Chudszy. Wydanie 2 - Stephen King - ebook

Chudszy. Wydanie 2 ebook

Stephen King

4,0

Opis

Billy Halleck nie ma specjalnych powodów do narzekania. Jako wzięty adwokat z każdą sprawą zarabia coraz więcej. Sprawdza się jako mąż i ojciec. Ma wygodny dom i kochającą rodzinę. Jedyne, co go naprawdę trapi, to poważna nadwaga grożąca zawałem serca. Pewnego dnia, wracając z wystawnej kolacji, potrąca samochodem i zabija starą Cygankę. Sprawia trafia na wokandę. Uniewinniający wyrok nie satysfakcjonuje ojca ofiary, który rzuca na niego klątwę. Od tej chwili Billy chudnie w zastraszającym tempie. Procesu utraty wagi nie da się zatrzymać. Równie okropny los spotyka sędziego i szefa policji. To dzięki nim Billy uniknął odpowiedzialności...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 414

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (9 ocen)
3
3
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Master89wt

Całkiem niezła

Z pewnością nie będzie to moja ulubiona ksiazka Kinga. Zakończenie było niezle, ale całość mnie nie porwała.
00
Jeny_co_tu_czytac

Całkiem niezła

Średniak jak na Kinga. pisał lepsze ale i gorsze też. Raczej nie wrócę do niej.
00
ripli22

Nie oderwiesz się od lektury

Jaka to byla straszna książka. Straszącą niesamowicie. Za swoje błędy trzrba zapłacić, bohater książki przekonał się o tym najlepiej.
00
polimorfoza

Nie oderwiesz się od lektury

Brak szczęśliwego zakończenia jak najbardziej na +
02

Popularność



Kolekcje



Okładka

O książce

Strona tytułowa

O autorze

Tego autora

Strona redakcyjna

Rozdział 1. 111

Rozdział 2. 110

Rozdział 3. Mohonk

Rozdział 4. 102

Rozdział 5. 100

Rozdział 6. 98

Rozdział 7. Sen o ptaku

Rozdział 8. Spodnie Billy’ego

Rozdział 9. 85

Rozdział 10. 80

Rozdział 11. Szale sprawiedliwości

Rozdział 12. Duncan Hopley

Rozdział 13. 77

Rozdział 14. 70

Rozdział 15. Dwie rozmowy telefoniczne

Rozdział 16. List Billy’ego

Rozdział 17. 62

Rozdział 18. Poszukiwania

Rozdział 19. W obozie Cyganów

Rozdział 20. 53

Rozdział 21. Ginelli

Rozdział 22. Opowieść Ginellego

Rozdział 23. Transkrypcja

Rozdział 24. Purpurfargade ansiktet

Rozdział 25. 55

Rozdział 26. 57

Rozdział 27. Cygański placek

Przypisy

O książce

GROZA POŁĄCZONA Z WISIELCZYM HUMOREM

MROŻĄCA KREW W ŻYŁACH OPOWIEŚĆ O CZŁOWIEKU,KTÓRY PADA OFIARĄ CYGAŃSKIEJ KLĄTWY

Billy Halleck jest ucieleśnieniem amerykańskiego snu. Przykładny mąż, kochający ojciec, wzięty adwokat. Gdyby nie poważna nadwaga zagrażająca jego zdrowiu, należałby do tych nielicznych szczęśliwców, którzy nie mają żadnych problemów. Wszystko się zmienia, kiedy wracając samochodem z przyjęcia, potrąca Cygankę. Mimo że kobieta umarła, wyrok sądu jest uniewinniający. Czyżby przebiegłemu prawnikowi znowu się udało? Nie tym razem. Stary Cygan, oburzony orzeczeniem sądu, patrząc na Billy’ego, szepcze tylko jedno słowo:

CHUDSZY

I wtedy się zaczyna.

Na podstawie powieści powstał film pt. „Przeklęty” w reżyserii Toma Hollanda

STEPHEN KING

Wybitny pisarz amerykański, nazywany Królem Horroru, został w 2003 r. uhonorowany prestiżową nagrodą literacką National Book. Światową sławę przyniosła mu wydana w 1973 r. powieść Carrie. Kolejne utwory – powieści, zbiory opowiadań i komiksy – opublikowano w setkach milionów egzemplarzy i przełożono na kilkadziesiąt języków. Są wśród nich tak znane książki, jak: Lśnienie, Sklepik z marzeniami, Bastion, Zielona Mila, Desperacja, Komórka, Uciekinier, Pod kopułą, Czarna bezgwiezdna noc, To, Cujo, Pan Mercedes, Znalezione nie kradzione i ośmiotomowy cykl fantasy Mroczna Wieża.

Proza Kinga należy do najczęściej ekranizowanych, a wśród reżyserów, którzy podejmowali się tego zadania, znaleźli się Brian de Palma, Stanley Kubrick czy David Cronenberg.

Pod pseudonimem Richard Bachman King opublikował siedem powieści.

Na podstawie Pana Mercedesa – odznaczonego Edgar Allan Poe Award dla najlepszego kryminału 2014 r. – powstaje miniserial w reżyserii Jacka Bendera (twórcy Lost).

www.stephenking.comwww.stephenking.pl

Tego autora w Wydawnictwie Albatros

ROSE MADDERDOLORES CLAIBORNEGRA GERALDADESPERACJAREGULATORZYSKLEPIK Z MARZENIAMIBEZSENNOŚĆZIELONA MILAMARZENIA I KOSZMARYKOMÓRKACZWARTA PO PÓŁNOCYCHUDSZYTOBASTIONOCZY SMOKAPO ZACHODZIE SŁOŃCACZTERY PORY ROKUUCIEKINIERCZARNA BEZGWIEZDNA NOCCUJOPODPALACZKAROK WILKOŁAKAMROCZNA POŁOWAWOREK KOŚCIDZIEWCZYNA, KTÓRA KOCHAŁA TOMA GORDONANOCNA ZMIANAŁOWCA SNÓWOSTATNI BASTION BARTA DAWESABLAZEPAN MERCEDESZNALEZIONE NIE KRADZIONEMROCZNA WIEŻAROLAND(oraz SIOSTRZYCZKI Z ELURII)POWOŁANIE TRÓJKIZIEMIE JAŁOWECZARNOKSIĘŻNIK I KRYSZTAŁWIATR PRZEZ DZIURKĘ OD KLUCZAWILKI Z CALLAPIEŚŃ SUSANNAHMROCZNA WIEŻAPowieści graficzne MROCZNA WIEŻANARODZINY REWOLWEROWCADŁUGA DROGA DO DOMUZDRADAUPADEK GILEADBITWA O JERICHO HILLPOCZĄTEK PODRÓŻYWkrótceSIOSTRZYCZKI Z ELURIIBITWA O TULLWyłącznie jako audiobook i e-bookStephen King, Joe HillW WYSOKIEJ TRAWIEStephen King, Stewart O’NanTWARZ W TŁUMIE

Tytuł oryginału:THINNER

Copyright © Richard Bachman 1984All rights reserved

Quotation from Mr. BojanglesCopyright © Cotillion Music Inc. - Daniel Music 1966All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2014

Polish translation copyright © Robert Lipski 2008

Redakcja: Lucyna Lewandowska

Ilustracja na okładce: Dariusz Kocurek

Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.

ISBN 978-83-7985-231-4

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ S.C.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, 88em.eu

Rozdział 1111

— Chudszy — szepnął stary Cygan z gnijącym nosem, patrząc na Williama Hallecka, który razem ze swoją żoną Heidi opuszczał gmach sądu. Tylko to jedno słowo, przesłane wraz z ciepłym, przesyconym duszącą słodyczą oddechem. Zanim Halleck zdążył się odsunąć, Cygan wyciągnął rękę i zgiętym palcem dotknął jego policzka. Jednocześnie rozchylił usta jak brzegi rany, ukazując parę poczerniałych pieńków zębów oraz czarnozielone dziąsła. Pomiędzy nimi przesuwał się język, który po chwili dotknął jego uśmiechniętych gorzko ust. — Chudszy.

Wspomnienie to powróciło do Billy’ego Hallecka bardzo wyraźnie, kiedy o siódmej rano stanął na wadze z ręcznikiem przewiązanym wokół bioder. Z dołu dochodził zapach bekonu i jajek. Zawsze musiał się pochylać, aby odczytać wskazania wagi. Teraz jednak musiał pochylić się jeszcze bardziej. Był potężnym mężczyzną, zbyt potężnym, jak mawiał doktor Houston.

„Pamiętaj, Billy — powiedział mu przy okazji ostatnich badań — mężczyzna taki jak ty wkracza do krainy zawału w wieku trzydziestu ośmiu lat. Powinieneś trochę schudnąć”.

Ale tym razem wieści były pomyślne. Zrzucił kilogram — ze 112 do 111.

Kiedy ostatnio odważył się stanąć na wadze i spojrzeć na podziałkę, wskazówka zatrzymała się na 123 kilogramach, jednak wtedy był w spodniach i miał w kieszeniach trochę drobnych, nie wspominając już o kluczach i szwajcarskim scyzoryku. A poza tym ta waga w łazience na górze nie była zbyt dokładna, zawsze wskazywała za dużo. Był o tym święcie przekonany.

Z okresu dzieciństwa w Nowym Jorku zapamiętał, co mówiono o Cyganach — że mają dar przepowiadania przyszłości. Może to prawda? Próbował się roześmiać, ale nie bardzo mu się to udało. Jeszcze za wcześnie na żarty z Cyganów. Na pewno wraz z upływem czasu wszystko się wyjaśni. Teraz jednak na myśl o Cyganach czuł dziwne ssanie w żołądku i w głębi serca miał nadzieję, że już nigdy nie spotka żadnego z nich. Od tej pory będzie unikał jak ognia chiromantów i plansz Ouija umożliwiających porozumiewanie się z duchami. Jeżeli to prawda.

— Billy! — zawołała z dołu Heidi.

— Idę!

Ubierając się, zauważył z niesmakiem, że pomimo spadku wagi spodnie nadal są za ciasne. Miał teraz w pasie 107 centymetrów. Rzucił palenie dokładnie minutę po północy, kiedy zaczął się Nowy Rok, ale zapłacił za to wysoką cenę. Zbyt wysoką. Zszedł na dół niekompletnie ubrany, z rozpiętym kołnierzykiem i krawatem zarzuconym wokół szyi. Linda, jego czternastoletnia córka, wyszła właśnie z pokoju, zamiatając spódnicą i wymachując końskim ogonem, który tego ranka przewiązała atłasową wstążką. Pod pachą trzymała książki. W drugiej ręce miała dwa puszyste pompony cheerleaderek — znak przynależności do drużyny — i wywijała nimi od niechcenia.

— Cześć, tato!

— Miłego dnia, Lin.

Usiadł przy stole i wziął do ręki „The Wall Street Journal”.

— Dzień dobry, mój drogi — powiedziała Heidi.

Położył gazetę obok obrotowej tacy i uśmiechnął się do niej.

Postawiła przed nim śniadanie — dymiącą górę jajecznicy, angielskie maślane bułeczki z rodzynkami i pięć plasterków kruchego wiejskiego bekonu. Usiadła naprzeciw niego w kąciku śniadaniowym i zapaliła vantage’a. Styczeń i luty przeżyli w napięciu — było za wiele „dyskusji”, które wprawdzie zapobiegały gwałtownym kłótniom, ale zamieniały ich noce w samotną udrękę. W końcu jednak odnaleźli spokój: ona przestała narzekać na jego nadwagę, a on nie wymawiał jej, że za dużo pali. Dzięki tej ugodzie wiosna minęła całkiem znośnie. Poza tym sprzyjały im okoliczności: Billy dostał awans i przystąpił do spółki Greely, Penschley i Kinder, matka Heidi wreszcie spełniła swoją groźbę i powróciła do Wirginii, a Lindę przyjęto do drużyny cheerleaderek, co okazało się błogosławieństwem dla Billy’ego, bliskiego załamania nerwowego z powodu jej ciągłych histerii.

Wszystko układało się wspaniale.

I wtedy w mieście pojawili się Cyganie.

Chudszy — powiedział stary Cygan. Co, u diabła, działo się z jego nosem? Syfilis? Rak? A może coś jeszcze bardziej złowrogiego, na przykład trąd? Dlaczego nie przestaniesz o tym myśleć? Dlaczego to ci wciąż nie daje spokoju?

— Nie możesz przestać o tym myśleć, prawda? — odezwała się Heidi tak nagle, że Billy omal nie zerwał się z krzesła. — To nie była twoja wina. Tak orzekł sędzia.

— Nie myślałem o tym.

— No to o czym?

— O „Journalu” — odparł. — Piszą, że w tym kwartale znów odnotowano spadek liczby przedsiębiorstw budowlanych.

Nie jego wina. Przecież tak orzekł sędzia, prawda? Sędzia Rossington. Dla przyjaciół Cary.

Dla przyjaciół takich jak ja, myśli Billy. Rozegrałem z Carym Rossingtonem sporo partyjek golfa. Dobrze o tym wiesz, Heidi. Na naszym sylwestrowym przyjęciu przed dwoma laty, kiedy zacząłem myśleć o rzuceniu palenia, ale nie mogłem się na to zdobyć, kto złapał cię za twoje śliczne cycki podczas tradycyjnych noworocznych pocałunków? Jak sądzisz, kto? Wielkie nieba, nie pamiętasz? To był stary, dobry Cary Rossington we własnej osobie!

Tak. Poczciwy Cary Rossington, przed którym Billy Halleck wygrał ponad tuzin spraw municypalnych. Dobry, stary Cary Rossington, z którym grywał czasem w pokera w klubie i który nie wycofał się, kiedy jego dobry kumpel od golfa i kart, Billy Halleck (czasami klepał go po plecach i wołał: „Jak się masz, stary byku!”) stanął przed nim w sądzie nie po to, aby rozstrzygnąć jakąś sporną sprawę, ale pod zarzutem przejechania człowieka.

A skoro Cary Rossington się nie wycofał, to jak sądzicie, kto mógłby się z nim zmierzyć? Kto w całym Fairview mógł mu się sprzeciwić? Nikt. Otóż to, nikt. No bo kim w gruncie rzeczy byli ci ludzie? Zwyczajną bandą brudnych Cyganów. Dobrze, że tak szybko wyjechali z miasta w dalszą drogę w swoich starych zdezelowanych półciężarówkach z naklejkami NRA na tylnych zderzakach. Im prędzej, tym lepiej…

Chudszy…

— Pieprzysz. — Heidi zaciągnęła się papierosem. — Za dobrze cię znam. Ten artykuł w ogóle cię nie interesuje.

Podejrzewał, że żona nie da się oszukać. Była zbyt blada i wyglądała na swój wiek (miała trzydzieści pięć lat), co nieczęsto się zdarzało. Pobrali się bardzo, bardzo młodo i Billy wciąż jeszcze pamiętał komiwojażera, który przyszedł do ich domu, oferując nowy model odkurzacza, dokładnie dzień po ich trzeciej rocznicy ślubu. Kiedy dwudziestodwuletnia Heidi Halleck otworzyła mu drzwi, mężczyzna zapytał: „Czy twoja mama jest w domu, kochanie?”.

— Mimo to apetyt mi dopisuje — stwierdził.

Była to szczera prawda. Strach czy nie strach, błyskawicznie opróżnił talerz z jajecznicą, po bekonie też nie było już śladu. Wypił pół szklanki soku pomarańczowego i uśmiechnął się szeroko do żony — jak dawny, stary Billy Halleck. Próbowała odpowiedzieć mu tym samym, ale nie bardzo jej to wyszło. Wyobraził sobie, że ma na szyi plakietkę z napisem: „Mój uśmiech jest chwilowo zawieszony”.

Sięgnął przez stół i ujął ją za rękę.

— Heidi, już wszystko w porządku. A nawet jeżeli nie, to i tak mamy to już za sobą.

— Tak, wiem.

— Czy Linda…

— Nie. Już nie. Mówi, że przyjaciółki bardzo jej pomogły.

Po tym zdarzeniu ich córka przeżywała trudny okres. Wracała ze szkoły do domu zapłakana albo bliska histerii. Przestała jeść i bardzo pobladła. Billy, nie chcąc zareagować zbyt ostro, udał się na spotkanie z jej ulubioną nauczycielką i zarazem wicedyrektorką, panną Nearing, prowadzącą zajęcia z wychowania fizycznego i treningi cheerleaderek. Dowiedział się, że była szykanowana w tak brutalny i niewybredny sposób, jak to tylko potrafią bezmyślne nastolatki. Z uwagi na okoliczności było to bardzo niesmaczne, ale czegóż można się spodziewać po grupie małolatów, którym głupie dowcipy wydawały się szczytem inteligencji i polotu?

Zabrał Lindę na długi spacer. Po obu stronach Lantern Drive stały eleganckie, oddalone od ulicy domy, warte od siedemdziesięciu pięciu tysięcy dolarów do dwustu (sauna i basen wewnątrz domu), a na jej końcu znajdował się ekskluzywny klub „Country”.

Linda miała na sobie stare madrasowe szorty, rozdarte wzdłuż jednego ze szwów. Jej nogi były niezwykle długie i zgrabne, a przez rozdarcie w szortach widać było skrawek żółtych bawełnianych majteczek. Billy poczuł smutek i lęk. Jego mała córeczka dorastała. Przypuszczał, że celowo włożyła te za małe i okropnie znoszone szorty — kojarzyły jej się z beztroskim dzieciństwem, kiedy tata nie zasiadał na ławie oskarżonych podczas wytoczonego przeciwko niemu procesu (niezależnie od tego, jak bardzo pozorowany był to proces, ponieważ sędzią był stary kumpel ojca od gry w golfa i pokerowego stolika, Cary Rossington, który łapał jej matkę za cycki), a dzieciaki nie tłoczyły się wokół niej podczas przerwy w meczu piłkarskim czy w czasie lunchu i nie pytały, ile punktów zebrał jej tata za przejechanie tej staruszki.

— Chyba rozumiesz, że to był wypadek, Lindo.

Kiwa głową, nie patrząc na niego.

— Tak, tato.

— Ta kobieta wyszła spomiędzy dwóch samochodów, nie oglądając się na boki. Nie miałem dość czasu, aby zahamować. Nie było szans.

— Tatusiu, nie chcę tego słuchać.

— Wiem, że nie chcesz. A ja nie chcę o tym mówić, ale zamęczają cię w szkole.

Patrzy na niego bojaźliwie.

— Tatusiu, ty chyba nie…

— Pytasz, czy poszedłem do twojej szkoły? Tak. Poszedłem. Wczoraj po południu. Po piętnastej trzydzieści, kiedy nie było już dzieciaków. W każdym razie nie widziałem żadnego. Nikt się o tym nie dowie.

Uspokaja się trochę.

— Słyszałem, że niektórzy zachowywali się wobec ciebie dość nieprzyjemnie. Przykro mi z tego powodu.

— Nie było tak źle — odpowiada, biorąc go za rękę.

Ale jej twarz poznaczona młodzieńczym trądzikiem zdradza, że wyglądało to zupełnie inaczej. Aresztowanie któregoś z rodziców niełatwo jest zatuszować, nawet Judy Blume (choć kiedyś pewnie jej się to uda).

— Słyszałem, że dobrze sobie radziłaś — mówi Billy. — Nie zrobiłaś z tego wielkiej afery i nie dałaś po sobie poznać, jak bardzo cię krzywdzą.

— Tak, tato — mówi ponuro.

— Panna Nearing powiedziała, że była z ciebie naprawdę dumna — dodaje Billy.

Drobne kłamstwo. Nauczycielka nie użyła dokładnie tych słów, ale rzeczywiście mówiła o Lindzie w samych superlatywach. To wiele znaczy dla Billa Hallecka, prawie tyle samo, co dla jego córki. Jej oczy rozjaśniają się i po raz pierwszy spogląda na ojca.

— Tak powiedziała?

— Tak powiedziała — potwierdza Billy. Kłamstwo łatwo przechodzi mu przez gardło i brzmi przekonująco. Dlaczego nie? Jeszcze nie tak dawno kłamał jak najęty.

Linda ściska jego dłoń i uśmiecha się do niego z wdzięcznością.

— Już niedługo dadzą ci spokój, Lin. Znajdą sobie inny obiekt. Jakaś dziewczyna zajdzie w ciążę, któryś z nauczycieli załamie się nerwowo albo jakiś chłopak wpadnie na handlu trawą czy kokainą. A o tobie zapomną. Wiesz, o co mi chodzi?

Zarzuca mu ramiona na szyję i obejmuje z całych sił. Jest jeszcze bardzo dziecinna, a trochę kłamstwa nikomu nie zaszkodzi.

— Kocham cię, tato — mówi.

— Ja też cię kocham, Lin.

Obejmuje ją i nagle ktoś włącza olbrzymi wzmacniacz stereo w samym środku jego mózgu i znowu słyszy tamten potworny podwójny łoskot. Pierwszy, gdy przedni zderzak jego oldsa uderza starą Cygankę w jasnoczerwonej chustce na głowie, drugi, gdy przednie koła samochodu przetaczają się po jej ciele. Heidi krzyczy, jej dłoń zsuwa się z ud Billy’ego.

Billy mocniej obejmuje swoją córkę, czując, że dziewczynka drży na całym ciele.

— Chcesz jeszcze trochę jajecznicy? — spytała Heidi, przerywając jego rozmyślania.

— Nie, dziękuję — odparł, spoglądając na swój czysty talerz z poczuciem winy. Niezależnie od tego, jak kiepsko miały się sprawy, jeszcze nigdy się nie zdarzyło, żeby cierpiał na bezsenność albo brak apetytu.

— Jesteś pewien, że…

— Nic mi nie jest. — Uśmiechnął się. — Ani mnie, ani tobie. I Lindzie też nie. Jak powiadają w mydlanych operach, koszmar się skończył. Czy możemy już wrócić do naszego codziennego życia?

— To wspaniały pomysł. — Tym razem również się uśmiechnęła i znowu zaczęła wyglądać jak niespełna trzydziestoletnia, tryskająca radością kobieta. — Chcesz resztę bekonu? Zostały dwa plasterki.

— Nie — odparł, zastanawiając się, jakim cudem jego spodnie trzymały się na miękkiej talii (jakiej talii? ha! ha! — odezwał się w jego myślach mały, nieznośny Don Rickles — miałeś talię w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym ósmym, ty zakuta pało!), i przypomniał sobie, jak mocno musiał wciągać brzuch, aby zapiąć pasek. Potem pomyślał o spadku wagi i powiedział: — Zjem jeden. Straciłem kilogram.

Heidi już wcześniej podeszła do kuchenki mimo jego odmowy. Zna mnie tak dobrze, że czasami mnie to przeraża, pomyślał. Obejrzała się.

— Więc nadal to rozpamiętujesz.

— Nieprawda — odparł rozdrażniony. — Czy człowiek nie może w spokoju stracić kilograma? Mówisz o mnie, jakbym był… chudszy… i trochę mniej muskularny.

Cholera, znowu przyłapała go na rozmyślaniu o starym Cyganie. Ten wyżarty nos i to przerażające uczucie, gdy staruch przesuwał dłonią po jego policzku — na chwilę przed tym, zanim Billy odskoczył w bok jak od wielkiego włochatego pająka albo kłębowiska robactwa pod przegniłym pniem drzewa.

Heidi przyniosła mu plasterek bekonu i pocałowała go w skroń.

— Przepraszam. Dalej zrzucaj wagę. A jeżeli ci się nie uda, pamiętaj o słowach pana Rogersa… „Lubię cię takim, jaki jesteś”.

Spojrzał na gazetę leżącą obok tacy, ale było to zbyt przygnębiające. Wstał, wyszedł na zewnątrz i znalazł na kwietniku egzemplarz „New York Timesa”. Rozwożący prasę chłopak zawsze go tam rzucał i nigdy nie przywoził regularnie gazet, zwłaszcza pod koniec tygodnia, nigdy też nie pamiętał nazwisk ludzi, którym je dostarczał. Billy niejednokrotnie zastanawiał się, czy to możliwe, żeby dwunastolatek miał alzheimera.

Zabrał gazetę do domu, otworzył ją na stronie z wiadomościami sportowymi i zabrał się do bekonu. Czytał właśnie nowinki ze świata boksu, gdy Heidi przyniosła mu kolejną porcję maślanych angielskich bułeczek. Zjadł je wszystkie, nawet nie wiedząc, że to robi.

Rozdział 2110

Sprawa wlokła się od ponad trzech lat i Billy Halleck spodziewał się, że pociągnie się jeszcze przez kilka następnych zim, ale nieoczekiwanie zakończyła się podpisaniem ugody pomiędzy stronami i ustaleniem wysokości odszkodowania — proponowana suma była oszałamiająca. Podczas przerwy w rozprawie doszło do porozumienia i Billy natychmiast polecił powodowi — fabrykantowi farb z Schenectady — oraz swojemu klientowi, aby podpisali formularz porozumienia w pokoju sędziowskim. Adwokat powoda przyglądał się z konsternacją i niedowierzaniem, jak jego klient, przewodniczący spółki „Szczęśliwa Farba”, podpisuje kopie formularza; kiedy notariusz potwierdzał swoim podpisem prawdziwość każdej z kopii i pochylał głowę, jego łysa czaszka połyskiwała lekko. Billy siedział spokojnie ze złożonymi dłońmi i czuł się, jakby wygrał los na nowojorskiej loterii. Do lunchu było już po wszystkim.

Aby to uczcić, Billy poszedł wraz ze swoim klientem do O’Lunneya, zamówił szklaneczkę chivas dla klienta i martini dla siebie, a potem zadzwonił do Heidi.

— Mohonk — powiedział, kiedy podniosła słuchawkę.

Był to znajdujący się w pobliżu Nowego Jorku kurort, w którym spędzili miesiąc miodowy — prezent od rodziców Heidi — dawno, dawno temu. Oboje pokochali to miejsce i od tamtej pory dwukrotnie spędzali tam wakacje.

— Co?

— Mohonk — powtórzył. — Jeśli nie chcesz jechać, poproszę Jillian z biura.

— Co to, to nie! O co chodzi, Billy?

— Chcesz jechać czy nie?

— Oczywiście, że chcę. Na ten weekend?

— Jutro, jeżeli zdołasz namówić panią Bean, aby zajęła się Lindą, upewnisz się, że wszystko w domu jest zrobione i że nasza córka nie będzie oglądać w telewizji żadnych gorszących filmów. I jeżeli…

— A twoja sprawa, Billy? — przerwała mu Heidi. — Opary farby, załamanie nerwowe, epizod psychotyczny i…

— Canley chce iść na ugodę. Prawdę mówiąc, jest już po sprawie. Po czterech latach bzdurnych obrad i długich prawniczych wywodów prowadzących donikąd twój mąż zdołał wreszcie zakończyć ten proces. Sprawa Canleya została załatwiona czysto, rozstrzygająco i raz na zawsze. Nie masz pojęcia, jak się cieszę.

— Boże, to cudownie! — pisnęła tak głośno, że w słuchawce przeraźliwie zaskrzeczało.

Uśmiechając się, odsunął ją od ucha.

— Ile dostał twój klient?

Kiedy podał jej sumę, musiał odsunąć słuchawkę od ucha na co najmniej pięć sekund.

— Jak sądzisz, czy Linda wytrzyma pięć dni bez nas? — zapytał.

— Jeżeli mogła wytrzymać wczoraj do pierwszej w nocy, oglądając HBO, przez cały czas gadając z Georgią Deever o chłopakach i objadając się czekoladkami… Chyba żartujesz! Jak sądzisz, Billy, czy będzie bardzo zimno? Chcesz, żebym zapakowała twój zielony wełniany sweter? Wolisz ciepłą parkę czy kurtkę z denimu? A może obie?

Powiedział, żeby sama zdecydowała, i wrócił do klienta, który zdołał się już uporać z połową zawartości szklaneczki chivas i miał wyraźną ochotę na opowiadanie głupawych dowcipów. Sprawiał wrażenie lekko oszołomionego. Billy pił swoje martini i jednym uchem słuchał serii standardowych dowcipów, ale myślami był gdzie indziej. Ta sprawa mogła mieć daleko idące konsekwencje — ale było jeszcze za wcześnie, by przewidzieć, w jaki sposób zmieni to bieg jego kariery. Może być całkiem nieźle, jeśli wielkie firmy zmienią swój stosunek do klientów. A to mogło oznaczać, że…

Pierwsze uderzenie rzuca ich do przodu i przez chwilę Heidi mocniej ściska Billy’ego, który prawie nie zdaje sobie sprawy z bólu przeszywającego mu krocze. Uderzenie jest bardzo silne. Krew starej Cyganki tryska w górę, trzy krople wielkości dziesięciocentówek rozpryskują się na szybie wozu jak czerwony deszcz. Wszystko dzieje się tak szybko, że nie ma nawet czasu na krzyk. Świadomość tego, co się stało, nadejdzie dopiero za chwilę, w momencie powtórnego uderzenia, a potem…

Przełknął resztę martini jednym łykiem i łzy nabiegły mu do oczu.

— Nic panu nie jest? — spytał zaniepokojony David Duganfield.

— Nie, wszystko w porządku — odparł Billy i wyciągnął do niego rękę ponad stołem. — Gratulacje, Davidzie. — Nie będzie myślał o wypadku, nie będzie myślał o Cyganie z gnijącym nosem. Był uczciwym facetem, a potwierdzał to mocny uścisk dłoni klienta i jego zmęczony uśmiech.

— Dziękuję ci — powiedział Duganfield. — Bardzo dziękuję.

Nieoczekiwanie pochylił się nad stołem i niezdarnie objął Billy’ego, który odwzajemnił uścisk. Ale gdy ramiona Davida Duganfielda otoczyły jego szyję, a jedna z dłoni prześlizgnęła się po policzku, znów przypomniał mu się dziwny gest starego Cygana i poczuł na plecach lodowate ciarki.

◆ ◆ ◆

W drodze do domu próbował myśleć o Davidzie Duganfieldzie, jednak zanim jeszcze znalazł się na moście Triborough, znów powrócił do rozmyślań o Ginellim.

On i Duganfield spędzili większość popołudnia u O’Lunneya, ale początkowo Billy chciał zabrać swojego klienta do Trzech Braci — restauracji, której nieformalnym współwłaścicielem był Richard Ginelli. Minęło wiele lat od chwili, gdy Billy ostatni raz był u Braci. Z uwagi na złą reputację Ginellego nie byłoby to zbyt mądre posunięcie, jednak zawsze go korciło, żeby się tam wybrać. Bardzo mile wspominał posiłki i spędzane w tym lokalu chwile, choć Heidi nigdy nie żywiła szczególnej sympatii ani do tego miejsca, ani do Ginellego. Zawsze mówiła, że ten człowiek ją przeraża.

Przejechał przez wyjazd z Gun Hill Road, wjechał na New York Thruway i znów pomyślał o starym Cyganie.

Kiedy to się stało, natychmiast przyszedł ci do głowy Ginelli, prawda? Gdy wróciłeś do domu tamtego dnia i Heidi siedziała w kuchni, płacząc, pomyślałeś właśnie o nim. „Hej, Rich, zabiłem dziś staruszkę. Mogę wpaść do miasta, aby zamienić z tobą parę słów?”.

Ale tuż obok, w kuchni, była Heidi, a ona nie zrozumiałaby jego potrzeby porozmawiania z Ginellim. Dłoń Billy’ego zawisła nad telefonem, a potem odsunęła się od niego. Z zaskoczeniem uświadomił sobie, że chociaż jest dobrze sytuowanym prawnikiem z Connecticut, gdy spotykają go kłopoty, może myśleć o telefonie tylko do jednej osoby — nowojorskiego gangstera, znanego z bezwzględnego wykańczania konkurencji.

Ginelli był wysoki i niezbyt przystojny, ale miał klasę. Zawsze był bardzo uprzejmy i trudno byłoby go skojarzyć z handlem narkotykami, prostytucją i morderstwami, choć jego fizjonomia zdradzała związki z każdą z tych trzech gangsterskich profesji. Jednak owego strasznego wieczoru, kiedy szef policji z Fairview, Duncan Hopley, pozwolił Billy’emu odejść, chciał porozmawiać właśnie z nim.

— …czy siedzieć tu cały dzień?

— Słucham? — zapytał zaskoczony Billy. Nagle stwierdził, że znajduje się na jednej z rogatek w Rye, gdzie pobierano opłaty.

— Pytałem, czy pan płaci…

— Płacę — odparł Billy i dał mężczyźnie dolara.

Odebrał resztę i pojechał dalej. Był już prawie w Connecticut, tylko dziewiętnaście zjazdów dzieliło go od Heidi. Potem wyruszą do Mohonk. Myślenie o Duganfieldzie nie przyniosło mu ulgi. Wobec tego pomyśl o Mohonk. Może zapomniałbyś na chwilę o tej starej Cygance i starym Cyganie z gnijącym nosem, co ty na to?

Ale po chwili znów powrócił myślami do Ginellego.

Poznał go dzięki swojej firmie, która przed siedmioma laty otrzymała od Ginellego zlecenie — chodziło o jakieś sprawy jego korporacji.

Choć Billy był wówczas bardzo młodym prawnikiem, właśnie jemu przydzielono to zadanie. Żaden ze starszych kolegów nie chciał się tego podjąć.

Już wtedy Rich Ginelli miał złą opinię. Billy nigdy nie zapytał Kirka Penschleya, dlaczego nie odesłano go wtedy z kwitkiem — ale pewnie Kirk odpowiedziałby, żeby zajął się swoją robotą, a dyskusje o polityce firmy zostawił starszym. Podejrzewał, że gangster miał haka na kogoś z biura; był człowiekiem, który dużo wiedział.

Kiedy rozpoczął trzymiesięczną pracę dla Ginellego, przypuszczał, że będzie się bał człowieka, którego miał reprezentować. Stało się jednak inaczej — poczuł do niego szczerą sympatię. Ginelli był obdarzony dziwną charyzmą i sporym poczuciem humoru. Co więcej, traktował swojego młodego pełnomocnika z szacunkiem.

Billy zwolnił, aby uiścić opłatę wjazdową do Norwalk, po czym znów włączył się do ulicznego ruchu. Pochłonięty swoimi myślami, otworzył schowek na rękawiczki. Pod mapami, notesem i kartą wozu leżały dwie paczki twinkies. Otworzył jedną i zaczął łapczywie jeść, rozsiewając wokół okruszki.

Jego praca dla Ginellego została zakończona na długo przed tym, zanim oskarżono tego człowieka o serię gangsterskich egzekucji podczas kolejnej fali wojen narkotykowych. Oskarżenie nadeszło z Sądu Najwyższego jesienią 1980 roku, jednak już wiosną roku 1981 zostało wycofane — przede wszystkim z powodu sięgającej 50 procent śmiertelności wśród świadków. Jeden z nich wyleciał w powietrze razem z własnym samochodem i dwoma policjantami, których przydzielono mu do ochrony. Inny został ugodzony w gardło złamanym prętem parasola, kiedy na Grand Central Station siedział na fotelu pucybuta. Dwaj kolejni świadkowie uznali — co nie powinno być dla nikogo zaskoczeniem — że w gruncie rzeczy wcale nie są pewni, iż to Richie „Młot” Ginelli był człowiekiem, którego udało się im podsłuchać i który wydał rozkaz zabicia brooklyńskiego barona narkotykowego Richovsky’ego.

Westport. Southport. Prawie w domu. Znowu się przechylił i zaczął grzebać w schowku na rękawiczki. Znalazł do połowy opróżnioną paczkę orzeszków ziemnych. Były trochę zleżałe, ale zjadliwe. Zaczął je przeżuwać, nie poświęcając ich jedzeniu więcej uwagi niż przed chwilą twinksom.

On i Ginelli wysyłali do siebie kartki świąteczne i często spotykali się na obiedzie — zwykle w Trzech Braciach. Ostatnio przestali się widywać ze względu na „prawne problemy” gangstera. Ginelli sam to zaproponował, ale Heidi, która nie darzyła go sympatią, też tego chciała.

— Lepiej będzie, jak przez jakiś czas nie będziemy się spotykać — powiedział Billy’emu.

— Dlaczego? — spytał Billy, tak jakby on i Heidi nie rozmawiali o tym poprzedniego wieczoru.

— Bo w oczach całego świata jestem zwyczajnym gangsterem — odparł Ginelli. — Młodzi prawnicy, którzy zadają się z kryminalistami, nie mogą zajść zbyt daleko, Williamie, a o to przede wszystkim chodzi.

— Czyżby?

Ginelli uśmiechnął się.

— No cóż… jest jeszcze parę innych rzeczy.

— Na przykład?

— Mam nadzieję, Williamie, że nigdy nie będziesz musiał tego wiedzieć. Ale wpadaj co jakiś czas do mojego lokalu na filiżankę espresso. Będziemy mogli sobie pogadać i trochę pożartować. Nie zapominaj o mnie. To właśnie chciałem ci powiedzieć.

Tak więc Billy wpadał od czasu do czasu do Trzech Braci (choć musiał przyznać, że ich spotkania stawały się coraz rzadsze) i kiedy został oskarżony o zabójstwo spowodowane nieostrożną jazdą, pierwszą osobą, która przyszła mu na myśl, był właśnie Ginelli.

Przecież stary, dobry Cary Rossington, na którego zawsze można liczyć, wziął to na siebie, więc dlaczego wciąż myślisz o Ginellim? Mohonk — to jest to, czym powinieneś się teraz zająć. A także David Duganfield — stanowiący dowód na to, że dobrzy faceci nie zawsze przegrywają. W dodatku zrzuciłeś jeszcze parę kilogramów.

Kiedy jednak skręcił na podjazd, uświadomił sobie, że myśli o tym, co powiedział mu kiedyś Ginelli: „Williamie, mam nadzieję, że nigdy nie będziesz musiał tego wiedzieć”.

O czym miałbym nie wiedzieć? — zastanawiał się przez chwilę, ale kiedy Heidi wybiegła przez frontowe drzwi i pocałowała go, zapomniał o Ginellim.

Rozdział 3Mohonk

To była ich trzecia noc w Mohonk i właśnie skończyli się kochać. Robili to już kilka razy w ciągu tych trzech dni. Billy leżał obok Heidi, czując jej ciepło i zapach perfum Anaïs Anaïs, zmieszany z wonią potu i seksu. Przez moment znowu widział starą Cygankę, zanim uderzył w nią olds, i słyszał brzęk rozpryskującej się butelki perriera, ale po chwili wizja zniknęła.

Przetoczył się na drugą stronę łóżka i objął mocno żonę.

Przytuliła go jedną ręką, a drugą przesunęła po jego udzie.

— Jeśli jeszcze raz dopuszczę do tego, że mózg zacznie mi uciekać z czaszki, to już niedługo nic mi z niego nie zostanie — powiedziała.

— To tylko bajki — odparł ze śmiechem Billy.

— Co? Że możesz sprawić, aby mózg wypłynął mi z czaszki?

— To, że na zawsze tracisz szare komórki. One odrastają.

— Tak, tak, na pewno…

Przylgnęła do niego mocniej. Jej dłoń powędrowała w górę jego ud, delikatnie dotknęła penisa, zaczęła bawić się kępką włosów łonowych (w zeszłym roku był nieprzyjemnie zdumiony, widząc pierwsze pasemka szarości w miejscu, które jego ojciec nazywał „kępką Adama”), a potem dotknęła jego brzucha.

Kiedy już zaczynał przysypiać, podparła się na łokciach i zawołała:

— Naprawdę straciłeś na wadze!

— Co?

— Billy, ty ciągle chudniesz!

Klepnął się po brzuchu, który czasami nazywał „Domem Budweisera”, i roześmiał się.

— Nie bardzo. Nadal wyglądam jak jedyny na świecie facet w siódmym miesiącu ciąży.

— Nadal jesteś wielkim facetem, ale nie tak, jak kiedyś. Mogę to stwierdzić z pełną odpowiedzialnością. Kiedy się ostatnio ważyłeś?

Sięgnął pamięcią wstecz. To było tego ranka, kiedy doszło do ugody z Canleyem. Ważył wtedy 111 kilogramów.

— Powiedziałem ci tamtego dnia, że straciłem kilogram, pamiętasz?

— No to rano znowu się zważysz — oświadczyła.

— W łazience nie ma wagi — odparł Billy.

— Żartujesz sobie!

— Ani trochę. Mohonk to cywilizowane miejsce.

— Znajdziemy jakąś.

Znów zaczął przysypiać.

— Oczywiście, jeżeli chcesz.

— Chcę.

Była dobrą żoną. Przez ostatnie pięć lat, odkąd zaczął przybierać na wadze, wciąż mówił, że przechodzi na dietę i zaczyna intensywnie ćwiczyć. Z dietą — nie da się ukryć — trochę oszukiwał. Jeden czy dwa hot dogi jako uzupełnienie jogurtu, czasami jeden czy dwa hamburgery w sobotnie popołudnie, kiedy Heidi była na jakiejś aukcji czy wyprzedaży. Parę razy pozwolił sobie nawet na gorące sandwicze, które oferowano w małym sklepiku przy szosie, półtora kilometra od domu. Mięso w tych sandwiczach było zwykle twarde jak podeszwa, mimo to nigdy nie potrafił ich sobie odmówić. Bardzo lubił piwo — ale najbardziej kochał jedzenie. Sola z Dower, którą podawano w jednej z najlepszych nowojorskich restauracji, była wyśmienita, ale jeżeli chciał obejrzeć mecz w telewizji, najlepiej do tego celu nadawała się torba doritos i coś do przepłukiwania gardła.

Programy ćwiczeń fizycznych bawiły go zwykle nie dłużej niż przez tydzień, potem zazwyczaj z nich rezygnował albo gimnastykował się w kratkę i w końcu w ogóle przestawał się tym interesować. W piwnicy w rogu stały sztangi i hantle, pokrywając się z wolna warstewką pajęczyny i rdzy. Zdawały się robić mu wyrzuty za każdym razem, kiedy schodził na dół. Starał się nie patrzeć w tamtą stronę.

Wciągał brzuch bardziej niż zwykle, a potem z dumą oznajmiał żonie, że stracił sześć kilogramów i obecnie waży już tylko 106. Heidi kiwała głową i mówiła, że zauważa różnicę, ale i tak wiedziała swoje, bo wciąż znajdowała w koszu na śmieci torby po zjedzonych doritos. A odkąd w Connecticut wprowadzono skup butelek i puszek, pustki w spiżarniach stały się jeszcze jednym dowodem winy i słabej woli Billy’ego, prawie tak samo rzucającym się w oczy jak nieużywany sprzęt gimnastyczny. Poza tym widziała go, gdy spał — a nawet gorzej — widziała go też, gdy się odlewał.

— Nie możesz wciągać brzucha, kiedy to robisz — stwierdziła kiedyś.

Próbował, ale okazało się to niemożliwe. Wiedziała, że stracił kilogram, najwyżej dwa. Możesz oszukiwać swoją żonę, jeśli w grę wchodzi jakaś inna kobieta — przynajmniej przez jakiś czas — ale nie wtedy, gdy chodzi o wagę. Kobieta, która w nocy dźwiga czasem na sobie twój ciężar, dobrze wie, ile ważysz. Jednak Heidi uśmiechała się i mówiła: „Oczywiście, wyglądasz teraz znacznie lepiej, kochanie”. Nie do końca w to wierzył, ale przestał jej wyrzucać nadmiar papierosów i próbował zachować szacunek dla samego siebie.

— Billy…

Przebudził się po raz drugi i spojrzał na nią przez ramię trochę rozbawiony, a trochę poirytowany.

— O co chodzi?

— Dobrze się czujesz?

— Wyśmienicie. A dlaczego pytasz?

— No cóż… czasami nagła utrata wagi to niepokojący sygnał.

— Czuję się świetnie. Ale jeśli nie dasz mi zasnąć, udowodnię ci to, ponownie wprawiając w ruch wszystkie twoje kosteczki.

— No to zrób to!

Kiedy jęknął, wybuchnęła śmiechem. Wkrótce potem oboje usnęli.

W jego śnie razem z Heidi wracali właśnie z „Shop’n Save”, ale tym razem Billy zdawał sobie sprawę, iż to tylko sen, i wiedział, co się stanie. Chciał jej powiedzieć, żeby przestała go dotykać, bo musi skupić całą uwagę na prowadzeniu wozu. Już niebawem stara Cyganka z tanimi plastikowymi spinkami we włosach wyskoczy spomiędzy dwóch stojących na poboczu wozów — żółtego subaru i ciemnozielonego firebirda — i nie będzie rozglądać się dokoła, nie zauważy ich oldsa. Chciał powiedzieć Heidi, że to jedyna szansa na cofnięcie tego wszystkiego, na zmianę biegu zdarzeń, naprawienie popełnionych błędów.

Ale nie mógł wydobyć z siebie ani jednego słowa. W jego wnętrzu znowu obudziła się rozkosz, gdy jej palce zaczęły przesuwać się po jego kroczu, z początku niepewnie i delikatnie, a potem coraz bardziej zuchwale. Jego penis zesztywniał — i Billy opuścił głowę, słysząc metaliczny dźwięk rozsuwanego rozporka, otwierającego się ząbek po ząbku. Przyjemność mieszała się z uczuciem przerażającej nieuchronności. W tej samej chwili zobaczył przed sobą żółte subaru zaparkowane za zielonym firebirdem z białym rajdowym pasem. Pomiędzy nimi dostrzegł błysk jaskrawego koloru, jaśniejszego i bardziej żywego niż barwy fluorescencyjnych farb, używanych w Detroit czy Toyota Village. Próbował krzyknąć: „Przestań, Heidi! To ona! Jeżeli nie przestaniesz, zabiję ją ponownie! Proszę, Boże, nie! Proszę, Chryste, nie!”.

Ale kolorowa postać wyszła już spomiędzy dwóch samochodów. Billy chciał zdjąć nogę z pedału gazu i nacisnąć hamulec, jednak jego stopa zdawała się przyrośnięta, przytrzymywana w miejscu jakąś potworną siłą. Magiczny Klej Nieuchronności, pomyślał w panice, usiłując przekręcić kierownicę, ale ona również nie ustępowała, jakby była zablokowana. Próbował przygotować się na zderzenie i wtedy głowa kolorowej postaci odwróciła się — to nie była stara kobieta, ale Cygan z gnijącym nosem, który teraz nie miał oczu. Zanim olds uderzył w niego i wciągnął go pod koła, Billy przez ułamek sekundy widział ziejące pustką oczodoły. Usta starego Cygana rozchyliły się w obscenicznym uśmiechu poniżej potwornej narośli, która kiedyś była nosem.

Zaraz potem usłyszał odgłos podwójnego uderzenia — łup! łup!

Jedna ręka uniesiona bezwładnie nad maską samochodu, mocno pomarszczona, na palcach metalowe pierścienie. Trzy krople krwi rozpryśnięte na szybie. Billy prawie nie zdawał sobie sprawy, że dłoń Heidi przez cały czas jest zaciśnięta na jego członku — w końcu doprowadziła go do orgazmu, który przerodził się w szok: przedziwną, upiorną mieszaninę rozkoszy i bólu.

Nagle usłyszał szept Cygana, głos dochodzący jakby spod niego, przenikający przez podłogę wozu, stłumiony, ale dostatecznie wyraźny, aby dało się zrozumieć słowo „chudszy”.

Obudził się gwałtownie i odwrócił do okna, z trudem powstrzymując się od krzyku. Nad Catskills unosił się jasny sierp księżyca i Billy przez chwilę miał wrażenie, że to stary Cygan, uśmiechnięty, z przechyloną na bok głową, zagląda do ich sypialni. Wydawało się, że jego oczy błyszczą jak dwie jasne gwiazdy na czarnym niebie nowojorskiego kurortu; cały połyskiwał niczym uwięzione w słoiku sierpniowe robaczki świętojańskie, jak istoty z bagien, które czasem widywał w Karolinie Północnej, kiedy był dzieckiem; było to stare, zimne światło: księżyc naśladujący uśmiech człowieka, który rozmyśla o zemście.

Wziął głęboki oddech, zamknął mocno oczy, a potem je otworzył. Księżyc znów był tylko księżycem. Położył się i po chwili zasnął.

◆ ◆ ◆

Nowy dzień był jasny i ciepły. Billy poddał się w końcu i zgodził się iść z Heidi do labiryntu. Mohonk było poprzecinane wieloma szlakami o różnym stopniu trudności — od łatwych po wyjątkowo trudne. Labirynt był zaliczany do „umiarkowanych” i podczas ich miesiąca miodowego Billy i Heidi wędrowali nim dwukrotnie. Pamiętał, z jaką przyjemnością wspinał się po stromych zboczach, mając tuż za sobą Heidi, która wciąż powtarzała, że rusza się jak ślamazara i powinien choć trochę przyspieszyć kroku. Przypomniał sobie, jak przeciskał się przez jedno z wąskich przejść między skałami i wyszeptał do świeżo poślubionej żony:

— Czujesz, jak ziemia się trzęsie?

Kiedy znajdowali się na najwęższym odcinku, przecisnął się nim bez większych trudności.

Musiał przyznać sam przed sobą (choć nigdy nie wyznałby tego Heidi), że właśnie te wąskie przejścia w skale martwiły go teraz najbardziej. Podczas ich miodowego miesiąca był szczupły i smukły — w znakomitej kondycji fizycznej po latach spędzonych w Massachusetts wśród drwali. Teraz jednak był o szesnaście lat starszy i znacznie cięższy. I jak go poinformował doktor Houston, wkraczał właśnie na terytorium nawiedzane przez częste ataki serca. Perspektywa zawału w połowie drogi na szczyt nie była zbyt przyjemna, ale raczej mało prawdopodobna. Przypuszczał, że prędzej utknie w jednej z wąskich skalnych gardzieli, przez które wiódł kręty szlak prowadzący na wierzchołek góry. Przypomniał sobie, że poprzednio w przynajmniej czterech miejscach musieli się czołgać.

Za żadne skarby nie chciał ugrzęznąć gdziekolwiek na szlaku.

„Nasz stary, dobry Billy Halleck utknął w mrocznej szczelinie, a potem dostał ataku serca? O la, la — dwie wątpliwe przyjemności za jednym zamachem!”.

Jednak w końcu zgodził się spróbować. Jeżeli nie będzie w stanie dotrzeć na szczyt, Heidi pójdzie dalej sama. Ale najpierw musieli pójść do sklepu, żeby kupić dla niego jakieś wygodne „trampki”. Heidi przystała na oba warunki.

W mieście okazało się, że „trampki” stały się produktem démodé. Nikt nie przyznał się, że w ogóle zna takie słowo. Kupił więc parę zielono-srebrnych nike’ów, butów do chodzenia i wspinaczki, i był z tego zakupu bardzo zadowolony. Wspaniale leżały na nodze i dobrze się w nich maszerowało. Uświadomił sobie, że nie miał wygodnych tekstylnych butów od dobrych pięciu, a może nawet sześciu lat. Wydawało się to nieprawdopodobne, ale tak właśnie było.

Heidi również się nimi zachwycała i ponownie zwróciła uwagę na jego szczuplejszą sylwetkę. Przed sklepem obuwniczym stała waga, na której za parę centów mogłeś sprawdzić, ile ważysz, i dowiedzieć się, co cię czeka. Billy już dawno takiej nie widział.

— Wskakuj, bohaterze — powiedziała Heidi. — Mam trochę drobnych.

Billy zawahał się.

— No, dalej, wskakuj. Chcę zobaczyć, ile kilogramów zrzuciłeś.

— Heidi, te urządzenia nigdy nie wskazują prawdziwej wagi, wiesz o tym.

— Chcę poznać choćby przybliżoną wielkość. Nie pękaj, Billy, wchodź!

Z wahaniem podał jej paczkę z kupionymi przed chwilą butami i wszedł na wagę. Heidi wrzuciła monetę. Rozległ się brzęk, a potem dwie zakrzywione płytki ze srebrzystego metalu zaczęły się rozsuwać. Za górną płytką znajdowała się plansza, na której mógł odczytać, ile waży, za niższą — druga, na której była zapisana jego przyszłość. Billy gwałtownie wciągnął powietrze, zaskoczony i zdumiony.

— Wiedziałam! — zawołała stojąca obok niego Heidi, ale w jej głosie słychać było niepokój. — Wiedziałam, że naprawdę schudłeś!

Jeżeli usłyszała moje westchnienie — pomyślał później Billy — na pewno uznała, że wywołało je wskazanie wagi. Choć miał na sobie ubranie, szwajcarski nóż wojskowy w kieszeni i całkiem pokaźne śniadanko w żołądku, wskazówka zatrzymała się na liczbie 104. Od dnia zakończenia sprawy Canleya stracił całe siedem kilogramów. Ale to nie jego waga sprawiła, że westchnął — lecz to, co ujrzał na tablicy pokazującej jego przeznaczenie. Na dolnej planszy nie zobaczył napisu „Wkrótce skończą się twoje kłopoty finansowe” lub „Złożą ci wizytę starzy przyjaciele” czy „Nie podejmuj pochopnych decyzji” — widniało na niej tylko jedno słowo: CHUDSZY.

Rozdział 4102

Większość drogi powrotnej do Fairview przebyli w milczeniu. Heidi prowadziła, dopóki nie znaleźli się dwadzieścia pięć kilometrów od Nowego Jorku i na drogach nie zaczęły się tworzyć korki. Zjechała na pobocze i pozwoliła usiąść za kierownicą Billy’emu. Nie było powodu, dla którego nie mógł prowadzić. Choć zabił tamtą starą kobietę — jedno z jej ramion zostało niemal wyrwane ze stawu, miednica zdruzgotana na miazgę, a czaszka roztrzaskana, niczym rzucona na marmurową posadzkę waza z epoki Ming — nie stracił swojego prawa jazdy. Zatroszczył się o to dobry, stary Cary Rossington o lepkich rękach.

— Hej, słyszysz mnie, Billy? — zapytała Heidi.

Popatrzył na nią, po czym znowu skierował wzrok na szosę. Ostatnio jeździł znacznie lepiej i choć nie używał klaksonu częściej niż do tej pory ani nie krzyczał i nie wymachiwał rękoma, był bardziej świadomy błędów, jakie popełniał on sam oraz inni kierowcy — i mniej skory do wybaczania zarówno im, jak i sobie. Śmiertelny wypadek samochodowy, który spowodowałeś, potrafi zdziałać cuda z twoją umiejętnością koncentracji. Wprawdzie nie wpływa to najlepiej na szacunek, jaki żywisz do samego siebie, i powoduje, że dręczą cię koszmary, ale zaczynasz bardziej uważać.

— Zamyśliłem się. Przepraszam.

— Chciałam ci podziękować za mile spędzony czas.

Uśmiechnęła się i dotknęła jego ramienia. To były wspaniałe chwile — przynajmniej dla niej. Nie ulegało wątpliwości, że wszystko, co się wcześniej zdarzyło, było już dla niej przeszłością. Starała się o tym zapomnieć: o zabitej Cygance i wstępnym przesłuchaniu, o uniewinnieniu, o starym Cyganie z gnijącym nosem. Te przykre chwile stały się już historią, tak jak przyjaźń Billy’ego z gangsterem z Nowego Jorku. Teraz myślała o czymś innym — zdradzały to jej pełne niepokoju spojrzenia i zmarszczki, które pojawiły się wokół oczu, gdy na niego patrzyła.

— Nie ma za co, kochanie — odparł.

— Kiedy przyjedziemy do domu…

— …wtedy znowu sobie trochę poskaczę na twoich kosteczkach — dokończył z fałszywym entuzjazmem i wysilił się na pogodny uśmiech, choć w tej chwili nie podnieciłaby go nawet parada Dallas Cowgirls w bieliźnie najlepszego hollywoodzkiego projektanta.

Nie miało to nic wspólnego z tym, co tak często robili w Mohonk — wszystkiemu winna była ta cholerna przepowiednia. „Chudszy”. Ale przecież tak naprawdę nic takiego się nie wydarzyło — po prostu ponosiła go wyobraźnia. Jednak nie wyglądało to na wybryk wybujałej wyobraźni, było tak samo realne jak nagłówek „New York Timesa”. Ta realność najbardziej przerażała, bo słowo „chudszy” nie oznaczało przepowiedni w stylu: „Twoja przyszłość to nieoczekiwana strata na wadze”. Przepowiednie mówiły zwykle o takich rzeczach jak długie podróże czy spotkania ze starymi przyjaciółmi.

Ale to wszystko było tylko złudzeniem. Skończ z tym, dobra?

Nie ma się z czego cieszyć, jeśli dowiadujesz się, że twoja wyobraźnia zaczyna wymykać ci się spod kontroli.

— Możesz sobie na mnie poskakać, jeżeli chcesz — odparła Heidi — wolałabym jednak, żebyś najpierw wskoczył na wagę w łazience…

— Daj spokój, Heidi. Po prostu trochę schudłem, nic się nie stało.

— Jestem dumna z ciebie, że zrzuciłeś kilka kilogramów, ale przez ostatnie parę dni byłam prawie bez przerwy z tobą i nie mam pojęcia, jak ci się to udało.

Obrzucił ją badawczym spojrzeniem, lecz ona nawet nie zerknęła na niego, wpatrując się w szybę samochodu.

— Heidi…

— Jesz tyle co zwykle. Może nawet więcej. Wygląda na to, że górskie powietrze naprawdę ci służy.

— Po co robić z igły widły? — spytał, zwalniając, aby wrzucić czterdzieści centów do puszki opłat w Rye. Jego usta były ściągnięte w wąską białą linię, serce biło zbyt szybko. — Chyba chcesz po prostu powiedzieć, że jestem wielkim, obrzydliwym wieprzem. Powiedz to wprost, Heidi. Jestem w stanie to przełknąć.

— Wcale tak nie myślałam! — krzyknęła. — Dlaczego chcesz mnie zranić, Billy? Czemu mi to robisz po tylu wspaniałych chwilach?

Nie musiał patrzeć na nią, żeby wiedzieć, iż jest bliska łez. Jej drżący głos potwierdził jego przypuszczenia. Było mu przykro, ale nie zdołało to zabić w nim gniewu — gniewu, pod którym czaił się strach.

— Nie chciałem cię zranić — powiedział, ściskając kierownicę tak mocno, że aż zbielały mu palce. — Nigdy nie chciałem, ale chudnięcie to zdrowy objaw, więc przestań mnie dręczyć.

— To nie zawsze zdrowy objaw — oświadczyła. — Dobrze o tym wiesz!

Zaczęła płakać i grzebać w torebce w poszukiwaniu chusteczki. Podał jej swoją.

— Możesz sobie mówić, co ci się podoba, możesz nawet zniszczyć pamięć tych radosnych, wspólnie przeżytych chwil. Ale kocham cię i powiem, co o tym myślę. Kiedy ludzie zaczynają chudnąć, zwłaszcza gdy nie są na diecie, może to oznaczać chorobę. To jeden z siedmiu znaków ostrzegawczych raka…

Oddała mu chusteczkę i ich ręce się zetknęły. Jej dłoń była bardzo zimna.

No cóż, jednak padło to słowo. Rak. Rymuje się z „żak” i „pobrudził pan swój frak”. Bóg jeden wie, ile razy przyszło mu na myśl od chwili, gdy stanął na starej wadze przed sklepem obuwniczym. Unosiło się wokół niego jak jakiś obrzydliwy balon wypuszczony przez złowieszczego klowna, ale udawał, że tego nie zauważa. Zignorował je, tak jak zignorowałby stare bezdomne żebraczki, które siedzą przed Grand Central Station, kołysząc się w przód i w tył, tak jak odwróciłby się od tańczących cygańskich dzieci, za którymi podąża cała orkiestra. Cyganiątka śpiewają monotonnymi i zarazem dziwnie słodkimi głosami; chodzą na rękach, grając jednocześnie na tamburynach, utrzymywanych w jakiś tajemniczy sposób na ich bosych stopach; pokazują żonglerskie sztuczki i potrafią zawstydzić miejscowych mistrzów frisbee, kręcąc dwoma lub trzema plastikowymi dyskami jednocześnie — na palcach, na kciukach albo nawet na nosach. Robiąc to, przez cały czas się śmieją, ale wszystkie mają jakieś choroby skórne, a czasem zeza albo zajęczą wargę. Kiedy znajdziesz się nagle przed taką dziwaczną kombinacją zręczności i brzydoty, co robisz? Po prostu się odwracasz. Bezdomne żebraczki, cygańskie dzieci i rak. Były to przerażające myśli.

Może jednak lepiej, że to słowo w końcu padło?

— Czuję się świetnie — powtórzył może szósty raz od tej nocy, kiedy Heidi po raz pierwszy spytała go, czy dobrze się czuje. — Poza tym sporo ostatnio ćwiczyłem.

Było to prawdą — w każdym razie przez ostatnie pięć dni. Przebyli razem labirynt i choć przez całą drogę dyszał jak lokomotywa i wciągał brzuch, żeby przecisnąć się przez kilka wąskich szczelin, ani razu nie było aż tak źle, żeby się w którejś z nich zaklinował. W rzeczywistości to właśnie Heidi, zdyszana i tracąca oddech, dwa razy poprosiła o chwilę odpoczynku. Billy dyplomatycznie nie wytknął jej, że za dużo pali.

— Jestem pewna, że czujesz się dobrze — odparła. — To wspaniale. Ale warto byłoby to sprawdzić. Nie byłeś na badaniach od ponad osiemnastu miesięcy i założę się, że doktor Houston stęsknił się za tobą…

— Myślę, że to parszywy ćpun — mruknął Billy.

— Co takiego?

— Nic.

— Billy, nikt nie może zrzucić dziewięciu kilogramów w dwa tygodnie tylko dzięki ćwiczeniom.

— Nie jestem chory!

— No to zgódź się na badania.

Resztę drogi do Fairview przebyli w milczeniu. Billy chciał przytulić Heidi i powiedzieć jej, że zrobi wszystko, czego zapragnie, jednak nagle przyszła mu do głowy przerażająca myśl: „A może to jakaś nowa odmiana cygańskiej klątwy? Dawniej Cyganie mogli zamienić cię w wilkołaka albo wysłać demona, aby w środku nocy urwał ci głowę, ale wszystko się zmienia, nieprawdaż? A jeżeli ten stary Cygan zaraził mnie rakiem? To podejrzana historia… zrzucenie dziewięciu kilogramów w tak krótkim czasie to zły znak. Rak płuc… białaczka… melanoma…

To było szalone, lecz natrętna myśl w żaden sposób nie dawała się przegnać. A jeżeli on mnie naprawdę zaraził rakiem?

◆ ◆ ◆

Linda przywitała ich buziakami, po czym ku ich zdziwieniu wyjęła z piecyka lasagne i podała ją na papierowych talerzykach z wizerunkiem wielkiego miłośnika tej potrawy — kota Garfielda. Spytała, jak im się udał ich drugi miesiąc miodowy (określenie to kojarzyło się z pojęciem drugiego dzieciństwa, jak zauważył Billy, rozmawiając później tego wieczoru z Heidi, kiedy już pozmywali po kolacji, a Linda wyfrunęła wraz ze swoimi koleżankami, by kontynuować partyjkę gry dungeons and dragons, ciągnącą się prawie od roku), ale ledwie zaczęli opowiadać jej o swojej podróży, krzyknęła: „Och, przypomniałam sobie o czymś!” — i przez resztę posiłku mówiła o tym, co się ostatnio wydarzyło w jej szkole. Historie te były bardziej fascynujące dla niej niż dla Billa czy Heidi, jednak oboje próbowali słuchać jej z uwagą. W końcu nie było ich w domu prawie przez tydzień. Kiedy wybywała, pocałowała ojca w policzek i powiedziała:

— No to cześć, chudzinko!

Billy patrzył, jak wsiada na rower i pedałuje wzdłuż chodnika przed domem, powiewając końskim ogonem, a potem odwrócił się do Heidi.

— Czy teraz zechcesz mnie wreszcie wysłuchać? — zapytała.

— Wypaplałaś wszystko Lindzie i kazałaś jej to powiedzieć — oświadczył.

— Nieprawda.

Przyjrzał jej się uważnie i ze znużeniem pokiwał głową.

— Nie… sądzę, że nie zrobiłaś tego.

Poszli na górę i w końcu znalazł się w łazience, całkiem nagi, z wyjątkiem ręcznika, którym okręcił się w pasie. Ogarnęło go silne poczucie déjà vu — to była powtórka z dnia, kiedy stał na tej samej wadze, z tym samym niebieskim ręcznikiem owiniętym wokół bioder. Wprawdzie tym razem z dołu nie dochodził zapach smażonego bekonu, ale wszystko inne było bez zmian.

Nie. Nie wszystko. Była jeszcze jedna różnica.

Tamtego dnia musiał się bardzo mocno wychylić do przodu, aby odczytać złe wieści na tablicy wagi, bo przeszkadzał mu mocno wystający brzuch. Teraz był o wiele mniejszy. Nie miał co do tego wątpliwości, bo bez trudu spojrzał w dół i zobaczył, ile waży.

Waga wskazywała 103 kilogramy.

— To przesądza sprawę — stwierdziła Heidi. — Umówię cię na spotkanie z doktorem Houstonem.

— Ta waga zawsze zaniża — mruknął Bill. — Dlatego ją lubię.

Spojrzała na niego.

— Dość tych bzdur, mój drogi. Przez ostatnie pięć lat spierałeś się ze mną, że waga wskazuje za dużo, a teraz mówisz, że zaniża?

W ostrym, białym świetle łazienki zobaczył, że jest bardzo zaniepokojona. Skóra na jej kościach policzkowych była napięta niemal do granic możliwości.

— Nie ruszaj się stąd — powiedziała i wyszła z łazienki.

— Heidi?

— Nie ruszaj się! — krzyknęła, zbiegając po schodach.

Wróciła po minucie z pięciokilogramową torbą cukru i postawiła ją na wadze. Po chwili na tablicy pojawiła się czerwona cyfra — sześć.

— Tak myślałam — mruknęła Heidi. — Ja też się ważyłam na tej wadze, Billy. Nie zaniża i nigdy tego nie robiła. Zawyża, tak jak mówiłeś wcześniej.

To nie było przekomarzanie się i oboje dobrze o tym wiedzieli. Kto ma nadwagę, lubi niedokładne wagi. Dzięki temu łatwiej przełknąć gorzką pigułkę. A jeżeli…

— Heidi…

— Jeżeli ta waga pokazuje sto trzy, to znaczy, że ważysz sto dwa kilogramy. A teraz pozwól, że…

— Heidi…

— Pozwól, że zajmę się załatwieniem dla ciebie wizyty u lekarza.

Popatrzył w dół na swoje nagie stopy i pokręcił głową.

— Billy!

— Sam się tym zajmę — oświadczył.

— Kiedy?

— W środę. Houston w każdą środę po południu przychodzi do klubu „Country”, żeby pograć w dziewięć dołków. Porozmawiam z nim wtedy.

— Dlaczego nie zadzwonisz do niego już teraz?

— Heidi, przestań. Już dość.

Wyraz jego twarzy musiał ją ostrzec, że nie powinna kontynuować tego tematu, bo tej nocy nie wspomniała już o tym ani słowem.