Drogi Przywódca - Jang Jin-Sung - ebook

Drogi Przywódca ebook

Jang Jin-Sung

4,5

Opis

NIGDY WCZEŚNIEJ ŻADEN CZŁONEK ELITY NIE OPISAŁ W TAKI SPOSÓB
WEWNĘTRZNEGO FUNKCJONOWANIA TOTALITARNEGO PAŃSTWA
I JEGO MACHINY PROPAGANDOWEJ
Spojrzenie w głąb najbardziej skrytego i represyjnego reżimu na świecie – współczesnej Korei Północnej. Wysoko postawiony oficer kontrwywiadu opisuje swoje życie jako prominentnego poety na dworze Kimów i brawurową ucieczkę z opresyjnej ojczyzny. Jako laureat narodowej nagrody poetyckiej Jang Jinsung wiódł wygodne życie. Miał spore zapasy żywności, zezwolenie na swobodne podróżowanie, dostęp do objętych cenzurą informacji, możliwość audiencji u samego Kim Dzong Ila. Jednak gdy pożyczony koledze magazyn, którego posiadania zabroniła cenzura, rozpłynął się w powietrzu, Jang Jin-Sung, by ocalić życie, musiał uciekać z kraju.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 451

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (14 ocen)
8
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




O książce

Relacja człowieka, który choć wyrwał się z totalitarnegosystemu, wciąż nie może czuć się bezpiecznie.

W głodzie nie ma poezji.Korea Północna to naród bez poezji.

„Życie w Korei Północnej opiera się na złożonej, dysfunkcyjnej relacji między systemem a ludźmi, których usidlił. Jang Jin-Sung jest tego wyjątkowym świadkiem. Nie tylko żył w samym sercu tej rzeczywistości, ale z niej uciekł”.

fragment ze Wstępu

Śmierć przez rozstrzelanie każdemu, kto łamie przepisy ruchu drogowego!

Śmierć przez rozstrzelanie każdemu, kto gromadzi zapasy jedzenia!

Śmierć przez rozstrzelanie każdemu, kto marnuje prąd!

Śmierć przez rozstrzelanie każdemu, kto plotkuje!

Śmierć nie zwalnia jednak z obowiązku dochowania wierności Drogiemu Przywódcy nawet – a raczej zwłaszcza – członków jego najbliższego otoczenia, którzy u kresu życia są zobowiązani przysięgać, że ich szczere oddanie nie ustanie po śmierci.

Jang Jin-Sung

Wyższy urzędnik północnokoreańskiej machiny propagandowej, cieszył się szczególnymi względami Kim Dzong Ila. Jako utalentowany poeta został jednym z niewielu Dopuszczonych – ludzi, których Przywódca wezwał przed swoje oblicze i spędził z nimi co najmniej 20 minut!

Przypadkowe zdarzenie, zgubiona książka, która dostała się w niepowołane ręce… I wygodne życie uprzywilejowanego Jang Jin-Sunga się zawaliło, a jego ucieczka przez Chiny postawiła na nogi cały aparat bezpieczeństwa sięgający swymi mackami daleko poza granice Korei Północnej.

Tytuł oryginału:DEAR LEADER

Copyright © Jang Jin-Sung 2014All rights reservedFirst published by Rider, an imprint of Ebury Publishing.A Random House Group CompanyJang Jin-Sung has asserted his right to be identified as the author of this Workin accordance with the Copyright, Designs and Patents Act 1988.

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2015

Polish translation copyright © Rafał Lisowski 2015

Redakcja: Anna Kubalska

Konsultacja koreanistyczna: Edyta Matejko-Paszkowska

Zdjęcia na okładce: © Chung Sung-Jun/Getty Images (maszerujący żołnierze),Attila JANDI/Shutterstock (pomnik), skydie/Shutterstock (kwiat)

ISBN 978-83-7985-276-5

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ S.C.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, 88em.eu

Notaod polskiego wydawcy

Publikowanie tekstów, w których występują koreańskie nazwy własne, nastręcza pewne trudności, zwłaszcza jeśli książkę tłumaczy się nie z języka oryginalnego, ale z przekładu – w tym wypadku angielskiego.

Nie istnieje bowiem jeden ogólnie przyjęty system łacińskiej transkrypcji języka koreańskiego. Najpopularniejszy jest system opracowany w 1937 roku przez amerykańskich uczonych George’a M. McCune’a i Edwina O. Reischauera.

W 2000 roku w związku z igrzyskami olimpijskimi w Seulu Ministerstwo Kultury, Sportu i Turystyki Republiki Korei przyjęło system tak zwanej „transkrypcji poprawionej”, o tyle wygodniejszy, że nie wymaga wprowadzania znaków diakrytycznych, i jest coraz szerzej używany w prasie. Z tego względu zdecydowaliśmy się na zastosowanie go w niniejszej książce. W sytuacjach, w których odtworzenie oryginalnego zapisu było niemożliwe, pozostawiliśmy transkrypcję zgodną z angielskim przekładem.

Wyjątek stanowią niektóre nazwy własne, które w języku polskim zwyczajowo brzmią inaczej.

Koreańskie nazwiska są jednosylabowe i zgodnie z tradycją zapisuje się je przed imieniem.

Przedmowa od tłumaczkiwydania angielskiego

Pana Janga poznałam w czerwcu 2012 roku. Przyjechał do Londynu, żeby wziąć udział w festiwalu Poetry Parnassus zorganizowanym przez Southbank Centre w ramach letnich igrzysk olimpijskich. Jako Koreankę studiującą w Anglii poproszono mnie o tłumaczenie przedstawicieli Korei Północnej i Południowej. Czekając na niego w hali przylotów na lotnisku Heathrow, zerknęłam do telefonu na jego fotografię, którą znalazłam w Internecie. Ubrany był na niej w ciemny garnitur, lekko się uśmiechał i spoglądał w obiektyw spod czarnych loków.

Kiedy pojawił się w hali przylotów, pchając wózek z bagażem, włosy miał w nieładzie, a sam zdawał się tonąć w granatowym garniturze. Białe mankiety wystawały nierówno spod rękawów marynarki, a jasnoróżowy krawat wisiał krzywo. Przywitaliśmy się po koreańsku, ukłoniliśmy się i uścisnęliśmy dłonie. W drodze do samochodu to ja pchałam wózek. On otworzył mi drzwi czarnej furgonetki i wyciągnął rękę, żeby mnie przytrzymać, kiedy wchodziłam po schodkach.

Gdy ruszyliśmy w stronę Southbank Centre, zawiesił na szyi aparat fotograficzny, a ja próbowałam zabawiać go rozmową. Wskazywałam atrakcje turystyczne Londynu, a on podziwiał je i robił zdjęcia. Wśród budynków, na które zwróciłam jego uwagę, była również centrala MI6 przy Vauxhall Cross, więc skorzystałam z okazji, żeby przełamać lody: „Podobno właśnie tutaj kręcą się kobiety chcące poznać mężczyznę w typie Jamesa Bonda”. Nagle dość oficjalna atmosfera, która panowała między nami, prysła i pan Jang parsknął śmiechem. Odparł, że gdyby odkryły, że prawdziwi szpiedzy wyglądają tak jak on, przestałyby czekać i poszłyby poszukać porządnego mężczyzny.

Zanim jego pobyt dobiegł końca, zdążyliśmy się zaprzyjaźnić. Rozmawialiśmy swobodnie, a nie w oficjalny sposób właściwy przedstawicielom sąsiadujących ze sobą państw, którzy po półwieczu braku kontaktu stali się sobie obcy. Nawet dziś mieszkańcom Korei Północnej nie wolno swobodnie się komunikować z nikim ze świata zewnętrznego – ani przez e-mail, ani telefonicznie, ani osobiście.

Wcale nie pomaga, że medialne spojrzenie na Koreę Północną, widzianą z perspektywy osób z zewnątrz, skupia się na nieprzeniknioności tamtejszego systemu: na osobliwej dynastii Kimów, marszowym kroku niekończącego się pochodu ciężkich butów i niepokojącym widmie arsenału nuklearnego. Mieszkańcy tego kraju to coś więcej niż tylko publiczne demonstracje masowego posłuszeństwa i histeryczne łzy. Doświadczenie życia w Korei Północnej opiera się na złożonej, dysfunkcyjnej relacji między systemem a ludźmi, których usidlił. Pan Jang jest tego wyjątkowym świadkiem. Nie tylko żył w samym sercu tej rzeczywistości, ale z niej uciekł.

W niniejszej książce kończy swój opis na 2004 roku. Od tamtego czasu w Korei Północnej pewne rzeczy się zmieniły. Nieformalny i nielegalny oddolny trend urynkowienia, zrodzony na gruzach załamania gospodarczego w połowie lat dziewięćdziesiątych, wywiera znaczny wpływ na charakter transakcji społecznych między jednostką a państwem. Czystka oraz egzekucja Jang Song Thaeka w grudniu 2013 roku, wuja aktualnego przywódcy Kim Dzong Una, trafiły na czołówki gazet całego świata. Drastyczne oskarżenia pod jego adresem ogłoszono publicznie w państwowej telewizji i prędko trafiły one do zagranicznych odbiorców. Zwraca się uwagę, że ów epizod pod wieloma względami stanowił zerwanie z przeszłością.

Wydarzenia te nie rozegrały się jednak w historycznej próżni. Żeby rozumieć teraźniejszość Korei Północnej, trzeba znać jej przeszłość. W szczególności należy rozpoznać trwałą dwoistość między słowami a czynami, propagandą a rzeczywistością oraz między tym, jak ową dwoistość odbiera człowiek z zewnątrz, a jak ktoś z wewnątrz. Bez tego Korea Północna pozostanie niezgłębiona, a nasze dyskusje utkną w miejscu.

Pan Jang nie był politykiem, ale poetą, i właśnie dlatego gruntownie zna prawidła działań mitotwórczych reżimu, a jego wspomnienia opowiadają o demontażu fasady. Podejście świata zewnętrznego do Korei Północnej opiera się na wielu oszustwach, za które odpowiadają wszystkie strony i od których zależy status quo. Ucieczka pana Janga z Korei Północnej tak naprawdę zaczęła się wtedy, gdy zrozumiał, że: „Nie dawało mi spokoju pragnienie, by pisać realistyczną poezję o tym, co widziałem, a nie lojalistyczną poezję o tym, co kazano nam wszystkim widzieć”.

Ktoś z zewnątrz nadal nie jest w stanie poznać zasad wewnętrznego funkcjonowania państwa, nawet jeśli prowadzi interesy z Koreą Północną albo uda się do tego kraju z wycieczką. Nie tylko istnieją tam warstwy ścisłej kontroli oraz ukryte struktury władzy, ale pełnomocnicy i agenci celowo udają ważne osoby z wewnątrz, ilekroć Korea Północna ma do czynienia z obcokrajowcami albo pokazuje się światu. Długo uważano, że żaden uciekinier nie może mówić z przekonaniem o działaniu systemu ze względu na jego wysoce rozczłonkowaną naturę. Pod tym względem pan Jang stanowi wyraźny wyjątek.

Z początku byłam bardziej podejrzliwa niż sceptyczna. Zapytałam, jak to możliwe, że świat zewnętrzny wciąż nie wie tego co on, na co odpowiedział, że właśnie dlatego nieco ponad rok przed naszym spotkaniem postanowił odejść z wywiadu. Oboje rozumieliśmy, że jego wiedza musi dotrzeć do szerokiej publiczności. Jak sam mówi: „Jeśli Korea Północna ma kłamstwa i broń jądrową, ja mam prawdę i słowo pisane”.

Pan Jang nigdy nie wyolbrzymiał swojej wiedzy ani swych doświadczeń. Wręcz przeciwnie, był zbyt skromny i dopiero pisząc tę książkę, zrozumiał, iloma ważnymi spostrzeżeniami może się podzielić. Przyznaje się do frustracji tym, że często ukrywał swoją wiedzę lub był do tego zmuszony. Szanuję jego decyzję i rozumiem okoliczności, ale mimo to żałuję, iż nie mógł wyjawić więcej.

W tej książce nie można było powiedzieć wielu rzeczy. Być może upływ czasu pozwoli rzucić na różne sprawy więcej światła. Mam nadzieję, że tymczasem niniejsze świadectwo posłuży za podstawę, która pozwoli nam zweryfikować nasze rozumienie Korei Północnej.

Fałszowanie rzeczywistości przez północnokoreański reżim oraz jego nieprzejrzystość to dwa najważniejsze filary jego władzy. Bez względu na to, czy świat nie potrafi przejrzeć tej fasady, czy też nie chce tego zrobić, wspomnienia pana Janga pokazują, że zrozumienie przeszłości Korei Północnej oraz jej trwałej dwoistości to klucz zarówno do rozszyfrowania teraźniejszości, jak i uwolnienia przyszłych zmian.

Shirley Lee

Prologmaj 1999

Nieco po północy, gdy właśnie kładę się do łóżka, odzywa się telefon. Postanawiam, że nie odbiorę przed piątym sygnałem, i liczę na to, że przestanie dzwonić wcześniej. Kiedy dzwoni po raz szósty, wyobrażam sobie, że moi rodzice zbudzą się ze złością, więc odbieram, w pełnej gotowości, by powiedzieć do słuchu osobie po drugiej stronie.

– Halo? – W cichym domu mój głos jest jeszcze bardziej natarczywy niż dzwonek telefonu.

– Mówi pierwszy sekretarz. – Na te słowa odruchowo się podrywam i uderzam czaszką w wezgłowie. – Ogłaszam nadzwyczajne wezwanie. Macie się stawić do pracy na pierwszą w nocy. Włóżcie garnitur. Nikogo nie powiadamiajcie.

Chociaż w tym kraju przyzwyczajono nas do rutynowego wykonywania nawet najdziwniejszych rozkazów, to czuję się niespokojny, bo właśnie otrzymałem polecenie od pierwszego sekretarza. To łącznik naszego komitetu z centralą partii. W normalnych okolicznościach, zgodnie z moją pozycją w hierarchii partyjnej, powinienem otrzymać polecenia od sekretarza Wydziału 19 albo Sekcji 5. Poza tym użył określenia „nadzwyczajne wezwanie”.

Zwykle odnosi się ono do mobilizacji wojsk. Kiedy Stany Zjednoczone i Korea Południowa prowadzą wspólne manewry na Półwyspie Koreańskim, nasze państwo odpowiada mobilizacją w całym kraju. Nakaz uczestnictwa nazywany jest właśnie „nadzwyczajnym wezwaniem”. Zazwyczaj jednak zostajemy o tym poinformowani z wyprzedzeniem za pośrednictwem umyślnych przecieków. Wobec silnej presji, żeby zdystansować rywali, poszczególne sekcje i jednostki Partii Pracy zawsze usiłują zdobyć przewagę: pracownicy tych, które dzięki koneksjom są dobrze poinformowane, w określony dzień nie ruszają się z pracy, więc meldują się na służbę wcześniej od nieświadomych ludzi, którzy na wieczór rozeszli się do domów.

Gdyby jednak chodziło o rutynowe wojskowe wezwanie mobilizacyjne, nie kazano by mi włożyć garnituru. W przeciwieństwie do zwykłych Północnokoreańczyków zrzeszonych na regionalnych i wydziałowych szczeblach partii, my, członkowie aktywu należący do partyjnej centrali, wiemy, że „nadzwyczajne wezwanie” może również doprowadzić do spotkania z Kim Dzong Ilem, naszym Drogim Przywódcą.

Kiedy ktoś zostaje do niego wezwany, nie jest zawiadamiany wcześniej. Nawet najwyżsi rangą generałowie nie poznają szczegółów operacyjnych takich spotkań. Zaproszenie na spotkanie z Kimem przekazuje pierwszy sekretarz, wezwany do pokoju w gmachu Komitetu Partii zamkniętego przez osobistą straż Drogiego Przywódcy. Pod jej czujnym okiem pierwszy sekretarz otrzymuje listę nazwisk i oddzielnie wzywa każdą z osób. Od strony logistycznej spotkanie zostaje przeprowadzone w ścisłej tajemnicy. W takiej sytuacji termin „nadzwyczajne wezwanie” to szyfr uruchamiający ów poufny proces.

To samo sformułowanie może jednak mieć jeszcze trzecie, bardziej niepokojące znaczenie. Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego używa go, gdy przeprowadza tajne czystki wśród wysoko postawionych oficjeli. Otrzymawszy nadzwyczajne wezwanie, członek kadry może opuścić dom sam, dbając przy tym, żeby nie obudzić rodziny, a potem zniknąć w obozie pracy albo zostać stracony.

Na szczęście jestem pewien, że ten trzeci scenariusz mi nie grozi. Co więcej, nie mogę się doczekać wyjścia z domu. Zaledwie kilka dni wcześniej pierwszy sekretarz subtelnie napomknął o czekającym mnie zaszczycie.

Zgodnie z poleceniem wkładam swój najlepszy garnitur i krawat. W Pjongjangu po północy nie jeżdżą taksówki, a pojazdy mechaniczne wymagają specjalnej nocnej licencji, żeby poruszać się po tej godzinie. Chociaż na dworze panują nieprzeniknione ciemności, wskakuję na rower i pedałuję do pracy. Rowery to jeden z głównych środków transportu, ale w przeciwieństwie do większości mój błyszczy nowością. Przysłał mi go krewny rezydujący za granicą.

Na ulicach nie palą się latarnie. Cisza stolicy jest tak absolutna, że tylko wyczuwam obecność przechodniów, zanim zamajaczą przede mną ich mroczne sylwetki. Dostawy prądu są stale zagrożone, mimo że miasto obsługują dwie elektrownie. Starzejącą się Pjongjańską Elektrownię Termoelektryczną zbudowano w 1961 roku przy wsparciu ZSRR, a Wschodniopjongjańska Elektrownia Termoelektryczna powstała w 1989 roku, ale żadna nie produkuje dość energii, żeby jednocześnie zasilić więcej niż jedną dzielnicę. Dlatego prąd niczym wędrowny duch zatrzymuje się w poszczególnych częściach Pjongjangu na około cztery godziny dziennie.

Jeden rejon miasta jest jednak zawsze oświetlony: Joong-gu, usytuowany w sercu Pjongjangu. To tam mieszczą się biura centrali partii, osiedla mieszkaniowe dla wysokich urzędników oraz budynki przeznaczone dla obcokrajowców, takie jak hotel Koryo. Moje miejsce pracy, Biuro 101 Departamentu Zjednoczonego Frontu (DZF), leży w sercu tej rozświetlonej dzielnicy. Kiedy zbliżam się do budynków, widzę, że jest tam jaśniej niż zwykle. Oświetlono teren, a także zwykłe stróżówki. Przekraczając bramę, wołam w duchu: Tak! Spotkam się z Generałem!

Na dziedzińcu stoi co najmniej trzydziestu żołnierzy w ciemnomusztardowych mundurach osobistej straży Drogiego Przywódcy. Noszą charakterystyczne skórzane szelki w kształcie litery X, na których z obu stron zawieszono po pistolecie. Trzy beżowe furgonetki marki Nissan z zasłoniętymi szybami stoją jedna za drugą. Każda zmieści dwunastu pasażerów. Osobiście wita mnie sekretarz partii do spraw południowokoreańskich. Przy nim blednie prestiż pierwszego sekretarza, który dzwonił do mnie wcześniej. Sekretarz prowadzi mnie do dwugwiazdkowego generała z notatnikiem w dłoni, chyba nadzorującego operację. Pozostali żołnierze mówią do niego „towarzyszu wicedyrektorze”.

Generał przelotnie mierzy mnie wzrokiem, po czym burczy:

– Postawić go tam!

Kiedy patrzę we wskazane miejsce, widzę ustawionych gęsiego najwyższych oficjeli w kraju z dziedziny stosunków międzykoreańskich: sekretarza partii do spraw południowokoreańskich Kim Yong Suna, pierwszego wicedyrektora DZF Im Tong Oka, dyrektora do spraw polityki DZF Chae Chang Guka, wicedyrektora do spraw polityki DZF Park Young Su oraz dwóch innych urzędników z Departamentu do spraw Pokojowego Zjednoczenia Ojczyzny. Atmosfera jest napięta. Widząc sześciu wpływowych ludzi ustawionych w rządku jak dzieci w szkole, czuję się niezręcznie na myśl o przywitaniu się z nimi. Staję na końcu kolejki.

– Spotkamy się z Generałem?

Kiedy szepcę te słowa do mężczyzny przede mną, rozlega się okrzyk:

– Nie gadać! Zrozumiano?!

Patrzę z oburzeniem na żołnierza i zamierzam zażądać, żeby odnosił się do mnie z większym szacunkiem, ale zły błysk w jego oczach szybko sprowadza mnie na ziemię.

Towarzysz wicedyrektor kolejno sprawdza nasze dokumenty na swojej liście. W milczeniu wsiadamy do środkowego samochodu zgodnie z naszą pozycją na liście. Zajmujemy wskazane miejsca. Żołnierz, który nakrzyczał na mnie za szeptanie, wsiada jako ostatni. Myślałem, że potraktował mnie z góry, bo nie skończyłem jeszcze trzydziestki, teraz jednak słyszę, jak odzywa się grubiańsko nawet do oficjeli centrali partyjnej dwukrotnie starszych od siebie.

– Nie odsuwać zasłon! Nie ruszać się z miejsc! Nie rozmawiać! – warczy.

Jeszcze bardziej niepokojące niż jego zuchwałość jest to, że moi towarzysze pokornie przytakują. Wobec osobistej straży Drogiego Przywódcy nawet Kim Yong Sun i Im Tong Ok, dwaj z najwyżej postawionych urzędników w państwie, nic nie znaczą.

Przez otwarte drzwi furgonetki patrzę, jak reszta żołnierzy wsiada do pozostałych samochodów. Wkrótce drzwi zostają zasunięte i włącza się silnik. Kiedy auto rusza, z nerwów skręca mnie w żołądku, ale wiem, że spotkanie z Drogim Przywódcą to cudowne, doniosłe wydarzenie.

Grube brązowe zasłony zakrywają okna i odcinają nas od kierowcy. Nie mogąc wyjrzeć na zewnątrz, odczuwam lekką chorobę lokomocyjną. Po dwóch godzinach jazdy w milczeniu czuję ulgę, gdy wreszcie docieramy na stację kolejową. Dochodzi czwarta nad ranem. Wysiadamy. Kiedy odzyskuję orientację, uświadamiam sobie, że to Yongsung, stacja pierwszej klasy. W ponaddwudziestomilionowym państwie było dotąd tylko dwóch obywateli pierwszej klasy: Kim Il Song i Kim Dzong Il. Stacje pierwszej klasy przeznaczono wyłącznie do ich użytku. Po całym kraju są ich rozsiane dziesiątki. Dachy zakamuflowano na zielono, żeby trudno je było wykryć na zdjęciach satelitarnych. Na ziemi budynki są nieoznaczone, otaczają je natomiast wysokie mury i patrolują silnie uzbrojeni strażnicy.

Stacja Yongsung znajduje się na północnych obrzeżach Pjongjangu. Zwykle droga z miejsca, z którego wyruszyliśmy, zajmuje niecałe pół godziny. Poznaję okolicę, ponieważ kilkakrotnie mijałem to miejsce. Z początku nie rozumiem, dlaczego podróż trwała tak długo, ale potem nie umiem powstrzymać uśmiechu, kiedy dociera do mnie, że furgonetki celowo jechały okrężną drogą, żeby nas zdezorientować. Przesiadając się z auta do pociągu, przechodzimy kolejne kontrole tożsamości.

Pociąg specjalny przeznaczony na tę okazję różni się od zwykłych pociągów. Boki pomalowano na kolor trawy, a dach na biało. Z zewnątrz wagon wygląda na wykonany w Chinach: nad klamkami widnieje napis „Pekin” wymalowany jaskrawoczerwonymi chińskimi symbolami. Wewnątrz jednak zauważam rzucające się w oczy logo Mitsubishi, które zdradza, że tak naprawdę wagon pochodzi z Japonii. Fotele zastąpiono pojedynczymi łóżkami, a cały wagon nie ma ścian działowych, zapewne po to, żeby strażnicy mogli nas pilnować.

Gdy rozpoczynamy podróż, żołnierz wyszczekuje zasady:

– Nie dotykać zasłon. Koce są pod łóżkami. Przez całą podróż leżeć w łóżkach. Spać, dopóki pociąg się nie zatrzyma. Jak ktoś chce do ubikacji, to niech da nam znać. Kto złamie którąś z tych zasad, zostanie usunięty z pociągu. Natychmiast!

Szczególny nacisk kładzie na to ostatnie słowo. Czuję, że jeśli wykonam jeden niewłaściwy ruch, zostanę wyrzucony z pociągu oraz z życia pełnego przywilejów. Przez długą nocną podróż nikt nie odzywa się ani słowem, nawet żeby pójść do toalety. Słychać tylko terkot kół na torach. Zamykam oczy, liczę rytmiczne uderzenia i bardzo staram się zasnąć.

Pociąg specjalny wysłany po zaledwie siedmiu cywili zatrzymuje się około szóstej rano. Przyjechaliśmy do Galma, stacji pierwszej klasy w prowincji Gangwon. Gdy wysiadam z wagonu, powiew porannego powietrza na mojej twarzy jest odświeżający. Dociera do mnie, jak bardzo spięty byłem w obecności żołnierzy. Wyprzedza mnie dyrektor do spraw polityki DZF Chae Chang Guk, a przy tym trąca mnie łokciem i rzuca uśmiech. Jak małe dziecko nie umie ukryć podniecenia.

Ponownie się przesiadamy – do kolejnej czekającej furgonetki. Po godzinie jazdy, i tym razem w milczeniu, wysiadamy na niewielkiej przystani ze wszystkich stron otoczonej betonowym murem, gdzie czeka na nas motorówka. Fale łagodnie chlupoczą, lecz słona woń morskiej wody jest oszałamiająca.

Silnik ożywa. Motorówka rusza z mocnym szarpnięciem i ogłuszającym rykiem. Po chwili dociera do mnie, że po raz pierwszy w życiu płynę łodzią. Przyśpiesza szaleńczo, jakby chciała wyrzucić mnie do wody. Pochylam się, żeby chwycić się poręczy, lecz nagle żołnierz obejmuje mnie od tyłu i przytrzymuje mi dłonie. Po plecach przebiega mi dreszcz. Mówię sobie, że im bliżej jesteśmy Drogiego Przywódcy, tym silniej musimy okazywać naszą wiarę w niego. Rozglądam się i widzę, że każdego z pozostałych sześciu mężczyzn również przytrzymują żołnierze zachowujący się jak ludzkie pasy bezpieczeństwa. Spoglądam daleko wstecz, gdzie dwie smugi białej piany zlewają się za nami w ciągły strumień, i wołam na całe gardło, przekrzykując warkot silnika:

– Czy to łódź marynarki wojennej?!

Mój strażnik marszczy czoło, usiłując dosłyszeć, co mówię, a potem uśmiecha się pod nosem.

– Marynarki wojennej?! Ha! Marynarka nie ma takich prędkich łodzi! Ona jest nasza! Należy do Dowództwa Gwardii! Szybka, prawda?!

Dowództwo Gwardii odpowiada za ochronę rodziny Kima. Liczy sto tysięcy żołnierzy piechoty, marynarki i lotnictwa.

Chociaż mój stróż jest zmuszony krzyczeć, dostrzegam, że porzucił ton służbisty i rozmawia swobodnie, być może dlatego, że nie mamy już publiczności. Od razu czuję się trochę lepiej. Ma rację, łódź jest bardzo szybka: wiatr zrywa jednemu z gwardzistów czapkę z głowy, niesie ją w morze i rzuca na wodę. Patrzę na czapkę malejącą pośród fal i znikającą w dali.

Po około dwudziestu minutach zwalniamy nieopodal wyspy porośniętej drzewami. Zastanawiam się, czy pływaliśmy w kółko po niewielkiej przestrzeni tak jak w drodze na stację Yongsung. Dziób łodzi opada na wodę i wyspa staje się wyraźnie widoczna. Od czyściutkiej kei po wypielęgnowany lasek po obu stronach chodnika wszystko jest nieskazitelnie czyste. Wygląda tak, jakby całość ukończono wczoraj. Dociera do mnie, że spodziewałem się zastać Drogiego Przywódcę czekającego na nas na pomoście z rozwartymi ramionami, jak to robi w filmach rewolucyjnych. To trochę zaskakujące, że nikt nas nie wita.

Strażnicy prowadzą nas do dużego domu, gdzie zajmujemy miejsca w sali o powierzchni około tysiąca metrów kwadratowych. Każą nam milczeć. Wszystko jest białe: krzesła, podłoga, ściany. Nie ma okien. Zamiast nich świecą wmontowane w ściany zielonkawe panele.

O wpół do pierwszej, ponad cztery godziny po przybyciu na wyspę, nagle wokół nas zaczyna się ruch. Strażnicy w białych rękawiczkach spryskują czymś krzesło, na którym usiądzie Drogi Przywódca.

Towarzysz wicedyrektor każe nam znowu stanąć gęsiego. Dla bezpieczeństwa mamy zdjąć i oddać zegarki. Każdemu z nas wręczają niedużą kopertę. Znajduje się na niej japoński nadruk. Wewnątrz jest mała bawełniana szmatka, która pachnie alkoholem.

– Musicie zdezynfekować dłonie, zanim podacie rękę Generałowi – poucza nas towarzysz wicedyrektor. Potem podchodzi i właśnie do mnie kieruje kolejną, surową instrukcję: – Nie wolno patrzeć Generałowi w oczy. – Wskazuje na drugi guzik swojego munduru i mówi: – Macie patrzeć tutaj. Zrozumiano?

Zastanawiam się, czy chodzi o to, żeby mi uzmysłowić moją niższość wobec Drogiego Przywódcy, ale ta myśl prędko mija. Czekamy dalej, tymczasem towarzysz wicedyrektor podejmuje ostatnie decyzje związane z przydziałem miejsc. Znowu trafiłem na koniec. W pomieszczeniu znajduje się siedmiu cywili i ponad dwudziestu gwardzistów. Przez kolejne dziesięć minut stoimy sztywno, wpatrując się w zamknięte wrota. Są duże, białe, ozdobione pozłacanymi kwiatami.

Gdy w końcu się otwierają, wchodzi przez nie gwardzista w randze pułkownika i staje na baczność.

– Teraz do pomieszczenia wejdzie Generał – oznajmia.

Wszyscy i wszystko zastyga jak kamień. Nie ruszając głową, zawieszam wzrok w połowie wysokości łuku, gdzie wkrótce pojawi się twarz Kim Dzong Ila.

Mija kolejna minuta. Niespodziewanie do sali wtacza się mały biały szczeniak. To maltańczyk o kręconej sierści. Za nim pojawia się stary człowiek, który goni swego pieska. Wszyscy chórem witamy Drogiego Przywódcę:

– Niech żyje Generał! Niech żyje Generał!

Od naszego wspólnego okrzyku bolą mnie bębenki, ale szczeniak na nic nie zwraca uwagi. Pewnie przywykł do takiej pompy. Natomiast Drogi Przywódca chyba jest zadowolony, że jego piesek wykazał się taką odwagą, bo schyla się, żeby go pogłaskać. Potem mruczy mu coś do ucha.

Czuję się rozczarowany, widząc Drogiego Przywódcę z bliska, ponieważ mam przed sobą starego człowieka, który w niczym nie przypomina znajomej postaci Wodza Ludu. Chociaż głośno klaszczemy i wiwatujemy, nie odpowiada, chyba w ogóle nas nie zauważa. Dalej bawi się ze szczeniaczkiem; zdaje się rozżalony, że otaczają go ludzie młodsi od niego. Podnosi wzrok, jak gdyby czytał mi w myślach, a wtedy na moment staje mi serce. Wołamy jeszcze głośniej, jakbyśmy wszyscy czekali na tę chwilę:

– Niech żyje Generał! Niech żyje Generał!

On rozgląda się po sali, a potem rusza w moją stronę.

Przygotowuję się na wspaniałe spotkanie, ale mija mnie i zatrzymuje się przed hasłem, które widnieje na ścianie za nami. Żółtymi literami na czerwonym tle napisano: Służmy Wielkiemu Przywódcy Towarzyszowi Kim Dzong Ilowi, oddając mu swe życie!

– Kim Yong Sun! – woła. Sekretarz partii Kim Yong Sun podbiega do niego błyskawicznie. – To jest ręcznie malowane? – pyta go Kim Dzong Il. – Czy drukowane?

Z bliska jego głos zaiste należy do wielkiego przywódcy. W każdej sylabie rozbrzmiewa najwyższy autorytet.

Widząc, że Kim Yong Sun się waha, odpowiada za niego towarzysz wicedyrektor:

– Ręcznie malowane, Generale.

– Dobrze wygląda – mówi Kim Dzong Il. – W zeszłym tygodniu pojechałem gdzieś, gdzie hasła wydrukowali na emalii. Ale ręcznie malowane wyglądają dużo lepiej, nie sądzicie?

Tym razem Kim Yong Sun ma gotową odpowiedź:

– Tak jest, Generale, zgadzam się. Już się o to dowiadywałem. Poinformowano mnie, że będziemy dalej produkować hasła emaliowane, bo ręcznie malowane wymagają drogich materiałów z importu.

Kim Dzong Il nie zwraca na niego uwagi. Cofa się o parę kroków, jeszcze przez kilka sekund ogląda slogan, a potem z szybkim ruchem ręki wydaje polecenie:

– Wymienić istniejące egzemplarze tego hasła w całym kraju na ręcznie malowane.

Próbuję policzyć to w myślach. Ile będzie kosztował taki projekt? Właśnie w tym momencie Generał obraca się i odzywa się do mnie znienacka:

– Ty, chłopcze! – huczy. – Czy to ty napisałeś ten wiersz o lufie karabinu?

Wyszczekuję starannie sformułowaną odpowiedź:

– Tak, Generale! Być w waszej obecności to dla mnie zaszczyt!

Podchodzi do mnie, uśmiechając się pod nosem.

– Ktoś napisał go za ciebie, prawda? Niech ci nie przyjdzie do głowy kłamać. Każę cię zabić. – Kiedy wpadam w panikę, Drogi Przywódca parska śmiechem i szturcha mnie w ramię. – To komplement, głuptasie. Ustanowiłeś nowy standard dla całej ery Songun.

Nie potrafię się odezwać i wcale mi nie pomaga, że Kim Yong Sun świdruje mnie wzrokiem. Zanim Generał zdąży zająć miejsce, Kim Yong Sun znajduje okazję, żeby mnie skarcić.

– Głupi gnojku. Powinieneś był mu podziękować. Powinieneś obiecać, że będziesz mu pisał wiersze lojalności nawet zza grobu – syczy mi do ucha.

Potem ponownie przybiera radosny wyraz twarzy i goni za Kim Dzong Ilem. Wraca na swoje miejsce i łagodnie przesuwa dłońmi po pośladkach, zanim dotkną krzesła, tak jak kobieta, która siadając, przygładza sukienkę. Reszta oficjeli zachowuje się nie mniej uroczyście. Wydaje się, że zamiast prawdziwych ludzi posadzono tu rzeźby niezdolne do ruchu. Najaktywniejszą istotą w sali jest maltańczyk Drogiego Przywódcy. Skomli podniecony i biega wokół nóg swojego pana.

Kim Dzong Ila nie interesują rozmowy towarzyskie. Jego uwagę skupia biały szczeniaczek. Generał koncentruje się na tym, co robi piesek, co może myśleć. Raz po raz woła jednak: „Hej, Im Tong Ok!” albo „Hej, Chae Chang Guk!”, a wtedy przywołany mężczyzna biegnie do niego na rozmowę. To osobliwa scena, w której Drogi Przywódca wyżej ceni szczeniaczka niż każdego ze swych najlojalniejszych ludzi.

Po dziesięciu, może piętnastu minutach otwierają się podwójne drzwi. Pojawiają się mężczyźni w białych smokingach i czerwonych muszkach, wysoko niosąc tace. Na drugim końcu sali technicy zgięci wpół pokornie uwijają się na scenie, ustawiają mikrofony oraz światła. Orkiestra zajmuje miejsca i zaczyna grać. Zaraz rozpocznie się uczta. Czuję się trochę rozczarowany, ponieważ spodziewałem się usłyszeć z ust Drogiego Przywódcy nowy wzniosły aforyzm albo złotą myśl. Wkrótce jednak jedzenie i muzyka pozwalają mi o wszystkim zapomnieć. Jestem urzeczony.

Ilekroć obsługa wnosi kolejne danie, światła w panelach ściennych przybierają nowy niesamowity kolor. Kiedy na stół trafiają warzywa, jaskrawa trawiasta zieleń zmienia się w jasny fiolet, a gdy wniesione zostaje mięso, fiolet przechodzi w głęboką czerwień. Odkrycie, że światła mogą być częścią sposobu podania posiłku, oszałamia mnie. Półmisek z rybą lśni tak bardzo, że nie czuję smaku potrawy. Rozmieszczone wokół niego maleńkie światła punktowe sprawiają, że rybie łuski migoczą.

Wino jest nieco cierpkie. Mój kelner, który jak cały personel Kim Dzong Ila również należy do Dowództwa Gwardii i ma stopień wojskowy, wskazuje napis Baedansul na etykiecie butelki. Zawartość opisuje jako czterdziestoprocentowy alkohol opracowany w Instytucie Nauk Fundamentalnych. To ciało naukowe zajmuje się badaniem zdrowia Drogiego Przywódcy, dlatego również podlega Dowództwu Gwardii. Pracuje tam trzy tysiące naukowców, którzy tworzą i przygotowują leki mające przedłużyć życie Kim Dzong Ila. Aby sprawdzić działanie różnych lekarstw i pokarmów, posługują się grupą doświadczalną złożoną z mężczyzn z całego kraju o tych samych chorobach i budowie ciała co Drogi Przywódca. Z dumą mogę powiedzieć, że wiem o tej ważnej pracy więcej niż większość ludzi, ponieważ w Instytucie pracuje starszy brat mojego kolegi.

Kulminacją bankietu jest deser. Otrzymuję puchar z dużą kulką lodów, które kelner polewa przejrzystym alkoholem, a potem podpala. W naczyniu tańczy dziki błękitny płomień. Gdy nabieram trochę lodów na małą łyżeczkę, ogień unosi się wraz z nią. Kim Yong Sun trąca mnie w ramię i radzi:

– Najpierw zdmuchnij, dopiero potem jedz. Ale nie za dużo. Bardzo mocne – dumnie dzieli się tą informacją.

Na moment zatracam się w sprzecznych odczuciach ciepła i chłodu w ustach. Potem Kim Dzong Il przywołuje mnie ruchem dłoni.

Kiedy odwiedza się dom lub miejsce pracy członka aktywu, który dostąpił zaszczytu uczestniczenia w bankiecie zorganizowanym przez Drogiego Przywódcę, na honorowym miejscu w gablocie zawsze stoi kieliszek, którym się z nim stuknął. Rozumiem, że Drogi Przywódca chce obdarować mnie takim skarbem. Kelner, stojący właśnie z tego powodu w pobliżu, prędko wręcza mi duży kieliszek. Nieprzygotowany, pośpiesznie niosę naczynie do Kim Dzong Ila, a ten napełnia je ciemnoczerwonym winem i mówi: „Oby tak dalej”.

Zgięty wpół w głębokim ukłonie widzę pod stołem jego stopy. Zdjął buty. Nawet Generał nie jest wolny od przekleństwa obolałych stóp! Zawsze wyobrażałem go sobie jako boską istotę, która nie chodzi nawet do toalety. Tak nas uczono w szkole i tak mówi partia: żywot naszego Generała to nieustająca seria cudów; a my wszyscy, śmiertelnicy, nie dorównalibyśmy mu przez całe życie. Otrzymawszy wspaniałe zaproszenie do jego kręgu, sądziłem, że wkroczę w boski wymiar czasu.

Oto jednak stoję i zaglądam w jego buty z wysokimi obcasami i wewnętrznym koturnem grubości co najmniej sześciu czy siedmiu centymetrów. Te buty zwodzą jego lud. Chociaż rzadkie ondulowane włosy pozornie dodają mu wysokości, boso Drogi Przywódca nie może mieć więcej niż metr sześćdziesiąt centymetrów wzrostu.

Po jego wcześniejszych majestatycznych rozkazach jestem zdezorientowany również tym, jak Generał wysławia się przy stole. Używa ordynarnego slangu. We wszystkich książkach i na wszystkich wykładach, które czytałem i których słuchałem od dziecka, jego słowa przytaczane są nie tylko jako przykłady idealnego języka, ale również mówią prawdę o naszej ojczyźnie. Mowa Drogiego Przywódcy jest zawsze elegancka, piękna, a przede wszystkim uprzejma wobec ludu. Dziś jednak Kim Dzong Il miesza podmiot z orzeczeniem. Nie nazywa nawet nikogo towarzyszem, tylko woła członków aktywu per ty albo chłopcze. To nie ma sensu.

Pod koniec deseru barwne światło przygasa. Na scenie pojawia się kobieta ubrana w białą sukienkę w zachodnim stylu z odsłoniętymi ramionami. Orkiestra gra instrumentalny wstęp, a potem kobieta zaczyna śpiewać rosyjską pieśń ludową.

Kiedy śpiewa, Kim Dzong Il zaczyna drżeć. Chociaż światła są skierowane na artystkę, protokół nakazuje nam skupiać uwagę wyłącznie na nim. Patrzymy, jak wyjmuje lśniącą białą chustkę. Mrugam, a wtedy członek aktywu siedzący obok mnie również sięga po chusteczkę. O dziwo pozostali robią to samo. Potem Generał nieco pochyla głowę i ociera kąciki oczu. Nie wierzę w to, co widzę. Oto oglądam jego łzy! Cóż się ze mną stanie po tym, gdy patrzyłem na coś tak intymnego?

Mocno zaciskam powieki z podziwu i przerażenia.

Kiedy je otwieram, widzę najdziwniejszą scenę w swoim życiu. Moi towarzysze, którzy niedawno promienieli radością podczas uczty z Drogim Przywódcą, zaczęli płakać. Jak to się stało? Czy ujdę z tego bankietu z życiem? Zanim jednak zdążę pomyśleć o czymś jeszcze, mnie też pieką oczy i łzy płyną mi po policzkach. Tak, muszę płakać. Żyję w lojalności wobec Generała. Nie tylko lojalności w myśli i czynie, ale także lojalności duszy. Gdy powtarzam w sercu te słowa: „muszę płakać, muszę płakać”, moje łzy są coraz gorętsze, z głębi mego jestestwa wyrywa się okrzyk bólu.

Nie umiem opanować drżenia, a tymczasem pieśń się kończy. Nie ma braw, salę wypełnia zawodzenie. Powoli zapalają się światła, a nasz płacz prędko słabnie, przeradzając się w ciche pochlipywanie, jakbyśmy wcześniej to przećwiczyli.

Ocieram oczy i rozglądam się wkoło, patrzę na twarze członków aktywu. Jeszcze przed chwilą płakali, lecz teraz bacznie wpatrują się w Drogiego Przywódcę, wyczekując komendy do kolejnego aktu synchroniczności. Po raz pierwszy w życiu żenuje mnie lojalne posłuszeństwo.

W drodze powrotnej do domu prześladuje mnie niepokojące pytanie. Dlaczego Drogi Przywódca płakał? Zdaję sobie sprawę z tego, że północnokoreański Departament Propagandy i Agitacji postanowił pokazać go we łzach po śmierci jego ojca Kim Il Songa w 1994 roku, kiedy w całym kraju zawalił się państwowy system dystrybucji. Na początku 1995 roku pogłoski, że na prowincji ludzie umierają z głodu, zaczęło uwiarygadniać to, co działo się w samym Pjongjangu.

Kiedy centra dystrybucji żywności zamknięto, a ucieczki z pracy w poszukiwaniu jedzenia rozprzestrzeniały się niczym wirus, partia wprowadziła slogan: „Jeśli przeżyjesz tysiąc mil cierpienia, czeka cię dziesięć tysięcy mil szczęścia”. Stan niedoboru żywności oficjalnie nazwano Żmudnym Marszem, a ludność zachęcano do pójścia za przykładem naszego Generała, który stał na czele zmagań.

Na dowód tego stale grano w telewizji pieśń pod tytułem Kulki ryżowe Generała. Opowiadała o tym, że Drogi Przywódca co dnia przemierza setki mil, niosąc wsparcie mieszkańcom całego kraju, a żywi się tylko jedną kulką ryżu. Przed rozpoczęciem Żmudnego Marszu telewizja zawsze pokazywała naszego Wodza uśmiechniętego, bo prowadził nas do zwycięstwa socjalizmu. Kiedy ludzie po raz pierwszy zobaczyli na ekranach łzy naszego boskiego Drogiego Przywódcy, wybuchali masowo spontanicznym, nieopanowanym płaczem.

Gdy jadę do domu, dogłębnie porusza mnie moja reakcja na widok prawdziwych łez Kim Dzong Ila. Towarzyszy mi niepokojąca myśl, z której trudno się otrząsnąć: to nie były łzy współczującego bóstwa, ale zrozpaczonego człowieka.

Część pierwszaDYKTATOR

1Wojna psychologiczna

Byłem lojalny i nieustraszony. Nie musiałem żyć w strachu przed konsekwencjami spóźnienia się do pracy ani jak inni członkowie aktywu schylać głowy i nie rzucać się w oczy na posiedzeniach partyjnych, żeby nie zostać następnym celem krytyki. Miałem immunitet dzięki Drogiemu Przywódcy, który mnie pochwalił, poruszony moim wierszem na jego cześć.

Świat może potępiać Koreę Północą jako bezwzględny reżim zabijający własnych obywateli, twierdzić, że to opresyjny system oparty na fizycznej przemocy. Ale jest to tylko cząstkowe spojrzenie na sposób kierowania tym państwem. Przez całe życie Kim Dzong Il podkreślał, że rządzi przez muzykę i literaturę. Chociaż był zwierzchnikiem sił zbrojnych Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej (KRLD) i przewodniczącym Narodowej Komisji Obrony, nie miał doświadczenia wojskowego. Co więcej, swą karierę zaczął w zawodzie twórczym, a drogę do sukcesji rozpoczął od pracy w partyjnym Departamencie Propagandy i Agitacji (DPA).

Wyrażając to językiem „dyktatury” rozumianym przez świat zewnętrzny, Kim Dzong Il władał za pomocą obosiecznego miecza: owszem, był dyktatorem posługującym się fizyczną kontrolą, ale również dyktatorem w sensie subtelniejszym i bardziej wszechobecnym: dzięki całkowitej władzy nad kulturową tożsamością swojego ludu. W sposób charakterystyczny dla socjalizmu, gdzie ideologia jest ważniejsza od dóbr materialnych, zmonopolizował media i sztukę jako kluczowy element swej władzy absolutnej. To dlatego każdy pisarz w Korei Północnej tworzy w ramach hierarchii mającej początek w Komitecie Centralnym Związku Pisarzy przy Departamencie Propagandy i Agitacji partii.

Każdy, kto stworzy dzieło niezlecone mu zgodnie z tym porządkiem, z definicji jest winny zdrady stanu. Wszystkie utwory literackie w Korei Północnej muszą powstać w odpowiedzi na konkretny wniosek z Partii Pracy. Kiedy pisarz złoży tekst, musi on zostać prawnie zaakceptowany, zanim uzna się go za nowe dzieło. Oczywiście autorzy wyróżniających się utworów spełniających te standardy zostają nagrodzeni. Rolą północnokoreańskiego twórcy przy każdym przydzielonym zadaniu jest jak najdoskonalej dać wyraz określonej idei zgodnie z szeregiem z góry ustalonych wymogów estetycznych w konsultacji z Partią Pracy. Nie do pisarza należy artykułowanie nowych idei ani eksperymentowanie z estetyką według własnych zachcianek.

W ten oto sposób literatura odgrywa centralną rolę nie tylko w północnokoreańskiej sztuce, ale również w strukturze społecznej państwa. Przed 1994 rokiem, kiedy żył Wielki Wódz Kim Il Song, najpopularniejszym gatunkiem była powieść. Niemal wszystkie najważniejsze odznaczenia państwowe, takie jak Medal Kim Il Songa, Order Heroicznego Wysiłku i tytuł Współtowarzysza Kim Il Songa, zgarniali państwowi powieściopisarze. Powieść zapewniała idealną formę narracji pozwalającą wychwalać wspaniałe czyny Wielkiego Wodza.

Swoje robiło również to, że przez ostatnie lata życia Kim Il Song zatapiał się w świecie powieści. Szczególnie interesowała go twórczość pisarzy należących do Grupy Literackiej 15 Kwietnia, instytucji literackiej pierwszej klasy, której zakresem działań jest rewolucyjna historia Kim Il Songa i Kim Dzong Ila. Podobnie jak w przypadku stacji kolejowych określenie „pierwszej klasy” pojawia się w tytułach stanowisk tych zawodowców, których praca dotyczy bezpośrednio rodziny Kimów. Zresztą także wspomnienia Kim Il Songa, zatytułowane W wirze stulecia, zostały sporządzone przez grupę pisarzy pierwszej klasy z Grupy Literackiej 15 Kwietnia. Wśród elity wspomnienia były znane jako jedna z ulubionych książek Kim Il Songa. Pewnego razu, podczas spotkania członków północnokoreańskiego aktywu mających koneksje rodzinne w Japonii, Kim Il Song opowiadał, ku rozbawieniu gości, jak bardzo lubi oddawać się tej lekturze. Kiedy zmarł, a w instytucjach państwowych umocniła się władza jego syna Kim Dzong Ila, status powieściopisarzy uległ zmianie. W dziedzinie literatury do łask doszła poezja. Nie wiązało się to wyłącznie z preferencjami Kim Dzong Ila. Zjawisko to umocnił – o ile nie zapoczątkował – niedobór papieru, gdy załamała się północnokoreańska gospodarka i ludzie z trudem walczyli o przetrwanie. Kiedy w kraju brakowało papieru nawet na szkolne podręczniki, mało kto mógł sobie pozwolić na opasłą powieść rewolucyjną. Poezja pozwalała natomiast z powodzeniem zawrzeć kluczowe doktryny lojalności wobec dynastii Kimów na jednej stronie gazety. To dlatego właśnie ona stała się dominującym narzędziem literackim, poprzez które Kim Dzong Il sprawował swą kulturalną dyktaturę.

Wraz ze spadkiem liczby powieściopisarzy oraz wzrostem popytu na poezję i poetów zrodziła się potrzeba ustanowienia bardziej rygorystycznej hierarchii zawodowej. Poeci epiccy piszą długie wiersze, a poeci liryczni – krótsze. To rozróżnienie gatunkowe miało określić rangę poety, choć tylko Partia Pracy mogła zarządzić, jaki rodzaj poezji ma uprawiać dany twórca oraz którzy z nich dostąpią zaszczytu wychwalania Kim Dzong Ila. Gatunek poezji epickiej o Kim Dzong Ilu był w szczególności zarezerwowany dla zaledwie sześciu najbardziej zasłużonych artystów Korei Północnej. W 1999 roku jako dwudziestoośmiolatek zostałem najmłodszym członkiem owej elity poetów dworskich. Patrząc na to wyłącznie z perspektywy wieku i doświadczenia, osiągnąłem coś niemożliwego. Jednakże w przeciwieństwie do pozostałych literatów byłem także pracownikiem Departamentu Zjednoczonego Frontu – ta praca dawała mi wstęp do świata zupełnie nieznanego większości zwykłych Północnokoreańczyków. Miałem tam wgląd nie tylko do tajemnic państwowych, ale również do rzeczywistości daleko wykraczającej poza zakres działania Partii Pracy.

Departament Zjednoczonego Frontu (DZF) to kluczowa część Partii Pracy odpowiedzialna za szpiegostwo międzykoreańskie, kreowanie polityki oraz dyplomację. Od 1953 roku Koreę dzieli linia rozejmu znana jako Koreańska Strefa Zdemilitaryzowana (DMZ), utrzymywana z obu stron przez siły wojskowe. Podział Półwyspu Koreańskiego nie wynika z różnic językowych, religijnych czy etnicznych, ale z różnicy ideologii politycznej. Północnokoreańska wersja socjalizmu, zbudowana na fundamencie absolutnej jedności instytucjonalnej, postrzega pluralizm i samostanowienie jako największego wroga. Dlatego też Partia Pracy od ponad półwieku wytrwale prowadzi wojnę psychologiczną wymierzoną w Koreańczyków zarówno z Północy, jak i z Południa.

Realizacji tej najświętszej misji poświęcona była moja praca w Wydziale 19 (poezja) Sekcji 5 (literatura) Biura 101. Mimo niesamowitego, nieumyślnego podobieństwa tej nazwy do Orwellowskiego pokoju 101 urząd, o ironio, nazwano tak właśnie po to, żeby uniknąć jakichkolwiek sugestii na temat charakteru naszej pracy. Instytucję utworzono w 1970 roku, a Kim Il Song podpisał dekret pierwszego października i stąd liczba 101.

Gdy utworzono mój departament, pierwotnie specjalizował się on w prowadzeniu wojny psychologicznej wymierzonej w Południe za pośrednictwem środków kulturalnych takich jak prasa, literatura, muzyka i film. Od końca lat siedemdziesiątych dążył przede wszystkim do wzmacniania w ludności południowokoreańskiej nastrojów antyamerykańskich i propółnocnych, wykorzystując ruchy demokratycznej opozycji przeciwko ówczesnemu reżimowi wojskowemu.

Dzieła, które tu powstawały, rozpowszechniano pod szyldem południowokoreańskich wydawnictw. Przyjmowały one nawet tamtejszy charakterystyczny styl literacki, naśladowały najpopularniejszy krój czcionki, jakość i gramaturę papieru. Również w dziedzinie muzyki naśladowano instrumentalne i wokalne aranżacje skopiowane z południowokoreańskich nagrań. Wyprodukowane w ten sposób książki i kasety nasz departament systematycznie dystrybuował za pośrednictwem propółnocnych organizacji w Japonii oraz państwach Azji Południowo-Wschodniej, a następnie przesyłał organizacjom demokratycznej opozycji w Korei Południowej. Tak oto mój departament zasiewał ziarno, które z pozoru wydawało się politycznym paradoksem: nawet dziś sympatię wobec KRLD odczuwają w Korei Południowej niemal wyłącznie przedstawiciele obozu demokratycznego, postępowego i antyautorytarnego.

Podobnie jak na plaży kostium kąpielowy jest bardziej stosowny niż garnitur, tak samo – aby zachować wierność południowokoreańskiemu kontekstowi – sloganem obowiązującym w DZF była „lokalizacja”, która oznaczała, że musieliśmy przyswoić sobie charakter i tożsamość Południowokoreańczyków. Pierwszy dzień mojej pracy w Biurze 101, a co za tym idzie mój wstęp do tej południowokoreańskiej bańki, przypadł na dwunastego sierpnia 1998 roku. Miałem wtedy dwadzieścia siedem lat. Nigdy nie byłem z siebie bardziej dumny niż wówczas, kiedy po raz pierwszy wkroczyłem do tajnego świata DZF.

Moje biuro znajdowało się w zabudowanej dzielnicy Ryunghwa w centralnym obszarze Pjongjangu. Uderzająco odmienny charakter świata Biura 101 rzucił mi się w oczy, gdy tylko znalazłem się na jego terenie. Całość otoczona była wysokim murem z dużą stalową bramą. Symbolizowało to odrębność świata, do którego zwyczajni ludzie nie mogli nawet zajrzeć. Pracownicy wchodzili przez niewielką furtkę wbudowaną w bramę. Naraz mógł się przez nią przecisnąć tylko jeden człowiek. Strzegł jej pojedynczy żołnierz.

Jego obecność była także symbolem odróżniającym tę instytucję od reszty północnokoreańskiego społeczeństwa, w którym pracownicy zwykle na zmianę strzegli i obserwowali swoich kolegów. Jakby dla potwierdzenia, że warta żołnierza jest czymś osobnym względem reszty obowiązków w DZF, zanim pozwolono mi po raz pierwszy postawić stopę na terenie kompleksu, moją obecność musiał wytłumaczyć strażnikowi specjalnie wysłany członek aktywu z komitetu partyjnego naszego departamentu, a następnie dokładnie sprawdzić moją tożsamość.

Kiedy już wszedłem, dziedziniec okazał się bardzo duży w porównaniu z małym i nierzucającym się w oczy wejściem. Wszystko wylano betonem, nie było ani śladu gołej ziemi. Członek aktywu, który po mnie przyszedł, wyjaśnił, że czterokondygnacyjny budynek naprzeciw nas to właśnie centrala Biura 101. Po lewej stronie głównego gmachu znajdowały się biblioteka literatury południowokoreańskiej oraz aula. Po prawej, w Biurze Komunikacji 813, drukowano podrabiane książki pod szyldem południowokoreańskich wydawnictw. Wskazawszy bibliotekę, członek aktywu wytłumaczył, że w czasach japońskiej okupacji mieściła się tu jedyna szkoła kurtyzan w Pjongjangu. Dodał, że w przeszłości z kurtyzan słynęło Wolhyang-dong w niedalekiej dzielnicy Moranbong, po czym uśmiechnął się znacząco.

Moje biuro w Wydziale 19 (poezja) znajdowało się na drugim piętrze głównego gmachu. W owych czasach pracowało tam osiem osób: siedmiu mężczyzn i jedna kobieta. Kiedy otworzyłem drzwi, natychmiast ujrzałem długie drewniane biurka po obu stronach pomieszczenia. Przy każdym zajmowały miejsce cztery osoby. Podczas pracy siedzieliśmy twarzami do ściany. Gdy tylko stanąłem na marmurowej posadzce, niewiele brakowało, żebym odwrócił się i wyszedł; miałem wrażenie, że wpadłem przypadkiem na miejsce najstraszniejszej zbrodni w Korei Północnej – zdrady stanu – której skali nie potrafiłby sobie wyobrazić ani wyolbrzymić nikt inny w kraju. Zakazane materiały, zalegające cały pokój jak gdyby nigdy nic, w każdym innym pomieszczeniu w Korei Północnej ściągnęłyby na obecnych karę śmierci. Wszędzie indziej absolutnie nie do przyjęcia byłby także umieszczony na honorowym miejscu szokujący slogan, który przeczył półwieczu demonizowania Południa. Rozrzucone niedbale wrogie książki i czasopisma zdumiewały mnie niewiele mniej niż instrukcja dla Biura 101 od Kim Dzong Ila, z szacunkiem oprawiona w ramę i wywieszona na pokaz na pustej białej ścianie: „Zamieszkajcie w Seulu, choć jesteście w Pjongjangu”. To, co poza ścianami tego pomieszczenia stanowiło przeraźliwy akt zdrady, wewnątrz było nie tylko dozwolone, ale zachęcał do tego sam Kim Dzong Il! Wódz wymagał, abyśmy wczuli się w południowokoreańskią psychikę, po to, by ją podkopać i odnieść nad nią triumf. Każdego dnia pracy w DZF towarzyszył mi zachwyt nad surowym kontrastem naszego tajnego świata z zamkniętą społecznością poza murami kompleksu.

Codziennie, z przepustkami Partii Pracy w kieszeniach, stawialiśmy się w Biurze 101 o ósmej rano i zaczynaliśmy pracę od lektury południowokoreańskich gazet. Choć oficjalna nazwa Korei Północnej to Ludowo-Demokratyczna Republika Chosunu, kraj sam siebie nazywa Chosunem, Koreę Południową – południowym Chosunem, a granice Korei określa z perspektywy KRLD. Natomiast podczas pracy w Biurze 101 termin „Korea Południowa” widzieliśmy w gazetach wszędzie i jego używanie stało się naszą drugą naturą. W Korei Północnej władze Południa przedstawiane były jako zdradliwy reżim kierowany przez służalczego przywódcę, który nadal zdradza Koreańczyków i ich kraj, aby uczynić ich marionetkami Stanów Zjednoczonych. Natomiast za pośrednictwem gazet wypełniających nasz pokój poznaliśmy go jako prezydenta Korei Południowej.

Ponieważ nikomu w naszym biurze nie wolno było mówić o swojej pracy ani wiedzieć czegokolwiek o pracy kolegów, na naszych biurkach nie znajdowało się nic niezwiązanego bezpośrednio z aktualnym zadaniem – oprócz kalendarza. W całym pokoju wyróżniało się jedynie małe lusterko na stoliku naszej koleżanki, stanowczo wyznaczające jej przestrzeń jako terytorium kobiety. Gdyby nie inne zamki w szufladzie każdego z nas, pozostali mogliby zapomnieć, które miejsce jest czyje.

Podobnie jak nasze szuflady zawsze pozostawały zamknięte, tak samo członkowie mojego zespołu rzadko opowiadali o swoim życiu osobistym, chociaż pracowało nas tu tylko ośmioro. Pewnego razu w drodze do domu ostrożnie zapytałem starszego kolegę z DZF, dlaczego tak jest. Jego odpowiedź mnie zaskoczyła. Wyjaśnił, że na terenie biura wszyscy zachowują dystans nie tyle ze względów bezpieczeństwa, co z powodu charakteru naszej pracy. Na zewnątrz byliśmy mieszkańcami Pjongjangu i obywatelami Korei Północnej. Wewnątrz natomiast każdy z nas stawał się mieszkańcem Korei Południowej. Ponieważ w tym obcym wcieleniu nie mieliśmy wielu tematów do rozmowy, nieporuszanie tematów osobistych stało się zawodowym zwyczajem. Kiedy mi to wytłumaczył, lepiej zrozumiałem, że esencją lokalizacji była nasza kameleonowa dwoistość.

Niemniej przywilej owej lokalizacji ściśle kontrolowano. Południowokoreańskie gazety udostępniano nam tylko na jeden dzień, a przed wyjściem z pracy musieliśmy je zwrócić do biblioteki. Książki oraz wiersze mogliśmy wypożyczyć na kilka dni, ale przed opuszczeniem terenu DZF należało zamknąć je w szufladach. Wynoszenie jakichkolwiek południowokoreańskich materiałów poza kompleks było zakazane, a bibliotekarz składał nam czasem niezapowiedziane wizyty, żeby sprawdzić, czy stosownie zabezpieczamy lektury.

Naszym głównym zadaniem od przyjścia do pracy aż do jej zakończenia była przemiana w południowokoreańskich poetów i pisanie południowokoreańskiej poezji. Mówiąc precyzyjniej, wcielaliśmy się w południowokoreańskich poetów popierających Kim Dzong Ila. Mój południowokoreański pseudonim brzmiał Kim Kyong Min. Nasze imiona i nazwiska musiały się różnić od tych autentycznych, a gdy kazano mi wybrać pseudonim, posłużyłem się nazwiskiem pierwszego krewnego, który przyszedł mi do głowy. Kierownik Park Chul przez trzy godziny rozmyślał, czy brzmi ono wiarygodnie dla południowokoreańskiego poety, a wreszcie wyraził zgodę, żebym je przyjął.

W nagrodę za specjalistyczną pracę oprócz zwykłych racji żywności otrzymywaliśmy w każdą sobotę dodatkowy przydział importowanego jedzenia. Ze względu na naszą tożsamość mieszkańców świata zewnętrznego te zasoby – za każdym razem inne – również pochodziły stamtąd. Pozyskiwano je z pomocy humanitarnej ONZ oraz reszty społeczności międzynarodowej, a także od południowokoreańskich organizacji pozarządowych i religijnych. W pięciokilogramowych paczkach, które dostawaliśmy, bywały amerykański ryż, ser, masło, oliwa, majonez, a nawet bielizna i skarpetki. Czasami także ciasteczka i inne słodycze albo mleko w proszku dla niemowląt. Ponieważ dawano nam tak wiele, odbieranie zwykłych przydziałów z publicznego systemu dystrybucji, od których zależało przetrwanie reszty Korei Północnej, było dla nas przykrym obowiązkiem.

Paczki z zagranicy zawsze przychodziły z nienaruszonymi naklejkami. Istnienie tego rodzaju pomocy międzynarodowej postrzegano jako wstydliwy sekret, którego w czasach powszechnego głodu reżim nie mógł wyjawić zwykłym mieszkańcom, żeby nie podważyć państwowej ideologii „samodzielności”. Ponieważ jednak zadaniem naszego wydziału były życie i praca w roli ludzi z zewnątrz, wydawało się logiczne, że powinniśmy otrzymywać dobra stamtąd pochodzące. Zostaliśmy do tej pracy starannie wybrani i ufano, że nie zdeprawuje nas kontakt z owymi zagranicznymi głosami i dobrami. Zezwolenie na zamieszkiwanie w świecie takich przywilejów wydawało się błogosławieństwem.

Łatwo konsumować zagraniczne produkty, trudniej natomiast myśleć jak ktoś z zewnątrz. Pewnego dnia, gdy nie radziłem sobie z pisaniem jako mieszkaniec Korei Południowej, poradziłem się kierownika Park Chula. Mimo łysiejącej głowy robił na mnie duże wrażenie. Miał podwójne powieki oraz grube, nastroszone brwi pełne charyzmy.

– W zasadzie niewiele wiem o południowym Chosunie – powiedziałem. – Brakuje mi wiedzy oraz doświadczenia, które pozwoliłyby mi tworzyć literaturę na podstawie tamtejszego życia. Więc co właściwie powinienem tutaj pisać?

Kierownik Park Chul tak bardzo się roześmiał, że aż zaczeska spadła mu na brwi. Poprawił ją i przyklepał.

– Ani ty, ani ja nie byliśmy w Seulu! – odparł. – Chociaż wszyscy, ci z Północy i ci z Południa, jesteśmy rodakami, teraz nasze kultury się różnią. Ale to nie ma znaczenia, bo działamy z myślą o północnej publiczności, a nie o ludziach z południowego Chosunu. – Przerwał, żeby wsypać trochę gotowanego żółtka do akwarium z trzema jaskrawoczerwonymi rybkami. Resztki żółtka włożył sobie do ust, wytarł dłonie i mówił dalej: – Żeby odnieść tutaj sukces, musisz zrezygnować z własnego nazwiska czy renomy pisarza. Wiesz, kiedy pracowałem dla Związku Pisarzy, byłem wschodzącą gwiazdą. Zapewne czytałeś moje wiersze. Na przykład Tęsknotę za krajanami.

– Tak – odparłem, chociaż wcale nie kojarzyłem tego tytułu.

Park Chul kontynuował:

– Gdybym pozostał poetą, teraz pewnie byłbym już sławny. Jednak ponieważ działam w DZF, żaden Koreańczyk, ani tutaj, ani na Południu, nigdy nie rozpozna mojej twórczości. Ale przynajmniej pracując tutaj, mamy łatwe życie.

Słysząc, jak wzdycha, zobaczyłem w nim samotnego, starzejącego się człowieka zmuszonego zachować swoje tajne życie dla siebie i swoich kolegów. Tak jak mówił, praca w DZF oznaczała nie tylko ukrywanie naszej pracy przed rodakami z Południa, ale także przed tymi z Północy. Ze względu na powiększającą się przepaść gospodarczą między Północą a Południem już na początku lat dziewięćdziesiątych wojnę ideologiczną przeciwko Południu uważano za daremną, a kampanie propagandowe wymierzone w tamten kraj straciły parę.

W moich czasach doświadczenie i techniki wcześniej stosowane wobec obywateli Korei Południowej DZF wykorzystywał do prowadzenia ofensywy psychologicznej przeciwko własnemu społeczeństwu. Poznane metody naśladowano w operacjach wymierzonych w Koreańczyków z Północy, choć pod innymi względami nadal prowadziliśmy wojnę kulturalną na dwóch frontach.

Praca w Biurze 101 nigdy nie ograniczała się do jednego gatunku ani medium. W grę wchodziły przemówienia, film, muzyka oraz inne formy kulturalnego wyrazu – zawsze podpisane nazwiskami obywateli Korei Południowej albo obcokrajowców – mogące posłużyć penetracji i wpłynięciu na wartości wyznawane przez Koreańczyków.

Na przykład w kwietniu 1998 roku, cztery miesiące przed rozpoczęciem przeze mnie pracy w DZF, Sekcja 1 (gazety) Biura 101 wyprodukowała artykuł, który doczekał się pochwały Kim Dzong Ila. Tekst, podpisany przybranym nazwiskiem człowieka z zewnątrz, ogłaszał, że nasz Wielki Przywódca Kim Il Song jest Słońcem Świata. Potwierdzało to zatonięcie Titanica. Dzień, w którym RMS Titanic zatonął, piętnastego kwietnia 1912 roku, to także data urodzin Kim Il Songa. Posługując się tym zbiegiem okoliczności jako dowodem historycznym, Sekcja 1 dowodziła, że „kiedy słońce zaszło na zachodzie, to wzeszło na wschodzie”. Tego typu twórczość Departamentu Zjednoczonego Frontu publikowano w partyjnej gazecie „Rodong Sinmun” albo transmitowano w telewizji – która emituje wyłącznie państwowe kanały – jako dzieła zagranicznych autorów, dziennikarzy i intelektualistów. Obywatelom Korei Północnej nigdy nie przyszłoby do głowy, że wszystkie te rzekomo zagraniczne dzieła powstały w Biurze 101 w samym sercu ich stolicy, Pjongjangu. Nic dziwnego, że odcięci od świata wierzyli, że reszta globu, w tym Korea Południowa, podziwia silne przywództwo oraz liczne osiągnięcia ich państwa.

Po śmierci Kim Il Songa w 1994 roku i publikacji długiego poematu Kim Man Younga z Komitetu Centralnego Związku Pisarzy głównym narzędziem politycznej propagandy stała się poezja epicka. Utwór miał formę modlitwy za życie wieczne Kim Il Songa. Kim Dzong Il opublikował go w „Rodong Sinmun”, a Kim Man Younga ogłosił najlojalniejszym pracownikiem Korei Północnej. Wkrótce departament propagandy sił zbrojnych zaczął promować poezję Shin Byung Ganga, aby zademonstrować swą lojalność wobec Drogiego Przywódcy. Kim Dzong Il okrzyknął twórczość Shina oraz Kim Man Younga mianem „literatury ludowej”. Obaj poeci otrzymali drogie samochody i sprzęt gospodarstwa domowego, a także luksusowe, ekstrawagancko urządzone mieszkania z pozłacanymi sztućcami.

W moim departamencie zapanowała panika. Chociaż DZF zatrudniał poetów, nie był w stanie zadowolić Kim Dzong Ila ani jednym poematem epickim – to poważne niedopatrzenie mogło poskutkować oskarżeniem całego Departamentu Zjednoczonego Frontu o niedostateczną lojalność. Kiedy zaczynałem tam pracować, stawało się to źródłem coraz większego niepokoju moich kolegów.

Problem pogłębiała specyfika personelu DZF. Ze względu na ramy wojny psychologicznej, które ograniczały działalność Departamentu, pracownicy byli biegli w dziedzinie perswazji ideologicznej, niewiele uwagi poświęcali natomiast walorom literackim swojej twórczości. Możliwe, że to tragiczna i nieunikniona konsekwencja tworzenia sztuki anonimowo, jak sugerował kierownik Park Chul, opisując niemożność publikowania dzieł pod własnym nazwiskiem. Co więcej, pisarze z DZF w procesie twórczym musieli uwzględnić dwa wyjątkowe dla siebie kłamstwa: w swym uwielbieniu dla Kim Dzong Ila mieli udawać Południowokoreańczyków i wyrazić to w podrobionej południowokoreańskiej stylistyce.

Chociaż jako dwudziestosiedmiolatek byłem najmłodszym pisarzem w zespole, brzemię naprawienia tej sytuacji spadło właśnie na mnie. Kiedy wezwano mnie do siedziby głównej DZF, żebym przyjął polecenia od pierwszego wicedyrektora Im Tong Oka, nie wierzyłem własnym uszom. Im Tong Ok sprawował najwyższą władzę w DZF i nawet szef Biura 101 nie mógł się z nim spotkać, chyba że został wezwany. DZF miało kilka sekcji, a każdej podlegał szereg biur. Biuro 101, do którego należałem, wchodziło w skład sekcji DZF odpowiedzialnej za kształtowanie polityki. Między mną a Im Tong Okiem był szef Wydziału 19, potem szef Sekcji 5, a także kilku innych kierowników Biura 101. Wezwanie z pominięciem całej tej hierarchii to zaskakująca anomalia.

Główna siedziba DZF znajduje się na Jeonseung-dong w pjongjańskiej dzielnicy Moranbong. Długi trzykondygnacyjny gmach, który mieścił tajemnice historii Partii Pracy oraz działań szpiegowskich naszego państwa, wyglądał jeszcze groźniej niż budynek Biura 101. Jakby dla ukrycia przed światem swych sekretów zwrócony był na północ, tyłem do słońca, i porośnięty bluszczem.

Wicedyrektor Biura 101 do spraw kształtowania polityki doprowadził mnie do drzwi gabinetu dyrektora Im Tong Oka na pierwszym piętrze. Z każdym krokiem drewniane klepki skrzypiały nam pod stopami. Stary, majestatyczny budynek zbudowano chyba w dawnym rosyjskim stylu. Miał wysokie stropy i duże okna, a okazałe podwójne drzwi gabinetu dyrektora Ima potęgowały wrażenie wspaniałości.

Mój przewodnik zapukał, a potem wszedł. Zobaczyłem kolejne, otwarte drzwi. Wymamrotał coś do środka i odpowiedział mu donośny głos:

– Niech wejdzie. Proszę wejść! – zawołał pierwszy wicedyrektor Im Tong Ok.

Tytuł pierwszego wicedyrektora oznaczał, że ktoś taki dysponował pełnią władzy Kim Dzong Ila w jednym z kluczowych ministerstw w państwie. Było tylko sześć instytucji uważanych za dostatecznie ważne, żeby kierował nimi pierwszy wicedyrektor: Departament Organizacji i Przywództwa (wykonawcze ramię Kim Dzong Ila, działające ponad konstytucją i dysponujące nieograniczonymi uprawnieniami do interwencji w dowolnej sferze), Departament Propagandy i Agitacji (w którym stanowisko pierwszego wicedyrektora pozostawało nieobsadzone aż do 1998 roku, kiedy to Kim Dzong Il przydzielił tę funkcję Jung Ha Chulowi), Departament Zjednoczonego Frontu, Biuro 38 (odpowiedzialne za osobisty majątek Kim Dzong Ila), Biuro 35 (prowadzące zagraniczną działalność wywiadowczą) oraz Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego (tajna policja).

Dyrektor Im przyszedł powitać mnie w drzwiach. Jego oblicze oraz przeszywające spojrzenie sugerowały, że jako pełnomocnik Kim Dzong Ila w istocie ma władzę nad wszystkimi sprawami związanymi z Koreą Południową i zewnętrznym wizerunkiem Korei Północnej. Może jednak wprawiła go w osłupienie sytuacja, w której się znalazł – przydzielenie tak znaczącego obowiązku niedoświadczonemu młokosowi – albo po prostu brakowało mu słów. Otarł szerokie czoło, zebrał całą troskę, jaką zdołał zawrzeć w swych głębokich zmarszczkach, a następnie w rozwlekły sposób dał mi do zrozumienia, że tego zadania nie przydziela beztrosko. Potem gwałtownie stanął na baczność i oznajmił z absolutnym przekonaniem:

– Teraz zostanie zakomunikowany rozkaz Generała.

Ilekroć przekazuje się słowa Kima w formie rozkazu, listu albo dyplomu uznania, wygłaszający musi stanąć na baczność i zadbać o pełen szacunku wygląd, nieskazitelnie czysty strój oraz zapięcie wszystkich guzików koszuli. Lojalność wobec Kim Dzong Ila należało demonstrować nawet w najdrobniejszych czynach, a także poprzez ogólną postawę. Kiedy dyrektor Im stanął na baczność, odruchowo zrobiłem to samo, czekając na jego kolejne słowa.

– Generał złożył zamówienie na poemat epicki przeznaczony do wykorzystania w wojnie psychologicznej – kontynuował. – Dzieło to musi promować pogląd, że nasza polityka Songun została sformułowana dla ochrony Korei Południowej. Departament Zjednoczonego Frontu przydziela to zadanie towarzyszowi Kim Kyong Minowi – oznajmił, posługując się moim przybranym południowokoreańskim nazwiskiem.

Wydawało się, że dyrektor Im będzie mówił dalej, ale przerwał, widząc, że z konsternacją przygryzam wargę. Polityka Songun, czyli „Po pierwsze wojsko”, miała zjednoczyć cały Półwysep Koreański pod wodzą Kim Dzong Ila dzięki przeważającej potędze naszych sił zbrojnych, a także obronić nasz socjalizm. Teraz zlecono mi napisanie wiersza opartego na przekonaniu, że taka polityka chroni Południe. Nieświadomie skrzywiłem się na myśl o ewidentnej niewykonalności tego zadania. Dyrektor Im przybrał surowy wyraz twarzy, ale chyba zabrakło mu słów.

– Macie dwa miesiące – stwierdził i spotkanie dobiegło końca.

Była połowa grudnia 1998 roku. Od tamtej pory całymi dniami pracowałem nad przydzielonym zadaniem. Podstawowy argument nie stanowił problemu: miałem chwalić Kim Dzong Ila jako mistrza karabinu, siewcę sprawiedliwości i Pana Ludu, który zna tylko triumf. Istota zadania polegała jednak na tym, żeby znaleźć dowody tych prawd i nadać im formę literacką. W tym celu spędziłem cały miesiąc na lekturze południowokoreańskiej literatury, wyszukując motywy, które mogłyby wesprzeć zadany argument.

Postanowiłem porównać południowokoreańskie Mauzoleum Męczenników za Demokrację na Mangwoldong z północnokoreańskim Mauzoleum Męczenników Rewolucji w Sinmiri, a gra słów miała połączyć Gukgun (określenie południowokoreańskiej armii narodowej) z Songun (północnokoreańską polityką „Po pierwsze wojsko”). To pozwoliło mi porównać Północ i Południe jako dwie strony tej samej monety: podczas gdy demokratyczni męczennicy Korei Południowej ginęli od kul swojej Gukgun, o rewolucyjnych męczenników Korei Północnej nawet po śmierci dbała nasza polityka Songun. Mój wiersz przedstawiał południowokoreańskie wojsko jako agresywne, północnokoreańskie zaś jako zainteresowane wyłącznie obroną ludu Korei. Kiedy przedstawiłem swoją propozycję, dyrektor Im oraz inni oficjele z DZF gorąco pochwalili obrany kierunek.

Szesnastego maja 1961 roku przewrót wojskowy zakończył cywilne rządy w Korei Południowej i ustanowił wojskową dyktaturę Park Chung Hee. Długie, osiemnastoletnie rządy Parka przerwała jego śmierć z rąk współpracownika, ale gdy nastąpiła destabilizacja, władzę objął Chun Doo Hwan. W ten sposób na podzielonym Półwyspie Koreańskim wojskowy dyktator rządził nie tylko w Korei Północnej, ale także Południowej.

Jednakże osiemnastego maja 1980 roku na ulice południowokoreańskiej metropolii Gwangju wyszli demokratyczni aktywiści. Ich protest został brutalnie stłumiony przez wojsko, którego autorytarny dowódca twierdził, że protestujący, uzbrojeni i niszczący mienie rządowe, to północnokoreańscy agenci, którzy przedostali się do kraju. Przyjmując za punkt wyjścia fakt, że wojsko Korei Południowej już raz dokonało masakry własnej ludności, pisałem pełnym pasji głosem południowokoreańskiego poety odwiedzającego Pjongjang w maju.