Śmiech na linie - Ivan Bajo - ebook + książka

Śmiech na linie ebook

Bajo Ivan

5,0

Opis

Śmiechu na linie Ivan Bajo – słowacki taternik, alpinista, a także rysownik i publicysta – dzieli się swoją radością życia i wspinaczkową pasją. Opowiada o górach z szacunkiem, ale też z olbrzymią dawką autoironii oraz humoru. Jak Stanisław Bareja socjalistyczną Polskę, tak Ivan pokazuje nam taternictwo. Ostro, wyraźnie i często z całkiem innej, niedostrzegalnej dla większości strony. Wykazuje się przy tym niezwykłym zmysłem obserwacji i umiejętnością oddania kwintesencji stylu życia, jaki obrał on i wielu innych wspinaczkowych maniaków – biwaki, ogniska, imprezy, a przede wszystkim wciąż nowe drogi i nowe przyjaźnie. Jego historyjki jednak nie ograniczają się tylko i wyłącznie do anegdot górskich…

„Na podstawie wieloletniego doświadczenia stwierdzam, że polowanie na rekreacyjnych biegaczy należy do najbardziej ulubionych rozrywek większości psów. Biegnący człowiek wyzwala u psa instynkt łowiecki, stajecie się wtedy dla niego zdobyczą. Pewnego razu biegłem wzdłuż płotu i rzuciły się na mnie dwa psy wielkości cielaka. Z groźnym warczeniem i wyszczerzonymi kłami pędziły za mną. Oddzielał nas jeszcze płot. Gdyby go nie było, stałbym się smacznym podwieczorkiem, pomyślałem. A potem w momencie zamarłem. Płot rzeczywiście się skończył! Psy entuzjastycznie gnały na podwieczorek.”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 235

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor prowadzący:

Agnieszka Rachwał-Chybowska

Tłumaczenie z jęz. słowackiego:

Janusz Opyrchał-Bojarski

Projekt okładki, skład i łamanie:

Andrzej Sobkowski, MAGRAF S.C.

Przygotowanie wersji elektronicznej:

Robert Fritzkowski, MAGRAF S.C.

Na okładce i w środku książki wykorzystano ilustracje i zdjęcia Autora.

Biogramy wszystkich wspomnianych w książce alpinistów znaleźć można w Wielkiej encyklopedii gór i alpinizmu, t. VI:Ludzie gór, pod red. Małgorzaty i Jana Kiełkowskich, Stapis 2013.

Wydanie II poszerzone

ISBN 978-83-7967-123-6

Copyright © by Ivan Bajo

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Stapis, Katowice 1999, 2020

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując jej część, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo. Więcej na www.legalnakultura.pl

Polska Izba Książki

Wydawnictwo STAPIS

ul. Floriana 2a

40-288 Katowice

tel. +48 (32) 206 86 41, 259 75 74

www.stapis.com.pl

Przedmowa[1]

Kiedy podczas biwaków opisywałem swoje ciekawe taternickie przygody i uzupełniałem atmosferę tradycyjnych taternickich przeżyć humorystycznymi rysunkami rozwieszanymi na pniach okolicznych drzew, nawet nie przypuszczałem, że gdzieś zostanie to opublikowane. Ale stało się – z powodu nacisku kumpli.

Dawno, dawno temu, prawie przed pół wiekiem, wracałem z Tatr po ciężkich, ale pięknych dwóch miesiącach noszenia towarów i wspinania się. Pełen wrażeń zacząłem spontanicznie pisać w pospiesznym pociągu „studium” o ceprach i wspinaczach. Ogryzkiem ołówka na zatłuszczonym papierze po kanapkach. Przepisałem to w domu, a po kilku dniach przeczytałem na biwaku pod Jastrzębimi Skałami w Sološnicy. Studium spodobało się, nagrodzono je śmiechem, brawami i wytworzyło dobry nastrój. Była to pierwsza moja literacka próba mająca na celu opowiedzenie czegoś moim kolegom i rozbawienie ich. A skoro zachęcali mnie do dalszej „twórczości”, więc czasami coś tworzyłem i czytałem na biwakach, w tatrzańskich schroniskach albo na alpinistycznych spotkaniach. Usłyszeli o tym koledzy w Żylinie, Brnie, Trenczynie oraz gdzie indziej i pisali do mnie: „dowiedzieliśmy się, że czytałeś w Sološnicy jakieś fajowe głupoty. Przyjedź do nas albo przynajmniej przyślij coś wesołego na biwak”. Skoro nie mogłem zawsze wszędzie przyjechać, a na dodatek nie posiadam własnej powielarni czy drukarni, posyłałem czasami to i owo do redakcji jakiegoś czasopisma – zazwyczaj do „Krás Slovenska” albo „Vysokých Tatier”. Zdarzało się, że coś opublikowali, więc z czasem uzbierało się kilka rzeczy, które posiadały trzy wspólne mianowniki: taternictwo, różowe okulary i autora. Kolega Tibor Šurka doszedł do przekonania, że to wystarczy, by ukazała się książka „zebrane górskie banialuki Ivana Bajo”. W tym miejscu chciałem powiedzieć swoim drogim czytelnikom taternikom, że nie jestem literatem i nie znam praw i zasad żadnego rodzaju literackiego. Zdarzają mi się nawet problemy z ortografią. Dlatego zawsze, jeśli cokolwiek opublikuję, czuję się po trosze profanem. Jestem taternikiem i jeśli cokolwiek napiszę o taternikach dla taterników, to wiem, że nasz obraz może utrwalić tylko wspinacz. Jestem niepoprawnym optymistą i postrzegam świat jedynie z humorystycznej strony. Domniemywam, że czasami my sami traktujemy wspinaczkę straszliwie poważnie. Dlaczego? Przecież jest przede wszystkim radością, zabawą, szczęściem, przyjaźnią. Jestem gawędziarzem, piszę tak, jak mówię – ci, którzy mnie znają, mogą to potwierdzić. Nie spekuluję nad formą, nie szukam pomysłów – piszę od razu na maszynie. Dlatego proszę – nie traktujcie tych zebranych nowelek jako utworów literackich, lecz raczej jako pogawędkę na taternickim biwaku lub w przytulnym, wieczornym Zbójnickim Schronisku, Schronisku pod Rysami, Terince, pełnych beztroskich, roześmianych, rozentuzjazmowanych taterników.

Kolejną część tej książki tworzą humorystyczne, taternickie grafiki, które też przyszły na świat pod Jastrzębimi Skałami. Pewnego razu, a było to chyba też przed półwiekiem, obarczono mnie funkcją szefa komisji artystycznej na obozowisku podczas krajowych Dni Wspinacza. Na miejscu nabazgrałem tuszem kilka wesołych taternickich historyjek, a Ivan Kulvánek polecił urządzić galerię w plenerze na terenie obozowiska. No i stało się, na pniach drzew przybiliśmy z dziesięć obrazków i tabliczkę z napisem ČABAJOVSKÁ GALÉRIA. Nastąpiło oficjalne otwarcie i wernisaż z musztardówkami wypełnionymi małokarpackim winem. Galeria miała powodzenie – do rana nie było po obrazkach ani śladu, wspinacze gwizdnęli je na pamiątkę. Od tego czasu galeria była otwierana każdego roku i przez parę lat stała się tradycją. Stopniowo poszerzyła się o Dziennik taternicki z rysunkami, szkicami, informacjami, reklamami, ogłoszeniami. Ostatecznie niektóre rysunki znalazły się w czasopismach, a „moi” szaleni taternicy spod Jastrzębich Turni dostali się do grona bardziej wykształconych kolegów wspinaczy. I znowu: nie jestem malarzem ani grafikiem, jestem wspinaczem, który chce czasami coś powiedzieć i zrozumiał, że niekiedy łatwiej i lepiej jest to wyrazić rysunkiem niż słowem. „Moi” taternicy przeżywają w górach nieprzerwany łańcuch utrapień – ale wciąż i wciąż wbrew wszystkiemu wracają w góry, wciąż i wciąż wiążą się liną i stawiają czoła nowym wyzwaniom.

Dostałem parę listów, z których dowiedziałem się, że w sposób nieodpowiedzialny tworzę obraz wspinacza, że przeze mnie ludzie wyobrażać sobie będą taterników jako zarośniętych, niechlujnych wagabundów. Istnieje przecież jednak możliwość, by wykreować sobie postać taternika eleganta, ogolonego, z wyprasowanymi spodniami, dzielnie zmagającego się z przeciwnościami. Ale ja go już nie stworzę, pozostanę wierny swoim samotnym górskim wilkom, wędrowcom, włóczęgom, pechowcom pionowych ścian i przewieszek, fanatykom gór i liny. To moi kumple i bardzo ich lubię.

Pierwsze wydanie Śmiechu na linie ukazało się w roku 1977, wkrótce opublikowano też drugie. Trzecie pojawiło się w roku 1992. Wydali je wspinacze zrzeszeni w IAMES[2], sami dla siebie, bowiem naturalnym sposobem ten specyficzny humor najbardziej im odpowiadał. Pomimo mego zdziwienia ujął on również nietaterników – oczywiście, jeśli mieli identyczną czy zbliżoną „grupę krwi” – na przykład turystów górskich, grotołazów, ratowników, paralotniarzy, adrenalinowych narciarzy, wodniaków, nurków.

Teraz, kiedy ta książeczka znów się ukazuje – troszkę uzupełniona – chcę ją zaprezentować z podkreśleniem jej aspektu historycznego – w końcu wiele z napisanych czy narysowanych wydarzeń z pionowego świata ma już pół wieku! Dzisiejszy alpinizm jest inny, dzisiejsi alpiniści też są inni. Czy taternicki dzień wczorajszy ma coś wspólnego z dzisiejszym?

Prócz zawartości stopniowo zmieniał się też styl mojego pisania i rysowania. Aby trochę urozmaicić tematykę wspinaczkową, przedstawiłem w książce również inne swoje aktywności – turystyczne, jaskiniowe, grzybiarskie, treningi, które zawsze łączyły się u mnie ze wspinaczką jako przygotowanie, dopełnienie, zmiana, relaks. Więc po tylu latach co nieco lub wszystko wygląda inaczej, wszystko jest inne, ale istota przygody nazywanej taternictwem, jak również istota łączącego się z nią humoru, chyba przestrzeni i czasowi tak nie podlega…

Na koniec pozostaje mi podziękować przyjaciołom taternikom, Vladimirowi Bibelovi i Milanovi Schauhuberowi, którzy wytrwale przymuszali mnie do tego, aby ta książeczka po latach znów mogła się ukazać…

Czytelnikom zaś życzę zawsze pewnych chwytów i stopni na stromych ścieżkach prowadzącym ku wierzchołkom ich życiowej drogi.

Wszystkiego najlepszego w górach i w dolinach!

Autor (2007)

P.S.

To już kolejne, czwarte – uzupełnione, rozszerzone wydanie Śmiechu na linie! Nie mogę wyjść ze zdumienia, bo naprawdę nie rozumiem, czym wyjaśnić prawie półwiekowe życie tych taternickich „banialuków i bazgrołów”. Dzisiaj przecież są już inne czasy i wraz z nimi taternictwo stało się inne, całkowicie odmienne. Ale ta czysta istota alpinizmu nie zmieniła się za bardzo, nie uległa naporowi czasu… Dlatego moje werbalne i graficzne „bajowiny” są datowane. Czas – data są „okularami”, które podczas czytania tej książki trzeba założyć, aby móc znaleźć się we właściwej przestrzeni i czasie. Może wówczas te dawne górskie przygody staną się jeszcze bliższe…

Autor (2012)

Śmiech na linie

Stroma granitowa ściana. W jej górnej części można dostrzec wspinaczy. Pierwszy z nich pnie się podszczytowym kominem i niedługo będzie ponad nim – potem już tylko kilka łatwych metrów przez głazy oraz trawy i stanie na wierzchołku. Nagle krzyk! Prowadzący wypada z komina, wali w powietrzu głową w dół ze dwadzieścia metrów, stopniowo wyrywa wszystkie haki, wyszarpuje partnera i razem spadają jeszcze z dziesięć metrów. Potem lina klinuje się za skalnym odstającym blokiem, cudem wytrzymuje potężne szarpnięcie – życie wspinaczy jest ocalone! Taternicy powoli dochodzą do siebie, są poranieni i wystraszeni, ale żywi. Następuje długie, skomplikowane, bolesne zejście i trawersowanie ze ściany. Dokonują tego sami i sami dowloką się też do Zbójnickiego Schroniska.

Czy to wydaje się wam śmieszne? Bo mi w ogóle nie. Ani trochę. A jednak, kiedy przygody tego szczęśliwie ocalałego zespołu opisywali jego bohaterzy po powrocie do Zbójnickiego Schroniska, ścianami wstrząsały salwy śmiechu. Było to dawno, przebywałem wtedy w Zbójnickiej i pomału przygotowywałem się do zejścia. Miałem szesnaście lat, krztusiec i chroniczne zapalenie oskrzeli, byłem chorowity i słabowity. Tym większy podziw czułem dla taterników, którzy siedzieli przy sąsiednim stole i opowiadali o swych wspinaczkowych przygodach i przeżyciach. Opowiadanie było dla mnie ciekawe i dramatyczne, ale przede wszystkim bardzo wesołe. Dowcipu i sporej dawki humoru nie brakowało w żadnej z historii. Nagle do pomieszczenia wchodzi dwóch taterników. Wszyscy na moment ucichli – obaj mężczyźni wyglądają bardzo źle – poranieni, potłuczeni, zakrwawieni, z potarganymi kurtkami i spodniami. Niższy połowę twarzy ma pokrytą zaschniętą krwią i kuleje. Wszyscy wspinacze nagle poderwali się, usadzili przybyłych, postawili przed nimi gorącą herbatę oraz rum i zaczęli się krzątać. Chłopaków rozebrali, opatrzyli i obwiązali im rany, wyższemu usztywnili złamaną rękę. O nic nie wypytywali. Chłopcom po opatrzeniu, herbacie i rumie najwyraźniej ulżyło, a po kolejnym rumie powoli zaczęły rozwiązywać się języki. Rozpoczęli relację, jak walnęli ze ściany, jak do tego doszło i co się potem wydarzyło. Tak naprawdę sprowadzili czyste fakty, które opisano powyżej, do prawdziwej odysei, mnie jednak zadziwiło wtedy co innego: całe zdarzenie przedstawili z tak przekomicznej, zabawnej perspektywy, jakby go w ogóle nie przeżyli, ale przed chwilą widzieli w wykonaniu Laurela i Hardy’ego. Schronisko nie cichło od nieustannego śmiechu. Ja też się śmiałem, ale nie całkiem tak, jak inni. Wiedziałem, że taternicy przeżywają wszystko wspólnie, intensywnie, śmieją się współuczestnicząco, jakby właśnie każdy z nich dzięki jakiemuś strasznie śmiesznemu przypadkowi uniknął niebezpieczeństwa i ocalił sobie życie.

Tak po raz pierwszy zetknąłem się z szorstkim, często czarnym taternickim humorem w klasycznym wydaniu przez ludzi, którzy po trosze wrócili z „tamtego świata”, spoza cienkiej granicy bytu i niebytu, po której często kroczymy i gdzie nasze życie jest zapewne najintensywniejsze, najbardziej wyraziste. W tym chyba przypomina jedynie humor żołnierzy na froncie czy w okopach albo humor pirotechników, kaskaderów, torreadorów, kierowców Formuły 1 i innych „szaleńców”.

Taternicki humor jest humorem hermetycznym. Może rozbawić również nietaternika, ale to jednak nie to samo – z prostego powodu: nietaternik nie potrafi dość żywo wyobrazić samego siebie w sytuacjach związanych ze wspinaczką. Nietaternik nie zaplątał się w sieć lin pod przewieszką, nie spadły mu wszystkie haki w najtrudniejszym, kluczowym miejscu drogi, nie wdepnął w pętlę zawieszoną na szyi, co skutkuje uderzeniem czołem o ścianę. Nietaternik nie biwakował przemoczony do suchej nitki na wietrznym filarze, nie spadł do szczeliny w lodowcu ani nie zjechał w dół żlebem z podstępną lawinką. Humor ten przypomina wojskowe żarty i opowiastki – najbardziej uśmieją się przy nich i ubawią żołnierze czynni albo byli, mniej cywile, a najmniej kobiety, których żołnierskie przygody zwyczajnie nudzą. Podobnie humor taternicki – jest najbliższy samym taternikom. Ale o tym jeszcze w Zbójnickiej nie wiedziałem. Trzy lata później zostałem taternikiem. Moja pierwsza droga prowadziła filarem Małego Durnego Szczytu. Była pełna deszczu, mgły, błądzenia i chaosu. W sam raz dla początkujących. Po trzeciej burzy próbowaliśmy w gęstej mgle, a później w całkowitej ciemności, wycofać się, zjechać. Nie udało się, obraliśmy zły kierunek i dostaliśmy się do „piątkowego” terenu, nie zdołaliśmy ściągnąć lin zjazdowych, w efekcie – biwak! W zimnych podmuchach wiatru, na otwartym terenie, przemoczeni do suchej nitki. Nie można było dostrzec własnego nosa, co dopiero na dwa metry przed sobą. Świtem spostrzegliśmy, że biwakowaliśmy właśnie te dwa metry nad ziemią, nad trawą i piargiem, sprowadzających w dół, do Schroniska Tery’ego. Wystarczyło zeskoczyć…

Tam, w górze, zupełnie nie wydawało mi się to śmieszne. Szczękając zębami, schodziliśmy do Terinki – ja już od północy z kardynalnym pytaniem w przemarzniętej duszy: więc to jest to wymarzone taternictwo? Nie lepiej czmychnąć do kaktusiarstwa i filatelistyki? Kiedy jednak przebrani, susi, w cieple, przy gorącej herbacie, wspominaliśmy cały wczorajszy dzień i noc, głupoty, które narobiliśmy, idiotyczne dialogi, które miały miejsce, to łzy pociekły nam ze śmiechu i naszym przyjaciołom taternikom też. Nietaternicy spoglądali na nas raczej zdziwieni niż rozbawieni.

Zostałem przy taternictwie i gdybym tysiąc razy się urodził, tysiąc razy chciałbym zostać taternikiem. Mam mnóstwo wrażeń, wspomnień, przeżyłem na linie momenty radości i chwile strachu, zabawę i walkę, zwycięstwa nad samym sobą i porażki. Przeżyłem też wiele wesołych chwil na skałkach treningowych, na taternickich obozowiskach, przy ogniskach, w schroniskach, na drogach ku górskim szczytom. Stwierdziłem, że większość wspinaczy ma znakomicie rozwinięte poczucie humoru, które zazwyczaj ich nie opuszcza nawet w najgłupszych sytuacjach. Pamiętam, jak kiedyś zaproszono kolegę dziennikarza jako reportera i fotografa na jacht, który przez wiele tygodni unosił się na falach wielu mórz z trzyosobową załogą. Oprócz mojego przyjaciela tworzyli ją dwaj żeglarze. Wrócił zachwycony, ale stale podkreślał jedno:

– Szkoda, że ci dwaj nie byli taternikami.

– Dlaczego? – zapytałem.

– No, nie umiem tego dobrze wyjaśnić. Pewnie dlatego, że taternicy potrafią jakoś lepiej patrzeć, doznawać, przeżywać. Umieją lepiej i szybciej dostosować się, łatwiej znoszą kłopoty każdego rodzaju i nie opuszcza ich poczucie humoru. Z taternikami byłoby piękniej i weselej. Na pewno.

Zrozumiałem to już trzeciego dnia wspinania się. Że taternicy mają poczucie prawdziwie szorstkiego i czarnego humoru, chcę udowodnić, opisując zdarzenie z rejonu skałek piaskowcowych. Spotkali się dwaj wspinacze pod skałami. Nie znali się, a ponieważ nie mieli partnerów, zdecydowali się na wspólną wspinaczkę. Jeden z nich był tutejszy, ale nie miał liny, drugi spoza tych terenów i miał linę. Trzydziestometrową. Wspięli się na 22-metrową turnię, przełożyli linę przez kolucho i rzucili pod przewieszkę, żeby zjechać. Tubylec nie zorientował się, że lina to trzydziestka. Do zjazdu powinna być czterdziestka z dwumetrowym zeskokiem. Nietutejszy dostał więc od tubylca instrukcję:

– Na dole się nie bój, nie sięga do końca, ale tu się u nas skacze.

Niczego niepodejrzewający nietutejszy zaczął zjeżdżać pierwszy. Jednak lina skończyła się nie dwa, ale siedem metrów nad ziemią. To wystarczy nawet dla spadochroniarza. Krzyknął do partnera, co ma zrobić. Ten nie widział go wprawdzie pod przewieszką, jednak wytrwale polecał:

– Skacz! Nie bądź cykor, tu się u nas skacze!

– Hergot, ale to strasznie wysoko!

– No jo, dla was ze Skalaka to strasznie wysoko, a u nas tu skaczą podstarzali tatusiowie, mamuśki taterniczki, dziadkowie, babcie, a nawet dzieci.

Biedny facet ze Skalaka posmutniał, przez jakiś czas huśtał się na końcu liny, a kiedy miał już zdrętwiałe całe ciało, zwalił się na ziemię jak worek ziemniaków i wybił sobie kolano. Odczołgał się pod przewieszkę i mocnym głosem zawołał:

– Fajnie, już jestem na dole, możesz zjechać!

Tubylec się zgorszył:

– Ależ to trwało, to cała wieczność! – i puścił się na dół urwiskiem.

Na końcu liny wytrzeszczył oczy, zaczął wzdychać, jęczeć i miotać się. Kiedy już „dojrzał”, spod przewieszki roztropnie odezwał się jego nowy partner:

– To jest wieczność, no to jest wieczność! Nie bój się, hop, przecież tu się u was skacze. I babcie, i dzieci! Hop!

Nastąpił padozeskok i złamanie w kostce. Partner doskoczył na jednej nodze do tubylca, opatrzył go, a kiedy mu największy ból minął i otrząsnął się z szoku, spojrzeli sobie w oczy i obaj się roześmiali. Potem, wzajemnie się podpierając, dotarli do najbliższej gospody, gdzie, bez względu na cierpienia, długo pili za zdrowie nóg i wieczną przyjaźń.

Zawsze z uśmiechem!

Zaczęły istoty człekokształtne

Co? Oczywiście wspinanie! W literaturze alpinistycznej wyczytałem, a na rozlicznych kursach i szkoleniach usłyszałem, że alpinizm szczyci się na naszej planecie dwustuletnią historią, a jego początek to wejście na Mont Blanc. Prawdę mówiąc, nigdy się z tym nie zgadzałem, przecież człowiek chodził już po górach od dawien dawna i trudnymi drogami wdzierał się na granie, przełęcze i wierzchołki. Dlatego zdecydowałem przyczynić się do postępu w historii alpinizmu, prezentując garść własnych poglądów, uwag i hipotez, aby choć trochę nadszarpnąć tradycyjne dogmaty i wnieść promień światła w mroki alpinistycznych dziejów.

Egzystencja człowieka na Ziemi nie trwa dłużej niż milion lat. Rozwijał się on progresywnie z małp antropoidalnych, a dzisiejszego człowieka zaczął trochę przypominać mniej więcej przed pół milionem lat. Homo erectus, człowiek wyprostowany, stopniowo przyjął kształt australopiteka, pitekantropa, sinantropa, neandertalczyka, zaś najbardziej gorliwi i progresywni awansowali aż na człowieka gatunku Homo sapiens. Proces ten przebiegał podczas fałdowania alpejskiego, więc w rzeczywistości owe istoty były współczesnymi góralami. Po stromiznach poruszały się, wspinając. Wspinały się ot tak, naturalnie, bez asekuracji, bez liny, czekana, raków, heksów, co więcej – miały zazwyczaj uwieszone na sobie, przyczepione dwa, trzy młode, które wciąż zmieniały im środek ciężkości, tak że permanentnie rodziły się problemy z równowagą, pokonaniem sił grawitacji i zachowaniem zasady trzech punktów oparcia. Nasi dawni przodkowie byli wprost idealnie predysponowani do wspinaczkowych wyczynów. Mieli długie, silne ręce, które zapewniały im duży zasięg przy wyszukiwaniu i wykorzystywaniu chwytów. Mieli silne szczęki ze zdrowym uzębieniem, którym na równi pomagali sobie podczas wspinaczki, czasem wgryzając się w dogodne chwyty, trawy i korzenie, przytrzymując się i podciągając. Najstarsi przodkowie dysponowali ponadto ogonem, który wykorzystywali jako piątą kończynę. Kiedy sam musiałem wgryzać się w zamarzniętą kępę trawy czy uczepiony na przewieszce wyciągać zębami linę z karabinka, stwierdziłem, że w takich sytuacjach brakuje mi trzeciej ręki. Uważam zatem, że współczesny taternik ma czego pozazdrościć swojemu praprzodkowi. Dodatkowo miał on ciało pokryte gęstym owłosieniem, które usprawniało mu termoregulację podczas wspinaczki i biwakowania. W tym zakresie był on znakomicie przystosowany również dzięki serii okresowych zlodowaceń, w które obfitował czwartorzęd. Nie przejmował się zbytnio koniecznością biwakowania podczas wspinaczki, bowiem – jak jego rodak jaskiniowiec – w istocie biwakował przez całe życie. Podczas biwakowania i wspinaczki udogodnieniem była dla niego wszystkożerność i jedynie to do dziś pozostało jego potomkom – taternikom. Część naszych najstarszych przodków tak zasmakowała we wspinaczce, stała się ona takim ich konikiem, że postanowili nie marnować energii i czasu na rozwój w kierunku gatunku Homo sapiens, więc poświęcili się wyłącznie alpinizmowi. Odeszli w góry najwyższe, bo skoro już wspinanie miało stać się treścią i sensem ich życia, to od razu na najwyższym poziomie. Do dzisiaj spokojnie łażą po górach i są szczęśliwi. Mają ogromne poczucie humoru, czasami żartują sobie ze współczesnych himalaistów i przewodników, którzy tak samo jak tubylcy nazwali ich śnieżnymi ludźmi – yeti.

W zamierzchłych czasach, w epoce kamienia, również zajmowano się wspinaniem. Świadczą o tym, między innymi, rysunki na ścianach jaskiń wykonane przez neandertalczyków oraz przedstawicieli gatunku Homo sapiens, które przedstawiają, oprócz zwierząt i myśliwych, także ludzi wspinających się pionową ścianą w górę oraz spadających pionową ścianą w dół; jedno i drugie jest czynnością integralnie związaną z alpinizmem. Dowodem zdobycia szczytu jest jednak łupkowa tabliczka z pismem obrazkowym – piktogramami, którą patagońscy alpiniści odnaleźli na wierzchołku góry Ndulababa (4987 m n.p.m.) na wyspie Stara Gwinea. Chodzi o pozostawiony na szczycie góry zapis z dnia 39 września 32736 roku przed naszą erą, w którym stwierdza się, że praczłowiek Kopanický i praczłowiek Deglowič osiągnęli wierzchołek z piątego obozu pośredniego, gdzie zjedli prawspinacza z grupy wspomagającej, tylko po to tuczonego przez pół roku pełnowartościowym pokarmem, ze zwróceniem szczególnej uwagi na kalorie oraz witaminy, a który wyłącznie w tym celu wyszedł do ostatniego obozu. Zjedzono go na surowo, bowiem gotowanie pozbawia pokarmu witamin. Wedle zapisu ekspedycyjna zgraja liczyła 26 praludzi, 3 mamuty i 76 kobiet. Jedli befsztyki i sznycle z mamuta, które zagryzali pestkami z dyni i zapijali wodą mineralną. Zapis kończy się tak: „do końca życia nie zrozumiemy, po kiego leźliśmy tutaj, przecież tu ni cholery ni ma. Pozdrowienia!”

Okres brązu i żelaza dostarcza wyraźnych dowodów świadczących o poziomie alpinizmu oraz o rozwoju technik alpinistycznych. Wiele przedmiotów z owego okresu, odnalezionych w warstwie kulturowej, na pierwszy rzut oka zdecydowanie przypomina haki, bongi, kostki, igły lodowe, czekany, karabinki, fifki czy przyrządy asekuracyjne, ale wytłumaczcie to archeologom! Dla nich wszystko do kupy to noże, szable, naramienniki, zausznice, siekierki. Jedynie Numba Esterhazy, alpinista i archeolog z Madagaskaru, stwierdził, iż „ogemba te, bua te dum-dum tabubu hanga bergsteiger ahda bag igen habutonga te” oraz dodał jeszcze: „mbutete bubusz beb bambu-la iames ogemba te!”. Takie stanowisko my, taternicy, powinniśmy uznać za swoje, gdyż jest to właściwy punkt widzenia historii człowieka – wspinacza.

Zainteresowanie wspinaczką nie zmniejszyło się także w starożytności. Wręcz przeciwnie, w dawnej Grecji alpinizm uprawiali również bogowie, była to ich ulubiona i najwyraźniej modna rozrywka. Ograniczali się jednak wyłącznie do Olimpu, bowiem długie podejścia pod ścianę jakoś im nie pasowały. Za to Olimp pokonywali różnymi drogami. Podczas wspinaczki mieli, jak to bogowie, zwyczaj omijania najbardziej paskudnych miejsc i kontynuowania drogi ponad nimi. Ale i tak, w razie złych warunków pogodowych, jako bogowie dobitnie, acz fachowo, profesjonalnie piorunowali. Posilali się manną niebieską i nektarem, które są nadzwyczaj pożywne.

Do najbardziej znanych starożytnych wspinaczy należy kartagiński wódz Hannibal, który do dziś pozostaje niezrównanym nauczycielem, instruktorem i trenerem alpinizmu. Nauczył wspinaczki 37 słoni i dokonał z nimi pięknych pierwszych wejść w Pirenejach oraz w Alpach. Jego ulubionym partnerem był nadzwyczaj utalentowany słoń Ernest, który perfekcyjnie asekurował go trąbą.

Dokument świadczący o starożytnej technice alpinistycznej istnieje też w formie rzymskiej inskrypcji na skale zamkowej w Trenczynie, którą wykuł wojskowy alpinista, legionista Alexandrius Maius Kováč, zjeżdżając na linie. Zawsze, ilekroć się tamtędy spuszczał, stuknął młotkiem tylko parę razy, bowiem przy zjeździe człowiek ma ograniczone możliwości. Ponieważ trwało to zbyt długo, tarcie liny o ciało zrobiło swoje i w chwili ostatniego, dziewiętnaście tysięcy siedemset dwunastego zjazdu, miał już amputowaną przez linę lewą rękę i prawą nogę.

Średniowiecze ze swoimi niezliczonymi wojnami było wprost stworzone dla wspinaczy. Zdobywanie miast, grodów, zamków wymagało również zdolności i umiejętności alpinistycznych. Najlepsi ze wspinaczy zawsze tworzyli awangardę, pierwszą linię, która miała pokonać przeszkodę – skałę, mur, złapać się u góry, aby za nimi mogli podążać dalsi. Wspinacze byli więc najlepszymi z najlepszych, najodważniejszymi, najzręczniejszymi. Nie było im łatwo, wspinali się bez asekuracji powiedzmy na zamkowej skale w Beckowie – w zębach miecz, na grzbiecie kusza, z góry obrońcy ciskali głazami, wylewali na ścianę wodę z mydłem lub wrzącą smołę, strzelali strzałami, strącali kopiami czy halabardami. Wreszcie jednak niektórzy wdarli się na górę, walnie przyczyniając się do zwycięstwa. Jeśli czysty przypadek sprawił, że przez kilka godzin panował gdzieś spokój, znów trzeba było wspinać się po zamkowych murach z różą w zębach, by dopaść zamkowe damy, kucharki czy służki.

Od tego czasu datują się też pierwsze zawody skałkowe. Do pierwszeństwa w pokonaniu murów zdobywcy nieraz wykorzystywali gromady wspinaczy, obiecując premie: złoto, tytoń czy nadworną damę. Start następował równocześnie, był to więc właściwie sprint. Książę Gejza Amadeus Petrolucci zdecydował się włączyć tę dyscyplinę do szkolenia w przygotowaniu bojowym. Postawił na swoich najlepszych dwudziestu wspinaczy pod ścianą Torre Pontenegro w Dolomitach. Na jego szczycie ukazała się sycylijska królowa piękności, Sofiana de Lorentini, odziana w naszyjnik i pierścienie. Dokonano wówczas dwudziestu pierwszych wejść w rewelacyjnym czasie.

Pierwszymi specjalistycznymi wspinaczami byli rycerze. W zbroi wspina się dość ciężko, ale za to znakomicie zjeżdża, bo nic nie piecze. Rycerze potrafili znakomicie zorganizować sobie wspinaczkę: na górę wynosili ich giermkowie czy słudzy, a oni sami tylko zjeżdżali; czynność ta należała do ulubionych rycerskich krotochwili. Przy unikaniu małżonek, córek ich panów, posiadała również znaczenie praktyczne.

Na naszej słowackiej ziemi wyróżniał się jako ekstremalista Juraj Janošík (znany jako Janosik), który wspinał się niedaleko Terchovej. Jego specjalnością stał się Rozsutec, gdzie dokonał ze swoją drużyną wielu pierwszych wejść, przy czym zawsze drugie, następujące po pierwszym, należało do pandurów. Janosik jako pierwszy używał czekana, który zarówno on, jak i prosty lud, zwał ciupagą. W literaturze można przeczytać, co również zachowało się w przekazach ustnych, że miał też parę karabinków…

Pozdrowienia z gór!

Oczywiście Janosik nie był jedynym zbójnikiem, który ukrywał się w górach; góry od dawien dawna dawały schronienie prześladowanym, zbójom, skazańcom, dezerterom. Czasami spotykali się oni z poszukiwaczami drogich kamieni, złota, cennych leczniczych ziół, z kłusownikami. Wiele informacji dotyczących interesującej nas problematyki można odnaleźć w naszych ludowych baśniach, opowieściach, legendach, które aż roją się od taterników, taternickich wspinaczek i wyczynów. Baśniowy taternik był niestety często utożsamiany z najgłupszym z trzech synów, braci, którego dwaj pozostali zawsze w jakiś sposób pozbawili majątku, zaszczytów, urzędu, białogłowy. Potem go zwyczajnie przepędzali albo sam ruszał w świat. Zawsze musiał przejść przez siedem gór i przepłynąć siedem mórz – przy czym pierwsza góra była łatwa, druga dość trudna, trzecia trudna, czwarta bardzo trudna, piąta nadzwyczaj trudna, szósta skrajnie trudna – dokładnie według klasyfikacji trudności w skali Welzenbacha. Czy chciał, czy nie, tym sposobem stawał się doświadczonym taternikiem, a na dodatek musiał jeszcze po drodze odcinać smocze głowy, wykończyć czarnoksiężników, uniknąć Baby Jagi i złych duchów. Zazwyczaj na końcu wędrówki, w formie nagrody, oczekiwała go królewna, do której przynależała połowa królestwa. Jednak sprawa nie była prosta, bowiem siedziała i wyszywała w niedostępnej wieży na szczycie szklanej góry. Prawdziwie szklanej, w którą haka nie wbijesz, kostki nie zaklinujesz, wszystko tu gładkie, równe, szklane. Trzeba było wspinać się klasycznie, a pod samym szczytem pokonać jeszcze delikatny trawers i przewieszkę. Wyobrażam sobie Jaśka, jak wisi na iluzorycznych chwytach, nogi mu „telegrafują”, całkowicie już dojrzał do spadnięcia, ale wrzeszczy: „ręęękę… pierścień…” – albowiem taki istniał zazwyczaj warunek, że pierścień należało z jej paluszka zsunąć. I widzę, jak biała dłoń przybliża się do młodzieńca, a ów desperacko wgryza się w nią zębami, gdyż rękami nie może puścić się chwytów. Wyciągnięty zostaje przez najbrzydszą z trzech córek, której król nijak nie mógł za mąż wydać, i wykorzystany jako małżonek. Tak czy owak, jest to w jego życiu ostatnia droga. Beztroska wspinaczka skończyła się! Koniec bajki.

– Do stu piorunów, jeśli natychmiast mnie nie puścisz, to sieknę cię ciupagą w łeb!

Tymi kilkoma barwnymi szkicami chciałem przyczynić się nieco do wzbogacenia całokształtu historii alpinizmu. Towarzyszył on człowiekowi nie tylko w neolicie, ale i przy wznoszeniu egipskich piramid, wyprawie Aleksandra Macedońskiego, w epoce rycerzy i zbójników, a będzie również obecny w kolejnym tysiącleciu na Ziemi i na odległych planetach, na których człowiek stanie. Może jednak dobrze będzie, gdy choć troszkę spojrzy się za siebie i przed siebie, w przestrzeń i czas, oczami alpinisty.

„Krásy Slovenska”, 1984, nr 4

Striptiz taternika

Mroźny, wczesny wieczór w północnej ścianie Jaworowego Szczytu. Sterczę na skalnym gzymsie i czuję się źle. Boli mnie głowa. Stoi mi na niej Emil i usiłuje wbić haka. Haka o profilu H, haka haków, podstawowe zabezpieczenie pośród wszystkich pozostałych zabezpieczeń. Jesteśmy uratowani, hak „siadł”. Emil zatrzasnął linę w karabinku i zawiesił się całym ciężarem ciała na haku.

– Ten utrzyma nawet konia.

– Widzę.

A później wypadło biwakowanie. Jak zwykle najpierw beznadziejna próba uporządkowania gordyjskiego węzła lin, pętli, uprzęży, haków, karabinków, raków, plecaków. Trzeba wszystko poprzywiązywać, również siebie, przyjąć odpowiednią pozycję i możemy… Nie, spać nie. Brakuje nam ciepła. Jedzenie mamy tylko we wspomnieniach. A wodę tylko w butach. Do śpiewów nie ma motywacji, poza tym śpiew Emila mógłby zostać w dolinie uznany za oznakę agonii. Dowcipy opowiedzieliśmy już sobie w schronisku podczas trzech deszczowych dni. Rozmawiamy więc o czymkolwiek. O górach i przyjaciołach, o wspinaczkach, o kobietach i znów o górach, lawinach i biwakach. Trzeba bowiem wiedzieć, że gdy dwóch kumpli wisi jedenaście godzin na pionowej ścianie pośród lodowatych ciemności, to wspomina się byle co. I tak rozmowa zeszła na temat taternictwa – kto jak zaczynał i jakie miał lub ma problemy. Gdy Emil opowiadał swoją historię, chwilami zdawało się, że mówi też o mnie. Trochę o Jožu i Ďurze. I Bubo rozpoczynał przecież podobnie. Nagle uświadomiłem sobie, że po trosze jest to nasza wspólna historia – historia tych, którzy przybywają w góry, opuszczają wygodne, znakowane ścieżki, wchodzą w skalne ściany, filary oraz kominy i czują się tam szczęśliwi.

Przed dziesięciu laty Emil został taternikiem. Jedynym w rodzinie, w domu, w pracy. Sytuacja nie do pozazdroszczenia, ba, nawet fatalna. Bowiem gdy tylko zwykły śmiertelnik zostanie wspinaczem, zmienia się również stosunek społeczeństwa do jego osoby. Rodzina, przyjaciele, sąsiedzi, współpracownicy widzą w świeżo upieczonym taterniku pomylonego biedaczynę lub zdziwaczałe indywiduum. W pierwszym przypadku żałują wspinacza i w porywie szlachetności usiłują zawrócić ze złej drogi. W drugim przypadku wyśmiewają go i oczerniają. Dla najbliższych taternik jest źródłem troski, złości i utrapień, ale też podstępnych działań i podchodów. Posłuchajcie zresztą Emila…

– Ostatnia przewieszka, a na szczycie dam ci najpiękniejszy dowód swojej męskości.

Dawno temu

Modrooki chłopczyk spogląda z otwartą buzią na gigantyczny mur Małego Kieżmarskiego Szczytu.

– Tato!

– No?

– To strasznie wielka góra.

– Pewnie, że tak. Chyba nazywa się Mały Kieżmarski Szczyt.

– Mały? Przecież jest duży. Gdyby był… Tato… tam… tato, zobacz, ktoś tam jest… tam, koło takiego czarnego…

– Aha… Taternicy.

– Taternicy? No i co, po co tam są?

– Wychodzą tamtędy na szczyt.

– A inaczej nie mogą?

– Mogą, ale chcą iść właśnie tamtędy.

– Aha! A dlaczego?

– Co dlaczego? Skąd mogę wiedzieć, dlaczego? Idą, gdzie chcą. To ich cieszy.

– A jak się tam trzymają?

– Jak pająki. Mają sznury, specjalne buty, żelazne haki i za ich pomocą wspinają się.

– A nie boją się?

– Czy ja wiem? Ale chyba nie – inaczej by tam nie leźli.

– A ty byś wszedł po takiej stromej skale?