Lwy Pansziru - Ken Follett - ebook + audiobook + książka

Lwy Pansziru ebook i audiobook

Ken Follett

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Rok 1982. Do Afganistanu okupowanego przez wojska sowieckie przybywa Jean-Pierre Debout, francuski lewicowy ideowiec by pod przykrywką pracy lekarza na bieżąco informować KGB o dostawach broni i leków z terenu Pakistanu. Wskutek jego donosów dochodzi do masakry jednego z oddziałów partyzanckich. O pracę dla Rosjan nie podejrzewa go nikt oprócz żony - Angielki Jane. Sytuacja zmienia się, gdy w ten sam rejon trafia z misją szkolenia rebeliantów niegdysiejszy przyjaciel Jean-Pierre`a, kiedyś kochanek Jane, agent CIA Ellis Thaler. Dawna miłość wybucha z nową siłą, a rozgrywka polityczna między mężczyznami staje się również rywalizacją o uczucie pięknej kobiety.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 547

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 6 min

Lektor: Andrzej Ferenc

Oceny
4,3 (189 ocen)
103
48
30
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mirka66

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka ❤️
00
Jadzia1966

Nie oderwiesz się od lektury

Wartka akcja, wyrazisci bohaterowie, trochę historii w tle - jak zawsze dla mnie Ken Follet świetny
00
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze słucha się audiobook. Słucham dostępne dzieła autora.
00
Adella60

Dobrze spędzony czas

Nie porwała. Wątek "miłosny" nie jest zbyt wiarygodny
00
Alisczyta

Nie oderwiesz się od lektury

Jestem fanką tego autora.
00

Popularność




O książce

SZPIEDZY, POLITYKA, ROMANS…WYBORNY KOKTAJL… WSTRZĄŚNIĘTY, NIE ZMIESZANY

Dwaj mężczyźni – Amerykanin i Francuz– stojący po dwóch stronach żelaznej kurtyny. A między nimi kobieta.

Poznali się w Paryżu. A teraz spotykają się w okupowanym Afganistanie i wikłają w plemienne konflikty, interesy wielkich mocarstw, intrygi polityczne i namiętności.

Do Doliny Pięciu Lwów, partyzanckiej warowni w okupowanym przez Związek Radziecki Afganistanie, przybywa lewicowy ideowiec Jean-Pierre Debout. Oficjalnie jako lekarz, nieoficjalnie jako człowiek KGB, który ma informować swoich mocodawców o dostawach broni z Pakistanu. Nikt go nie podejrzewa o współpracę z Rosjanami… poza jego żoną Jane.

Ken Follett

Brytyjski pisarz, urodzony w Walii w 1949 r. Światową sławę przyniosła mu wydana w 1978 r. Igła. Kolejne tytuły, m.in. Trzeci bliźniak, Zabójcza pamięć, Zamieć, Upadek gigantów, Zima świata orazKrawędź wieczności, utrwaliły jego pozycję jako autora bestsellerów. Choć książki odwołujące się do wydarzeń z okresu II wojny światowej dominują w jego twórczości, za swoje najważniejsze dzieło autor nadal uważa sagę Filary Ziemi – owoc jego zainteresowania średniowieczem. Na podstawie powieści Folletta nakręcono wiele filmów oraz seriali, m.in. Igłę, Klucz do Rebeki, Na skrzydłach orłów i Filary Ziemi.

www.ken-follett.com

Tego autora

Powieści historyczneUCIEKINIERNIEBEZPIECZNA FORTUNACZŁOWIEK Z SANKT PETERSBURGAFilary ZiemiFILARY ZIEMIŚWIAT BEZ KOŃCAStulecieUPADEK GIGANTÓWZIMA ŚWIATAKRAWĘDŹ WIECZNOŚCIThrillery wojenneIGŁAKRYPTONIM KAWKILOT ĆMYKLUCZ DO REBEKINOC NAD OCEANEMThrilleryMŁOT EDENUZABÓJCZA PAMIĘĆTRÓJKAZAMIEĆSKANDAL Z MODIGLIANIMTRZECI BLIŹNIAKLWY PANSZIRUPAPIEROWE PIENIĄDZELiteratura faktuNA SKRZYDŁACH ORŁÓW

Tytuł oryginału:LIE DOWN WITH LIONS

Copyright © Ken Follett 2006All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2014

Polish translation copyright © Bożenna Manicka & Tomasz Manicki 2014

Redakcja: Dorota Stańczak

Zdjęcie na okładce: skeeze/Pixabay (góra), tpsdave/Freepik (dół)

Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.

ISBN 978-83-7985-307-6

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ S.C.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, 88em

Barbarze

Istnieje kilka prawdziwych organizacji, które wysyłają do Afganistanu lekarzy ochotników, ale Médicins pour la Liberté jest organizacją fikcyjną. Wszystkie miejsca wymieniane w niniejszej książce są autentyczne, z wyjątkiem wiosek Banda i Darg, których w rzeczywistości nie znajdzie się na mapie. Żadne z postaci, prócz Masuda, nie mają swoich odpowiedników w rzeczywistości.

Choć starałem się jak najwierniej oddać tło wydarzeń opisywanych w tej książce, to jednak stanowi ona tylko dzieło wyobraźni i nie należy jej traktować jako źródła rzetelnych informacji o Afganistanie ani też o czymkolwiek innym.

CZĘŚĆ PIERWSZA1981

 1 

Mężczyźni planujący zabójstwo Ahmeta Yilmaza byli ludźmi poważnymi. Ci wydaleni z kraju tureccy studenci mieszkający obecnie w Paryżu mieli już na swoim koncie morderstwo attache ambasady tureckiej oraz wysadzenie w powietrze domu dyrektora Turkish Airlines. Na swój następny cel wybrali Yilmaza. Po pierwsze dlatego, że był bogatym sponsorem wojskowej dyktatury, a po drugie dlatego, że mieszkał sobie wygodnie w Paryżu.

Jego dom i biuro były dobrze strzeżone, a luksusowy mercedes opancerzony, ale studenci wychodzili z założenia, że każdy człowiek ma swój słaby punkt i że jest to na ogół seks. Jeśli chodziło o Yilmaza — nie mylili się. Kilka tygodni wyrywkowej inwigilacji pozwoliło stwierdzić, że Yilmaz dwa lub trzy razy w tygodniu wychodzi wieczorem z domu, wsiada do renaulta kombi, którym jego służba jeździ po zakupy, i udaje się na spotkanie z piękną, zakochaną w nim Turczynką mieszkającą przy cichej uliczce w Piątej Dzielnicy.

Studenci postanowili podłożyć bombę w renaulcie, w czasie gdy Yilmaz będzie w łóżku ze swoją kochanką.

Zdobycie materiału wybuchowego nie powinno stanowić problemu: skontaktują się z Pepe Gozzim, jednym z wielu synów korsykańskiego ojca chrzestnego Meme Gozziego. Pepe był handlarzem broni i sprzedawał ją każdemu, ale wolał klientów kierujących się pobudkami politycznymi, bo — jak przyznawał z rozbrajającą szczerością — „idealiści lepiej płacą”. Pomagał już tureckim studentom przy dwóch wcześniejszych zamachach, które przeprowadzili.

Plan podłożenia bomby miał jednak słaby punkt. Yilmaz odjeżdżał renaultem spod domu dziewczyny zazwyczaj sam — ale nie zawsze. Czasami zapraszał ją na obiad. Często ona sama brała wóz i wracała po półgodzinie obładowana pieczywem, owocami, serem i winem, sprawunkami przeznaczonymi najwyraźniej na kameralną ucztę we dwoje. Zdarzało się też, że Yilmaz zostawiał na parę dni wóz dziewczynie, sam zaś wracał do domu taksówką. Studenci byli romantykami, jak wszyscy terroryści, i nie chcieli wystawiać na niebezpieczeństwo życia pięknej kobiety, której jedyną zasługującą jednak na wybaczenie zbrodnią było to, że pokochała niegodnego siebie mężczyznę.

Przedyskutowali ten problem. Wszelkie decyzje podejmowali przez głosowanie i nie uznawali żadnych przywódców. Ale mimo wszystko znajdował się wśród nich ktoś, kto z racji siły swej osobowości dominował nad grupą. Nazywał się Rahmi Coskun i był przystojnym, porywczym młodzieńcem o bujnym wąsie i natchnionych oczach człowieka, któremu pisana jest sława. To dzięki jego energii i determinacji udało się, mimo licznych przeszkód i znacznego ryzyka, przeprowadzić dwie poprzednie akcje. Rahmi poddał myśl skonsultowania się z ekspertem od bomb.

Z początku ten pomysł nikomu się nie spodobał. Komu można zaufać? — pytali. Rahmi zaproponował Ellisa Thalera, Amerykanina, który podawał się za poetę, ale naprawdę utrzymywał się z udzielania lekcji angielskiego, a obchodzenia z materiałami wybuchowymi nauczył się jako poborowy w Wietnamie. Rahmi znał go chyba od roku: pracowali razem w redakcji efemerycznej rewolucyjnej gazety zatytułowanej „Chaos” i wspólnie organizowali wieczorki poetyckie, z których dochody zasilały fundusz na rzecz Organizacji Wyzwolenia Palestyny. Zdawało się, że Amerykanin rozumie wściekłość Rahmiego wywołaną tym, czego dopuszczano się wobec Turcji, i jego nienawiść do barbarzyńców, którzy brali w tym udział. Kilku innych studentów również znało Ellisa, choć tylko przelotnie. Widziano go na paru demonstracjach — przypuszczali więc, że jest absolwentem uczelni albo młodym profesorem. Wciąż jednak mieli opory przed przyjęciem w swe szeregi nie-Turka. Ale Rahmi nalegał i w końcu się zgodzili.

Ellis natychmiast znalazł rozwiązanie ich problemu.

Bombę należy wyposażyć w sterowany radiem zapalnik — powiedział.

Rahmi usadowi się albo w oknie naprzeciwko mieszkania dziewczyny, albo w zaparkowanym na ulicy samochodzie. Będzie obserwował renaulta. I trzymał w ręku mały nadajnik radiowy wielkości paczki papierosów, coś w rodzaju urządzenia do automatycznego otwierania drzwi garażu bez wysiadania z samochodu. Jeśli Yilmaz wsiądzie do wozu sam, tak jak najczęściej się zdarzało, Rahmi naciśnie przycisk nadajnika i sygnał radiowy pobudzi zapalnik zegarowy bomby, która zostanie w ten sposób uaktywniona i wybuchnie, gdy tylko Yilmaz uruchomi silnik. Gdyby jednak do samochodu wsiadła dziewczyna, Rahmi przycisku nie naciśnie i ta będzie sobie mogła odjechać w błogiej nieświadomości. Bomba jest absolutnie nieszkodliwa, dopóki się jej nie uaktywni.

— Bez naciśnięcia przycisku nie dochodzi do wybuchu — zakończył swój wywód Ellis.

Rahmiemu spodobał się ten pomysł. Zapytał więc Ellisa, czy ten nie zechciałby współpracować z Pepe Gozzim przy produkcji bomby.

Thaler odpowiedział, że nie ma sprawy.

Potem w planie pojawiła się jeszcze jedna skaza.

— Mam przyjaciela — powiedział Rahmi do Ellisa i Pepe — który chce się z wami spotkać. Prawdę mówiąc, musicie się z nim zobaczyć, inaczej cała sprawa weźmie w łeb, bo to właśnie ten przyjaciel daje nam pieniądze na materiały wybuchowe, samochody, łapówki, broń, no, na wszystko.

— A po co chce się z nami widzieć — dopytywali się Ellis i Pepe.

— Musi się upewnić, czy bomba nie zawiedzie. Chce również sprawdzić, czy może wam zaufać — wyjaśnił przepraszającym tonem Rahmi. — Wystarczy, że przyniesiecie do niego bombę, objaśnicie zasadę jej działania, uściśniecie mu dłoń i dacie sobie spojrzeć w oczy. Czy to zbyt wygórowane żądania jak na człowieka, dzięki któremu możliwa jest cała nasza działalność?

— Jeśli o mnie chodzi, to nie ma sprawy — powiedział Ellis.

Pepe się wahał. Chodziło mu tylko o pieniądze, które spodziewał się zarobić na tym interesie — pieniędzy było mu wciąż mało, tak jak świni wciąż mało jest żarcia w korycie — ale nie znosił zawierania nowych znajomości.

Ellis pomógł mu podjąć decyzję.

— Posłuchaj — powiedział — te studenckie grupy rozkwitają i usychają jak mimoza na wiosnę jestem przekonany o tym, że Rahmi wkrótce się skończy. Jeśli jednak poznasz jego „przyjaciela”, będziesz mógł z nim ciągnąć interes, kiedy Rahmiego zabraknie.

— Masz rację — przyznał Pepe, który nie był geniuszem, ale w lot chwytał zasady prowadzenia interesów, zwłaszcza gdy wykładano mu je w tak przystępny sposób.

Ellis powiadomił Rahmiego, że Pepe się zgadza, i Rahmi umówił ich na spotkanie w nadchodzącą niedzielę.

Tego ranka Ellis obudził się w łóżku Jane. Ocknął się raptownie, ogarnięty uczuciem lęku jak po sennym koszmarze. Po chwili przypomniał sobie powód swego napięcia.

Rzucił okiem na zegarek. Było jeszcze wcześnie. Przepowiedział sobie w myślach cały plan. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, dzisiejszy dzień będzie triumfalnym uwieńczeniem żmudnej, ostrożnej, trwającej ponad rok pracy. I jeśli pod koniec dnia będzie jeszcze wśród żywych, razem z Jane uczci swoje zwycięstwo.

Ostrożnie, tak by jej nie obudzić, odwrócił głowę i spojrzał na nią. Na widok twarzy Jane serce jak zawsze żywiej zabiło mu w piersi. Leżała na wznak z zadartym noskiem wycelowanym w sufit, a jej ciemne włosy rozsypały się na poduszce niczym rozpostarte skrzydła ptaka. Popatrzył na szerokie, pełne wargi, które tak często i tak namiętnie go całowały. Wiosenne słońce podkreślało gęsty blond meszek, pokrywający dolną część jej policzków. Kiedy chciał jej dokuczyć, nazywał go brodą.

Rzadko miał szczęście oglądania jej taką jak teraz, leżącą spokojnie z odprężoną, niewyrażającą niczego twarzą. Zwykle bywała ożywiona, śmiała się, chmurzyła, krzywiła, przybierała minę pełną zdziwienia lub sceptycyzmu, a czasem też współczucia. Najczęściej jednak na jej twarzy gościł figlarny uśmieszek, jak u psotnego chłopca, który właśnie obmyślił szczególnie szatański psikus. Taka jak teraz bywała tylko podczas snu albo kiedy się głęboko zamyśliła. I taką kochał ją najbardziej. Gdy pogrążona w nieświadomości nie kontrolowała swoich emocji, jej wygląd zdradzał omdlewającą zmysłowość płonącą tuż pod powierzchnią niczym leniwy, gorący podziemny wulkan. Na ten widok korciło go, by jej dotknąć.

Wciąż jeszcze go to zaskakiwało. Gdy spotkali się po raz pierwszy, a było to wkrótce po jego przybyciu do Paryża, zrobiła na nim wrażenie typowej wojującej aktywistki, z tych, które zawsze przebywają wśród młodych radykałów ze stołecznych miast. Zasiadając w rozmaitych komitetach, organizują kampanie przeciwko apartheidowi oraz na rzecz rozbrojenia nuklearnego, kroczą na czele marszów protestacyjnych przeciwko wojnie w Salwadorze, a także przeciwko zanieczyszczaniu wód, zbierają datki na głodujących mieszkańców Czadu lub usiłują lansować utalentowanego młodego filmowca. Ludzi przyciągała uderzająca uroda Jane, zniewalał urok osobisty, udzielał się też jej entuzjazm. Ellis umówił się z nią parę razy dla samej tylko przyjemności obserwowania ładnej dziewczyny pałaszującej z apetytem stek. A potem — nie pamiętał nawet dokładnie, jak to się stało — odkrył, że w tej roztrzepanej pannicy żyje namiętna kobieta, i się zakochał.

Błądził wzrokiem po jej małym mieszkanku. Rozpoznawał z przyjemnością sprzęty nadające temu wnętrzu jej piętno: ładną lampę wykonaną z chińskiej wazy półkę z książkami o ekonomii nędzy na świecie przepastną, miękką sofę, w której można było utonąć, fotografię ojca, przystojnego mężczyzny w dwurzędowej marynarce, zrobioną chyba na początku lat sześćdziesiątych, mały srebrny puchar, który przed dziesięciu laty, w roku 1971, zdobyła za jazdę na swoim kucyku Dandelionie. Miała wtedy trzynaście lat, a ja dwadzieścia trzy, pomyślał Ellis. I kiedy ona wygrywała zawody kucyków w Hampshire, ja byłem w Laosie i zakładałem miny przeciwpiechotne na Szlaku Ho Chi Minha.

Kiedy po raz pierwszy zobaczył to mieszkanie, a od tamtej chwili minął już prawie rok, Jane dopiero co przeprowadziła się tu z przedmieścia i Ellis zasatał tu wtedy właściwie same gołe ściany. Zwyczajny pokoik na poddaszu z kuchenką we wnęce, kabiną natryskową i toaletą w korytarzu. Stopniowo przekształciła tę ponurą mansardę w urocze gniazdko. Jako tłumacz z francuskiego i rosyjskiego na angielski zarabiała dobrze, ale płaciła duży czynsz — mieszkanie znajdowało się blisko bulwaru St. Michel — wydawała więc pieniądze rozważnie, odkładając na upatrzony mahoniowy stół, antyczne łoże i kobierzec z Tebrizu. Należała do kobiet, o których ojciec Ellisa mawia, że mają klasę. Polubisz ją, tato, pomyślał Ellis. Oszalejesz na jej punkcie.

Przekręcił się na bok, twarzą do niej, i tak jak się spodziewał, ten ruch ją obudził. Jej wielkie niebieskie oczy wpatrywały się przez ułamek sekundy w sufit, potem Jane spojrzała na niego, uśmiechnęła się i też przekręciła na bok, trafiając prosto w jego ramiona.

— Cześć — wyszeptała.

Pocałował ją. Wzwód był natychmiastowy. Leżeli przez chwilę w półśnie, wtuleni w siebie, całując się raz po raz. Potem zarzuciła mu nogę na biodro i zaczęli się kochać w milczeniu i bez pośpiechu.

Kiedy po raz pierwszy zostali kochankami i potem, kiedy zaczęli uprawiać miłość rankami, nocami, często nawet popołudniami, Ellis przypuszczał, że ta namiętność nie przetrwa długo i że po kilku dniach, no, może po kilku tygodniach, czar nowości pryśnie i będą się kochać dwa i pół razy na tydzień, czy ile tam wynosi statystyczna przeciętna. Mylił się. Minął rok, a oni wciąż nie mieli siebie dosyć i zachowywali się jak para nowożeńców w czasie miodowego miesiąca.

Położyła się na nim i przywarła doń całym ciężarem. Wilgotna skóra ich ciał przylgnęła do siebie. Otoczył ramionami jej drobne ciało i przytulając ją mocno, wszedł w nią głębokim pchnięciem. Wyczuła, że jego podniecenie sięga szczytu, uniosła więc głowę i spojrzała na niego, a potem, kiedy spełniał się w niej, pocałowała go rozchylonymi ustami. Chwilę później wydała cichy, niski jęk i z kolei on poczuł, jak przedłużonymi, łagodnymi skurczami ona osiąga poranny niedzielny orgazm. Pozostała na nim, wciąż na wpół tylko rozbudzona. Pogładził ją po włosach.

Po chwili się poruszyła.

— Wiesz, jaki dziś dzień? — wymamrotała sennie.

— Niedziela.

— To twoja kolej na robienie lunchu.

— Nie zapomniałem.

— To dobrze. — Przez chwilę trwało milczenie. — Czym mnie dziś uraczysz?

— Będą ziemniaki, stek, groszek, owczy ser, truskawki krem Chantilly.

Roześmiała się i uniosła głowę.

— Zawsze to robisz!

— Wcale nie. Ostatnio była fasolka po bretońsku.

— A przedtem w ogóle zapomniałeś i jedliśmy na mieście. Może byś urozmaicił trochę swoją kuchnię?

— Zaraz, zaraz. Zgodnie z umową przyrządzamy lunch na zmianę, co drugą niedzielę. Nie było mowy o tym, że za każdym razem ma to być inny lunch.

Osunęła się znowu na niego, udając, że uznaje się za pokonaną.

Przez cały czas nie opuszczała go myśl o zadaniu, które dziś go czekało. Będzie potrzebował nieświadomej pomocy Jane i teraz nadarzał się właściwy moment, by ją o to poprosić.

— Muszę się dziś rano zobaczyć z Rahmim — zaczął.

— W porządku. Wpadnę do ciebie później.

— Gdybyś zjawiła się u mnie troszeczkę wcześniej, to mogłabyś mi wyświadczyć pewną przysługę.

— Jaką? — spytała.

— Przyrządzić lunch. Nie! Nie! Żartowałem. Chciałem, żebyś mi pomogła w przygotowaniu małego spisku.

— Mów, nie krępuj się.

— Dzisiaj są urodziny Rahmiego i przyjechał jego brat Mustafa, ale Rahmi nic o tym nie wie. — Jeśli się uda, przyrzekł sobie w duchu Ellis, nigdy więcej cię nie okłamię. — Chcę to tak urządzić, żeby Mustafa zjawił się na przyjęciu u Rahmiego niespodziewanie. Ale do tego potrzebny mi wspólnik.

— Właśnie go znalazłeś — zdecydowała. Zsunęła się z niego i usiadła na łóżku ze skrzyżowanymi nogami. Piersi miała jak jabłka, gładkie, krągłe i twarde. Końce jej włosów ocierały się miękko o sutki. — Co mam robić?

— To bardzo proste. Muszę powiedzieć Mustafie, dokąd ma przyjść, ale Rahmi jeszcze nie zdecydował, gdzie urządzi to przyjęcie. Będę więc musiał przekazać Mustafie tę wiadomość w ostatniej chwili. A kiedy zatelefonuję, Rahmi prawdopodobnie będzie stał koło mnie.

— I jak chcesz z tego wybrnąć?

— Zadzwonię do ciebie. Będę wygadywał jakieś bzdury. Puść wszystko mimo uszu i zapamiętaj tylko adres. Zatelefonuj potem do Mustafy, podaj mu ten adres i powiedz, jak się tam dostać. — Gdy obmyślał całą tę intrygę, wszystko brzmiało zupełnie prawdopodobnie, ale teraz wydało mu się szyte bardzo grubymi nićmi.

Jednak po Jane nie było widać, aby nabrała jakichś podejrzeń.

— To nic trudnego — stwierdziła.

— Świetnie — powiedział wesoło Ellis, nie dając po sobie poznać, jak mu ulżyło.

— A kiedy będziesz w domu, licząc od tego telefonu?

— Niecałą godzinę później. Chcę zaczekać i zobaczyć, jak Rahmi zareaguje na tę niespodziankę, ale od lunchu jakoś się wymówię.

Jane nagle się zachmurzyła.

— Ciebie zaprosili, a mnie nie.

Ellis wzruszył ramionami.

— To chyba uroczystość w męskim gronie. — Sięgnął po leżący na nocnym stoliczku notes i zapisał w nim „Mustafa” z numerem telefonu obok.

Jane wstała z łóżka i poszła do kabiny, żeby wziąć prysznic. Otworzyła drzwi i przekręciła kurek. Jej nastrój się zmienił. Nie uśmiechała się już.

— Co cię ugryzło? — spytał Ellis.

— Nic mnie nie ugryzło — odparła. — Tylko czasami nie podoba mi się sposób, w jaki traktują mnie twoi przyjaciele.

— Wiesz przecież, jacy są Turcy w stosunku do dziewcząt.

— No właśnie, dziewcząt. Nie mają nic przeciwko szanującym się kobietom, ale ja przecież jestem dziewczyną.

Ellis westchnął.

— To nie w twoim stylu, żeby przejmować się zadawnionymi uprzedzeniami garstki szowinistów. Powiedz, co ci naprawdę leży na sercu?

Przez chwilę stała nago obok natrysku, zastanawiając się. Wyglądała tak ponętnie, że Ellis znowu nabrał na nią ochoty.

— Wydaje mi się — powiedziała wreszcie — że męczy mnie po prostu moja sytuacja. Wszyscy wiedzą, że się zaangażowałam. Nie sypiam z nikim innym, nawet nie pokazuję się na mieście z innymi mężczyznami. Ale twojego zaangażowania nie widzę. Nie mieszkamy ze sobą, nie wiem, gdzie chodzisz ani co robisz przez większość czasu, nigdy nie spotkaliśmy się z rodzicami któregoś z nas… a ludzie to widzą i traktują mnie jak dziwkę.

— Chyba przesadzasz.

— Zawsze tak mówisz.

Weszła pod prysznic i zatrzasnęła za sobą drzwi. Ellis wyjął brzytwę z szuflady, w której trzymał swoje przybory toaletowe, i zaczął się golić nad kuchennym zlewem. Nieraz już, często nawet w ostrzejszej formie, dyskutowali na ten temat i doskonale wiedział, o co chodzi: Jane chciała, żeby zamieszkali razem.

Oczywiście, on też tego pragnął; pragnął ją poślubić, związać się z nią na resztę życia. Ale z tym musiał zaczekać, aż wywiąże się ze swojej misji. Tego jednak nie mógł jej powiedzieć, wymigiwał się więc odpowiedziami w rodzaju „nie jestem jeszcze gotów” albo „potrzeba mi czasu”, a te niezrozumiałe uniki tylko ją złościły. Dla niej rok był wystarczająco długim okresem, by po mężczyźnie, którego kochała, oczekiwać jakiegoś zaangażowania. I miała oczywiście rację. Ale jeśli dzisiaj wszystko pójdzie dobrze, Ellis będzie mógł wreszcie rozwiązać tę kwestię.

Skończył golenie, owinął brzytwę w ręcznik i schował do swojej szufladki. Jane wyszła spod prysznica, zajął więc jej miejsce. Nie odzywamy się do siebie, pomyślał. Jakoś głupio wyszło.

Gdy brał prysznic, Jane zaparzyła kawę. Ubrał się szybko w wytarte dżinsy i czarny podkoszulek z krótkimi rękawkami i usiadł naprzeciwko dziewczyny przy małym mahoniowym stoliczku.

— Chcę z tobą poważnie porozmawiać — powiedziała, rozlewając kawę do filiżanek.

— Zgoda — przystał skwapliwie — najlepiej przy lunchu.

— A dlaczego nie teraz?

— Nie mam czasu.

— Czy urodziny Rahmiego są ważniejsze od naszego związku?

— Naturalnie, że nie. — Ellis usłyszał w swym tonie irytację i wewnętrzny głos ostrzegł go: „Uważaj, możesz ją stracić”. — Ale obiecałem, a dotrzymywanie obietnic jest dla mnie bardzo ważne. A to, czy odbędziemy tę rozmowę teraz, czy później, nie ma chyba większego znaczenia.

Twarz Jane przybrała tak dobrze mu znany zawzięty, nieustępliwy wyraz, który pojawiał się zawsze, gdy podjęła już jakąś decyzję, a ktoś usiłował ją od niej odwieść.

— A dla mnie ma znaczenie, żebyśmy porozmawiali teraz — oświadczyła stanowczo.

Przez chwilę miał ochotę powiedzieć jej całą prawdę. Ale nie tak to sobie wcześniej zaplanował. Czasu było mało, myśli miał zajęte czym innym i nie był przygotowany do rozmowy. Lepiej odłożyć to na później, kiedy oboje się rozluźnią i będzie mógł jej oznajmić, że jego misja w Paryżu dobiegła końca.

— Wydaje mi się, że sama nie wiesz, czego chcesz, a ja nie dam się terroryzować — powiedział. — Proszę cię, odłóżmy tę rozmowę na później. Teraz muszę już lecieć. — Wstał.

— Jean-Pierre zaproponował mi, żebym pojechała z nim do Afganistanu — rzuciła za nim, gdy był już przy drzwiach.

Zaskoczenie było tak wielkie, że minęła dłuższa chwila, zanim do Ellisa dotarł sens jej słów.

— Mówisz poważnie? — spytał z niedowierzaniem.

— Absolutnie poważnie.

Ellis wiedział, że Jean-Pierre jest zakochany w Jane. Tak samo zresztą jak pół tuzina innych mężczyzn: w przypadku takiej dziewczyny było to nieuniknione. Żadnego z tych mężczyzn nie można było jednak uważać za poważnego rywala. Tak przynajmniej sądził aż do tej chwili. Powoli dochodził do siebie.

— Chciałabyś zakwefiona zwiedzać strefę działań wojennych?

— To nie jest temat do żartów! — zaperzyła się. — Mówię o moim życiu.

Potrząsnął z powątpiewaniem głową.

— Nie możesz jechać do Afganistanu.

— Dlaczego?

— Bo mnie kochasz.

— To nie znaczy, że muszę być do twojej wyłącznej dyspozycji.

Przynajmniej nie powiedziała: „Nie, nie kocham cię”. Spojrzał na zegarek. Śmieszne — za kilka godzin zamierzał jej opowiedzieć wszystko, co chciała usłyszeć.

— Wcale tak nie uważam — powiedział. — Mówimy o naszej przyszłości, a do takiej rozmowy trzeba się przygotować.

— Nie będę czekała w nieskończoność — oznajmiła.

— Przecież nie wymagam, żebyś czekała w nieskończoność, proszę tylko, żebyś zaczekała do lunchu. — Dotknął jej policzka. — Nie kłóćmy się o te parę godzin.

Wstała i pocałowała go mocno w usta.

— Nie pojedziesz do Afganistanu, prawda? — spytał.

— Nie wiem — odparła szczerze.

— Byle tylko nie przed lunchem — zdobył się na uśmiech.

Uśmiechnęła się także i skinęła głową.

— O to możesz być spokojny.

Popatrzył na nią jeszcze przez chwilę i wyszedł.

Szerokie bulwary Champs-Elysées roiły się od turystów i paryżan, którzy korzystając z ciepłego wiosennego słońca, wylegli na poranną przechadzkę i kłębili się tłumnie na chodnikach oraz wypełniali szczelnie wszystkie kawiarniane ogródki. Ellis stał w pobliżu umówionego miejsca z plecakiem, który nabył w sklepiku z tanimi wyrobami kaletniczymi. Wyglądał na Amerykanina podróżującego autostopem po Europie.

Szkoda, że Jane akurat ten dzień wybrała sobie na kłótnię: będzie teraz rozpamiętywała tę rozmowę i zanim się z nim spotka, wprawi się w wojowniczy nastrój.

No nic, będzie musiał poświęcić trochę czasu na wygładzenie jej nastroszonych piórek.

Usunął Jane ze swych myśli i skoncentrował się na czekającym go zadaniu.

Jeśli chodzi o tożsamość „przyjaciela” Rahmiego, tego, który finansował ich małą terrorystyczną grupę, istniały dwie możliwości. Mógł to być bogaty, kochający wolność Turek, który kierując się pobudkami politycznymi lub osobistymi, doszedł do wniosku, że w walce z wojskową dyktaturą i jej poplecznikami przemoc jest całkowicie usprawiedliwiona. Gdyby tak było, Ellis czułby się zawiedziony.

Mógł to być również Borys.

W kręgach, w których obracał się Ellis — wśród obnoszących się z rewolucyjnymi poglądami studentów, palestyńskich uchodźców, niepełnoetatowych wykładowców nauk politycznych, wydawców podle drukowanych ekstremistycznych pisemek, anarchistów i maoistów, Ormian i wojujących wegetarianów — Borys był postacią legendarną. Krążyły pogłoski, że to Rosjanin, funkcjonariusz KGB, skory do finansowania wszelkich lewackich aktów przemocy na Zachodzie. Wielu wątpiło w jego istnienie, a zwłaszcza ci, którzy bezskutecznie próbowali uzyskać finansowe wsparcie Rosjan. Ale Ellis zauważył, że od czasu do czasu jakaś grupa, która od miesięcy nie robiła nic poza uskarżaniem się, że nie stać jej nawet na powielacz, przestawała nagle mówić o pieniądzach i stawała się bardzo czuła na punkcie ostrożności; później następowały jakieś porwania, jakaś strzelanina albo zamach bombowy.

Zdaniem Ellisa nie ulegało wątpliwości, że pieniądze na utrzymanie takich grup jak dysydenci tureccy pochodzą od Rosjan: nie potrafiliby się oprzeć, mając przed sobą tak tani i mało ryzykowny sposób siania fermentu. Poza tym również Stany Zjednoczone finansowały porwania i morderstwa w Ameryce Środkowej i Ellis nie potrafił sobie wyobrazić, by Związek Radziecki miał większe skrupuły niż jego ojczysty kraj. A ponieważ przy tego typu działalności pieniędzy nie trzyma się na kontach bankowych ani nie przysyła telegraficznie, ktoś musi przekazywać banknoty z ręki do ręki. Wynikało z tego, że Borys istnieje.

Ellis cholernie chciał go poznać.

Rahmi przeszedł obok niego dokładnie o dziesiątej trzydzieści. Ubrany był w różową koszulę Lacoste, i nieskazitelnie odprasowane brązowe spodnie. Wyglądał na zdenerwowanego. Rzucił Ellisowi rozgorączkowane spojrzenie i odwrócił głowę.

Ellis ruszył jego śladem, trzymając się, tak jak wcześniej uzgodnili, dziesięć do piętnastu jardów za nim.

W ogródku następnej kawiarni rozpierała się muskularna, otyła postać Pepe Gozziego odzianego w czarny, jedwabny garnitur, jakby Pepe zawitał tu prosto z mszy — co zresztą nie było wykluczone. Na kolanach trzymał duży neseser. Wstał i dołączył do Ellisa, niemal się z nim zrównując, w taki jednak sposób, że postronny obserwator nie mógłby z całą pewnością stwierdzić, czy idą razem, czy też nie.

Rahmi kierował się pod górę, w stronę Łuku Triumfalnego.

Ellis obserwował Pepe kątem oka. Korsykanin odznaczał się zwierzęcym instynktem samozachowawczym: sprawdzał dyskretnie, czy nikt go nie śledzi — raz, kiedy przechodzili na drugą stronę ulicy i całkiem naturalnie mógł obejrzeć się na bulwar, czekając na zmianę świateł, i potem znowu, kiedy mijali narożny sklep, którego skośna witryna pozwalała mu dostrzec odbicia ludzi podążających za nim.

Ellis lubił Rahmiego, Pepe zaś nie wzbudzał w nim sympatii. Rahmi był szczery i kierował się wzniosłymi zasadami, a ludzie, których zabił, przypuszczalnie zasłużyli na śmierć. Pepe był zupełnie inny. Robił to dla pieniędzy i dlatego, że był za prymitywny i za głupi, by przetrwać w świecie legalnego biznesu.

Trzy przecznice na wschód od Łuku Triumfalnego Rahmi skręcił w boczną uliczkę. Ellis i Pepe uczynili to samo. Przeszli za Rahmim na drugą stronę jezdni i weszli do hotelu Lancaster.

A więc tu byli umówieni. Ellis żywił nadzieję, że spotkanie odbędzie się w hotelowym barze albo w restauracji: w miejscu publicznym czułby się bezpieczniej.

Kiedy wchodziło się z rozgrzanej ulicy do wyłożonego marmurami holu odczuwało się przyjemny chłód. Ellis zadygotał. Portier w smokingu spojrzał z ukosa na jego dżinsy. Rahmi zmierzał już do maleńkiej windy w drugim końcu westybulu w kształcie litery L. A zatem będzie to hotelowy pokój. Trudno. Ellis wszedł za Rahmim do kabiny, a za nim wcisnął się Pepe. W czasie jazdy nerwy Ellisa były napięte jak postronki. Wysiedli na czwartym piętrze. Rahmi doprowadził ich pod pokój numer 41 i zapukał.

Ellis usiłował nadać swej twarzy wyraz spokoju i obojętności. Drzwi uchyliły się wolno.

To był Borys. Ellis pojął to natychmiast, gdy tylko jego oczy spoczęły na tym człowieku. Serce zabiło mu triumfalnie, a jednocześnie przeszedł go zimny dreszcz strachu. Z całej postaci mężczyzny, od pospolitej fryzury po topornie praktyczne buty, zalatywało Moskwą, a z jego twardego, taksującego spojrzenia i brutalnego układu ust wyzierał niezaprzeczalnie styl KGB. Ten człowiek w niczym nie przypominał Rahmiego ani Pepe; nie był ani w gorącej wodzie kąpanym idealistą, ani perfidnym mafioso. Wyglądał jak profesjonalny terrorysta o kamiennym sercu, który nie zawahałby się przed rozwaleniem łba któremuś z trzech stojących teraz przed nim ludzi, a gdyby było to konieczne, załatwiłby ich wszystkich.

Długo cię szukałem, pomyślał Ellis.

Uchyliwszy drzwi do połowy, tak by osłonić się nimi częściowo, Borys mierzył ich przez chwilę wzrokiem, po czym cofnął się o krok.

— Wchodźcie — powiedział po francusku.

Weszli do salonu apartamentu hotelowego. Był dosyć luksusowo urządzony, a jego umeblowanie stanowiły fotele, stoliczki do kawy i kredens wyglądający na osiemnastowieczny antyk. Na dosuniętym do samej ściany delikatnym stoliczku o kabłąkowatych nóżkach leżał karton marlboro i stała litrowa butelka wolnocłowej brandy. Na wpół uchylone drzwi w drugim rogu pokoju prowadziły do sypialni.

Rahmi przedstawił ich sobie z nerwową niedbałością:

— Pepe. Ellis. Mój przyjaciel.

Borys był barczystym mężczyzną ubranym w białą koszulę z podwiniętymi rękawami odsłaniającymi mięsiste, owłosione przedramiona. Jego niebieskie serżowe spodnie były zbyt ciepłe jak na tę pogodę. Na oparciu krzesła wisiała marynarka w czarno-brązową kratę, zdecydowanie niepasująca do niebieskich spodni.

Ellis położył plecak na dywanie i usiadł.

Borys wskazał na butelkę brandy.

— Napijecie się czegoś?

Ellis nie miał ochoty na brandy o jedenastej rano.

— Tak — powiedział — poproszę o kawę.

Borys rzucił mu twarde wrogie spojrzenie.

— No to wszyscy napijemy się kawy — burknął i podszedł do telefonu. Przywykł do tego, że wszyscy się go boją, pomyślał Ellis. Nie podoba mu się, że traktuję go jak równego sobie.

Rahmi wyraźnie czuł przed Borysem respekt i siedział jak na szpilkach, zapinając i rozpinając górny guzik swej koszulki polo, podczas gdy Rosjanin zamawiał telefonicznie kawę.

— Cieszę się, że cię wreszcie poznałem — zwrócił się Borys do Pepe po francusku. — Wydaje mi się, że możemy pomóc sobie nawzajem.

Pepe skinął milcząco głową. Siedział na samym brzeżku obitego aksamitem fotela, a jego potężne cielsko opięte czarnym garniturem wyglądało na tym wykwintnym meblu dziwnie krucho, jakby lada chwila miało się rozpaść na kawałki. Pepe ma wiele wspólnego z Borysem, pomyślał Ellis. Obydwaj to silni, okrutni ludzie, nieznający uczucia przyzwoitości czy litości. Gdyby Pepe był Rosjaninem, pracowałby w KGB; gdyby Borys był Francuzem, działałby w mafii.

— Pokażcie mi tę bombę — powiedział Borys.

Pepe otworzył neseser. Był wyładowany blokami żółtawej substancji wielkości pięć na pięć cali. Borys ukląkł na dywanie obok walizeczki i wskazującym palcem nacisnął jeden z bloków. Substancja ustąpiła pod nim jak kit. Borys ją powąchał.

— Zdaje się, że to C trzy — powiedział do Pepe.

Pepe skinął głową.

— Gdzie mechanizm?

— Ellis ma go w plecaku — pośpieszył z odpowiedzią Rahmi.

— Nie, nie mam — powiedział Ellis.

W pokoju na moment zrobiło się bardzo cicho. Przez przystojną, młodą twarz Rahmiego przemknął cień paniki.

— Jak to? — wybąkał speszony. Jego przerażone oczy przesunęły się z Ellisa na Borysa i z powrotem. — Mówiłeś… powiedziałem mu, że przyniesiesz…

— Zamknij się — przerwał mu obcesowo Borys. Rahmi zamilkł. Borys patrzył wyczekująco na Ellisa.

— Obawiałem się, że to pułapka — powiedział Ellis z wystudiowaną obojętnością, do której było mu daleko — zostawiłem więc mechanizm w domu. Może tu być za parę minut. Muszę tylko zadzwonić do mojej dziewczyny.

Borys przyglądał mu się uważnie przez kilka sekund. Ellis robił, co mógł, żeby wytrzymać jego wzrok.

— Dlaczego uważałeś, że to może być pułapka? — zapytał wreszcie Borys.

Ellis pomyślał, że próba usprawiedliwiania się będzie wyglądała na przejście do defensywy. Nie dało się ukryć, że pytanie było zaskakujące. Spojrzał arogancko na Borysa, potem wzruszył ramionami i nic nie odpowiedział.

Borys cały czas przyglądał mu się badawczo.

— Ja zatelefonuję — powiedział w końcu.

Ellis stłumił cisnący mu się na usta protest. Nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Trzymał się twardo swojej pozy „za-cholerę-nie-ustąpię”, a jednocześnie myślał gorączkowo. Jak Jane zareaguje na głos nieznajomego? A jeśli nie będzie jej przy telefonie, jeśli postanowiła nie wywiązać się ze swojej obietnicy? Żałował teraz, że zrobił z niej swego łącznika. Ale było już za późno.

— Ostrożny z ciebie facet — powiedział do Borysa.

— Z ciebie też. Jaki jest twój numer?

Ellis mu go podał. Borys zapisał sobie numer w leżącym przy aparacie notesie i zaczął wykręcać cyfry.

Pozostali czekali w milczeniu.

— Halo — powiedział Borys — dzwonię w imieniu Ellisa.

Może obcy głos jej nie speszy, pomyślał Ellis. Zresztą uprzedził ją, że tekst nie będzie się trzymał kupy. Puść wszystko mimo uszu i zapamiętaj tylko adres, tak jej powiedział.

— Co?! — warknął ze złością Borys.

Jasny gwint, co ona tam wygaduje? — pomyślał Ellis.

— Tak, jestem, ale to nieważne — podjął Borys. Ellis prosi, żeby przyniosła pani mechanizm do hotelu Lancaster przy rue de Barri, pokój czterdzieści jeden.

Znowu nastąpiła chwila przerwy.

Nie nawal, Jane, modlił się w duchu Ellis.

— Tak, to bardzo sympatyczny hotel.

Przestań się wygłupiać! Powiedz mu tylko, że to zrobisz, błagam!

— Dziękuję — powiedział Borys i dorzucił sarkastycznie: — miło się z panią rozmawiało. — Z tymi słowami odłożył słuchawkę.

Ellis usiłował nadać swej twarzy taki wyraz, jakby od początku nie przewidywał żadnych problemów.

— Wiedziała, że jestem Rosjaninem — powiedział Borys. — Skąd?

Ellis nie wiedział przez chwilę, co odpowiedzieć, potem mu się przypomniało.

— Jest lingwistką — wyjaśnił — i ma ucho wyczulone na sposób mówienia.

— Czekając na tę dziwkę — odezwał się po raz pierwszy Pepe — obejrzymy sobie pieniążki.

— Proszę bardzo.

Borys wszedł do sypialni.

Pod jego nieobecność Rahmi syknął do Ellisa:

— Nie wiedziałem, że wykręcisz taki numer!

— No i dobrze, że nie wiedziałeś — odparował Ellis, siląc się na ton znudzenia. — Gdybyś wiedział, co zamierzam, całe zabezpieczenie wzięłoby w łeb, prawda?

Rosjanin wrócił z dużą brązową kopertą, którą wręczył Pepe. Ten otworzył ją i przystąpił do liczenia stufrankowych banknotów.

Borys odpieczętował karton marlboro i zapalił papierosa.

Jane nie będzie chyba zwlekała z telefonem do Mustafy, pomyślał Ellis. Trzeba było jej powiedzieć, że bardzo mi zależy na natychmiastowym przekazaniu tej informacji.

— Zgadza się — stwierdził po chwili Pepe. Wsunął pieniądze z powrotem do koperty, polizał brzeg, zakleił ją i położył na stoliku.

Czterej mężczyźni siedzieli przez kilka minut w milczeniu.

— Daleko mieszkasz? — przerwał ciszę Borys, zwracając się do Ellisa.

— Piętnaście minut drogi skuterem.

Rozległo się pukanie do drzwi. Ellis zamarł.

— Szybko jechała — powiedział Borys. Otworzył drzwi. — To kawa — oznajmił z niesmakiem, wracając na swój fotel.

Dwaj kelnerzy w białych kurtkach wtoczyli do pokoju stolik na kółkach. Wyprostowali się i odwrócili, każdy z pistoletem MAB model „D”, będącym na standardowym wyposażeniu francuskich detektywów.

— Nie ruszać się — rzucił jeden z nich.

Ellis wyczuł, że Borys gotuje się do skoku. Dlaczego przysłali tylko dwóch detektywów? Jeśli Rahmi zrobi coś głupiego i da się zastrzelić, to może powstać takie zamieszanie, że Pepe z Borysem zdołają wspólnie unieszkodliwić tych ludzi, chociaż ci są uzbrojeni…

Drzwi do sypialni otworzyły się z impetem i stanęli w nich jeszcze dwaj ludzie w uniformach kelnerów, uzbrojeni tak samo jak ich koledzy.

Borys się rozluźnił i na jego twarzy pojawił się wyraz rezygnacji.

Ellis dopiero teraz uświadomił sobie, że wstrzymuje oddech. Wypuścił powietrze z płuc w przeciągłym westchnieniu.

To był koniec.

Do pokoju wkroczył umundurowany policjant.

— Kocioł! — wybuchnął Rahmi. — To kocioł!

— Stul dziób! — warknął Borys i jego obcesowy ton ponownie zamknął usta Rahmiemu. Rosjanin zwrócił się teraz do oficera policji. — Stanowczo protestuję przeciwko temu gwałtowi — zaczął. — Proszę zaprotokołować, że…

Policjant rąbnął go w usta pięścią w skórkowej rękawiczce.

Borys dotknął warg, potem spojrzał na rozmazaną na dłoni krew. Uświadomiwszy sobie, że sprawa wygląda o wiele za poważnie, by się z niej wykręcić, całkowicie zmienił front.

— Zapamiętaj moją twarz — powiedział do oficera policji lodowato zimnym głosem. — Jeszcze ją zobaczysz.

— Ale kto zdradził?! — krzyknął Rahmi. — Kto nas sypnął?

— On — powiedział Borys, wskazując na Ellisa.

— Ellis? — bąknął z niedowierzaniem Rahmi.

Popatrzył na Ellisa. Sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał zwymiotować.

— Ten telefon — mruknął Borys. — Adres.

Weszło jeszcze kilku mundurowych policjantów. Oficer wskazał na Pepe.

— To Gozzi — powiedział. Dwaj policjanci zakuli Pepe w kajdanki i wyprowadzili go. Oficer spojrzał na Borysa. — A ty coś za jeden?

Borys sprawiał wrażenie znudzonego.

— Nazywam się John Hocht — powiedział. — Jestem obywatelem Argentyny…

— Nie zawracaj głowy — warknął z rozdrażnieniem oficer. — Zabrać go. — Zwrócił się teraz do Rahmiego. — No więc?

— Nie mam nic do powiedzenia — odparł Rahmi, starając się, by zabrzmiało to heroicznie.

Oficer dał znak głową i Rahmiego również zakuto w kajdanki. Kiedy go wyprowadzano, wpatrywał się w Ellisa.

Aresztowanych zwieziono na dół windą pojedynczo. Neseser Pepe i wypełnioną stufrankowymi banknotami kopertę owinięto w plastikową folię. Do pokoju wszedł policyjny fotograf i rozstawił statyw aparatu.

— Pod hotelem zaparkowany jest czarny citroen DS — zwrócił się oficer do Ellisa. — Sir — dodał po chwili wahania.

No to z powrotem jestem po stronie prawa, pomyślał Ellis. Szkoda, że Rahmi jest facetem o wiele milszym od tego gliny.

Zjechał windą na parter. W holu stał kierownik hotelu ubrany w czarną marynarkę i spodnie w paski i z twarzą zastygłą w zbolałym wyrazie obserwował wmaszerowujące z ulicy posiłki policji.

Ellis wyszedł w słoneczny blask. Czarny citroen stał po drugiej stronie ulicy. Z przodu siedział kierowca, a na tylnym siedzeniu jakiś pasażer. Ellis usiadł z tyłu. Samochód ruszył ostro z miejsca.

— Cześć, John — powiedział pasażer, odwracając się do Ellisa.

Ellis się uśmiechnął. Jego nieużywane od ponad roku prawdziwe imię dziwnie obco zabrzmiało mu w uszach.

— Jak się masz, Bill? — spytał.

— Jak nowo narodzony — odparł Bill. — Od trzynastu miesięcy nie mamy od ciebie żadnych wiadomości, nie licząc monitów o dosłanie pieniędzy. I nagle dostajemy stanowczy telefon, z którego wynika, że mamy dwadzieścia cztery godziny na zmontowanie miejscowego oddziału do przeprowadzenia aresztowania. Nie wyobrażasz sobie, ile mieliśmy zachodu z nakłonieniem Francuzów, żeby to zrobili, nie zdradzając im po co! Oddział miał trwać w gotowości w okolicach Champs-Élysées, ale żeby uzyskać dokładny adres, musieliśmy czekać na telefon od jakiejś kobiety, która zapyta o Mustafę. I to było wszystko, co wiedzieliśmy!

— Nie było innego sposobu — powiedział tonem usprawiedliwienia Ellis.

— No cóż, przysporzyło nam to trochę roboty i mam teraz w tym mieście parę poważnych długów wdzięczności do spłacenia, ale najważniejsze, że się udało. Powiedz mi tylko, czy gra była warta świeczki. Kogo mamy w worku?

— Ten Rosjanin to Borys — powiedział Ellis.

Twarz Billa rozpłynęła się w szerokim uśmiechu.

— A niech mnie kule biją! — zapiał z zachwytu. — Dopadłeś Borysa? Nie zalewaj.

— Nie zalewam.

— Jezu, lepiej zabiorę go od Francuzów, zanim zorientują się, kim jest.

Ellis wzruszył ramionami.

— I tak nikt nie wyciągnie z niego zbyt wiele. To twarda sztuka. Najważniejsze, że wycofaliśmy go z obiegu. Minie parę lat, zanim wprowadzą kogoś na jego miejsce i zanim ten nowy Borys odtworzy kontakty swojego poprzednika. Na razie poważnie ich zastopowaliśmy.

— Jeszcze jak. To sensacja!

— Korsykanin to Pepe Gozzi, handlarz bronią — ciągnął Ellis. — Dostarczał sprzęt do niemal wszystkich akcji terrorystycznych, które przeprowadzono w ciągu ostatnich paru lat we Francji, nie mówiąc już o tych, do których doszło na terenie innych krajów. Tego trzeba wymaglować. Wyślijcie francuskiego detektywa do Marsylii, żeby pogadał z jego ojcem, Meme Gozzim. Prawdopodobnie dowiecie się, że staremu nigdy nie uśmiechał się pomysł angażowania rodziny w przestępstwa polityczne. Zaproponujcie mu układ: zwolnienie Pepe w zamian za zeznania obciążające wszystkich jego politycznych klientów, z wyłączeniem zwyczajnych kryminalistów. Meme na to pójdzie, bo takie coś nie zostanie potraktowane jako zdrada przyjaciół. A jak Meme na to pójdzie, to pójdzie i Pepe. Francuzi mogą mieć roboty na parę lat.

— Niewiarygodne. — Bill był wyraźnie oszołomiony. — W ciągu jednego dnia zdjąłeś chyba dwóch największych prowokatorów światowego terroryzmu.

— Jednego dnia? — Uśmiechnął się Ellis. — To mi zabrało rok życia.

— Warto było.

— Ten młody facet to Rahmi Coskun — powiedział Ellis. Śpieszył się, bo był jeszcze ktoś, komu chciał to wszystko opowiedzieć. — Rahmi i jego grupa dokonali kilka miesięcy temu zamachu bombowego na Turkish Airlines, przedtem zaś zamordowali attaché ambasady tureckiej. Jeśli zgarniecie całą grupę, to możecie być pewni, że znajdziecie jakiś dowód nadający się do przedłożenia sądowi.

— Jeśli nie, to francuska policja już ich nakłoni do zwierzeń.

— Tak. Daj mi ołówek, to zapiszę ci nazwiska i adresy.

— Daruj to sobie — powiedział Bill. — Zdasz mi szczegółową relację w ambasadzie.

— Nie jadę do ambasady.

— John, nie rozwalaj mi całego programu.

— Podam ci te nazwiska i w ten sposób będziesz miał w ręku wszystkie najistotniejsze informacje, na wypadek gdyby po południu przejechał mnie jakiś zwariowany francuski taksówkarz. Jeśli przeżyję do jutra, wpadnę rano do ciebie i dorzucę parę szczegółów.

— Po co to odwlekać?

— Jestem umówiony na lunch.

Bill wzniósł oczy do nieba.

— Chyba jesteśmy ci to winni — powiedział niechętnie.

— Tak właśnie myślałem.

— Kto to jest?

— Jane Lambert. Jej nazwisko figurowało na liście, którą mi wręczyłeś na wstępnej odprawie.

— Pamiętam. Powiedziałem ci wtedy, że jeśli wkradniesz się w jej łaski, to przedstawi cię każdemu obłąkanemu lewakowi, każdemu arabskiemu terroryście, każdemu sympatykowi grupy Baader-Meinhof i każdemu awangardowemu poecie w Paryżu.

— I miałeś rację, tylko że ja się w niej zakochałem.

Bill miał minę bankiera z Connecticut, któremu oznajmiono właśnie, że jego syn zamierza się ożenić z córką czarnego milionera — nie wiedział, czy się żachnąć, czy przyklasnąć.

— A to dopiero! Jaka ona naprawdę jest?

— Sama nie jest zwariowana, chociaż ma kilku zwariowanych przyjaciół. Co ja ci mogę o niej powiedzieć? Śliczna jak obrazek, inteligentna jak nie wiem co i uparta jak osioł. Po prostu cudowna. Jest kobietą, której szukałem przez całe życie.

— No nic, rozumiem, dlaczego wolisz czcić swój triumf z nią, a nie ze mną. Co zamierzasz?

Ellis się uśmiechnął.

— Otworzę butelkę wina, usmażę dwa steki, powiem jej, że utrzymuję się z łapania terrorystów i poproszę ją o rękę.

 2 

Jean-Pierre nachylił się nad stolikiem w kantynie i utkwił współczujący wzrok w siedzącej naprzeciwko brunetce.

— Chyba wiem, co czujesz — powiedział ciepło. — Pamiętam, jak sam byłem załamany pod koniec pierwszego roku medycyny. Masz wtedy wrażenie, że zaserwowano ci więcej informacji, niż jest w stanie wchłonąć jeden mózg, i po prostu nie masz pojęcia, jak zdołasz przyswoić sobie to wszystko, aby pomyślnie przebrnąć przez egzaminy.

— Właśnie tak — przyznała dziewczyna, kiwając energicznie głową. Była bliska płaczu.

— To dobry znak — pocieszył ją. — To znaczy, że jesteś na fali. Ludzie, którzy oblewają, rekrutują się z tych, którzy się nie przejmują.

Jej brązowe oczy zwilgotniały z wdzięczności.

— Naprawdę tak uważasz?

— Jestem tego pewien.

Spojrzała na niego z uwielbieniem. Wolałaby zjeść mnie, a nie swój lunch, pomyślał. Zmieniła nieznacznie pozycję i spod rozchylającego się sweterka wyjrzała koronkowa lamówka biustonosza. Jean-Pierre napalił się natychmiast. We wschodnim skrzydle szpitala mieścił się magazynek pościeli, którego nigdy nie używano po dziewiątej trzydzieści. Mężczyzna nieraz z niego korzystał. Można się było tam zamknąć od wewnątrz i położyć na miękkim stosie czystych prześcieradeł…

Brunetka westchnęła, nadziała na widelec kawałek steku, wsunęła go do ust i kiedy zaczęła żuć, Jean-Pierre’owi natychmiast przeszło całe zainteresowanie dziewczyną. Nie cierpiał widoku jedzących ludzi. Prawdę mówiąc, wcale nie chciał jej uwieść. Jedynie ćwiczył, by udowodnić sobie, że nadal potrafi to robić. Była bardzo ładna z tymi falującymi włosami i ciepłą, śródziemnomorską karnacją, do tego wspaniale zbudowana, ale Jean-Pierre nie miał ostatnio zacięcia do przypadkowych podbojów. Jedyną dziewczyną, która potrafiła go zafascynować na dłużej niż kilka sekund, była Jane Lambert — a z nią nawet się jeszcze nie całował.

Odwrócił oczy od brunetki i zaczął błądzić znudzonym wzrokiem po szpitalnej kantynie. Nie dostrzegł nikogo znajomego. Sala była niemal pusta: jadł lunch wcześnie, bo pracował na porannym dyżurze.

Mijało właśnie sześć miesięcy od chwili, kiedy w tłumie gości na koktajlu, wydanym z okazji ukazania się nowej książki z dziedziny ginekologii feministycznej, ujrzał uderzająco piękną twarz Jane. Tłumaczył jej, że nie ma czegoś takiego jak medycyna feministyczna, jest tylko medycyna dobra i medycyna zła. Odparła, że nie ma czegoś takiego jak matematyka chrześcijańska, a mimo to trzeba było takiego heretyka jak Galileusz, aby dowieść, że Ziemia krąży dookoła Słońca.

— Masz rację! — wykrzyknął Jean-Pierre w swój najbardziej rozbrajający sposób i tak zostali przyjaciółmi.

Była jednak odporna, jeśli nie zupełnie nieczuła na jego wdzięki. Lubiła go, ale swoje serce oddała chyba Ellisowi, chociaż ten Amerykanin był od niej sporo starszy. Czyniło ją to w oczach Jean-Pierre’a jeszcze bardziej godną pożądania. Gdyby tak Ellis zszedł ze sceny… wpadł pod autobus albo coś w tym rodzaju… Ostatnio opór Jane zaczął jakby słabnąć — a może było to tylko jego pobożne życzenie?

— Czy to prawda, że jedziesz na dwa lata do Afganistanu? — spytała brunetka.

— Prawda.

— Dlaczego?

— Chyba dlatego, że wierzę w wolność. A poza tym nie po to studiowałem, żeby teraz zakładać bajpasy otłuszczonym bogaczom. — Kłamstwa automatycznie spływały z jego ust.

— Ale po co aż na dwa lata? Ludzie jadą tam zwykle na trzy do sześciu miesięcy, góra na rok. Dwa lata to jak cała wieczność.

— Czyżby? — Jean-Pierre uśmiechnął się z przymusem. — Widzisz, w krótszym czasie trudno dokonać czegoś naprawdę znaczącego. Wysyłanie tam lekarzy na krótkie turnusy jest zupełnie nieefektywne. Rebeliantom potrzeba swego rodzaju stałej opieki medycznej, szpitali niezmieniających z roku na rok swojej siedziby i przynajmniej częściowo obsadzonych przez stały personel. Na razie wygląda to tak, że połowa tych ludzi nie wie, dokąd zwozić chorych i rannych. Poza tym nie przestrzegają zaleceń lekarzy, ponieważ nie mają kiedy poznać ich na tyle, by zacząć im ufać, no i nikt nie ma czasu na prowadzenie oświaty zdrowotnej. A opłacenie przejazdu ochotników do kraju przeznaczenia i z powrotem czyni ich „bezpłatne” usługi dosyć kosztownymi. — Jean-Pierre włożył w tę przemowę tyle wysiłku, że niemal sam sobie uwierzył i zapomniał na chwilę o prawdziwym motywie swojego wyjazdu do Afganistanu i o rzeczywistej przyczynie, zmuszającej go do pozostania tam przez dwa lata.

— Kto zamierza świadczyć bezpłatnie swoje usługi? — rozległ się czyjś głos za jego plecami.

Odwrócił się i zobaczył drugą parę z tacami zastawionymi jedzeniem: Valerię, która tak jak on była internistką, oraz jej przyjaciela, radiologa. Przysiedli się do Jean-Pierre’a i brunetki.

— Jean-Pierre jedzie do Afganistanu, żeby leczyć partyzantów — odpowiedziała na pytanie Valerii brunetka.

— Naprawdę? — Valeria była zaskoczona. — Słyszałam, że dostałeś cudowną propozycję pracy w Houston.

— Odrzuciłem ją.

— Ale dlaczego? — Valeria była poruszona.

— Doszedłem do wniosku, że ważniejsze jest ratowanie życia bojowników o wolność. Paru teksańskich milionerów więcej lub mniej nie robi wielkiej różnicy.

Radiolog nie był zafascynowany Jean-Pierre’em w takim stopniu jak jego przyjaciółka.

— Źle na tym nie wyjdziesz — mruknął, przełknąwszy porcję ziemniaków. — Żadnych kłopotów z załapaniem się po powrocie na ten sam etat, nie będziesz przecież zwykłym lekarzem, lecz lekarzem bohaterem.

— Tak uważasz? — spytał chłodno Jean-Pierre. Nie był zachwycony obrotem, jaki przybierała dyskusja.

— W zeszłym roku do Afganistanu wyjechało dwóch ludzi z tego szpitala — ciągnął radiolog. — Po powrocie dostali wspaniałe angaże.

Jean-Pierre uśmiechnął się wyrozumiale.

— Dobrze wiedzieć, że jeśli uda mi się przeżyć, nie zostanę na bruku.

— Spodziewam się! — oburzyła się brunetka. — Po takim poświęceniu!

— A co na to twoi rodzice? — zainteresowała się Valeria.

— Matka aprobuje moją decyzję — powiedział Jean-Pierre.

Oczywiście, że aprobowała: sama przecież kochała bohatera. Jean-Pierre potrafił sobie wyobrazić, co powiedziałby jego ojciec o młodym lekarzu idealiście, który ma zamiar pracować dla afgańskich partyzantów. „Socjalizm nie oznacza wcale, że każdy może robić, co mu się żywnie podoba”, rzekłby ochrypłym, podnieconym głosem, a jego twarz zaczerwieniłaby się z lekka. „Kim według ciebie są ci rebelianci? Są bandytami żerującymi na przestrzegających prawa wieśniakach. Socjalizmowi trzeba utorować drogę, likwidując feudalne struktury”. Tu walnąłby ogromną pięścią w stół. Żeby zrobić suflet, trzeba najpierw rozbić jajka. Żeby wprowadzić socjalizm, trzeba przedtem rozbić parę głów!”. Nie denerwuj się, tato, ja to wszystko wiem.

— Ojciec nie żyje — dodał Jean-Pierre. — Ale sam był bojownikiem o wolność. Podczas wojny działał w ruchu oporu.

— Co tam robił? — spytał sceptyczny radiolog, ale Jean-Pierre nie zdążył mu już odpowiedzieć, bo w tym momencie ujrzał idącego przez kantynę i pocącego się w swym odświętnym garniturze Raoula Clermonta, wydawcę pisma „La Révolte”. Co, u diabła, robi ten tłusty dziennikarz w szpitalnej stołówce?

— Muszę zamienić z tobą słówko — oznajmił bez wstępów Raoul. Nie mógł złapać tchu.

Jean-Pierre wskazał mu krzesło.

— Raoul…

— To pilne — przerwał mu Raoul i wyszło to tak, jakby nie życzył sobie, aby pozostali usłyszeli jego nazwisko.

— A może zjesz z nami lunch? Potem spokojnie sobie porozmawiamy.

— Żałuję, ale nie mogę.

Jean-Pierre usłyszał w głosie grubasa nutkę paniki. Popatrzył w oczy Clermonta i dostrzegł w nich błaganie, by przestał się wygłupiać. Zdziwiony podniósł się od stolika.

— No dobrze — powiedział. Żeby zatuszować nagłość incydentu, rzucił żartobliwie do pozostałych: — Nie zjadać mojego lunchu, zaraz wracam. — Wziął Raoula pod ramię i wyszli razem z kantyny.

Jean-Pierre zamierzał rozpocząć rozmowę zaraz za drzwiami, ale Raoul szedł dalej korytarzem.

— Przysyła mnie monsieur Leblond — wyjaśnił po drodze.

— Domyślałem się, że to on za tym stoi — powiedział Jean-Pierre.

Miesiąc temu Raoul poznał go z Leblondem, a ten zaproponował mu wyjazd do Afganistanu, oficjalnie w celu udzielenia pomocy rebeliantom, jak to czyniło wielu młodych francuskich lekarzy, ale w rzeczywistości po to, by podjąć działalność szpiegowską na rzecz Rosjan. Jean-Pierre poczuł się dumny, doceniony, a nade wszystko wzruszony, że oto nadarza się okazja uczynienia dla sprawy czegoś naprawdę spektakularnego. Obawiał się tylko, że jako komunista nie przejdzie przez sito kwalifikacyjne organizacji wysyłających lekarzy do Afganistanu. Nie wiedzieli, że jest członkiem partii, a sam im tego z pewnością nie powie — ale nie krył przecież, że sympatyzuje z komunistami. Wielu francuskich komunistów potępiało jednak inwazję na Afganistan. Teoretycznie jakaś przewrażliwiona komisja kwalifikacyjna mogła zasugerować, że Jean-Pierre będzie równie szczęśliwy, pracując dla jakiejś innej grupy bojowników o wolność — wysyłali też ludzi do pomocy partyzantom gdzie indziej, na przykład w Salwadorze. Jego obawy okazały się płonne: został zakwalifikowany natychmiast przez Médicins pour la Liberté. Podzielił się dobrą nowiną z Raoulem, a ten powiedział, że umówi go na drugie spotkanie z Leblondem. Może o to właśnie chodziło.

— Co tak panikujesz? — spytał Raoula.

— On chce się z tobą natychmiast widzieć.

— Teraz? — spytał z irytacją Jean-Pierre. — Jestem na dyżurze. Mam pacjentów…

— Ktoś inny może się nimi zająć.

— Ale skąd ten pośpiech? Wyjeżdżam dopiero za dwa miesiące.

— Nie chodzi o Afganistan.

— A o co?

— Nie wiem.

No to co cię tak przeraziło? — pomyślał Jean-Pierre.

— I niczego się nie domyślasz? — spytał głośno.

— Słyszałem, że aresztowano Rahmiego Coskuna.

— Tego tureckiego studenta?

— Tak.

— Za co?

— Nie mam pojęcia.

— A co to ma wspólnego ze mną? Ledwie go znam.

— Monsieur Leblond wszystko ci wyjaśni.

Jean-Pierre rozłożył ręce.

— Nie mogę tak po prostu stąd wyjść.

— A co by było, gdybyś nagle źle się poczuł? — spytał Raoul.

— Zgłosiłbym to przełożonej pielęgniarek, a ona wezwałaby telefonicznie kogoś na zastępstwo. Ale…

— No to dzwoń do niej.

Doszli do głównego holu szpitala, gdzie na ścianie wisiał rząd aparatów telefonicznych łączności wewnętrznej.

To może być jakiś test, pomyślał Jean-Pierre. Test na lojalność, który ma wykazać, czy jestem wystarczająco poważny, by powierzyć mi tę misję. Zdecydował, że podejmie ryzyko narażenia się na niezadowolenie dyrekcji szpitala. Podniósł słuchawkę aparatu.

— Miałem telefon w ważnej sprawie rodzinnej — powiedział po uzyskaniu połączenia. — Musi się pani natychmiast skontaktować z doktorem Roche.

— Dobrze, panie doktorze — odparła spokojnie pielęgniarka. — Mam nadzieję, że to nic poważnego.

— Później pani powiem — dodał pośpiesznie. — Do widzenia. Ach, jeszcze jedno. — Na oddziale pooperacyjnym leżała pacjentka, która w nocy miała krwotok. — Jak się czuje pani Ferier?

— Świetnie. Krwawienie się nie powtórzyło.

— To dobrze. Ma być cały czas pod ścisłą obserwacją.

— Tak jest, panie doktorze.

Jean-Pierre odwiesił słuchawkę.

— Załatwione — powiedział do Raoula. — Chodźmy.

Doszli do parkingu i wsiedli do renaulta 5 Raoula. Wnętrze samochodu było nagrzane od południowego słońca. Raoul jechał szybko bocznymi uliczkami. Jean-Pierre’a ogarniał coraz większy niepokój. Nie wiedział, kim dokładnie jest Leblond, ale podejrzewał, że ma coś wspólnego z KGB. Zachodził w głowę, czy nie naraził się czasem czymś tej wzbudzającej postrach organizacji — a jeśli tak, to jaka może go czekać kara.

O Jane na pewno nie mogli się dowiedzieć.

Nie ich sprawa, że prosił ją, by pojechała z nim do Afganistanu.

Zresztą i tak będzie to zapewne cała grupa: może jakaś pielęgniarka do pomocy Jean-Pierre’owi na miejscu; albo jacyś inni lekarze skierowani do różnych części kraju. Dlaczego Jane nie mogłaby się znaleźć między nimi? Nie była co prawda pielęgniarką, ale mogłaby przejść przyśpieszony kurs, a jej wielkim atutem była znajomość farsi, narzecza języka perskiego, którym posługiwano się tam, gdzie udawał się Jean-Pierre.

Miał nadzieję, że wyrazi zgodę i w imię ideałów oraz żądzy przygód pojedzie z nim. Liczył na to, że zapomni tam o Ellisie i zakocha się w pierwszym Europejczyku, jaki się nawinie. Będzie nim, ma się rozumieć, Jean-Pierre.

Nie chciał, by wyszło na jaw, że namówił Jane do wyjazdu z pobudek osobistych. Członkowie partii nie musieli tego wiedzieć i nie mieli jak się dowiedzieć — tak mu się przynajmniej wydawało. Być może się mylił. Być może mieli do niego pretensje.

Bzdura, pomyślał. Nie zrobiłem nic złego, nawet gdyby, to nie będzie żadnej kary. To prawdziwe KGB, nie jakaś mityczna instytucja, która napawa lękiem prenumeratorów „Reader’s Digest”.

Raoul zaparkował wóz. Zatrzymali się przed drogą czynszową kamienicą na rue de l’Université. Poprzednie spotkanie z Leblondem również odbyło się tutaj. Wysiedli z samochodu i weszli do budynku.

W korytarzu panował mrok. Wspięli się po krętych schodach na pierwsze piętro i zadzwonili do drzwi. Jak bardzo odmieniło się moje życie od chwili, kiedy po raz pierwszy stanąłem przed tymi drzwiami, pomyślał Jean-Pierre.

Otworzył im monsieur Leblond. Był to niski, drobny, łysiejący mężczyzna w okularach. W swoim ciemnoszarym garniturze i srebrnym krawacie wyglądał jak lokaj. Wprowadził ich do pokoju z oknami wychodzącymi na tyły posesji, w której odbywała się poprzednia rozmowa wstępna. Wysokie okna i wymyślne gzymsy sugerowały, że był to kiedyś elegancki salon, ale teraz podłogę pokrywał dywan z tworzywa sztucznego, a całe umeblowanie stanowiło zwyczajne tanie biurko oraz kilka plastikowych krzeseł pomarańczowego koloru.

— Zaczekajcie tu chwilę — powiedział Leblond. Głos miał cichy, niewyraźny i suchy jak kurz. Lekki, ale wyczuwalny akcent nasuwał podejrzenie, że „Leblond” nie jest jego prawdziwym nazwiskiem. Wyszedł innymi drzwiami.

Jean-Pierre usiadł na jednym z plastikowych krzeseł. Raoul nie poszedł za jego przykładem. W tym pokoju, wspominał Jean-Pierre, ten suchy głos powiedział do mnie: „Od dziecka byliście skromnym, lojalnym członkiem partii. Wasz charakter i tradycje waszej rodziny pozwalają przypuszczać, że będziecie dobrze służyć partii w poufnej misji”.

Mam nadzieję, że nie zniszczyłem wszystkiego sprawą z Jane, pomyślał.

Leblond wrócił z jakimś mężczyzną. Stanęli w progu i gospodarz wskazał na Jean-Pierre’a. Nieznajomy przyjrzał mu się uważnie, jakby chciał sobie utrwalić w pamięci jego twarz. Jean-Pierre wytrzymał to spojrzenie. Mężczyzna był olbrzymem o szerokich barach gracza w futbol amerykański. Włosy po bokach głowy miał długie, ale przerzedzone na ciemieniu, i nosił obwisłe wąsy. Ubrany był w marynarkę z zielonego sztruksu, rozdartą na rękawie. Po kilku sekundach skinął głową i wyszedł.

Leblond zamknął za nim drzwi i usiadł za biurkiem.

— Zdarzyła się katastrofa — powiedział.

A więc nie chodzi o Jane, pomyślał z ulgą Jean-Pierre. Chwała Bogu.

— W kręgu naszych przyjaciół działa agent CIA — ciągnął Leblond.

— O Boże! — jęknął Jean-Pierre.

— To nie ta katastrofa — burknął z irytacją Leblond. — Obecność amerykańskiego szpiega wśród naszych przyjaciół nie jest niczym zaskakującym. Bez wątpienia nie brak tam również agentów wywiadu izraelskiego i południowoafrykańskiego oraz francuskiego. Od czego są ci ludzie, jeśli nie od infiltrowania grup młodych aktywistów politycznych? My, oczywiście, też mamy wśród nich swojego człowieka.

— Kogo?

— Was.

— Och! — Jean-Pierre’a zatkało. Nie uważał siebie za szpiega, takiego prawdziwego. Ale cóż innego sugerowały słowa „służyć partii w poufnej misji”? — Kto jest tym agentem CIA? — spytał z wielkim zainteresowaniem.

— Niejaki Ellis Thaler.

Wstrząśnięty Jean-Pierre zerwał się z krzesła.

— Ellis?

— Znacie go. I to dobrze.

— Ellis szpiegiem CIA?

— Siadajcie — powiedział spokojnie Leblond. — Problem nie w tym, kim jest, ale co zrobił.

Jean-Pierre pomyślał natychmiast, że jeśli Jane dowie się o tym, rzuci Ellisa jak gorącą cegłę. Czy pozwolą mi powiedzieć jej o tym? Jeśli nie, to czy dowie się tego z jakiegoś innego źródła? Czy w to uwierzy? Czy Ellis wszystkiemu zaprzeczy?

Leblond nadal coś mówił. Jean-Pierre z wysiłkiem skoncentrował się na jego słowach.

— Katastrofa, o której wspomniałem, polega na tym, że Ellis zastawił pułapkę i złowił w nią kogoś dosyć dla nas ważnego.

Jean-Pierre’owi przypomniało się, że Raoul mówił mu o aresztowaniu Rahmiego Coskuna.

— To Rahmi jest dla nas kimś ważnym?

— Nie chodzi o Rahmiego.

— A więc o kogo?

— Nie musicie wiedzieć.

— To po co mnie tu wezwano?

— Zamknijcie się i słuchajcie! — warknął Leblond i po raz pierwszy Jean-Pierre poczuł przed nim respekt. — Nie miałem, oczywiście, przyjemności poznania waszego przyjaciela Ellisa. Tak się nieszczęśliwie składa, że Raoul też nie. W związku z tym żaden z nas nie wie, jak on wygląda. Ale wy to wiecie. I właśnie dlatego tu jesteście. Czy wiecie również, gdzie mieszka Ellis?

— Tak. Wynajmuje pokój nad restauracją przy rue de l’Ancienne Comédie.

— Czy okna tego pokoju wychodzą na ulicę?

Jean-Pierre zmarszczył w zamyśleniu czoło. Był tam tylko raz — Ellis rzadko zapraszał kogoś do siebie.

— Chyba tak.

— Nie macie pewności?

— Niech się zastanowię. — Był tam późnym wieczorem z Jane i grupą innych ludzi po filmie wyświetlanym na Sorbonie. Ellis poczęstował ich kawą. To był mały pokoik. Jane siedziała na podłodze pod oknem… — Tak. Okno wychodzi na ulicę. A jakie to ma znaczenie?

— Takie, że będziecie mogli dać sygnał.

— Ja? Jaki sygnał? Komu?

Leblond posłał mu groźne spojrzenie.

— Przepraszam — powiedział Jean-Pierre.

Leblond się zawahał. Kiedy odezwał się ponownie, jego głos był już o ton łagodniejszy, chociaż twarz miał nadal nieprzeniknioną.

— Przechodzicie chrzest bojowy. Przykro mi, że wykorzystuję was w… akcji… takiej jak ta, mimo że nic jeszcze dla nas nie zrobiliście. Ale znacie Ellisa i jesteście pod ręką, a nie mamy w tej chwili do dyspozycji nikogo innego, kto by go znał. No i jeśli to, co chcemy zrobić, nie zostanie przeprowadzone natychmiast, stracimy element zaskoczenia. Jeśli będzie u siebie, wejdziecie tam. Wymyślcie sobie jakiś pretekst. Podejdziecie do okna, wychylicie się i zrobicie wszystko, aby Raoul, który będzie czekał na ulicy, zauważył was.

Raoul przestąpił z nogi na nogę jak pies, który słyszy swoje imię w prowadzonej przez ludzi rozmowie.

— A jeśli Ellisa nie będzie w domu? — spytał Jean-Pierre.

— Porozmawiacie wtedy z sąsiadami. Spróbujecie się dowiedzieć, dokąd wyszedł i kiedy wróci. Jeśli okaże się, że wyszedł tylko na kilka minut albo nawet na godzinę, poczekacie na niego. Kiedy wróci, postąpicie w następujący sposób: wejdziecie z nim do mieszkania, podejdziecie do okna i pokażecie się Raoulowi. Wasze pojawienie się w oknie będzie sygnałem, że Ellis jest w mieszkaniu, a więc cokolwiek postanowicie robić, nie podchodźcie do okna, jeśli nie zastaniecie Thalera. Zrozumieliście?

— Wiem, czego ode mnie chcecie — powiedział Jean-Pierre. — Nie rozumiem tylko, jaki jest cel tej operacji.

— Identyfikacja Ellisa.

— A kiedy już go wskażę?

Leblond udzielił Jean-Pierre’owi odpowiedzi, której ten miał nadzieję nie usłyszeć i odpowiedź ta przeraziła go do głębi.

— Zabijemy go, oczywiście.

 3 

Jane rozłożyła cerowany biały obrus na malutkim stoliczku Ellisa i ustawiła na nim dwa nakrycia z zestawem sfatygowanych sztućców. W szafce pod zlewem znalazła butelkę Fleurie i otworzyła ją. Kusiło ją, żeby spróbować wina, ale postanowiła zaczekać z tym do powrotu Ellisa. Wyjęła szklanki, sól, pieprz, musztardę i papierowe serwetki. Pomyślała, czyby nie zacząć czasem przygotowywania posiłku. Nie, lepiej zostawić to jemu.

Nie podobał jej się pokój Ellisa. Był pusty, ciasny i bezosobowy. Kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, przeżyła mały szok. Umawiała się już od jakiegoś czasu z tym miłym, zrelaksowanym, dojrzałym mężczyzną i wyobrażała sobie, że mieszka w atrakcyjnym, komfortowym apartamencie pełnym pamiątek z bogatej w doświadczenia przeszłości, w warunkach odzwierciedlających jego osobowość. Tymczasem z wyglądu tej klitki trudno byłoby odgadnąć, że był już kiedyś żonaty, walczył na wojnie, zażywał LSD i kapitanował szkolnej drużynie futbolowej. Zimne białe ściany zdobiło kilka przypadkowo dobranych plakatów. Porcelanowa zastawa ze sklepów ze starzyzną, byle jakie aluminiowe garnki. W kieszonkowych wydaniach tomików poezji nie było żadnych dedykacji. Dżinsy i swetry trzymał w plastikowej walizce wsuniętej pod rozchwierutane łóżko. A gdzie stare świadectwa szkolne, gdzie fotografie siostrzeńców i siostrzenic, gdzie przechowywana jak największy skarb kopia Heartbreak Hotel, gdzie pamiątkowy scyzoryk z Bolonii albo z Niagara Falls, gdzie talerz z drewna tekowego, który każdy wcześniej czy później otrzymuje w prezencie od rodziców? W pokoju nie było nic naprawdę ważnego, żadnego z tych przedmiotów, które trzyma się nie przez wzgląd na to, czym są, lecz na to, co sobą reprezentują; nie było najmniejszej cząstki jego duszy.

Był to pokój mężczyzny zamkniętego w sobie, tajemniczego, mężczyzny, który nigdy nie podzieli się z nikim swoimi najskrytszymi myślami. Stopniowo, z wielkim smutkiem, Jane dochodziła do przekonania, że Ellis jest właśnie taki jak jego pokój — chłodny i skryty.