Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kroniki portowe - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
4 lipca 2018
Ebook
31,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,90

Kroniki portowe - ebook

Kultowa powieść w nowym przekładzie!

Kroniki portowe to opowieść o człowieku, który na zapomnianej wyspie odnajduje swoją tożsamość i odzyskuje utracone w dzieciństwie poczucie własnej wartości. To także rozgrywająca się na surowych, mroźnych wybrzeżach Nowej Fundlandii historia o tym, że do odwrócenia kolei losu nie zawsze trzeba wielkich rewolucji, tylko wystarczy dać się ponieść sprzyjającym nurtom.

Annie Proulx jest autorką dziesięciu książek. Wśród jej wielu wyróżnień  znajdują się Nagroda Pulitzera, National Book Award, The Irish Times International Fiction Prize oraz PEN/Faulkner Award. Jej opowiadanie „Tajemnice Brokeback Mountain” stało się kanwą nagrodzonego Oscarami filmu. Jej najnowszą powieścią są Drwale.

Żywa, dowcipna… ukazuje surrealistyczne poczucie humoru pani Proulx oraz jej entuzjazm dla osobliwych słabostek ludzkości.

Howard Norman, „The New York Times Book Review”

Oszałamiająco wielkoduszne Kroniki portowe Annie Proulx topią zamarznięte żywoty bohaterów i ogrzewa życie czytelników.

Roz Spafford, „San Francisco Examiner & Chronicle” Kroniki portowe

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-960-5
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Podziękowania

Pomoc w pisaniu Kronik portowych nadeszła z wielu stron. Jestem wdzięczna National Endowment for the Arts za wsparcie finansowe oraz Ucross Foundation of Wyoming za spokojne miejsce do pracy. Rady, opinie i informacje wielu osób z Nowej Fundlandii pomogły mi zrozumieć tradycję i obecnie dokonujące się na „Skale” zmiany. Nowofundlandzki dowcip i zamiłowanie do rozmów sprawiały, że najbardziej przypadkowe spotkania stawały się przyjemnością. Za uprzejmość i miłe towarzystwo jestem wyjątkowo wdzięczna pogryzionej z mojej winy przez psa Belli Hodge z Gunner’s Cove i Goose Bay, która ukazała mi rozkosze domowej nowofundlandzkiej kuchni. Carolyn Lavers otworzyła mi oczy na wielowymiarowość i siłę nowofundlandzkich kobiet, podobnie zresztą jak pisarz Bill Gough w wydanej w 1984 roku powieści Maud’s House. Ratownicy z Canadian Coast Guard Search and Rescue, redakcja „Northern Pen” z St. Anthony, rybacy i drwale, pracownicy Atmospheric Environment Service of Environment Canada – wszyscy oni pokazali mi, jak sprawy się mają. Szósty zmysł Johna Glusmana wychwycił tytuły książek o Nowej Fundlandii, na które nigdy bym nie trafiła. Walter Punch z Massachusetts Horticultural Society Library potwierdził niektóre mało znane fakty z ogrodniczej uprawy roślin. Dziękuję również moim towarzyszom podróży podczas wypraw do regionu Atlantic Canada: zmagającemu się z wiatrem, niedźwiedziami i komarami Tomowi Watkinowi oraz mojemu synowi, Morganowi Langowi, z którym dzieliłam kwietniowe sztormy, góry lodowe i karibu. Jestem wdzięczna Abi Thomas za rady i przyjaźń. Barbara Grossman jest redaktorką z moich marzeń – jest jak przejrzyste błękitne niebo w najgęstszej mgle. A bez natchnienia płynącego z cudownego dzieła Clifforda W. Ashleya z 1944 roku, Księga węzłów, które miałam szczęście kupić za ćwierć dolara na podwórkowej wyprzedaży, moja powieść pozostałaby strzępem pomysłu.

W trakcie pisania Kronik portowych zaglądałam do setek książek, dzienników, pamiętników i miejscowych wspomnień odnoszących się do wielu przejawów życia nowofundlandzkich wiosek rybackich. Nie jestem w stanie przywołać w tym miejscu wszystkich źródeł, ale najważniejszym z nich był mentorsko drobiazgowy Dictionary of Newfoundland English pod redakcją G.M. Story’ego, W.J. Kirwina i J.D.A. Widdowsona. George Morley Story zmarł krótko po wydaniu Kronik portowych, zostawiwszy mi najcenniejszą pamiątkę: swój słownik z dedykacją sporządzoną zaledwie kilka tygodni przed śmiercią. Bardzo pomocne okazały się również tomy ze wspaniałej serii Canadian National Museum of Man Mercury, a zwłaszcza doskonałe dzieło Davida A. Taylora Boat Building in Winterton, Trinity Bay, Newfoundland: gruntowny opis budowy niedużych jednostek pływających w rybackiej Nowej Fundlandii – coraz cenniejsze źródło dla znawców małych łodzi, gdyż szkutnicy zajmujący się na Nowej Fundlandii budową drewnianych kutrów zamykają warsztaty już na zawsze. Książki Folk Music in a Newfoundland Outport S.A. Gordona i Textile Traditions of Eastern Newfoundland Geralda L. Pociusa zawierają informacje, których nie znajdzie się nigdzie indziej. W moją badawczą sieć wpadały również słowniki żeglarskie, przepisy żeglugowe, wytyczne żeglugi przybrzeżnej na wodach Nowej Fundlandii, Chapmen’s Piloting, podręczniki tapicerskie, opisy życia na wybrzeżu Labradoru, dzieje budowy i żeglugi na rybackich łodziach płaskodennych, a także kutrach łowiących dorsze oraz szkunerach. Bardzo wnikliwa książka Williama W. Warnera Distant Water, the Fate of the North Atlantic Fisherman okazała się bezcenna, jeśli chodzi o tragiczne tło historyczne północnoatlantyckiego rybołówstwa. Przestudiowałam wreszcie wiele albumów fotograficznych zawierających zdjęcia społeczności z wybrzeży nowofundlandzkich, zwłaszcza te, które ukazywały wioski rybackie z niedalekiej przeszłości. Być może najbardziej poruszającym z nich jest album Candace Cochrane Outport. Reflections from the Newfoundland Coast. Wielogodzinne rozmowy z mieszkańcami Nowej Fundlandii: szkutnikami, rybakami, dziećmi i matkami, ludźmi, których nazwisk najczęściej nie znałam, wzmocniły i ożywiły opublikowany materiał źródłowy.1

Quoyle

QUOYLE ZNACZY ZWÓJ

Słoneczkiem nazywa się ciasny i zupełnie płaski zwój liny. Wiąże się ów zwój na pokładzie, aby można było po nim chodzić w razie potrzeby.

Clifford W. Ashley

Księga węzłów

Oto zarys kilkuletnich dziejów Quoyle’a – urodzonego na Brooklynie i wychowanego podczas włóczęgi po drętwych miasteczkach w głębi stanu.

Obsypany pokrzywką, z wiatrami i skurczami w brzuszku, przetrwał jakoś dzieciństwo, a na uniwersytecie stanowym, zasłaniając dłonią podbródek, uśmiechami i milczeniem maskował udrękę. Przeczołgał się od dwudziestki do trzydziestki, ucząc się oddzielać uczucia od życia i nie licząc na nic. Jadł za dwóch, najbardziej lubił golonkę i kartofle z masełkiem.

Imał się przeróżnych prac, takich jak: dostawca cukierków do automatów, nocny ekspedient w sklepie ze wszystkim, trzeciorzędny dziennikarzyna. Mając trzydzieści sześć lat, osierocony, przepełniony żalem z powodu nieszczęśliwej miłości, pożeglował na Nową Fundlandię: „Skałę”, która zrodziła jego przodków, wyspę, na której nigdy nie był i której odwiedzać nie zamierzał.

Wodnistą krainę. A Quoyle bał się wody, nie umiał pływać. Ojciec raz po raz prostował jego zaciśnięte na czymś piąstki i wrzucał go do basenów, strumieni, jezior i w fale. Mały Quoyle znał tylko dwa smaki: tureckiego chlebka z rodzynkami i glonów.

Z synowskiego niepowodzenia w pływaniu pieskiem ojciec wyczytał kolejne, które mnożyły się jak złośliwy wirus: niepowodzenie w wyraźnym mówieniu, w siedzeniu prosto, porannym wstawaniu, zachowaniu, ambitnych planach i umiejętnościach, doprawdy we wszystkim. Ujrzał w tym własną porażkę.

Quoyle powłóczył nogami, o głowę wyższy od pozostałych okolicznych dzieci, był mięczakiem. „Ach, ty łachudro”, mawiał ojciec. Który sam nie był pigmejem. Brat Quoyle’a, Dick, ulubieniec ojca, udawał, że rzyga, gdy łachudra wchodził do pokoju, a potem syczał: „tłuścioch, zasmarkaniec, wieprz, knur, idiota, śmierdziel, pierdziel, spaślak”, po czym tłukł i kopał Quoyle’a, aż ten zwijał się w kłębek, zakrywał rękami głowę i płakał. Wszystko to brało się z podstawowego mankamentu Quoyle’a: niedostatków wyglądu.

Wielka wilgotna klucha. Mając sześć lat, ważył osiemdziesiąt funtów. Jako szesnastolatek skrył się pod zwałami tłuszczu. Łeb jak melon bez szyi, riuszka rudych, zaczesanych do tyłu włosków. Rysy pomarszczone jak opuszki palców od wody. Oczy koloru plastiku. Oraz monstrualny podbródek jak luźna szuflada wystająca z dołu twarzy.

W chwili jego poczęcia zaiskrzyła jakaś genetyczna anomalia – niczym rozżarzony węgielek wyskakujący z popielnika – i wyposażyła go w podbródek olbrzyma. Jako dziecko wymyślał różne sztuczki, żeby nikt się na niego nie gapił: uśmiech, wbijanie oczu w podłogę, szybkie zakrywanie podbródka prawą dłonią.

Od początku był dla siebie bardzo odległą postacią: na pierwszym planie zawsze znajdowała się rodzina, a gdzieś daleko, tam, gdzie wzrok nie sięga, stał on sam. Do czternastego roku życia pielęgnował myśl, że go zamieniono, oddano nie tym rodzicom, co trzeba, i że gdzieś czeka nań z utęsknieniem prawdziwa rodzina obarczona podrzutkiem Quoyle’ów. Potem, buszując kiedyś w pudle z pamiątkami z wycieczek, natknął się na fotografię przedstawiającą ojca stojącego wraz z braćmi i siostrami przy relingu statku. Nieco oddalona od tej grupy dziewczyna wpatrywała się w morze, mrużąc oczy, jakby widząc oddalony o tysiąc mil na południe port przeznaczenia. Quoyle rozpoznawał siebie we włosach, nogach i ramionach krewnych. Ten sprytny obibok w przykusym sweterku z dłonią na kroczu to jego ojciec. Z tyłu napis nabazgrany kopiowym ołówkiem: „Wyjazd z domu, 1946”.

Na studiach zapisał się na zajęcia, z których nic nie rozumiał, wlókł się w tę i z powrotem, nie odzywając się do nikogo, i wracał do domu na weekendy miażdżącej krytyki. W końcu rzucił studia i rozejrzał się za pracą, nie przestając zasłaniać podbródka.

Nic nie było jasne w oczach osamotnionego Quoyle’a. Jego myśli kłębiły się niczym to bezkształtne coś widywane przez dawnych żeglarzy dryfujących w polarnym półmroku i nazywane „morskim płucem”: falujący lodowy śryż, nad którym we mgle powietrze stapia się z zamarzającą, aby się zaraz rozpuścić, wodą; nad którym zamarza niebo, a światłość i ciemność zlewają się ze sobą.

Przypadkowo zajął się żurnalistyką, próżnując nad tłustą sosyską i kromką chleba. Chleb był dobry, zagnieciony bez drożdży, wyrośnięty dzięki fermentującemu ciastu i upieczony w piecu Partridge’a na dworze. Podwórko Partridge’a pachniało przypaloną mąką kukurydzianą, ściętą trawą i parującym chlebem.

Sosyska, chleb, wino, gadanina Partridge’a. Za ich sprawą stracił okazję na pracę pozwalającą przyssać się do jędrnej biurokratycznej piersi. Ojciec, który własnymi siłami osiągnął niebotyczną pozycję kierownika działu warzyw w sieci supermarketów, wygłosił kiedyś kazanie ilustrowane swoimi doświadczeniami: „Gdy tu przybyłem, woziłem piach taczką u kamieniarza”. I tak dalej. Był miłośnikiem biznesowych misteriów: ludzi podpisujących dokumenty i zasłaniających podpis lewą dłonią, spotkań za matowymi szybami, aktówek z szyfrowym zamkiem.

Ale Partridge, z oliwą ściekającą z brody, powiedział: „A pierdol to”. Pokroił fioletowego pomidora. Zmienił temat rozmowy na miejsca, które odwiedził: Strabane, South Amboy, Clark Fork. W Clark Fork grał w bilard z facetem ze skrzywioną przegrodą. W rękawiczkach z kangura. Quoyle siedział na drewnianym ogrodowym fotelu, słuchał i zasłaniał dłonią podbródek. Na biurowym garniturze miał plamę oliwy z oliwek, pestkę pomidora na krawacie w romby.

Quoyle poznał Partridge’a w samoobsługowej pralni w Mockingburgu w stanie Nowy Jork. Garbił się nad gazetą, zakreślając ogłoszenia „Dam pracę”, a w bębnie wirowały koszule XXXL. Partridge zagaił, że brakuje pracy. Owszem, odpowiedział Quoyle, brakuje. Partridge zawyrokował, że to przez tę suszę, Quoyle kiwnął głową. Partridge zmienił temat na likwidację przetwórni kiszonek. Quoyle szarpał się z koszulami w bębnie: wypadły na podłogę wraz z deszczem gorących od suszenia monet i długopisów. Na koszulach były plamy z atramentu.

– Do wyrzucenia – ocenił Quoyle.

– Skądże – odrzekł Partridge. – Natrzyj plamy rozgrzaną solą i talkiem. Potem znów je wypierz, dodając naparstek wybielacza.

Quoyle obiecał, że spróbuje. Drżał mu głos. Partridge był zdumiony, widząc, jak bezbarwne oczy tego wielkiego mężczyzny napełniają się łzami. Bo Quoyle poniósł porażkę w życiu w samotności, brakowało mu towarzystwa, pewności, że jego obecność sprawia przyjemność innym.

Suszarki zgrzytnęły.

– Hej, odwiedź mnie któregoś wieczoru – zaproponował Partridge, zapisując pochyłym pismem swój adres i numer z tyłu pogniecionego paragonu. Też nie miał zbyt wielu przyjaciół.

Następnego wieczoru Quoyle wybrał się w odwiedziny z naręczem papierowych toreb. Fronton domu Partridge’a, pusta ulica zalana bursztynowym światłem. Pozłocona godzina. W torbach paczka importowanych szwedzkich herbatników, butelki czerwonego, różowego i białego wina, owinięte folią trójkąty zagranicznych serów. Po drugiej stronie drzwi Partridge’a namiętna, brzękliwa muzyka przeszywająca Quoyle’a dreszczem.

Przez pewien czas byli przyjaciółmi: Quoyle, Partridge i Mercalia. Różnili się: czarny, nieduży Partridge, niestrudzony wędrowiec po zboczach życia, potrafiący gadać przez całą noc, Mercalia, druga żona Partridge’a koloru brązowego piórka na ciemnej wodzie, o ciętym dowcipie, i Quoyle, potężny, biały, zmierzający niepewnym krokiem donikąd.

Partridge umiał przewidywać przyszłość, pstrykał szybkie fotki nadchodzących wydarzeń, jakby spinało mu się na krótko poluzowane oprzyrządowanie mózgu. Był w czepku urodzony: mając trzy lata, widział piorun kulisty spadający po przeciwpożarowych schodach; w nocy przed użądleniem szwagra przez szerszenie śniły mu się ogórki. Był pewny, że mu się poszczęści. Umiał puszczać idealne kółka z dymu. Cedrowe jemiołuszki zawsze zatrzymywały się w jego ogrodzie w drodze na zimowiska.

Teraz, na podwórku za domem, widząc Quoyle’a przypominającego psa w biurowym garniturze na humorystycznej pocztówce, o czymś sobie przypomniał.

– Ed Punch, wydawca gazety, w której pracuję, rozgląda się za jakimś niezbyt wymagającym reporterem. Lato minęło i szczury z college’ów wróciły do nor. Ta gazeta to szmata, ale zahacz się na kilka miesięcy i rozejrzyj za czymś lepszym. Może ci się spodoba, niech mnie cholera, praca reportera!

Quoyle kiwnął głową, zasłaniając podbródek. Jeśli Partridge proponuje mu skok z mostu, wyjrzy przynajmniej przez poręcz. Dobra przyjacielska rada.

– Mercalia! Chodź do nas! Mam dla ciebie piętkę, mój skarbie. Pyszności!

Mercalia zakręciła pióro. Miała już dosyć pisaniny o młodych geniuszach, którzy obgryzali paznokcie, kręcili się na obrotowych fotelach, szastając niewiarygodnymi kwotami, i wzniecali tumany kurzu, tupiąc po perskich dywanach.

Ed Punch podczas mówienia robił dzióbek. Mówiąc, przyglądał się badawczo Quoyle’owi i zauważył tandetną tweedową marynarkę wielkości końskiej derki oraz opiłowane szlifierką, jak się wydawało, paznokcie. Wyczuwał w Quoyle’u uległość i przypuszczał, że da się go rozsmarować jak niezbyt mocno schłodzone masło.

Spojrzenie Quoyle’a powędrowało natomiast ku wiszącej na ścianie rycinie z plamami wilgoci. Ujrzał ziarniste oblicze, oczy jak szklane paciorki oraz kępkę włosów wystającą zza kołnierzyka koszuli i spływającą kaskadą ponad wykrochmalonym brzegiem. Czy to dziad Puncha w tej poszczerbionej ramie? Zastanawiał się nad przodkami.

– To rodzinna gazeta. Drukujemy optymistyczne wiadomości z naszego lokalnego punktu widzenia. – „The Mockingburg Record” specjalizowała się w anegdotycznej publicystyce podlizującej się miejscowym biznesmenom oraz sylwetkach przedstawicieli szerszych warstw ludności; ten cienki sos podlewano zagadkami i konkursami, przedrukami felietonów z wielkich gazet, reportażami i rysunkami satyrycznymi. I zawsze pojawiał się quiz: „Czy alkoholizujesz się już od śniadania?”.

Punch westchnął, udając, że podejmuje ważką decyzję.

– Dam cię do działu miejskiego, pomożesz Alowi Catalogowi. Wprowadzi cię. Przydzieli ci zadania.

Pensja była żałosna, ale Quoyle o tym nie wiedział.

Al Catalog, gęba jak nieogolona bułka, zgrabne usta, przejechał paznokciem po liście z zadaniami do przydziału. Odwrócił szybko wzrok od żuchwy Quoyle’a, wiedział już wszystko.

– OK, zaczniesz od posiedzenia komisji planowania. W podstawówce. Dziś wieczorem. Posiedzisz sobie na niskim krzesełeczku. Zapiszesz wszystko, co usłyszysz, a potem przepiszesz na maszynie. Pińcet znaków maks. Zabierz dyktafon, jak chcesz. Rano dasz mi artykuł. Pokażesz mi go przed zaniesieniem do sekretarza redakcji, na biurko tego czarnego sukinsyna. – Czarnym sukinsynem był Partridge.

Quoyle z tyłu sali na posiedzeniu, pisze w notatniku. Poszedł do domu, przepisał wszystko na maszynie, a potem przepisywał na nowo przez całą noc, siedząc przy kuchennym stole. Rano, z podkrążonymi oczami, rozdygotany od kawy, poszedł do redakcji. Czekał na Ala Cataloga.

Ed Punch zawsze przychodził do pracy jako pierwszy i wślizgiwał się do gabinetu niczym węgorz pod kamień. Zaczynał się poranny korowód. Gość z działu reportażu machał torebką kokosowych pączków z dziurką; wysoka Chinka z polakierowanymi włosami; straszy pan od prenumeraty z rękami grubymi jak cumy; dwie panie od layoutu; redaktor graficzny, wczorajsza koszula z plamami pod pachą. Quoyle przy biurku szczypie się w brodę z opuszczoną głową, udaje, że poprawia artykuł. Wyszło mu jedenaście stron.

O dziesiątej Partridge. Czerwone szelki na popelinowej koszuli. Kiwnął głową i powędrował przez redakcję, zajrzał do kanciapy Puncha, puścił oko do Quoyle’a i rozsiadł się przed terminalem redakcyjnego sekretarza.

Partridge znał się na wszystkim, wiedział, że mokre liny wytrzymują większe obciążenie, a jajko na twardo kręci się lepiej od surowego. Z przymkniętymi oczyma i odrzuconą do tyłu w lekkim transie głową recytował baseballowe statystyki, tak jak starożytni deklamowali Iliadę. Przeobrażał banalną prozę, zeskrobując pleśń z naśladowców Jimmy’ego Breslina.

– Gdzie się podziali niegdysiejsi reporterzy! – sarkał. – Te obgryzające paznokcie, zgryźliwe, chlejące do świtu sukinsyny, które naprawdę umiały pisać!

Quoyle zaniósł mu swój artykuł.

– Ala jeszcze nie ma – mruknął, układając równo kartki – więc pomyślałem, że ci to przyniosę.

Przyjaciel nie powitał go uśmiechem. Był w pracy. Czytał przez kilka sekund, uniósł głowę ku jarzeniówce.

– Gdyby była tu Edna, wrzuciłaby to do niszczarki. Gdyby zobaczył to Al, kazałby Punchowi cię zwolnić. Siadaj, proszę. Pokażę ci, co schrzaniłeś. Reportera, jak powiadają, da się ulepić ze wszystkiego. Możesz być sztandarowym przykładem.

Było tak, jak się spodziewał Quoyle.

– Ale masz lida! – zawołał Partridge. – Chryste! – I przeczytał na głos z przeraźliwym zaśpiewem:

W dniu wczorajszym Komisja Planowania Pine Eye przegłosowała większością głosów wniesienie poprawki do wcześniejszych zaleceń w sprawie zmian w miejskim kodeksie strefowym, która zwiększy do siedmiu akrów minimalną wielkość działki budowlanej na wszystkich obszarach z wyjątkiem śródmieścia.

– To dziennikarski beton. Za długie. Stanowczo za długie. Pogmatwane. Nie wzbudzi niczyjego zainteresowania. Brakuje czyjejś wypowiedzi. Nudy. – Ołówek Partridge’a błądził pośród zdań Quoyle’a, mieszając i zmieniając. – Krótkie słowa. Krótkie zdania. Potnij to. Spójrz na to i na to. Tu na dole masz własne ujęcie. To są wiadomości! Daj to wyżej.

Przestawiał słowa. Quoyle pochylił się bliżej, gapił, wiercił się, niczego nie rozumiejąc.

– OK, spróbuj tak:

Zasiadająca w Komisji Planowania Pine Eye Janice Foxley podała się do dymisji podczas burzliwego posiedzenia we wtorkowy wieczór. „Nie mam zamiaru przyglądać się bezczynnie, jak wpuszcza się w kanał uboższych mieszkańców miasta”, powiedziała.

Kilka minut przed dymisją Foxley komisja przyjęła głosami dziewięć do jednego nowe rozporządzenie w sprawie miejskich stref. Rozporządzenie to ogranicza minimalną wielkość działek budowlanych do siedmiu akrów.

– Niezbyt to chwytliwe, niezbyt stylowe i wciąż za długie – oznajmił Partridge – ale podąża we właściwym kierunku. Kapujesz? Kumasz, co jest wiadomością? Co powinieneś mieć w lidzie? Dobra, przerób to jeszcze trochę. Zadbaj o żywsze ujęcie.

Entuzjazm Partridge’a nigdy nie udzielił się Quoyle’owi. Po sześciu miesiącach pracy przy biurku sekretarza redakcji Quoyle nadal nie rozpoznawał newsów i nie umiał wyławiać z nich szczegółów. Obawiał się większości czasowników, z wyjątkiem dwunastu czy piętnastu. Miał też fatalne zamiłowanie do niepotrzebnej strony biernej. „Mówi się, iż gubernator Murchie został podarowany bukietem przez pierwszoklasistkę Kimberley Plud” – napisał jednego razu, a Edna, zrzędliwa maszynistka, wstała zza biurka i ryknęła na niego:

– Ty bezmózgi kretynie! „Mówi się” w rozmównicy! I jak, do cholery, można „podarować gubernatora”?

Quoyle, kolejny przykład półanalfabety praktykującego w dzisiejszych czasach dziennikarstwo. Pod ścianę z nimi i rozstrzelać!

Siadywał na przeróżnych zebraniach i pilnie gryzmolił w notesach. Miał wrażenie, iż stał się częścią czegoś ważnego. Ryki Edny, docinki Partridge’a wcale go nie raniły. Dorastał w towarzystwie brutalnego brata pod nieustająco krytycznym ojcowskim okiem. Czuł przyjemny dreszcz, widując w stopce swoje nazwisko. Nieregularne godziny pracy pozwalały mu wyobrażać sobie, iż jest panem własnego czasu. Wracając do domu po debacie na temat sformułowania drobnego municypalnego przepisu w sprawie recyklingu butelek, czuł się rozgrywającym na boisku władzy. Zwykłe życiowe wydarzenia stawały się prasowymi nagłówkami: „Mężczyzna Przechodzi Przez Parking Spokojnym Krokiem”, „Kobiety Plotkują O Deszczu”, „W Pustym Pokoju Dzwoni Telefon”.

Partridge wytrwale nad nim pracował.

– Wiadomością, Quoyle, jest także to, co się nie wydarzyło.

– Rozumiem. – Nic nie rozumiał. Ręce w kieszeniach.

– Ten artykuł o zebraniu departamentu pomocy społecznej przy wydziale transportu hrabstwa? Przed miesiącem byli gotowi uruchomić w czterech miastach linię minibusów, jeśli tylko dołączy do nich Bugle Hollow. Piszesz, że spotkali się wczoraj wieczorem, a potem pod sam koniec wspominasz jak o nic nieznaczącym szczególe, że Bugle Hollow nie przyłącza się jednak do tego przedsięwzięcia. Wiesz, ile starszych osób, bez samochodów, takich, których nie stać na auto czy drugie auto, takich, którzy wszędzie dojeżdżają komunikacją publiczną, czekało na przyjazd tego cholernego minibusu? Który teraz nie przyjedzie! Wiadomości, Quoyle, wiadomości! Lepiej zbierz to swoje modżo do kupy!

Po chwili, zupełnie innym tonem dodał, że w piątkowy wieczór robi rybę po grecku i paprykę z grilla, i czy Quoyle wpadnie?

Wpadł, ale zastanawiał się głęboko, co to jest to „modżo”.

Pod koniec wiosny Ed Punch wezwał Quoyle’a do gabinetu i oznajmił, że jest zwolniony. Obrócił pobrużdżoną twarz w stronę ucha Quoyle’a.

– To coś takiego jak urlop bezpłatny. Jeśli później się nam polepszy…

Quoyle znalazł pracę na pół etatu jako taksówkarz.

Partridge wiedział, dlaczego go zwolniono. Namówił Quoyle’a do włożenia wielkiego fartucha, dał mu do ręki łyżkę i słoik.

– Jego dzieciaki wracają do domu z college’u. Dostaną twoją robotę. Nie ma się co mazać. Tak jest, natrzyj musztardą mięso, niech się wchłonie.

W sierpniu, podczas cięcia koperku do rosyjskiego gulaszu wołowego z ogórkami, Partridge oznajmił:

– Punch chce, żebyś wrócił. Mówi, że jak cię to interesuje, masz przyjść w poniedziałek rano.

Punch odgrywał ociąganie. Dał wyraźnie do zrozumienia Quoyle’owi, że powtórne przyjęcie do pracy jest aktem łaski. Tymczasowym.

Punch dostrzegł wszakże, iż Quoyle, który sam niewiele mówił, zachęcał ludzi do mówienia. Była to jego jedyna umiejętność w życiowej grze. Pełna skupienia postawa, pochlebne skinienia wzbudzały potoki spostrzeżeń, reminiscencji, wspomnień, teoretycznych dywagacji, szacunków, wyjaśnień, streszczeń i szczegółowych tłumaczeń, dojąc z nieznajomych życiowe doświadczenia.

I tak to się toczyło. Zwolnienie, praca w myjni, powtórne zatrudnienie.

Zwolnienie, jazda na taksówce, powtórne zatrudnienie.

Chodził w tę i z powrotem, po hrabstwie i wokół hrabstwa, słuchając awanturników od gospodarki odpadami, z komisji drogowej i tłukąc na maszynie artykuły o budżecie naprawy mostów. Drobne decyzje samorządu urastały w jego oczach do najgłębszych tajników życia. Uprawiając zawód, który kształcił praktyków w plugawości ludzkiej natury, który ukazywał skorodowany metal cywilizacji, Quoyle stworzył sobie prywatną iluzję uporządkowanego postępu. W atmosferze rozpadu i dymiącej zewsząd zawiści, imaginował sobie racjonalny kompromis.

Quoyle z Partridge’em jedli akurat gotowanego pstrąga i krewetki w czosnku. Mercalii nie było. Quoyle przerzucał sałatkę z fenkułu włoskiego. Pochylał się, żeby podnieść upadłą krewetkę, gdy Partridge zastukał nożem w butelkę z winem.

– Ogłoszenia! O Mercalii i o mnie.

Quoyle wyszczerzył zęby. Spodziewał się, że będą mieli dziecko. Widział się już w roli chrzestnego.

– Przenosimy się do Kalifornii. Wyjeżdżamy w piątek wieczorem.

– Co? – spytał Quoyle.

– Dlaczego jedziemy? Ze względu na surowce – odrzekł Partridge. – Wino, dojrzałe tomatillos, awokado. – Nalał fumé blanc, a potem powiedział Quoyle’owi, że prawdziwym powodem jest miłość, a nie warzywa.

– Wszystko, co się liczy, dzieje się za sprawą miłości, Quoyle. To ona napędza życie.

Mercalia rzuciła rozprawę doktorską, powiedział, i została fizyczną. Podróże, kowbojki, pieniądze, westchnięcia pneumatycznych hamulców, cztery głośniki w kabinie i Uptown String Quartet z kasety. Zapisała się do szkoły dla kierowców dalekobieżnych ciężarówek. Dostała dyplom z wyróżnieniem. I pracę w Overland Express z Sausalito.

– Jest pierwszą w Ameryce czarną kobietą za kierownicą ciężarówki – dodał Partridge, mrugając oczami, żeby ukryć łzy. – Znaleźliśmy już mieszkanie. Za trzecim podejściem Mercalii.

W kuchni są balkonowe drzwi, ciężka bambusowa markiza na podwórku. Zielnik wielkości dywanika do modlitwy. Na którym będzie klęczał.

– Dostała trasę do Nowego Orleanu. A ja jadę do Kalifornii. Będę jej robił kanapki z wędzoną kaczką, zimne piersi kurczaka z estragonem, dla niej w trasę, żeby nie jadała w przydrożnych barach. Nie chcę, żeby w ogóle do nich wchodziła. Będę hodował estragon. Znajdę pracę. Wszędzie brakuje sekretarzy redakcji. Dostanę robotę gdziekolwiek.

Quoyle chciał mu pogratulować, a skończyło się na tym, że potrząsał dłonią Partridge’a i nie mógł przestać.

– Słuchaj, zbierz się i odwiedź nas kiedyś – zaproponował Partridge. – Pozostańmy w kontakcie. – I ciągle trzymali się za ręce, pompując nimi i pompując, jakby czerpali wodę ze studni głębinowej.

Quoyle został w błotnistym Mockingburgu. Mieście przeżywającym trzeci zgon. Wyrwanym przypadkowo przed dwustu laty z lasu i z rąk leśnych plemion z przeznaczeniem na farmy, a potem na przemysł maszynowy i oponiarski. Długa recesja wyludniła śródmieście, pozabijała galerie handlowe. Fabryki pod młotek. Uliczne slumsy, młodzież z bronią w kieszeniach, puste polityczne zaklęcia, obolałe usta i niezrealizowane pomysły. Kto wie, dokąd pojechali stąd ludzie? Może do Kalifornii.

Quoyle kupował produkty spożywcze w A&B Grocery, benzynę w D&G Convenience, prowadził samochód do R&R Garage, gdy chciał wymienić pompę albo paski klinowe. Pisał artykuły i mieszkał w wynajmowanej przyczepie, oglądając telewizję. Czasem śnił o miłości. Niby dlaczego nie? To wolny kraj. Gdy Ed Punch go zwalniał, wpadał w ciąg jedzenia wiśniowych lodów i ravioli z puszki.

Oderwał swoje życie od czasów, w których przyszło mu żyć. Uważał się za reportera, ale nie czytał żadnych gazet poza „The Mockingburg Record”, przez co udało mu się nie słyszeć o terroryzmie, zmianach klimatu, upadających rządach, katastrofach ekologicznych, zarazach, recesji i upadających bankach, pływających po morzach odpadach i dziurze ozonowej. Wulkany, trzęsienia ziemi i huragany, religijni oszuści, wadliwe pojazdy i naukowi szarlatani, masowi mordercy i seryjni zabójcy, wzrost zachorowań na raka, AIDS, wylesienie i wybuchające samoloty były mu tak samo obce, jak plecionki wędkarskie, kaniony czy ślubne podwiązki z rozetką. Naukowe czasopisma wypluwały doniesienia o zmutowanych wirusach, maszynach pompujących życie w niemal zmarłych, o odkryciu, że galaktyki szybują apokaliptycznie ku niewidzialnemu Wielkiemu Atraktorowi niczym muchy ku ssawce odkurzacza. Tym wszystkim żyli inni. Jego życie jeszcze się nie zaczęło.

Nabrał zwyczaju chodzenia wokół przyczepy i powtarzania głośno „kto wie?”.

– Kto wie? – mawiał.

Bo nikt nie wiedział. Chodziło mu o to, że wszystko mogło się wydarzyć.

Kręcąca się na krawędzi moneta może upaść w jedną albo drugą stronę.2

Węzeł kochanków

W dawnych czasach zakochany żeglarz mógł wysłać wybrance kawałek rybackiej linki splecionej węzłem kochanków. Jeśli wybranka odesłała nienaruszony węzeł, związek był stabilny. Jeśli odesłała mocno zaciągnięty węzeł, odwzajemniała namiętność. Jeśli wszakże wywróciła węzeł na nice, doradzała bez słów, aby puścić się na morze.

Clifford W. Ashley

Księga węzłów

I wtedy, na jakimś spotkaniu, Petal Bear. Szczupła, wilgna, pasjonująca. Puściła do niego oko. Quoyle, jak każdy duży mężczyzna, miał słabość do drobnych kobiet. Stanął obok niej przy stole z przekąskami. Szare, blisko siebie osadzone oczy, kręcone włosy barwy dębu. W jarzeniowym świetle wydawała się blada jak wosk. Powieki lśniły jej jakimś mrocznym smarowidłem. Metaliczna nić w różowym sweterku. Jej słabe rozbłyski migoczą na wilgotnych od cydru wargach. Dłoń podskoczyła mu do podbródka. Wybrała ciasteczko z oczami z lukru i ustami z migdała. Zerknęła na niego, wygryzając w nim sierp księżyca. Niewidzialna dłoń wiązała supły i kluczki z wnętrzności Quoyle’a. Burczenie spod koszuli.

– O czym myślisz? – zapytała. Mówiła szybko. Powiedziała to, co mówiła zawsze: – Chcesz się ze mną ożenić, prawda? Przyznaj, że masz na to ochotę. – Czekała na ciętą ripostę.

Mówiąc, zmieniła się w jakiś prowokacyjny sposób, nagle ociekała seksem niczym pływak wyskakujący z basenu spowity przez ułamek sekundy błyszczącą, chromowaną bańką wody.

– Tak – odpowiedział z przekonaniem. Pomyślała, że żartuje. Roześmiała się, wbiła ostre paznokcie we wnętrze dłoni Quoyle’a. Spojrzała w skupieniu w jego oczy, niczym optyk szukający plamki. Jakaś kobieta skrzywiła się na ich widok.

– Chodźmy stąd – szepnęła. – Chodźmy gdzieś na drinka. Jest dopiero dwadzieścia pięć po siódmej. Przypuszczam, że przelecę cię do dziesiątej, co ty na to?

Później oznajmiła:

– Mój Boże, największy, jakiego widziałam.

Petal ogrzała Quoyle’a tak, jak gorące wargi rozgrzewają zimną łyżeczkę. Wykaraskał się z wynajmowanej przyczepy, z pobojowiska niewypranych ubrań i pustych puszek po ravioli ku bolesnej miłości, z sercem pokrytym na zawsze bliznami po igłach, które wykłuły imię Petal Bear.

Przydarzył mu się miesiąc płomiennego szczęścia. A potem sześć pokręconych lat cierpienia.

Petal Bear znała smak tęsknoty, choć po ślubie nie tęskniła już za Quoyle’em. Pożądanie zamieniło się we wstręt, jak wywrócona na nice gumowa rękawiczka. W innych czasach, innej płci, byłaby Czyngis-chanem. Pragnęła płonących miast, zduszonego jęku brańców, koni zasapanych od ścigania uciekających nieustannie granic nowych terytoriów, a dostawała zaledwie nędzne seksualne podboje. I tak to leci, mawiała do siebie. Kij ci w oko, mawiała.

Za dnia sprzedawała alarmy przeciwwłamaniowe w Northern Security, a nocami stawała się kobietą, której nie dało się wyciągnąć z sypialni obcych mężczyzn, która odbywała stosunki płciowe zarówno w śmierdzących kiblach, jak i schowkach na szczotki. Chodziła wszędzie z obcymi typami. Latała do nocnych klubów w odległych miastach. Nakręciła pornograficzne wideo, w którym występowała w masce z torby po chipsach ziemniaczanych. Ostrzyła kredkę do oczu kuchennym nożem, a Quoyle zastanawiał się, dlaczego ser w kanapce ma zielone smugi.

Nie czuła wstrętu do podbródka Quoyle’a, ale do jego żenującej niepewności, jakby oczekującej na jej gniew, proszącej się o to, żeby cierpieć. Nie znosiła jego spoconych pleców, cielska we wspólnym łóżku. Ta część Quoyle’a, która wzbudzała jej podziw, była osadzona w całej jego reszcie. W morsie sapiącym na sąsiedniej poduszce. Ona natomiast pozostawała nierozwiązanym równaniem, budzącym zaciekawienie wielu matematyków.

– Wybacz – mamrotał z włochatą nogą na jej udzie. Proszące palce wspinały się po jej ramieniu w ciemności. Wzdrygnęła się, odepchnęła jego dłoń.

– Nie rób tego!

Nie mówiła „tłuściochu”, ale słyszał to w jej głosie. Nie znosiła w nim wszystkiego. Chciała, żeby umarł. Nic nie mogła na to poradzić, tak jak on nic nie mógł poradzić na swą bezrozumną miłość.

Quoyle nie odzywał się, czuł zaciskające się na ciele liny, jakby ściągane zapadkową wciągarką. Na co w zasadzie liczył, żeniąc się z nią? Nie na dyskontowe życie rodziców, ale coś zbliżonego do podwórka Partridge’a: przyjaciół, dym z grilla, czułość i jej niemy język. Ale tak się nie stało. Czuł się jak drzewo, na którym zaszczepiono ciernistą gałąź, napinającą się przy każdym podmuchu wiatru, smagającą poranioną korę.

Tylko udawał, że coś ma.

Cztery dni po narodzinach Bunny zjawiła się opiekunka, żeby przysypiać przed telewizorem – pani Moosup o ramionach tak grubych, że nie mieściły się w żadne rękawy – a Petal wyciągnęła sukienkę ukrywającą rozstępy na obwisłym brzuchu i broczące pokarmem piersi, po czym wyszła, żeby się rozejrzeć. Nadać pewien ton. A przez całą ciążę z Sunshine następnego roku dąsała się, aż ten alien opuścił jej ciało.

Spokojne wody Quoyle’a zmącił zamęt. Bo to on woził wszędzie dzieci, czasem zabierał je na posiedzenia – Sunshine w nosidełku na plecach, Bunny z kciukiem w buzi, wiszącą u nogawki spodni. Samochód zaśmiecony gazetami, maleńkimi rękawiczkami, rozdartymi kopertami, gryzaczkami. Na tylnym siedzeniu skorupa pasty do zębów z nadepniętej tubki. Puszki po napojach wytaczały się spod foteli i wtaczały pod nie na powrót.

Quoyle wracał do wynajętego domu wieczorami. Petal bywała w nim rzadko; najczęściej spotykał panią Moosup robiącą nadgodziny w transie elektronicznych kolorów i symulowanego życia, palącą papierosy, niezastanawiającą się nad niczym. Na podłodze wokół niej walały się bezwłose lalki. Brudne talerze piętrzyły się w zlewie, bo pani Moosup oznajmiła, iż nigdy nie była gosposią i nigdy nie będzie.

Do łazienki przez plątaninę ręczników i kabli, do dziecięcego pokoju, gdzie opuszczał rolety, żeby nie świeciła dzieciom uliczna lampa i gdzie otulał je kołderkami na noc. Dwa łóżeczka stojące obok siebie jak klatki dla ptaszków. Quoyle, ziewając, mył parę statków, żeby nie wypadły ze zlewu i wreszcie kładł się w szarej pościeli i zasypiał. Ale sprzątał w domu potajemnie, bo Petal wściekała się, gdy przyłapała go z mopem albo na ścieraniu kurzów, jakby tym samym o coś ją oskarżał. Albo o coś innego.

Kiedyś zadzwoniła do Quoyle’a z Montgomery w Alabamie.

– Jestem tu w Alabamie i nikt, nawet barman, nie wie, jak się przyrządza Alabamskiego Mamra. – Quoyle słyszał w słuchawce rozgwar i śmiech w barze. – Więc słuchaj, idź do kuchni i zajrzyj na lodówkę, powinien tam leżeć egzemplarz Mr. Boston. Tutaj mają tylko stare wydanie. Sprawdź dla mnie Alabamski Mamer. Zaczekam.

– Może wróciłabyś do domu? – poprosił rozżalonym głosem. – Przygotuję ci mamer.

Nie odpowiedziała. Cisza przeciągała się, więc w końcu poszedł po książkę i przeczytał przepis na koktajl, a przez głowę przemykały mu niczym spłoszone ptaki wspomnienia o krótkim miesiącu miłości, gdy leżała w jego ramionach, gdy parzył go jedwab jej halki.

– Dzięki – powiedziała i rozłączyła się.

Zdarzały się też krwawe epizodziki. Czasem udawała, że nie poznaje dzieci.

– Co ten bachor robi w łazience? Szłam wziąć prysznic i jakiś dzieciak siedzi na nocniku! Co to w ogóle za smarkula? – Telewizor trząsł się od śmiechów.

– To Bunny – odpowiadał Quoyle. – Nasza córeczka Bunny.

Zmuszał się do uśmiechu, żeby pokazać jej, iż domyśla się, że żartuje. Lubił się pośmiać. Lubił.

– Mój Boże, zupełnie jej nie poznałam. Bunny, czy to naprawdę ty? – ryknęła w kierunku łazienki.

– Tak. – Wojowniczy głos.

– Jest jeszcze jedna, co nie? No dobra, wypadam stąd. Nie szukaj mnie aż do poniedziałku albo do kiedykolwiek.

Było mu przykro, że kocha ją tak rozpaczliwie, ale kochał.

– Słuchaj, to nic nie da – mówiła. – Znajdź sobie dziewczynę, wokół jest pełno kobiet.

– Chcę tylko ciebie – płakał. Żałośnie. Błagalnie. Liżąc mankiet.

– Jedyne, co nam się uda, to rozwód – oznajmiła Petal.

Ciągnął ją pod siebie. Przewracała go.

– Nie – jęknął. – Tylko nie rozwód.

– To twój pogrzeb – wrzasnęła. Srebrzyste źrenice w niedzielnym świetle. Zielony jak bluszcz materiał płaszczyka.

Pewnej nocy rozwiązywał w łóżku krzyżówkę, usłyszał, jak wchodzi, usłyszał rynsztokowe głosy. Otworzyły się i zamknęły drzwi lodówki, stuknęło szkło butelki z wódką, dźwięk z telewizora, a po chwili pisk, pisk, pisk składanego łóżka w salonie i ryk obcego. Zbroja obojętności, w której chronił to małżeństwo, była krucha. Słyszał, jak za tamtym zamykały się drzwi, słyszał odjeżdżający samochód, ale nie wstał i dalej leżał na plecach, gazeta szeleściła przy każdym jego oddechu, łzy spływały mu z oczu. Jak to możliwe, że coś, co robili w innym pokoju zupełnie inni ludzie boli tak okrutnie? Człowiek Umiera, Gdy Pęka Mu Serce. Opuścił dłoń do puszki z fistaszkami, stojącej na podłodze przy łóżku.

Rano piorunowała go wzrokiem, ale nic nie powiedział, kręcił się niezdarnie po kuchni z dzbankiem soku. Usiadł przy stole, kubek drżał mu w dłoni. W kącikach ust miał białą sól z orzeszków. Krzesło, na którym siedział, skrzypiało. Czuł zapach jej mokrych włosów. Znów zalał się łzami. Tarza się z rozpaczy, pomyślała. Co za oczy!

– Och, dorośnij, na rany Chrystusa – powiedziała. Zostawiła kubek z kawą na stole. Trzasnęły drzwi.

Quoyle uważał, że cierpi się w milczeniu, nie miał pojęcia, że to prowokuje.

Starał się uśmierzyć uczucia, dobrze zachowywać. Sprawdzian miłości. Im bardziej dojmujący ból, tym większa miłość. Jeśli przetrwa to teraz, jeśli to zniesie, wszystko skończy się dobrze. Na pewno skończy się dobrze.

Ale okoliczności zamknęły go jak sześć ścian metalowej skrzyni.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: