane grodzkimi, do których wpisywano wszystkie protestacje, manifestacje i pozwy, a także wyroki, częściowo też wszelkie zatwierdzenia zmiany statusu prawnego ziemi szlacheckiej w danym powiecie. Sądy grodzkie zbierały się zwykle co sześć tygodni, na tak zwanych rokach grodzkich, zwykle w trzyosobowym składzie: starosta, sędzia i pisarz.

Drugim z kolei rodzajem sądów, tym razem w sprawach cywilnych, a zatem zwykle rozpatrującym sprawy związane z ziemią, długami, spadkami itp., był sąd ziemski, składający się z sędziego, pisarza i podsędka, wybieranych przez szlachtę na sejmikach. Sądowi ziemskiemu podlegały księgi ziemskie, w których zapisywano wszystkie dekrety i zmiany we własności ziemi na terenie danego powiatu.

Od wyroków sądów grodzkich lub ziemskich każdy warchoł zawsze mógł odwołać się do trybunałów. Istniały w Rzeczypospolitej aż trzy: Trybunał Wielkopolski – rezydujący w Piotrkowie, Trybunał Małopolski – w Lublinie i Trybunał Litewski – odbywający posiedzenia kolejno w Wilnie, Nowogródku i Mińsku. Każdy trybunał składał się zwykle z dwudziestu siedmiu przedstawicieli szlachty, wybieranych na sejmikach, sześciu duchownych i marszałka. Od wyroków tych sądów apelować można było tylko i wyłącznie do sądu sejmowego – odprawianego pod przewodnictwem króla, a składającego się ze wszystkich posłów i senatorów. Sąd sejmowy sądził jednak tylko największe ze zbrodni – zwykle zdradę stanu.

Poza trybunałami istniał jeszcze sąd referendarski – rozstrzygający spory pomiędzy szlachtą a dzierżawcami królewszczyzn, czyli dóbr pozostających w ręku króla.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Copyright © by Jacek Komuda Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2021

Wydanie I

ISBN 978-83-7964-694-4

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt i adiustacja autorska wydaniaEryk Górski Robert Łakuta

Grafika na okładce Dark Crayon

Projekt okładki Paweł Zaręba | Black Gear

Ilustracje Hubert Czajkowski, Andrzej Łaski, Paweł Zareba

Redakcja Dorota Pacynska

KorektaMagdalena Byrska

Skład wersji elektronicznej [email protected]

Sprzedaż internetowa

Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]

WydawnictwoFabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow/