Lot ćmy - Ken Follett - ebook + audiobook + książka

Lot ćmy ebook i audiobook

Ken Follett

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czerwiec 1941 roku - Europa pod hitlerowską okupacją. Lotnictwo alianckie ponosi ogromne i niewytłumaczalne straty. Wywiad angielski przechwytuje sygnał radiowy Luftwaffe zawierający informację, że źródłem wszystkich sukcesów niemieckich jest Freya. Rozszyfrowanie tego kryptonimu, oznaczającego nordycką boginię miłości, staje się dla wywiadu bytyjskiego priorytetem. Hermia Mount, agentka MI6 współpracująca z duńskim ruchem oporu, podejrzewa, iż chodzi o tajną niemiecką stację radarową na zachodnim wybrzeżu Danii. W rejonie tym działa, współpracująca z aliantami, siatka szpiegowska Nocnych Strażników. Hermia powierza jej zadanie rozpracowania stacji. Z wyspy Sande, będącej źródłem sygnałów radiowych, pochodzą narzeczony Hermii, pilot Arne Olufsen, i jego brat Harald. Na trop Strażników i Arnego wpada duński policjant Peter Flemming, zdrajca wysługujący się okupantom. Kiedy w ręce policji dostają się członkowie siatki, Hermii pozostaje tylko Harald i jego przyjaciółka,młodziutka baletnica Karen...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 555

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 12 min

Lektor: Andrzej Ferenc

Oceny
4,6 (218 ocen)
143
53
21
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewaski1988

Dobrze spędzony czas

Dobra , ale nie najlepsza tego autora. Określenie „ dobrze spędzony czas „ jak najbardziej adekwatne. Duży plus za głos Andrzeja Ferenca
10
Adella60

Całkiem niezła

Nie dotrwałam do końca. Nie wciągnęła tak jak inne książki tego autora
10
Bucholc75

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa
00
Janoo1

Nie oderwiesz się od lektury

:)
00
terbek

Nie oderwiesz się od lektury

Follet niezawodny.
00

Popularność




Wydanie elektroniczne

KEN FOL­LETT

Świa­to­wej sła­wy pi­sarz bry­tyj­ski. Po ukoń­cze­niu stu­diów fi­lo­zo­ficz­nych na Uni­ver­si­ty Col­le­ge w Lon­dy­nie pra­co­wał jako re­por­ter i bez więk­sze­go suk­ce­su pu­bli­ko­wał po­wie­ści sen­sa­cyj­ne pod kil­ko­ma pseu­do­ni­ma­mi. Je­de­na­sta z ko­lei – thril­ler wo­jen­ny za­ty­tu­ło­wa­ny Igła – przy­nio­sła mu za­słu­żo­ną sła­wę, zo­sta­ła też na­tych­miast sfil­mo­wa­na z Do­nal­dem Su­ther­lan­dem w ty­tu­ło­wej roli nie­miec­kie­go szpie­ga. Fol­lett wy­spe­cja­li­zo­wał się w thril­le­rach, naj­czę­ściej (choć nie tyl­ko) osa­dzo­nych w re­aliach II woj­ny świa­to­wej (m.in. Klucz do Re­be­ki, Noc nad oce­anem, Lot Ćmy, Trze­ci bliź­niak, Za­bój­cza pa­mięć, Za­mieć) oraz po­wie­ściach hi­sto­rycz­no-przy­go­do­wych (Nie­bez­piecz­na for­tu­na, Fi­la­ry Zie­mi, Świat bez koń­ca, Upa­dek gi­gan­tów, Zima świa­ta). Jego do­ro­bek li­te­rac­ki spo­tkał się z za­in­te­re­so­wa­niem twór­ców fil­mo­wych. Na kan­wie kil­ku ksią­żek po­wsta­ły fil­my ki­no­we bądź se­ria­le te­le­wi­zyj­ne (Klucz do Re­be­ki, Trze­ci bliź­niak, Za­mieć, Na skrzy­dłach or­łów, Fi­la­ry Zie­mi, a ostat­nio Świat bez koń­ca).

Tego au­to­ra

Po­wie­ści hi­sto­rycz­ne

NIE­BEZ­PIECZ­NA FOR­TU­NA

UCIE­KI­NIER

CZŁO­WIEK Z SANKT PE­TERS­BUR­GA

Fi­la­ry Zie­mi

FI­LA­RY ZIE­MI

ŚWIAT BEZ KOŃ­CA

Stu­le­cie

UPA­DEK GI­GAN­TÓW

ZIMA ŚWIA­TA

KRA­WĘDŹ WIECZ­NO­ŚCI

Thril­le­ry wo­jen­ne

IGŁA

KRYP­TO­NIM KAW­KI

LOT ĆMY

KLUCZ DO RE­BE­KI

NOC NAD OCE­ANEM

Thril­le­ry

MŁOT EDE­NU

ZA­BÓJ­CZA PA­MIĘĆ

TRÓJ­KA

ZA­MIEĆ

SKAN­DAL Z MO­DI­GLIA­NIM

TRZE­CI BLIŹ­NIAK

LWY PAN­SZI­RU

PA­PIE­RO­WE PIE­NIĄ­DZE

Li­te­ra­tu­ra fak­tu

NA SKRZY­DŁACH OR­ŁÓW

www.ken-fol­lett.com

Ty­tuł ory­gi­na­łu:

HOR­NET FLI­GHT

Co­py­ri­ght © Ken Fol­lett 2002 All ri­ghts re­se­rved

Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Al­ba­tros A. Ku­ry­ło­wicz 2003

Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © Grze­gorz Ko­ło­dziej­czyk 2003

Re­dak­cja: Bar­ba­ra Sy­czew­ska-Ol­szew­ska

Ilu­stra­cja na okład­ce: Ja­cek Ko­pal­ski

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: An­drzej Ku­ry­ło­wicz

ISBN 978-83-7885-047-2

Wydawca

WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ

Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa

www.wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Nie­któ­re wy­da­rze­nia opi­sa­ne w tej książ­ce są praw­dzi­we

PROLOG

Ko­ry­ta­rzem szpi­ta­la szedł męż­czy­zna z drew­nia­ną nogą.

Był ni­ski, pe­łen wi­go­ru i atle­tycz­nie zbu­do­wa­ny; miał na so­bie gład­ki, ciem­no­sza­ry gar­ni­tur i buty z oku­cia­mi na czub­kach. Szedł raź­no, ale lek­ka nie­re­gu­lar­ność kro­ku – stuk-puk, stuk-puk – wska­zy­wa­ła, że jest ku­la­wy. Twarz za­sty­gła mu w po­sęp­nym wy­ra­zie, jak gdy­by tłu­mił w so­bie sil­ną emo­cję.

Do­szedł do koń­ca ko­ry­ta­rza i sta­nął przed biur­kiem pie­lę­gniar­ki.

– Po­rucz­nik Ho­are? – spy­tał.

Sio­stra pod­nio­sła gło­wę znad spi­su pa­cjen­tów. Była to ład­na, czar­no­wło­sa dziew­czy­na; mó­wi­ła z mięk­kim ak­cen­tem hrab­stwa Cork.

– Pan za­pew­ne jest krew­nym? – za­py­ta­ła z mi­łym uśmie­chem.

Jej urok nie zro­bił na męż­czyź­nie żad­ne­go wra­że­nia.

– Bra­tem – od­parł. – Któ­re łóż­ko?

– Ostat­nie po le­wej stro­nie.

Ob­ró­cił się na pię­cie i ru­szył do koń­ca od­dzia­łu. Na krze­śle koło łóż­ka, ty­łem do sali, sie­dział męż­czy­zna w brą­zo­wym szla­fro­ku. Pa­lił pa­pie­ro­sa i wy­glą­dał przez okno.

Przy­bysz za­wa­hał się.

– Bart?

Pa­cjent sie­dzą­cy na krze­śle wstał i się od­wró­cił. Na gło­wie miał ban­daż, lewa ręka wi­sia­ła na tem­bla­ku, lecz mimo to się uśmie­chał. Wy­glą­dał pra­wie tak samo jak przy­bysz, ale był młod­szy i wyż­szy.

– Cześć.

Dig­by ob­jął bra­ta i moc­no uści­snął.

– My­śla­łem, że nie ży­jesz – po­wie­dział.

A po­tem się roz­pła­kał.

– Le­cia­łem whi­tley­em – za­czął Bart. Arm­strong Whi­tworth Whi­tley był nie­zgrab­nym bom­bow­cem z dłu­gim ogo­nem, la­ta­ją­cym w dzi­wacz­nej po­zy­cji z opusz­czo­nym dzio­bem. Wio­sną 1941 roku Do­wódz­two Sił Bom­bo­wych mia­ło ich sto na mniej wię­cej sie­dem­set ma­szyn. – Ostrze­lał nas mes­ser­sch­mitt, do­sta­li­śmy kil­ka­na­ście razy. Mu­sia­ło mu się koń­czyć pa­li­wo, bo od­le­ciał i nas nie wy­koń­czył. Po­my­śla­łem, że to mój szczę­śli­wy dzień. A po­tem za­czę­li­śmy tra­cić wy­so­kość. Mes­ser­sch­mitt mu­siał nam uszko­dzić oba sil­ni­ki. Wy­rzu­ci­li­śmy wszyst­ko, co nie było przy­krę­co­ne, by zmniej­szyć masę, ale na próż­no, i uświa­do­mi­łem so­bie, że bę­dzie­my mu­sie­li wo­do­wać na Mo­rzu Pół­noc­nym.

Dig­by usiadł na brze­gu szpi­tal­ne­go łóż­ka; jego oczy zdą­ży­ły już wy­schnąć. Pa­trzył na twarz bra­ta, któ­ry przy­wo­ły­wał w my­ślach ob­raz ta­fli wody roz­cią­ga­ją­cej się trzy­sta me­trów ni­żej.

– Ka­za­łem za­ło­dze wy­rzu­cić tyl­ną kla­pę, a po­tem za­przeć się o ścia­nę ka­dłu­ba. – Dig­by przy­po­mniał so­bie, że za­ło­ga skła­da­ła się z pię­ciu osób. – Kie­dy osią­gnę­li­śmy wy­so­kość zero, po­cią­gną­łem drą­żek i otwo­rzy­łem prze­pust­ni­ce, ale sa­mo­lot nie chciał wy­rów­nać i rąb­nę­li­śmy w wodę ze strasz­nym im­pe­tem. Stra­ci­łem przy­tom­ność.

Byli przy­rod­ni­mi brać­mi, dzie­li­ło ich osiem lat. Mat­ka Dig­by’ego zmar­ła, kie­dy był trzy­na­sto­lat­kiem, i oj­ciec oże­nił się z wdo­wą, któ­ra też mia­ła syna. Od sa­me­go po­cząt­ku Dig­by opie­ko­wał się bra­cisz­kiem, bro­nił go przed ło­bu­za­mi i po­ma­gał od­ra­biać lek­cje. Obaj uwiel­bia­li sa­mo­lo­ty i ma­rzy­li, żeby zo­stać pi­lo­ta­mi. Dig­by stra­cił pra­wą nogę w wy­pad­ku mo­to­cy­klo­wym, po­szedł na stu­dia in­ży­nie­ryj­ne i za­jął się pro­jek­to­wa­niem sa­mo­lo­tów. A Bart speł­nił swo­je ma­rze­nie.

– Kie­dy się ock­ną­łem, po­czu­łem dym. Sa­mo­lot uno­sił się na wo­dzie, a pra­wa bur­ta pło­nę­ła. Było ciem­no jak w gro­bie, ale wi­dzia­łem w świe­tle pło­mie­ni. Prze­czoł­ga­łem się wzdłuż ka­dłu­ba i zna­la­złem pa­ku­nek z pon­to­nem. Wy­rzu­ci­łem go przez luk i sko­czy­łem. Jezu, ale ta woda była zim­na.

Bart mó­wił ci­cho i spo­koj­nie, ale za­cią­gał się głę­bo­ko i wy­pusz­czał dym przez za­ci­śnię­te usta.

– Mia­łem na so­bie ka­mi­zel­kę ra­tun­ko­wą i wy­sko­czy­łem na po­wierzch­nię jak ko­rek. Fala była dość moc­na, więc la­ta­łem w górę i w dół jak majt­ki dziw­ki, ale nie mo­głem się do­stać do pon­to­nu. Na szczę­ście pacz­ka była tuż przed moim no­sem. Po­cią­gną­łem za sznu­rek i pon­ton się na­pom­po­wał. Nie mia­łem jed­nak siły, żeby wcią­gnąć się do środ­ka. Nie mo­głem tego zro­zu­mieć – nie wie­dzia­łem, że mam zwich­nię­te ra­mię, zła­ma­ny nad­gar­stek i trzy pęk­nię­te że­bra, więc tyl­ko uno­si­łem się na wo­dzie, mar­z­nąc na kość.

Dig­by przy­po­mniał so­bie, że kie­dyś uwa­żał Bar­ta za szczę­ścia­rza.

– W koń­cu po­ka­za­li się Jo­nes i Croft. Trzy­ma­li się ogo­na sa­mo­lo­tu, aż po­szedł na dno. Ża­den nie umiał pły­wać, ale ura­to­wa­ły ich ka­mi­zel­ki. Wleź­li ja­koś do pon­to­nu i mnie wcią­gnę­li. – Bart za­pa­lił na­stęp­ne­go pa­pie­ro­sa. – Pic­ke­rin­ga nig­dzie nie wi­dzia­łem. Nie wiem, co się z nim sta­ło, ale my­ślę, że leży na dnie mo­rza.

Za­milkł. Dig­by uświa­do­mił so­bie, że brat nie po­wie­dział nic o ostat­nim człon­ku za­ło­gi.

– A co z pią­tym? – spy­tał po chwi­li.

– John Row­ley, ce­low­ni­czy, żył. Sły­sze­li­śmy, jak nas woła. Ja by­łem tro­chę otę­pia­ły, ale Jo­nes i Croft pró­bo­wa­li wio­sło­wać w stro­nę gło­su. – Po­trzą­snął bez­rad­nie gło­wą.

– Nie wy­obra­żasz so­bie, ja­kie to było trud­ne. Fala mia­ła metr albo i wię­cej, pło­mie­nie do­ga­sa­ły, więc nie­wie­le wi­dzie­li­śmy, wiatr wył jak upiór. Jo­nes krzy­czał, a głos ma moc­ny. Row­ley od­po­wia­dał, pon­ton wspi­nał się z jed­nej stro­ny fali, a po­tem spa­dał na dru­gą, ob­ra­ca­jąc się jed­no­cze­śnie, a kie­dy Jo­nes po­now­nie za­wo­łał, od­po­wiedź do­cho­dzi­ła jak­by z cał­kiem in­ne­go kie­run­ku. Nie wiem, jak dłu­go to trwa­ło. Row­ley krzy­czał da­lej, ale co­raz słab­szym gło­sem z po­wo­du zim­na.

– Twarz Bar­ta stę­ża­ła. – Za­czął na­wo­ły­wać ża­ło­śnie Boga, mat­kę i tak da­lej. W koń­cu za­milkł.

Dig­by za­uwa­żył, że wstrzy­mu­je od­dech, jak gdy­by od­głos wcią­ga­nia i wy­pusz­cza­nia po­wie­trza mógł za­kłó­cić to strasz­ne wspo­mnie­nie.

– Tuż po świ­cie zna­lazł nas nisz­czy­ciel tro­pią­cy okrę­ty pod­wod­ne. Zrzu­ci­li łódź i wcią­gnę­li nas na po­kład. – Bart spoj­rzał przez okno, nie wi­dząc zie­lo­ne­go kra­jo­bra­zu hrab­stwa Hert­ford, lecz cał­kiem inną sce­ne­rię, w zu­peł­nie in­nym miej­scu.

– Cho­ler­ni z nas szczę­ścia­rze.

Sie­dzie­li chwi­lę w mil­cze­niu, wresz­cie Bart spy­tał:

– Czy na­lot za­koń­czył się suk­ce­sem? Nikt mi nie chce po­wie­dzieć, ilu wró­ci­ło.

– Bo i le­piej nie mó­wić – od­parł Dig­by.

– A moja eska­dra?

– Sier­żant Jen­kins i jego za­ło­ga wró­ci­li bez­piecz­nie.

– Dig­by wy­cią­gnął z kie­sze­ni skra­wek pa­pie­ru. – Po­dob­nie jak pi­lot Ara­sa­rat­nam. Skąd on jest?

– Z Cej­lo­nu.

– Sa­mo­lot sier­żan­ta Ri­leya do­stał, ale do­le­ciał do bazy.

– Ir­land­czy­cy to szczę­ścia­rze – za­uwa­żył Bart. – A co z resz­tą?

Dig­by tyl­ko po­trzą­snął gło­wą.

– W tym lo­cie wzię­ło udział sześć ma­szyn z mo­jej eska­dry! – za­pro­te­sto­wał Bart.

– Wiem. Jesz­cze dwie zo­sta­ły ze­strze­lo­ne, tak jak wy. Wy­glą­da na to, że nikt nie prze­żył.

– Cre­igh­ton-Smith nie żyje. I Bil­ly Shaw. I… o Boże.

– Od­wró­cił gło­wę.

– Przy­kro mi.

Roz­pacz Bar­ta zmie­ni­ła się w gniew.

– To nie wy­star­czy – po­wie­dział. – Wy­sy­ła­ją nas na śmierć.

– Wiem.

– Na mi­łość bo­ską, Dig­by, ty też je­steś w tym cho­ler­nym rzą­dzie.

– Tak, pra­cu­ję dla pre­mie­ra. – Chur­chill lu­bił ścią­gać do rzą­du pra­cow­ni­ków pry­wat­nych firm; Dig­by, przed woj­ną uzna­ny pro­jek­tant lot­ni­czy, zo­stał przez nie­go za­przę­gnię­ty do wy­szu­ki­wa­nia sła­bych punk­tów sił lot­ni­czych i ła­ta­nia dziur.

– Więc to jest mię­dzy in­ny­mi two­ja wina. Nie po­wi­nie­neś tra­cić cza­su na od­wie­dza­nie cho­rych. Wy­noś się stąd i zrób coś.

– Wła­śnie ro­bię – od­parł z nie­za­chwia­nym spo­ko­jem Dig­by. – Do­sta­łem za­da­nie spraw­dze­nia, dla­cze­go dzie­je się tak, jak się dzie­je. W tym na­lo­cie stra­ci­li­śmy pięć­dzie­siąt pro­cent ma­szyn.

– Po­dej­rze­wam cho­ler­ną zdra­dę na sa­mych szczy­tach wła­dzy. A może ja­kiś mar­sza­łek lot­nic­twa ko­niecz­nie mu­siał się po­chwa­lić w swo­im ulu­bio­nym klu­bie, że ju­tro jest na­lot, a bar­man fa­szy­sta sie­dział za becz­ką piwa i wszyst­ko za­pi­sy­wał.

– To jed­na z moż­li­wo­ści.

Bart wes­tchnął.

– Prze­pra­szam, Dig­gers – rzekł, po­słu­gu­jąc się dzie­cię­cym przy­dom­kiem bra­ta. – To nie two­ja wina, po pro­stu mi od­bi­ja.

– Masz ja­kąś teo­rię, dla­cze­go tak wie­le ma­szyn zo­sta­je ze­strze­lo­nych? Wzią­łeś udział w kil­ku­na­stu mi­sjach bo­jo­wych. Co ci pod­po­wia­da in­tu­icja?

Bart za­my­ślił się.

– Nie żar­to­wa­łem, mó­wiąc o szpie­gach. Kie­dy do­la­tu­je­my do Nie­miec, oni już na nas cze­ka­ją. Wie­dzą, że się zbli­ża­my.

– Jak to?

– Ich my­śliw­ce są w po­wie­trzu. Wiesz, jak trud­no jest si­łom obron­nym zgrać to w cza­sie z taką do­kład­no­ścią. Eska­drę my­śliw­ców trze­ba po­de­rwać w od­po­wied­nim mo­men­cie i na­pro­wa­dzić z lot­ni­ska w re­jon, gdzie się nas spo­dzie­wa­ją; my­śliw­ce mu­szą wejść na wyż­szy pu­łap niż my, a po­tem zna­leźć nas jesz­cze w świe­tle księ­ży­ca. Wszyst­ko to zaj­mu­je tyle cza­su, że po­win­ni­śmy zdą­żyć zrzu­cić ła­du­nek i pry­snąć, za­nim nas do­pad­ną. Tym­cza­sem dzie­je się in­a­czej.

Dig­by ski­nął gło­wą. Spo­strze­że­nia Bar­ta po­kry­wa­ły się z do­świad­cze­nia­mi in­nych pi­lo­tów, któ­rych Dig­by py­tał wcze­śniej. Wła­śnie miał to po­wie­dzieć, kie­dy Bart pod­niósł gło­wę i uśmiech­nął się, spo­glą­da­jąc po­nad ra­mie­niem bra­ta. Dig­by od­wró­cił się i zo­ba­czył Mu­rzy­na w mun­du­rze do­wód­cy eska­dry. Po­dob­nie jak Bart, był mło­dy jak na swój sto­pień i Dig­by od­gadł, że do­stał au­to­ma­tycz­ny awans za wy­ko­na­ne loty – po­rucz­ni­ka po dwu­na­stu mi­sjach, do­wód­cy eska­dry po pięt­na­stu.

– Cześć, Char­les – po­wie­dział Bart.

– Wszy­scy się o cie­bie mar­twi­my, Bar­tlett. Jak się mie­wasz? – Na ka­ra­ib­ski ak­cent przy­by­sza na­kła­da­ło się za­cią­ga­nie cha­rak­te­ry­stycz­ne dla Oks­for­du i Cam­brid­ge.

– Mó­wią, że może prze­ży­ję.

Char­les do­tknął koń­cem pal­ca dło­ni Bar­ta w miej­scu, w któ­rym wy­nu­rza­ła się z tem­bla­ka. Dziw­nie czu­ły gest, po­my­ślał Dig­by.

– Miło mi to sły­szeć – rzekł Char­les.

– Po­znaj mo­je­go bra­ta. Dig­by, to jest Char­les Ford. Stu­dio­wa­li­śmy ra­zem w Tri­ni­ty, a po­tem ode­szli­śmy, żeby wstą­pić do lot­nic­twa.

– Tyl­ko w ten spo­sób dało się unik­nąć eg­za­mi­nów – do­dał Char­les, po­da­jąc rękę Dig­by’emu.

– Jak cię trak­tu­ją Afry­ka­nie? – spy­tał Bart.

Char­les się uśmiech­nął.

– Na na­szym lot­ni­sku jest eska­dra Ro­de­zyj­czy­ków – wy­ja­śnił. – Pierw­szo­rzęd­ni lot­ni­cy, ale trud­no im ob­co­wać z ofi­ce­rem o moim ko­lo­rze skó­ry. Na­zy­wa­my ich Afry­kań­czy­ka­mi, co chy­ba ich nie­co iry­tu­je. Nie mogę zro­zu­mieć dla­cze­go.

– Oczy­wi­ście, nie za­ła­mu­jesz się tym – po­wie­dział Dig­by.

– Ufam, że cier­pli­wo­ścią i wy­ro­zu­mia­ło­ścią uda nam się w koń­cu ucy­wi­li­zo­wać tych lu­dzi, mimo że te­raz wy­da­ją się tacy pry­mi­tyw­ni. – Char­les od­wró­cił gło­wę; za żar­to­bli­wą uwa­gą Dig­by do­strzegł cień gnie­wu.

– Wła­śnie py­ta­łem Bar­ta, cze­mu jego zda­niem tra­ci­my tak dużo bom­bow­ców. A co ty o tym są­dzisz?

– Nie bra­łem udzia­łu w tym lo­cie – od­parł Char­les.

– Wy­glą­da na to, że mia­łem szczę­ście. Inne prze­pro­wa­dzo­ne ostat­nio mi­sje też nie koń­czy­ły się do­brze. Mam wra­że­nie, że Luft­waf­fe śle­dzi nas przez chmu­ry. Czy mogą mieć na po­kła­dach apa­ra­tu­rę, któ­ra po­zwa­la im nas zlo­ka­li­zo­wać na­wet wte­dy, gdy je­ste­śmy nie­wi­docz­ni?

Dig­by po­trzą­snął gło­wą.

– Ba­da­my skru­pu­lat­nie każ­dą roz­bi­tą ma­szy­nę i nie zna­leź­li­śmy ni­cze­go ta­kie­go. Pra­cu­je­my cięż­ko nad ta­kim urzą­dze­niem i je­stem pe­wien, że wróg rów­nież, ale da­le­ko nam jesz­cze do suk­ce­su. Pra­wie na pew­no moż­na po­wie­dzieć, że Niem­cy są w tyle. My­ślę, że to nie jest to.

– Cóż, ta­kie od­nio­słem wra­że­nie.

– Nadal uwa­żam, że to ro­bo­ta szpie­gów – po­wie­dział Bart.

– Cie­ka­we. – Dig­by wstał. – Mu­szę wra­cać do Whi­te­ha­lu. Dzię­ki za wa­sze opi­nie. Do­brze jest po­ga­dać z tymi, któ­rzy są na­szym ostrzem. To po­ma­ga. – Po­dał dłoń Char­le­so­wi i uści­snął zdro­wą rękę Bar­ta. – Siedź spo­koj­nie i zdro­wiej.

– Po­dob­no za kil­ka ty­go­dni znów będę la­tał.

– Nie po­wiem, że­bym się z tego cie­szył.

– Mogę cię o coś spy­tać? – Char­les ode­zwał się, gdy Dig­by od­wró­cił się do drzwi.

– Ja­sne.

– Po ta­kim na­lo­cie koszt za­stą­pie­nia stra­co­nych ma­szyn no­wy­mi musi być dla nas więk­szy niż koszt na­pra­wie­nia przez nie­przy­ja­cie­la szkód wy­rzą­dzo­nych przez na­sze bom­by.

– Bez wąt­pie­nia.

– A więc… – Char­les roz­ło­żył ręce w ge­ście bez­rad­no­ści – po co to ro­bi­my? Jaki jest sens tych bom­bar­do­wań?

– No wła­śnie – do­dał Bart. – Też chciał­bym to wie­dzieć.

– A co in­ne­go mo­że­my zro­bić? – od­parł Dig­by. – Na­zi­ści kon­tro­lu­ją Eu­ro­pę: Au­strię, Cze­cho­sło­wa­cję, Ho­lan­dię, Bel­gię, Fran­cję, Da­nię, Nor­we­gię. Wło­chy są ich so­jusz­ni­kiem, Hisz­pa­nia z nimi sym­pa­ty­zu­je, Szwe­cja jest neu­tral­na, a do tego mają pakt ze Związ­kiem Ra­dziec­kim. A my nie po­sia­da­my na kon­ty­nen­cie żad­nych sił zbroj­nych. Nie ma in­ne­go spo­so­bu, żeby z nimi wal­czyć.

Char­les ski­nął gło­wą.

– Więc nie ma­cie ni­ko­go prócz nas.

– Otóż to – po­twier­dził Dig­by. – Je­śli prze­sta­nie­my bom­bar­do­wać, woj­na się skoń­czy i Hi­tler wy­gra.

Pre­mier oglą­dał So­ko­ła mal­tań­skie­go. W daw­nych po­miesz­cze­niach kuch­ni Gma­chu Ad­mi­ra­li­cji ja­kiś czas temu zbu­do­wa­no pry­wat­ne kino. Znaj­do­wa­ło się tam pięć­dzie­siąt czy sześć­dzie­siąt plu­szo­wych fo­te­li i kur­ty­na z czer­wo­ne­go ak­sa­mi­tu. Wy­świe­tla­no prze­waż­nie fil­my z bom­bar­do­wań oraz pro­pa­gan­do­we, przed po­ka­za­niem ich pu­blicz­no­ści.

Póź­nym wie­czo­rem, gdy wszyst­kie no­tat­ki służ­bo­we były już po­dyk­to­wa­ne, de­pe­sze wy­sła­ne, ra­por­ty i spra­woz­da­nia pa­ra­fo­wa­ne, a Chur­chill był zbyt przy­gnę­bio­ny, zły i spię­ty, żeby usnąć, sia­dał w jed­nym z ogrom­nych fo­te­li dla VIP-ów w pierw­szym rzę­dzie ze szkla­necz­ką bran­dy i pod­da­wał się ma­gii naj­now­sze­go ob­ra­zu z Hol­ly­wo­od.

Dig­by wszedł aku­rat w mo­men­cie, kie­dy Hum­ph­rey Bo­gart tłu­ma­czył Mary Astor, że je­śli part­ner zo­sta­je za­bi­ty, de­tek­tyw musi coś z tym zro­bić. W po­wie­trzu wi­siał gę­sty dym z cy­ga­ra. Chur­chill wska­zał Dig­by’emu miej­sce. Usiadł i obej­rzał ostat­nie ka­dry fil­mu. Gdy uka­za­ły się na­pi­sy koń­co­we, po­wie­dział sze­fo­wi, że wie­le wska­zu­je na to, iż Luft­waf­fe wie z wy­prze­dze­niem o bry­tyj­skich na­lo­tach bom­bo­wych.

Chur­chill przez dłuż­szą chwi­lę wpa­try­wał się w ekran, jak gdy­by chciał po­znać na­zwi­ska wszyst­kich ak­to­rów. Cza­sa­mi by­wał cza­ru­ją­cy, przy­jem­nie się uśmie­chał i miał błysk w nie­bie­skich oczach, lecz tego wie­czo­ru wy­da­wał się po­nu­ry.

– Co mó­wią w RAF-ie? – spy­tał wresz­cie.

– Twier­dzą, że sa­mo­lo­ty źle lecą w for­ma­cji. Teo­re­tycz­nie, je­śli lecą bli­sko sie­bie, ich uzbro­je­nie po­win­no ob­jąć za­się­giem całe nie­bo, więc każ­dy nie­przy­ja­ciel­ski my­śli­wiec, któ­ry się po­ka­że, po­wi­nien zo­stać na­tych­miast ze­strze­lo­ny.

– I co ty na to?

– Bzdu­ra. La­ta­nie w for­ma­cji nig­dy nie zda­ło eg­za­mi­nu. W rów­na­niu po­ja­wił się ja­kiś nowy czyn­nik.

– Zga­dzam się. Ale jaki?

– Mój brat uwa­ża, że to szpieg.

– Wszy­scy szpie­dzy, któ­rych zła­pa­li­śmy, byli ama­to­ra­mi – ale wła­śnie dla­te­go dali się zła­pać. Moż­li­we, że ci wy­szko­le­ni prze­śli­znę­li się przez sieć.

– A może Niem­cy do­ko­na­li tech­nicz­ne­go prze­ło­mu?

– Wy­wiad twier­dzi, że w pra­cach nad ra­da­rem nie­przy­ja­ciel jest da­le­ko za nami.

– Ufa pan ich osą­do­wi?

– Nie. – Lam­py na su­fi­cie za­pa­li­ły się. Chur­chill miał na so­bie wie­czo­ro­we ubra­nie. Za­wsze wy­glą­dał ele­ganc­ko. Głę­bo­kie zmarszcz­ki na twa­rzy świad­czy­ły o prze­mę­cze­niu. Wy­jął z kie­szon­ki ka­mi­zel­ki zwi­nię­ty skra­wek cien­kie­go pa­pie­ru. – Oto trop – rzekł, wrę­cza­jąc kart­kę Dig­by’emu.

Był to roz­szy­fro­wa­ny za­pis sy­gna­łu ra­dio­we­go Luft­waf­fe po nie­miec­ku i an­giel­sku, za­wie­ra­ją­cy stwier­dze­nie, że nowa stra­te­gia noc­nej wal­ki Luft­waf­fe – Dun­kle Na­chtjagd – przy­nio­sła wiel­ki suk­ces dzię­ki do­sko­na­łym in­for­ma­cjom od Frei. Dig­by prze­czy­tał wia­do­mość naj­pierw po an­giel­sku, a po­tem po nie­miec­ku. „Freya” – nie było ta­kie­go sło­wa w żad­nym z tych ję­zy­ków.

– Co to zna­czy? – spy­tał.

– Wła­śnie tego masz się do­wie­dzieć. – Chur­chill wstał i za­rzu­cił na sie­bie ma­ry­nar­kę. – Od­pro­wadź mnie.

– Wy­cho­dząc, za­wo­łał: – Dzię­ku­ję!

– Cała przy­jem­ność po mo­jej stro­nie, pa­nie pre­mie­rze – od­po­wie­dział głos z bud­ki ope­ra­to­ra.

Gdy szli ko­ry­ta­rzem bu­dyn­ku, po­dą­ża­ło za nimi dwóch lu­dzi: in­spek­tor Thomp­son ze Sco­tland Yar­du i oso­bi­sty ochro­niarz Chur­chil­la. Wy­szli na plac de­fi­lad, mi­nę­li kwa­te­rę ze­spo­łu ob­słu­gi ba­lo­nów za­po­ro­wych i bra­mą w par­ka­nie z dru­tem kol­cza­stym do­tar­li do uli­cy. Lon­dyn był za­ciem­nio­ny, lecz cien­ki sierp księ­ży­ca wy­star­cza­ją­co oświe­tlał dro­gę.

Szli kil­ka me­trów ra­mię przy ra­mie­niu do Sto­reys Gate nu­mer 1. Bom­ba znisz­czy­ła dom przy Do­wning Stre­et 10, więc Chur­chill miesz­kał w po­bli­skiej przy­bu­dów­ce nad sie­dzi­bą Ga­bi­ne­tu Wo­jen­ne­go. Wej­ście osła­niał mur od­por­ny na wy­bu­chy. Z otwo­ru w ścia­nie wy­sta­wa­ła lufa ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go.

– Do­bra­noc, pa­nie pre­mie­rze – po­wie­dział Dig­by.

– Tak da­lej być nie może – od­rzekł Chur­chill. – Przy ta­kich stra­tach na­sze lot­nic­two bom­bo­we prze­sta­nie ist­nieć do Bo­że­go Na­ro­dze­nia. Mu­szę wie­dzieć, kim lub czym jest Freya.

– Do­wiem się tego.

– Zrób to jak naj­prę­dzej.

– Tak jest.

– Do­bra­noc – po­wie­dział pre­mier i wszedł do bu­dyn­ku.

CZĘŚĆPIERWSZA

1

Ostat­nie­go dnia maja 1941 roku na uli­cach Mor­lun­de, mia­sta na za­chod­nim wy­brze­żu Da­nii, po­ja­wił się oso­bli­wy po­jazd.

Był to mo­to­cykl duń­skiej pro­duk­cji, Nim­bus, z bocz­ną przy­cze­pą. Sta­no­wi­ło to cie­ka­wost­kę samo w so­bie, gdyż nie było pa­li­wa dla ni­ko­go z wy­jąt­kiem le­ka­rzy i po­li­cji oraz – rzecz ja­sna – nie­miec­kich wojsk oku­pu­ją­cych kraj. Ten nim­bus zo­stał zmo­dy­fi­ko­wa­ny. Czte­ro­cy­lin­dro­wy sil­nik ben­zy­no­wy za­stą­pio­no pa­ro­wym, wzię­tym z wy­rzu­co­nej na złom rzecz­nej mo­to­rów­ki. Z przy­cze­py usu­nię­to sie­dze­nie, żeby zro­bić miej­sce na ko­cioł, pa­le­ni­sko i ko­min. Sil­nik miał małą moc, więc mo­to­cykl mógł osią­gać mak­sy­mal­ną pręd­kość trzy­dzie­stu pię­ciu ki­lo­me­trów na go­dzi­nę. Za­miast zwy­kłe­go war­ko­tu z rury wy­de­cho­wej sły­chać było tyl­ko syk pary. Dziw­nie ci­cha pra­ca i po­wol­ność jaz­dy przy­da­wa­ły po­jaz­do­wi sta­tecz­nej po­wa­gi.

Sio­deł­ko zaj­mo­wał Ha­rald Olu­fsen, ro­sły osiem­na­sto­la­tek z ja­sną cerą i blond wło­sa­mi za­cze­sa­ny­mi do tyłu z wy­so­kie­go czo­ła. Wy­glą­dał jak wi­king. Oszczę­dzał przez cały rok na nim­bu­sa, któ­ry kosz­to­wał sześć­set ko­ron, a kie­dy go już ku­pił, na­za­jutrz Niem­cy wpro­wa­dzi­li ogra­ni­cze­nia w do­stę­pie do pa­li­wa.

Ha­rald był wście­kły, lecz wy­cho­wa­no go tak, że wo­lał dzia­łać, niż na­rze­kać.

Przez na­stęp­ny rok mo­dy­fi­ko­wał mo­to­cykl, pra­cu­jąc w dni wol­ne od na­uki i jed­no­cze­śnie przy­go­to­wu­jąc się do eg­za­mi­nów wstęp­nych na uni­wer­sy­tet. Dzi­siaj przy­je­chał z in­ter­na­tu do domu na Zie­lo­ne Świąt­ki; rano roz­wią­zy­wał rów­na­nia fi­zycz­ne, a po po­łu­dniu do­pa­so­wy­wał do tyl­ne­go koła zę­bat­kę z za­rdze­wia­łej ko­siar­ki do tra­wy. Te­raz mo­to­cykl cho­dził do­sko­na­le i Ha­rald je­chał do baru, w któ­rym miał na­dzie­ję po­słu­chać jaz­zu, a może też spo­tkać ja­kieś dziew­czy­ny.

Uwiel­biał jazz. Po fi­zy­ce była to naj­cie­kaw­sza rzecz, z jaką ze­tknął się w ży­ciu. Ame­ry­kań­scy mu­zy­cy byli naj­lep­si, oczy­wi­ście, ale na­wet ich duń­skich na­śla­dow­ców przy­jem­nie się słu­cha­ło. W Mor­lun­de moż­na było cza­sem usły­szeć do­bry jazz być może dla­te­go, że był to mię­dzy­na­ro­do­wy port od­wie­dza­ny przez ma­ry­na­rzy z ca­łe­go świa­ta.

Kie­dy Ha­rald za­je­chał przed klub Hot, w sa­mym ser­cu dziel­ni­cy por­to­wej, uj­rzał za­mknię­te drzwi i okien­ni­ce w oknach.

Zdzi­wił się. Była so­bo­ta, ósma wie­czo­rem, a to był je­den z naj­po­pu­lar­niej­szych lo­ka­li w mie­ście. Po­wi­nien ko­ły­sać się cały w rytm mu­zy­ki.

Gdy tak sie­dział, spo­glą­da­jąc na po­grą­żo­ny w ci­szy bu­dy­nek, za­trzy­mał się koło nie­go ja­kiś prze­cho­dzień i po­pa­trzył na mo­to­cykl.

– Co to za ma­chi­na?

– Nim­bus z sil­ni­kiem pa­ro­wym. Wiesz, dla­cze­go klub jest za­mknię­ty?

– Na ja­kim pa­li­wie jeź­dzi ten mo­tor?

– Na wszyst­kim, co się pali. Ja uży­wam tego. – Ha­rald wska­zał stos tor­fu w przy­cze­pie.

– Torf? – ro­ze­śmiał się męż­czy­zna.

– Cze­mu drzwi są za­mknię­te?

– Fa­szy­ści za­mknę­li mi klub. Je­stem jego wła­ści­cie­lem.

– Dla­cze­go? – obu­rzył się Ha­rald.

– Za­trud­nia­łem czar­nych mu­zy­ków.

Ha­rald nig­dy nie wi­dział czar­no­skó­re­go jazz­ma­na, lecz z na­grań wie­dział, że są naj­lep­si.

– Fa­szy­ści to świ­nie i igno­ran­ci – wark­nął ze zło­ścią. Ze­psu­li mu wie­czór.

Wła­ści­ciel klu­bu spoj­rzał w jed­ną i dru­gą stro­nę, by się upew­nić, że nikt tego nie sły­szał. Oku­pan­ci rzą­dzi­li Da­nią lek­ką ręką, lecz mimo to nie­wie­lu lu­dzi od­wa­ża­ło się otwar­cie im zło­rze­czyć. Ni­ko­go nie było wi­dać. Skie­ro­wał spoj­rze­nie z po­wro­tem na mo­tor.

– Jest na cho­dzie?

– Pew­nie, że tak.

– Kto go prze­ro­bił?

– Ja sam – od­parł Ha­rald.

Roz­ba­wie­nie męż­czy­zny zmie­ni­ło się w po­dziw.

– Nie­źle, nie­źle.

– Dzię­ki. – Ha­rald otwo­rzył ku­rek od­ci­na­ją­cy do­pływ pary do sil­ni­ka. – Przy­kro mi z po­wo­du klu­bu.

– Mam na­dzie­ję, że po­zwo­lą mi go otwo­rzyć za kil­ka ty­go­dni. Będę mu­siał obie­cać, że przyj­mę bia­łych mu­zy­ków.

– Jazz bez Mu­rzy­nów? – Ha­rald po­trzą­snął z obu­rze­niem gło­wą. – To tak, jak­by za­ka­zać fran­cu­skim ku­cha­rzom wstę­pu do re­stau­ra­cji. – Zdjął nogę z ha­mul­ca i mo­tor ru­szył po­wo­li.

Chciał je­chać do cen­trum, żeby zo­ba­czyć, czy w ka­wiar­niach i ba­rach przy głów­nym pla­cu mia­sta znaj­dzie ko­goś zna­jo­me­go, lecz wi­dok za­mknię­te­go klu­bu do­tkli­wie go roz­cza­ro­wał – uznał, że cho­dze­nie po lo­ka­lach tyl­ko go przy­gnę­bi. Ru­szył w stro­nę przy­sta­ni.

Oj­ciec Ha­ral­da był pa­sto­rem w ko­ście­le na San­de, ma­łej wy­sep­ce znaj­du­ją­cej się kil­ka ki­lo­me­trów od wy­brze­ża. Nie­wiel­ki prom pły­wa­ją­cy na wy­spę i z po­wro­tem stał aku­rat w doku, więc Ha­rald wje­chał na po­kład. Było peł­no lu­dzi; więk­szość z nich znał. Gru­pa roz­ba­wio­nych ry­ba­ków, któ­rzy obej­rze­li mecz pił­kar­ski, a po­tem wstą­pi­li do baru na drin­ka, za­cho­wy­wa­ła się ha­ła­śli­wie; dwie za­moż­ne ko­bie­ty w ka­pe­lu­szach i rę­ka­wicz­kach mia­ły tor­by wy­peł­nio­ne spra­wun­ka­mi; pię­cio­oso­bo­wa ro­dzi­na naj­praw­do­po­dob­niej wra­ca­ła od krew­nych w mie­ście. Nie­zna­ni Ha­ral­do­wi męż­czy­zna i ko­bie­ta, do­brze ubra­ni, wy­bie­ra­li się pew­nie na ko­la­cję do ho­te­lu na wy­spie, sły­ną­ce­go z wy­śmie­ni­tej re­stau­ra­cji. Mo­tor zwró­cił uwa­gę wszyst­kich, więc Ha­rald znów mu­siał tłu­ma­czyć za­sa­dę dzia­ła­nia sil­ni­ka.

W ostat­niej chwi­li na prom wto­czył się ford typu se­dan, nie­miec­kiej pro­duk­cji. Ha­rald znał ten wóz – na­le­żał do Axe­la Flem­min­ga, wła­ści­cie­la ho­te­lu na wy­spie. Flem­min­go­wie od­no­si­li się wro­go do ro­dzi­ny Ha­ral­da. Axel uwa­żał się za na­tu­ral­ne­go li­de­ra spo­łecz­no­ści wy­spy, a pa­stor Olu­fsen był prze­ko­na­ny, że ta po­zy­cja jemu się na­le­ży; nie­sna­ski mię­dzy dwo­ma ry­wa­li­zu­ją­cy­mi pa­triar­cha­mi prze­nio­sły się na po­zo­sta­łych człon­ków ro­dzin. Ha­rald zdzi­wił się, że Flem­ming zdo­był pa­li­wo do sa­mo­cho­du. Dla bo­ga­tych nie ma pew­nie rze­czy nie­moż­li­wych.

Mo­rze było lek­ko wzbu­rzo­ne, od za­cho­du zbie­ra­ły się ciem­ne chmu­ry. Nad­cho­dzi­ła bu­rza, lecz ry­ba­cy stwier­dzi­li, że prom zdą­ży do­pły­nąć do wy­spy. Ha­rald wy­jął ga­ze­tę, któ­rą do­stał w mie­ście. No­si­ła ty­tuł Re­ali­ty; wy­da­wa­no ją nie­le­gal­nie, wbrew oku­pan­to­wi, i roz­da­wa­no za dar­mo. Duń­ska po­li­cja nie pró­bo­wa­ła ukró­cić tego pro­ce­de­ru, a Niem­cy lek­ce­wa­ży­li pi­sem­ko. W Ko­pen­ha­dze lu­dzie czy­ta­li je, nie kry­jąc się, w po­cią­gach i tram­wa­jach. Wy­spia­rze byli bar­dziej ostroż­ni, więc Ha­rald zwi­nął ga­ze­tę, tak żeby nie było wi­dać wi­nie­ty. Czy­tał krót­ki ar­ty­kuł o bra­ku ma­sła. Da­nia pro­du­ko­wa­ła mi­lio­ny ton ma­sła rocz­nie, któ­re jed­nak pra­wie w ca­ło­ści tra­fia­ło te­raz do Nie­miec, i Duń­czy­cy nie mo­gli go zdo­być. Ta­kie do­nie­sie­nia nig­dy nie po­ja­wia­ły się w ofi­cjal­nej, cen­zu­ro­wa­nej pra­sie.

Zna­jo­my, pła­ski kształt wy­spy był co­raz bli­żej. Mia­ła dzie­więt­na­ście ki­lo­me­trów dłu­go­ści i ty­siąc sześć­set me­trów sze­ro­ko­ści; na obu koń­cach le­ża­ły wio­ski. Więk­sza, na po­łu­dnio­wym krań­cu, skła­da­ła się z ry­bac­kich dom­ków, ko­ścio­ła i ple­ba­nii. Była tam też szko­ła mor­ska, daw­no po­rzu­co­na, któ­rą prze­ję­li Niem­cy i prze­kształ­ci­li w bazę woj­sko­wą. Ho­tel i więk­sze do­mo­stwa sta­ły w pół­noc­nej czę­ści wy­sep­ki. Mię­dzy wio­ska­mi były tyl­ko piasz­czy­ste wy­dmy i za­ro­śla z kil­ko­ma drze­wa­mi, lecz od stro­ny mo­rza roz­cią­ga­ła się wspa­nia­ła, pięt­na­sto­ki­lo­me­tro­wa pla­ża.

Gdy prom zbli­żał się do przy­sta­ni na pół­noc­nym koń­cu wy­spy, Ha­rald po­czuł na skó­rze pierw­sze kro­ple desz­czu. Na ele­ganc­ką parę cze­kał ho­te­lo­wy kon­ny po­wóz. Ry­ba­cy wsie­dli na fur­man­kę, któ­rą przy­je­cha­ła żona jed­ne­go z nich. Ha­rald po­sta­no­wił po­je­chać do domu pla­żą po­kry­tą zbi­tym pia­skiem – prze­pro­wa­dza­no tam na­wet pró­by szyb­ko­ścio­we sa­mo­cho­dów wy­ści­go­wych.

Był w po­ło­wie dro­gi z przy­sta­ni do domu, kie­dy za­bra­kło mu pary w ko­tle.

Bak mo­to­ru wy­ko­rzy­sty­wał jako zbior­nik na wodę i te­raz zro­zu­miał, że jest on za mały. Bę­dzie mu­siał zdo­być dwu­dzie­sto­pię­cio­li­tro­wą becz­kę i za­mon­to­wać ją w przy­cze­pie. Tym­cza­sem po­trze­bo­wał wody, żeby do­je­chać do domu.

W za­się­gu wzro­ku znaj­do­wał się tyl­ko je­den dom i był to, nie­ste­ty, dom Axe­la Flem­min­ga. Mimo ist­nie­ją­cej ry­wa­li­za­cji Olu­fse­no­wie i Flem­min­go­wie roz­ma­wia­li ze sobą; wszy­scy człon­ko­wie ro­dzi­ny Flem­min­gów przy­cho­dzi­li co nie­dzie­la do ko­ścio­ła i sia­da­li w pierw­szej ław­ce. Axel był na­wet dia­ko­nem. Jed­nak Ha­rald nie ucie­szył się na myśl, że bę­dzie mu­siał pro­sić nie­lu­bia­nych Flem­min­gów o po­moc. Mógł pójść kil­ka­set me­trów da­lej do na­stęp­ne­go domu, ale uznał, że to by­ło­by głu­pie. Wes­tchnął i skie­ro­wał się na dłu­gą alej­kę.

Nie za­pu­kał do fron­to­wych drzwi, tyl­ko ru­szył wzdłuż ścia­ny w stro­nę staj­ni. Ucie­szył się, wi­dząc, że słu­żą­cy wsta­wia for­da do ga­ra­żu.

– Cześć, Gun­nar – po­wie­dział. – Dasz mi tro­chę wody?

– Weź so­bie – od­parł życz­li­wie męż­czy­zna. – Kran jest na po­dwór­ku.

Ha­rald zna­lazł wia­dro i na­peł­nił je, a po­tem po­szedł do mo­to­cy­kla i wlał wodę do baku. Wy­glą­da­ło na to, że unik­nie spo­tka­nia z Flem­min­ga­mi. Kie­dy wró­cił, żeby od­sta­wić wia­dro na miej­sce, za­stał na po­dwór­ku Pe­te­ra Flem­min­ga.

Ten ro­sły, pe­łen wy­nio­sło­ści trzy­dzie­sto­let­ni męż­czy­zna, syn Axe­la, przed kłót­nią mię­dzy ro­dzi­na­mi był naj­lep­szym przy­ja­cie­lem bra­ta Ha­ral­da, Ar­ne­go; gdy mie­li po kil­ka­na­ście lat, sły­nę­li jako zdo­byw­cy dziew­czę­cych serc. Arne uwo­dził je ło­bu­zer­skim cza­rem, a Pe­ter in­te­li­gen­cją. Pe­ter miesz­kał te­raz w Ko­pen­ha­dze; Ha­rald do­my­ślił się, że przy­je­chał do domu na świę­to.

Pe­ter czy­tał Re­ali­ty. Pod­niósł gło­wę i spoj­rzał na Ha­ral­da.

– Co tu ro­bisz? – spy­tał.

– Cześć. Przy­sze­dłem wziąć tro­chę wody.

– Ten szma­tła­wiec jest twój, zda­je się?

Ha­rald się­gnął ręką do kie­sze­ni i zmie­szał się; zro­zu­miał, że ga­ze­ta mu­sia­ła mu wy­paść, kie­dy schy­lił się po wia­dro.

Pe­ter za­uwa­żył ten gest i zro­zu­miał jego zna­cze­nie.

– Pew­nie, że twój – po­wie­dział. – Zda­jesz so­bie spra­wę, że mo­żesz wy­lą­do­wać w wię­zie­niu za samo po­sia­da­nie cze­goś ta­kie­go?

To nie były czcze po­gróż­ki: Pe­ter był po­li­cjan­tem.

– Wszy­scy w mie­ście to czy­ta­ją – od­parł Ha­rald wy­zy­wa­ją­cym to­nem, mimo że tro­chę się prze­stra­szył. Pe­ter był bo­wiem wy­star­cza­ją­co zło­śli­wy, żeby go aresz­to­wać.

– Nie je­ste­śmy w Ko­pen­ha­dze – rzekł su­ro­wo.

Ha­rald nie wąt­pił, że Pe­ter z ra­do­ścią wy­ko­rzy­stał­by szan­sę zhań­bie­nia któ­re­goś z Olu­fse­nów. Wie­dział też dla­cze­go.

– Wy­szedł­byś na głup­ca, gdy­byś aresz­to­wał na­sto­lat­ka na San­de za coś, co po­ło­wa lud­no­ści kra­ju robi cał­kiem otwar­cie. Zwłasz­cza gdy­by wszy­scy się do­wie­dzie­li, że masz ura­zę do mo­je­go ojca.

Pe­ter był naj­wy­raź­niej roz­dar­ty mię­dzy chę­cią po­ni­że­nia Ha­ral­da a lę­kiem przed tym, że na­ra­zi się na śmiesz­ność.

– Ni­ko­mu nie wol­no ła­mać pra­wa – po­wie­dział.

– Czy­je­go pra­wa – na­sze­go czy nie­miec­kie­go?

– Pra­wo jest pra­wem.

Ha­rald po­czuł się pew­niej. Pe­ter nie spie­rał­by się z nim w taki spo­sób, gdy­by za­mie­rzał go aresz­to­wać.

– Mó­wisz tak tyl­ko dla­te­go, że twój oj­ciec za­ra­bia dużo pie­nię­dzy, za­pew­nia­jąc na­zi­stom roz­ryw­kę w ho­te­lu.

Tra­fił w sed­no. Ho­tel cie­szył się dużą po­pu­lar­no­ścią wśród nie­miec­kich ofi­ce­rów, któ­rzy mie­li wię­cej pie­nię­dzy do wy­da­nia niż Duń­czy­cy. Pe­ter za­czer­wie­nił się z gnie­wu.

– A twój oj­ciec wy­gła­sza ją­trzą­ce ka­za­nia – od­pa­ro­wał. Istot­nie, ka­za­nia pa­sto­ra skie­ro­wa­ne były prze­ciw­ko Niem­com; ich prze­sła­nie da­wa­ło się czę­sto stre­ścić w trzech sło­wach: Je­zus był Ży­dem. – Czy on wie, ile kło­po­tów spo­wo­du­je, je­śli pod­bu­rzy lu­dzi?

– Na pew­no wie. Sam twór­ca chrze­ści­jań­stwa był wi­chrzy­cie­lem, i to ja­kim.

– Nie mów mi o re­li­gii. Ja mu­szę utrzy­my­wać po­rzą­dek tu, na zie­mi.

– Do dia­bła z po­rząd­kiem, zo­sta­li­śmy pod­bi­ci! – Ha­rald był zły, że nic mu nie wy­szło z pla­nów na wie­czór, i jego nie­za­do­wo­le­nie zna­la­zło te­raz uj­ście. – Ja­kie pra­wo mają fa­szy­ści, żeby mó­wić nam, co mamy ro­bić? Po­win­ni­śmy wy­wa­lić z kra­ju całą tę pod­łą ban­dę!

– Nie wol­no ci nie­na­wi­dzić Niem­ców, to nasi przy­ja­cie­le – rzekł Pe­ter z na­boż­nym prze­świad­cze­niem, któ­re roz­wście­czy­ło Ha­ral­da.

– To nie­praw­da, że nie­na­wi­dzę Niem­ców, ty cho­ler­ny kre­ty­nie, mam nie­miec­kich ku­zy­nów. – Sio­stra pa­sto­ra wy­szła za mąż za mło­de­go den­ty­stę z Ham­bur­ga, któ­ry w la­tach dwu­dzie­stych spę­dzał wa­ka­cje na San­de. Ich cór­ka Mo­ni­ka była pierw­szą dziew­czy­ną, któ­rą Ha­rald po­ca­ło­wał.

– Wy­cier­pie­li od na­zi­stów wię­cej niż my – do­dał. Wu­jek Jo­achim był Ży­dem i mimo że zo­stał ochrzczo­ny i był pre­zbi­te­rem w swo­im ko­ście­le, fa­szy­ści orze­kli, że może le­czyć tyl­ko Ży­dów, i w ten spo­sób zruj­no­wa­li mu prak­ty­kę.

Rok temu zo­stał aresz­to­wa­ny pod za­rzu­tem gro­ma­dze­nia zło­ta i wy­sła­ny do spe­cjal­ne­go wię­zie­nia, zwa­ne­go Kon­zen­tra­zion­sla­ger, w ma­łym ba­war­skim mia­stecz­ku Da­chau.

– Lu­dzie sami ścią­ga­ją na sie­bie kło­po­ty – stwier­dził prze­mą­drza­le Pe­ter. – Twój oj­ciec nie po­wi­nien był po­zwo­lić, żeby sio­stra wy­szła za Żyda. – Ci­snął ga­ze­tę na zie­mię i od­szedł.

W pierw­szej chwi­li Ha­rald był zbyt za­sko­czo­ny, żeby od­po­wie­dzieć. Schy­lił się i pod­niósł ga­ze­tę, a po­tem po­wie­dział do wy­co­fu­ją­ce­go się Pe­te­ra:

– Sam za­czy­nasz ga­dać jak na­zi­sta.

Pe­ter, mil­cząc, wszedł do kuch­ni i za­trza­snął drzwi.

Ha­rald po­czuł się tak, jak­by prze­grał w tym spo­rze, co okrop­nie go roz­zło­ści­ło, bo wie­dział, że Pe­ter mó­wił od rze­czy.

Kie­dy wy­szedł z po­wro­tem na dro­gę, za­czę­ło moc­no pa­dać. Oka­za­ło się, że ogień pod ko­tłem wy­gasł.

Pró­bo­wał roz­pa­lić go na nowo. Zwi­nął ga­ze­tę i wy­jął z kie­sze­ni do­bre, drew­nia­ne za­pał­ki; nie za­brał jed­nak dmu­cha­wy, któ­rej wcze­śniej użył do roz­pa­le­nia ognia. Przez dwa­dzie­ścia mi­nut stał po­chy­lo­ny na desz­czu i pró­bo­wał, lecz na próż­no. Wresz­cie dał za wy­gra­ną i po­go­dził się z tym, że bę­dzie mu­siał pójść do domu na pie­cho­tę.

Pod­niósł koł­nierz blu­zy.

Za­pro­wa­dził mo­to­cykl na mały ho­te­lo­wy par­king pół ki­lo­me­tra da­lej i ru­szył pla­żą w stro­nę domu. O tej po­rze roku, trzy ty­go­dnie przed let­nim prze­si­le­niem, wie­czo­ry w Skan­dy­na­wii trwa­ły aż do je­de­na­stej, lecz tego dnia chmu­ry za­snu­ły nie­bo, a pa­da­ją­cy deszcz jesz­cze bar­dziej ogra­ni­czył wi­docz­ność. Ha­rald szedł skra­jem wydm, wy­czu­wa­jąc dro­gę sto­pa­mi i orien­tu­jąc się po szu­mie mo­rza z pra­wej stro­ny. Po pew­nym cza­sie był tak prze­mok­nię­ty, że rów­nie do­brze mógł­by pły­nąć do domu.

Był mło­dy, sil­ny i wy­trzy­ma­ły, lecz dwie go­dzi­ny póź­niej, zzięb­nię­ty i zmę­czo­ny do­tarł do ogro­dze­nia wo­kół no­wej nie­miec­kiej bazy i uświa­do­mił so­bie, że mu­siał­by przejść jesz­cze pięć ki­lo­me­trów, żeby zna­leźć się w domu, od któ­re­go dzie­li­ło go kil­ka­set me­trów.

Gdy­by trwał od­pływ, po­szedł­by da­lej wzdłuż pla­ży, bo cho­ciaż ofi­cjal­nie był to te­ren za­mknię­ty, war­tow­ni­cy ni­cze­go by nie za­uwa­ży­li przy ta­kiej po­go­dzie. Jed­nak był aku­rat przy­pływ, a ogro­dze­nie scho­dzi­ło w wodę. Ha­ral­do­wi przy­szło do gło­wy, żeby po­pły­nąć, ale za­raz od­rzu­cił tę myśl. Tak jak wszy­scy człon­ko­wie tej ry­bac­kiej spo­łecz­no­ści, czuł re­spekt dla mo­rza, a pły­wa­nie w ta­kich wa­run­kach by­ło­by nie­bez­piecz­ne, tym bar­dziej że czuł się wy­czer­pa­ny.

Mógł przejść przez ogro­dze­nie.

Deszcz nie­co ze­lżał, a mię­dzy pę­dzą­cy­mi chmu­ra­mi tu i ów­dzie prze­zie­rał cie­niut­ki księ­życ w pierw­szej kwa­drze, rzu­ca­jąc nie­pew­ne, ru­chli­we świa­tło na za­la­ny desz­czem kra­jo­braz. Ha­rald wi­dział wy­so­ki na metr osiem­dzie­siąt płot z dwie­ma nit­ka­mi dru­tu kol­cza­ste­go na szczy­cie, któ­ry jed­nak nie sta­no­wił wiel­kiej prze­szko­dy dla zde­ter­mi­no­wa­ne­go męż­czy­zny w do­sko­na­łej fi­zycz­nej for­mie. Pięt­na­ście me­trów da­lej ogro­dze­nie prze­cho­dzi­ło przez kępę ni­skich drzew i krza­ków. To było do­bre miej­sce, żeby prze­sa­dzić płot.

Ha­rald wie­dział, co znaj­du­je się za ogro­dze­niem. La­tem ze­szłe­go roku za­trud­nił się przy bu­do­wie. Wte­dy nie po­dej­rze­wał, że w tym miej­scu ma po­wstać baza woj­sko­wa. Wy­ko­naw­ca, fir­ma z Ko­pen­ha­gi, in­for­mo­wa­ła wszyst­kich, że bę­dzie to nowa pla­ców­ka stra­ży wy­brze­ża. Gdy­by po­wie­dzie­li praw­dę, mo­gli­by mieć kło­po­ty ze zna­le­zie­niem ro­bot­ni­ków – Ha­rald na pew­no nie zgo­dził­by się pra­co­wać dla fa­szy­stów. Kie­dy bu­dyn­ki sta­nę­ły i zo­sta­ły oto­czo­ne ogro­dze­niem, Duń­czy­ków zwol­nio­no i spro­wa­dzo­no Niem­ców do za­in­sta­lo­wa­nia sprzę­tu. Ha­rald jed­nak znał roz­kład bazy. Od­no­wio­no szko­łę ma­ry­nar­ską, a obok po­sta­wio­no dwa nowe pa­wi­lo­ny. Wszyst­kie bu­dyn­ki sta­ły w pew­nej od­le­gło­ści od pla­ży, mógł więc przejść, nie zbli­ża­jąc się do nich. Poza tym, znacz­ną część te­re­nu po­ra­sta­ły ni­skie za­ro­śla, któ­re ukry­ją prze­my­ka­ją­cą się po­stać. Trze­ba bę­dzie tyl­ko uwa­żać na pa­tro­le.

Do­szedł do za­gaj­ni­ka, wspiął się na ogro­dze­nie, zręcz­nie prze­śli­znął nad dru­tem kol­cza­stym, ze­sko­czył i mięk­ko wy­lą­do­wał na mo­krej wy­dmie. Ro­zej­rzał się w ciem­no­ści, ale zo­ba­czył tyl­ko nie­wy­raź­ne kon­tu­ry drzew. Bu­dyn­ki znaj­do­wa­ły się poza za­się­giem wzro­ku, lecz Ha­rald sły­szał od­le­głą mu­zy­kę i sal­wy śmie­chu. Była so­bo­ta wie­czór: być może żoł­nie­rze po­pi­ja­li piwo, a ofi­ce­ro­wie, ich prze­ło­że­ni, po­szli na ko­la­cję do ho­te­lu Axe­la Flem­min­ga.

Ru­szył przed sie­bie, idąc naj­prę­dzej jak moż­na w ru­chli­wym świe­tle księ­ży­ca, trzy­ma­jąc się bli­sko za­ro­śli i orien­tu­jąc się po szu­mie fal z pra­wej stro­ny i sła­bych dźwię­kach mu­zy­ki z le­wej. Mi­nął wy­so­ką kon­struk­cję, w któ­rej roz­po­znał wie­żę war­tow­ni­czą z re­flek­to­rem. W ra­zie po­trze­by moż­na było oświe­tlić cały te­ren bazy, lecz zwy­kle był on za­ciem­nio­ny.

Na­gle roz­legł się ja­kiś dźwięk, któ­ry prze­stra­szył Ha­ral­da; ser­ce za­bi­ło mu szyb­ciej. Spoj­rzał w stro­nę bu­dyn­ku. Otwar­ły się drzwi i świa­tło ze środ­ka wy­la­ło się na ze­wnątrz. Ja­kiś żoł­nierz rzu­cił się przed sie­bie bie­giem, a po­tem otwo­rzy­ły się inne drzwi, w in­nym bu­dyn­ku, i żoł­nierz wsko­czył do środ­ka.

Ha­rald uspo­ko­ił się.

Prze­szedł wśród ja­łow­ców i zna­lazł się w za­głę­bie­niu grun­tu. Na­gle zo­ba­czył ma­ja­czą­cą w mro­ku kon­struk­cję. Nie wi­dział jej do­kład­nie, ale nie pa­mię­tał, żeby w tym miej­scu coś sta­ło. Pod­szedł bli­żej i do­strzegł ko­li­sty be­to­no­wy mur, się­ga­ją­cy mu aż po czu­bek gło­wy. Nad wierz­choł­kiem muru coś się po­ru­sza­ło; sły­szał ni­skie bu­cze­nie, po­dob­ne do od­gło­su pra­cy sil­ni­ka elek­trycz­ne­go.

To mu­sie­li po­sta­wić Niem­cy, kie­dy miej­sco­wi ro­bot­ni­cy zo­sta­li zwol­nie­ni. Ha­rald zdzi­wił się, bo nig­dy wcze­śniej nie wi­dział tego urzą­dze­nia; po­tem uświa­do­mił so­bie, że obiekt znaj­du­je się w za­głę­bie­niu, a do­dat­ko­wo jest za­sło­nię­ty przez drze­wa, tak że zni­kąd go nie wi­dać – chy­ba tyl­ko z pla­ży, któ­ra w po­bli­żu bazy była za­mknię­ta.

Pod­niósł gło­wę i spoj­rzał, ale deszcz ude­rzył mu w twarz i oczy. Był jed­nak zbyt cie­ka­wy, żeby dać za wy­gra­ną. Księ­życ za­świe­cił moc­niej. Ha­rald zmru­żył oczy i spoj­rzał jesz­cze raz. Po­nad pół­okrą­głym mu­rem za­uwa­żył siat­kę w kształ­cie ogrom­ne­go ma­te­ra­ca o sze­ro­ko­ści po­nad trzech me­trów. Całe urzą­dze­nie krę­ci­ło się jak ka­ru­ze­la, co kil­ka se­kund wy­ko­nu­jąc pe­łen ob­rót.

Ha­rald nie mógł ode­rwać wzro­ku. Ta­kiej ma­chi­ny jesz­cze nig­dy nie wi­dział. Do cze­go może słu­żyć? Cze­mu się krę­ci? Od­głos pra­cy sil­ni­ka mó­wił mu nie­wie­le – sil­nik tyl­ko ob­ra­cał kon­struk­cję. Był ra­czej pe­wien, że to nie ar­ma­ta – w każ­dym ra­zie nie kon­wen­cjo­nal­na ar­ma­ta – bo nig­dzie nie było wi­dać lufy. Do­my­ślał się, że urzą­dze­nie ma coś wspól­ne­go z ra­diem.

Ktoś za­kasz­lał nie­da­le­ko.

Ha­rald za­re­ago­wał in­stynk­tow­nie. Pod­sko­czył, zła­pał się kra­wę­dzi muru i pod­cią­gnął. Le­żał kil­ka se­kund na wą­skiej po­wierzch­ni, czu­jąc, że jest nie­bez­piecz­nie na wi­do­ku, a po­tem zsu­nął się na dru­gą stro­nę. Bał się, że jego sto­py mogą na­po­tkać ja­kiś ru­cho­my me­cha­nizm, ale był pra­wie pe­wien, że wo­kół urzą­dze­nia bę­dzie ścież­ka po­zwa­la­ją­ca in­ży­nie­rom na do­tar­cie do nie­go i kon­ser­wa­cję; po peł­nej na­pię­cia chwi­li wy­czuł pod no­ga­mi be­ton. Bu­cze­nie sta­ło się gło­śniej­sze i Ha­rald wy­czuł woń ole­ju. Jed­no­cze­śnie po­czuł na ję­zy­ku oso­bli­wy, me­ta­licz­ny po­smak.

Kto za­kasz­lał? Ha­rald po­dej­rze­wał, że to prze­cho­dzą­cy war­tow­nik. Od­głos jego kro­ków uto­nął w szu­mie desz­czu i wia­tru. Na szczę­ście te same dźwię­ki nie po­zwo­li­ły war­tow­ni­ko­wi usły­szeć Ha­ral­da wspi­na­ją­ce­go się na mur. Ale czy go zo­ba­czył?

Przy­warł do pół­ko­li­stej ścia­ny, dy­sząc cięż­ko i cze­ka­jąc na po­tęż­ny stru­mień świa­tła, któ­ry wy­łu­ska go z mro­ku. Cie­ka­we, co się sta­nie, je­śli go zła­pią. Niem­cy byli życz­li­wie na­sta­wie­ni do Duń­czy­ków, tu na pro­win­cji; więk­szość z nich nie ma­sze­ro­wa­ła kro­kiem zdo­byw­cy – wręcz prze­ciw­nie, żoł­nie­rze spra­wia­li wra­że­nie za­kło­po­ta­nych swo­ją wła­dzą. Pew­nie od­da­li­by go w ręce duń­skiej po­li­cji. Ha­rald nie był pe­wien, jaką li­nię po­stę­po­wa­nia przy­ję­li­by po­li­cjan­ci. Gdy­by Pe­ter Flem­ming tu­taj słu­żył, po­sta­rał­by się, żeby Ha­rald jak naj­wię­cej ucier­piał, ale on na szczę­ście pra­co­wał w Ko­pen­ha­dze. Bar­dziej niż urzę­do­wej kary Ha­rald bał się gnie­wu ojca. Już sły­szał sar­ka­stycz­ne py­ta­nia pa­sto­ra: „Wsze­dłeś przez płot na te­ren bazy woj­sko­wej? W nocy? Chcia­łeś so­bie skró­cić dro­gę do domu? Dla­te­go, że pa­da­ło?”.

Jed­nak żad­ne świa­tło się nie za­pa­li­ło. Ha­rald cze­kał i ba­dał wzro­kiem ciem­ne kon­tu­ry dziw­ne­go urzą­dze­nia. Zda­wa­ło mu się, że wi­dzi gru­be ka­ble wy­cho­dzą­ce z dol­nej czę­ści siat­ki i zni­ka­ją­ce w mro­ku po dru­giej stro­nie za­głę­bie­nia. Do­my­ślił się, że mu­szą słu­żyć do wy­sy­ła­nia lub od­bie­ra­nia sy­gna­łów ra­dio­wych.

Upły­nę­ło kil­ka dłu­gich mi­nut i Ha­rald był pra­wie pe­wien, że war­tow­nik od­szedł. Wdra­pał się na szczyt muru i pró­bo­wał prze­nik­nąć wzro­kiem deszcz. Po obu stro­nach głów­nej ma­szy­ny do­strzegł dwa mniej­sze nie­ru­cho­me ciem­ne kształ­ty; uznał, że sta­no­wią część in­sta­la­cji. Nie było wi­dać stra­ży. Zsu­nął się po dru­giej stro­nie muru i ru­szył da­lej po wy­dmie.

Księ­życ znikł na chwi­lę za chmu­rą i Ha­rald wszedł pro­sto na drew­nia­ną ścia­nę. Za­sko­czo­ny i prze­stra­szo­ny, za­klął po ci­chu. Po chwi­li zdał so­bie spra­wę, że wpadł na sta­ry han­gar dla ło­dzi, wy­ko­rzy­sty­wa­ny nie­gdyś przez szko­łę mor­ską, te­raz opusz­czo­ny i za­nie­dba­ny; Niem­cy go nie na­pra­wi­li, bo naj­wi­docz­niej nie był im do ni­cze­go po­trzeb­ny. Ha­rald stał przez chwi­lę, na­słu­chu­jąc, lecz sły­szał tyl­ko bi­cie swo­je­go ser­ca. Po­szedł da­lej.

Bez prze­szkód do­tarł do ogro­dze­nia po dru­giej stro­nie, wspiął się i ru­szył w stro­nę domu.

Naj­pierw po­szedł do ko­ścio­ła. W dłu­gim sze­re­gu ma­łych pro­sto­kąt­nych okie­nek od stro­ny mo­rza pa­li­ło się świa­tło. Za­sko­czo­ny, że ktoś jest we­wnątrz o tej po­rze w so­bot­ni wie­czór, zaj­rzał do środ­ka.

Ko­ściół był dłu­gi i ni­sko skle­pio­ny. Przy spe­cjal­nych oka­zjach mie­ści­ła się w nim, choć z tru­dem, cała czte­ry­stu­oso­bo­wa lud­ność wy­spy. Rzę­dy ła­wek sta­ły na­prze­ciw­ko drew­nia­nej am­bo­ny. Nie było oł­ta­rza. Ścia­ny były na­gie, wi­sia­ły na nich tyl­ko tek­sty opra­wio­ne w drew­nia­ne ramy.

Duń­czy­cy nie pod­cho­dzi­li do­gma­tycz­nie do re­li­gii i nie­mal cały na­ród wy­zna­wał ewan­ge­lic­ki lu­te­ra­nizm. Jed­nak ry­bac­ka lud­ność wio­ski set­ki lat temu prze­szła na bar­dziej ry­go­ry­stycz­ną od­mia­nę tego wy­zna­nia. Przez ostat­nie trzy­dzie­ści lat oj­ciec Ha­ral­da wzmac­niał ich re­li­gij­ną de­ter­mi­na­cję, da­jąc przy­kład bez­kom­pro­mi­so­wym, pu­ry­tań­skim ży­ciem, pod­sy­ca­jąc wia­rę swej trzód­ki go­rą­cy­mi ka­za­nia­mi, a tym, któ­rzy byli chwiej­ni, pa­trzył głę­bo­ko w oczy, jak­by za­glą­da­jąc na samo dno du­szy. Mimo ta­kiej po­sta­wy ojca Ha­rald nie był wie­rzą­cy. Cho­dził na msze, ile­kroć był w domu, nie chcąc ra­nić uczuć ojca, lecz nie czuł wia­ry w ser­cu. Nie miał jesz­cze kon­kret­nych prze­ko­nań na te­mat re­li­gii w ogó­le, ale wie­dział, że nie wie­rzy w Boga ma­łost­ko­wych za­sad i mści­wej kary.

Za­glą­da­jąc przez okno do środ­ka, usły­szał mu­zy­kę. Przy pia­ni­nie sie­dział jego brat Arne i z fi­ne­zyj­nym wy­czu­ciem grał jazz. Ha­rald ucie­szył się, że Arne przy­je­chał na świę­to do domu. In­te­li­gent­ny i za­baw­ny, na pew­no oży­wi dłu­gi week­end na ple­ba­nii.

Ha­rald pod­szedł i otwo­rzył drzwi. Nie obej­rzaw­szy się na­wet, Arne płyn­nie zmie­nił me­lo­dię na ko­ściel­ny hymn. Ha­rald się uśmiech­nął. Arne usły­szał, że drzwi się otwie­ra­ją, i po­my­ślał, że to oj­ciec. Pa­stor nie po­chwa­lał jaz­zu i na pew­no nie po­zwo­lił­by, żeby syn grał taką mu­zy­kę w jego ko­ście­le.

– To tyl­ko ja – uspo­ko­ił bra­ta Ha­rald.

Arne od­wró­cił się. Miał na so­bie brą­zo­wy mun­dur woj­sko­wy.

O dzie­sięć lat star­szy od Ha­ral­da, był in­struk­to­rem la­ta­nia w woj­sko­wej jed­no­st­ce lot­ni­czej sta­cjo­nu­ją­cej koło Ko­pen­ha­gi. Niem­cy wstrzy­ma­li wszel­ką duń­ską dzia­łal­ność woj­sko­wą i sa­mo­lo­ty więk­szość cza­su sta­ły na zie­mi, ale in­struk­to­rom wol­no było udzie­lać lek­cji la­ta­nia szy­bow­cem.

– Zo­ba­czy­łem cię ką­tem oka i po­my­śla­łem, że to sta­ry.

– Arne po­pa­trzył z czu­ło­ścią na bra­ta. – Je­steś do nie­go co­raz bar­dziej po­dob­ny.

– To zna­czy ły­sie­ję?

– Chy­ba tak.

– A ty?

– Nie są­dzę. Wro­dzi­łem się w mamę.

Rze­czy­wi­ście, Arne miał gę­ste wło­sy i orze­cho­we oczy mat­ki. Ha­rald odzie­dzi­czył po ojcu ja­sne wło­sy i nie­bie­skie oczy, a tak­że jego prze­ni­kli­we spoj­rze­nie, któ­re bu­dzi­ło lęk wier­nych. Ha­rald i oj­ciec byli bar­dzo wy­so­cy, tym­cza­sem Arne, któ­re­mu bra­ko­wa­ło trzech cen­ty­me­trów do me­tra osiem­dzie­się­ciu, wy­da­wał się ni­ski.

– Chcę ci coś za­grać – po­wie­dział Ha­rald. Arne ustą­pił mu miej­sca przy pia­ni­nie. – Na­uczy­łem się tego z pły­ty, któ­rą je­den z chło­pa­ków przy­niósł do szko­ły. Znasz Mad­sa Kir­ke­go?

– To ku­zyn mo­je­go ko­le­gi Po­ula.

– No wła­śnie. Mads od­krył ame­ry­kań­skie­go pia­ni­stę Cla­ren­ce’a Pine’a Topa Smi­tha. – Ha­rald za­wa­hał się. – Co robi sta­ru­szek?

– Pi­sze ka­za­nie na ju­tro.

– To do­brze. – Z ple­ba­nii, któ­ra sta­ła pięć­dzie­siąt me­trów da­lej, nie dało się usły­szeć pia­ni­na, a było nie­praw­do­po­dob­ne, żeby pa­stor ode­rwał się od ka­za­nia tyl­ko po to, by prze­spa­ce­ro­wać się do ko­ścio­ła, zwłasz­cza przy ta­kiej po­go­dzie. Ha­rald za­czął grać Bo­ogie-Wo­ogie Pine’a Topa, i wnę­trze ko­ścio­ła wy­peł­ni­ły zmy­sło­we tony mu­zy­ki ame­ry­kań­skie­go po­łu­dnia. Grał z za­an­ga­żo­wa­niem, choć mat­ka mó­wi­ła, że ma cięż­ką rękę. Nie mógł usie­dzieć na miej­scu, więc wstał, kop­nię­ciem prze­wró­cił ta­bo­ret i grał na sto­ją­co, po­chy­liw­szy wy­so­ką po­stać nad kla­wia­tu­rą. W ten spo­sób czę­ściej się my­lił, lecz błę­dy nie mia­ły zna­cze­nia, je­śli tyl­ko utrzy­my­wał znie­wa­la­ją­cy rytm. Wy­bił ostat­ni akord i za­wo­łał po an­giel­sku: That’s what I’m tal­king abo­ut!, tak jak Pine Top na pły­cie.

– Nie­źle! – ro­ze­śmiał się Arne.

– Po­wi­nie­neś usły­szeć ory­gi­nal­ne na­gra­nie.

– Chodź­my na ga­nek. Chcę za­pa­lić.

Ha­rald wstał.

– Sta­rusz­ko­wi by się to nie spodo­ba­ło.

– Mam dwa­dzie­ścia osiem lat – od­parł Arne. – Je­stem za sta­ry, żeby oj­ciec mó­wił, co mi wol­no, a cze­go nie.

– Ja się z tym zga­dzam, ale on?

– Bo­isz się go?

– Pew­nie. Tak samo jak mama i bo­daj wszy­scy na tej wy­spie, na­wet ty.

Arne się ro­ze­śmiał.

– Niech ci bę­dzie, może tro­chę.

Sta­nę­li przed drzwia­mi ko­ścio­ła, osło­nię­ci przed desz­czem nie­wiel­kim gan­kiem. Po dru­giej stro­nie piasz­czy­ste­go skraw­ka zie­mi wi­dać było ciem­ny za­rys ple­ba­nii. W ku­chen­nym oknie w kształ­cie rom­bu pa­li­ło się świa­tło. Arne wy­jął pa­pie­ro­sy.

– Mia­łeś wia­do­mo­ści od Her­mii? – spy­tał Ha­rald. Arne był za­rę­czo­ny z An­giel­ką, któ­rej nie wi­dział, od­kąd Niem­cy za­ję­li Da­nię, czy­li po­nad rok.

Arne po­trzą­snął gło­wą.

– Pró­bo­wa­łem do niej na­pi­sać. Zna­la­złem ad­res bry­tyj­skie­go kon­su­la­tu w Go­ten­bur­gu. – Duń­czy­cy mie­li pra­wo wy­sy­łać li­sty do Szwe­cji, któ­ra była neu­tral­na. – Na ko­per­cie na­pi­sa­łem ad­res i jej na­zwi­sko, nie wspo­mi­na­jąc o kon­su­la­cie. My­śla­łem, że je­stem spry­cia­rzem, ale cen­zo­rzy nie dali się tak ła­two na­brać. Mój do­wód­ca przy­niósł mi list z po­wro­tem i po­wie­dział, że je­śli spró­bu­ję ta­kiej sztucz­ki jesz­cze raz, sta­nę przed są­dem wo­jen­nym.

Ha­rald po­lu­bił Her­mię. Była in­te­li­gent­na i od­waż­na. W pierw­szej chwi­li jej wy­ra­zi­sta uro­da i bez­po­śred­niość mo­gły onie­śmie­lić, ale dziew­czy­na zdo­by­ła sym­pa­tię Ha­ral­da, bo trak­to­wa­ła go jak męż­czy­znę, a nie młod­sze­go bra­ta swo­je­go chło­pa­ka. Wy­glą­da­ła nie­sa­mo­wi­cie zmy­sło­wo w ko­stiu­mie ką­pie­lo­wym.

– Wciąż chcesz z nią się oże­nić?

– Mój Boże, tak – je­śli tyl­ko Her­mia żyje. Bo prze­cież mo­gła zgi­nąć w Lon­dy­nie od wy­bu­chu bom­by.

– To musi być strasz­ne, nic nie wie­dzieć.

Arne ski­nął gło­wą.

– A ty coś zdzia­ła­łeś?

Ha­rald wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Dziew­czy­ny w moim wie­ku nie in­te­re­su­ją się ucznia­ka­mi.

– Za jego spo­koj­nym to­nem kry­ła się praw­dzi­wa złość, bo kil­ka razy zo­stał bo­le­śnie od­rzu­co­ny.

– Pew­nie wolą się spo­ty­kać z fa­ce­ta­mi, któ­rzy mogą na nie wy­dać wię­cej kasy.

– No wła­śnie. A te młod­sze… Po­zna­łem jed­ną w Wiel­ka­noc, Bir­git Claus­sen.

– Claus­sen? Z tych Claus­se­nów z Mor­lun­de, szkut­ni­ków?

– Tak. Ład­na, ale ma do­pie­ro szes­na­ście lat i roz­mo­wa z nią jest okrop­nie nud­na.

– Może to i le­piej. Oni są ka­to­li­ka­mi. Sta­ry by tego nie po­chwa­lił.

– Wiem. – Ha­rald zmarsz­czył brwi. – W cza­sie Wiel­ka­no­cy mó­wił w ka­za­niu o to­le­ran­cji.

– A sam jest to­le­ran­cyj­ny jak Vlad Dra­ku­la. – Arne wy­rzu­cił nie­do­pa­łek pa­pie­ro­sa. – Chodź­my po­ga­dać ze sta­rym ty­ra­nem.

– Za­nim pój­dzie­my…

– Co?

– Jaka jest sy­tu­acja w woj­sku?

– Par­szy­wa. Nie mo­że­my bro­nić kra­ju, a mnie prze­waż­nie nie po­zwa­la­ją na­wet la­tać.

– Jak dłu­go tak bę­dzie?

– Kto to wie? Może już za­wsze. Fa­szy­ści wszyst­ko wy­gra­li. Nikt im się nie opie­ra prócz Bry­tyj­czy­ków, któ­rych los wisi na wło­sku.

Ha­rald zni­żył głos, choć nikt nie mógł ich usły­szeć.

– Ktoś w Ko­pen­ha­dze musi two­rzyć ruch opo­ru.

Arne wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Gdy­by tak było, a ja bym o tym wie­dział, i tak nie mógł­bym ci po­wie­dzieć, praw­da? – Nim Ha­rald zdą­żył za­re­ago­wać, Arne sko­czył w deszcz i po­biegł w stro­nę świa­tła w kuch­ni.

2

Her­mia Mo­unt spoj­rza­ła z prze­ra­że­niem na swój lunch – dwie nad­wę­glo­ne pa­rów­ki, kup­kę wod­ni­stych ziem­nia­ków pu­ree i górę roz­go­to­wa­nej ka­pu­sty – i z ża­lem przy­po­mnia­ła so­bie bar na na­brze­żu w Ko­pen­ha­dze, gdzie po­da­wa­no trzy ro­dza­je śle­dzia z sa­łat­ką, ogór­ka­mi, cie­płym chle­bem i ja­snym pi­wem.

Wy­cho­wa­ła się w Da­nii. Jej oj­ciec był bry­tyj­skim dy­plo­ma­tą, któ­ry więk­szość ka­rie­ry spę­dził w kra­jach skan­dy­naw­skich. Her­mia pra­co­wa­ła w am­ba­sa­dzie bry­tyj­skiej w Ko­pen­ha­dze, naj­pierw jako se­kre­tar­ka, a po­tem jako asy­stent­ka at­ta­che sił mor­skich, któ­ry w grun­cie rze­czy był agen­tem MI6, taj­nej służ­by wy­wia­dow­czej. Kie­dy oj­ciec zmarł, a mat­ka wró­ci­ła do Lon­dy­nu, Her­mia zo­sta­ła – tro­chę ze wzglę­du na pra­cę, ale głów­nie dla­te­go, że była za­rę­czo­na z duń­skim pi­lo­tem, Ar­nem Olu­fse­nem.

Nad­szedł 9 kwiet­nia 1940 roku i Hi­tler na­padł na Da­nię. Po czte­rech nie­spo­koj­nych dniach Her­mia wraz z gru­pą bry­tyj­skich dy­plo­ma­tów wy­je­cha­ła z Da­nii spe­cjal­nym po­cią­giem, któ­ry prze­wiózł ich przez Niem­cy do gra­ni­cy ho­len­der­skiej, skąd przez neu­tral­ną Ho­lan­dię do­tar­li do Lon­dy­nu.

Te­raz trzy­dzie­sto­let­nia Her­mia była ana­li­tycz­ką w MI6, od­po­wie­dzial­ną za te­ren Da­nii. Tak jak więk­szość per­so­ne­lu, zo­sta­ła ewa­ku­owa­na z lon­dyń­skiej kwa­te­ry przy Broad­way 54 koło Pa­ła­cu Buc­kin­gham do Blet­chley Park, du­że­go domu na skra­ju wio­ski, znaj­du­ją­ce­go się osiem­dzie­siąt ki­lo­me­trów na pół­noc od sto­li­cy.

Ba­rak z pół­okrą­głym da­chem z fa­li­stej bla­chy, wznie­sio­ny w po­śpie­chu, słu­żył jako kan­ty­na. Her­mia cie­szy­ła się, że ucie­kła przed nie­miec­ki­mi na­lo­ta­mi, ale ża­ło­wa­ła, że ja­kimś cu­dem nie ewa­ku­owa­no rów­nież z Lon­dy­nu jed­nej z uro­czych wło­skich czy fran­cu­skich re­stau­ra­cy­jek, bo wte­dy mia­ła­by co jeść. Wzię­ła tro­chę ziem­nia­cza­nej pap­ki i zmu­si­ła się, żeby prze­łknąć.

Po­ło­ży­ła obok ta­le­rza dzi­siej­szy nu­mer Da­ily Express, byle tyl­ko za­po­mnieć o sma­ku tego, co je. Bry­tyj­czy­cy stra­ci­li wła­śnie śród­ziem­no­mor­ską wy­spę Kre­tę. Au­tor ar­ty­ku­łu sta­rał się przed­sta­wić wy­da­rze­nie w ko­rzyst­nym świe­tle, po­da­jąc, że bi­twa kosz­to­wa­ła Hi­tle­ra osiem­na­ście ty­się­cy żoł­nie­rzy, lecz przy­gnę­bia­ją­ca praw­da była taka, iż na­zi­ści do­ło­ży­li ko­lej­ne zwy­cię­stwo do i tak dłu­giej już li­sty.

Her­mia pod­nio­sła na chwi­lę gło­wę i zo­ba­czy­ła ni­skie­go męż­czy­znę w jej wie­ku, któ­ry zbli­żał się z fi­li­żan­ką her­ba­ty w dło­ni. Szedł żwa­wym kro­kiem, lecz wy­raź­nie uty­kał na jed­ną nogę.

– Czy mogę się przy­siąść? – spy­tał we­so­ło i za­jął miej­sce, nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź. – Na­zy­wam się Dig­by Ho­are. Wiem, kim pani jest.

– Pro­szę się czuć jak u sie­bie – od­par­ła Her­mia, uno­sząc brwi.

Nut­ka iro­nii w jej gło­sie nie zro­bi­ła na męż­czyź­nie żad­ne­go wra­że­nia.

– Dzię­ku­ję – rzekł po pro­stu.

Her­mia wi­dzia­ła go raz czy dwa. Mimo ka­lec­twa spra­wiał wra­że­nie ener­gicz­ne­go. Z nie­sfor­ną ciem­ną czu­pry­ną nie mógł być bo­żysz­czem ko­biet, ale miał ład­ne nie­bie­skie oczy i po­ora­ną głę­bo­ki­mi zmarszcz­ka­mi twarz, któ­ra przy­wo­dzi­ła na myśl Hum­ph­reya Bo­gar­ta.

– W któ­rym wy­dzia­le pan pra­cu­je? – spy­ta­ła.

– Pra­cu­ję w Lon­dy­nie.

Her­mia za­uwa­ży­ła, że nie była to od­po­wiedź na jej py­ta­nie. Od­su­nę­ła ta­lerz.

– Nie sma­ku­je pani? – spy­tał.

– A panu?

– Po­wiem pani coś. Sły­sza­łem re­la­cje pi­lo­tów, któ­rzy zo­sta­li ze­strze­le­ni nad Fran­cją, ale ja­koś do­tar­li do domu. Wy­da­je się nam, że do­świad­cza­my okrop­no­ści, lecz nie zna­my zna­cze­nia tego sło­wa. Ża­bo­ja­dy umie­ra­ją z gło­du. Po wy­słu­cha­niu tych opo­wie­ści wszyst­ko mi sma­ku­je.

– Okrop­no­ści woj­ny nie uspra­wie­dli­wia­ją mar­ne­go go­to­wa­nia – za­uwa­ży­ła cierp­ko Her­mia.

Dig­by uśmiech­nął się.

– Mó­wi­li mi, że jest pani tro­chę ką­śli­wa.

– Co jesz­cze panu mó­wi­li?

– Że zna pani duń­ski – przy­pusz­czam, że wła­śnie dla­te­go kie­ru­je pani sek­cją tego kra­ju.

– Nie. Przy­czy­ną jest woj­na. Nig­dy wcze­śniej żad­na ko­bie­ta nie zaj­mo­wa­ła w MI6 wyż­sze­go sta­no­wi­ska niż se­kre­tar­ka-asy­stent­ka. Wie pan, my ko­bie­ty, nie mamy ana­li­tycz­nych umy­słów. Le­piej na­da­je­my się do pie­lę­gno­wa­nia do­mo­we­go ogni­ska i wy­cho­wy­wa­nia dzie­ci. Jed­nak od wy­bu­chu woj­ny w ko­bie­cych umy­słach za­szła zdu­mie­wa­ją­ca zmia­na i sta­ły­śmy się zdol­ne do prac, do któ­rych wcze­śniej pa­so­wał tyl­ko mę­ski spo­sób my­śle­nia.

Dig­by przy­jął jej sar­kazm z życz­li­wym hu­mo­rem.

– Też to za­uwa­ży­łem. Cuda chy­ba nig­dy nie prze­sta­ną się zda­rzać.

– Cze­mu pan mnie spraw­dzał?

– Z dwóch po­wo­dów. Po pierw­sze dla­te­go, że jest pani naj­pięk­niej­szą ko­bie­tą, jaką kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łem. – Dig­by już się nie uśmie­chał.

Uda­ło mu się za­sko­czyć Her­mię. Męż­czyź­ni rzad­ko twier­dzi­li, że jest pięk­na. Przy­stoj­na, owszem; cza­sem przy­zna­wa­li, że jest nie­zwy­kła – czę­ściej, że robi wra­że­nie. Jej twarz była owal­na i ide­al­nie re­gu­lar­na, lecz kru­czo­czar­ne wło­sy, nie­co za głę­bo­ko osa­dzo­ne oczy i za duży nos spra­wia­ły, że trud­no było na­zwać ją ład­ną. Her­mii nie przy­cho­dzi­ła do gło­wy żad­na cię­ta ri­po­sta.

– A dru­gi po­wód?

Dig­by zer­k­nął w bok. Przy sto­li­ku sie­dzia­ły dwie star­sze ko­bie­ty i choć roz­ma­wia­ły ze sobą, jed­nym uchem słu­cha­ły też jego i Her­mii.

– Po­wiem pani za chwi­lę – od­parł. – Czy po­szła­by pani ze mną na spa­cer?

Znów ją za­sko­czył.

– Słu­cham?

– Wyj­dzie pani ze mną?

– Oczy­wi­ście, że nie.

Przez chwi­lę wy­da­wał się nie­po­cie­szo­ny. Po­tem znów się uśmiech­nął i po­wie­dział:

– Pro­szę nie owi­jać w ba­weł­nę. Wszyst­ko prze­łknę.

Her­mia nie mo­gła po­wstrzy­mać uśmie­chu.

– Mo­gli­by­śmy pójść do kina. – Dig­by nie da­wał za wy­gra­ną. – Albo do pubu Pod Ba­ra­nią Ło­pat­ką na sta­rym mie­ście w Blet­chley. Albo jed­no i dru­gie.

Po­trzą­snę­ła gło­wą.

– Nie, dzię­ku­ję – od­par­ła zde­cy­do­wa­nie.

– Och. – Dig­by wy­glą­dał na zdru­zgo­ta­ne­go.

Czyż­by po­my­ślał, że od­rzu­ca go z po­wo­du jego ułom­no­ści? Czym prę­dzej wy­pro­wa­dzi­ła go z błę­du.

– Je­stem za­rę­czo­na – wy­ja­śni­ła, po­ka­zu­jąc pier­ścio­nek na le­wej ręce.

– Nie za­uwa­ży­łem.

– Męż­czyź­ni nig­dy tego nie za­uwa­ża­ją.

– Kim jest ten szczę­ściarz?

– Duń­skim pi­lo­tem woj­sko­wym.

– Przy­pusz­czam, że tam zo­stał.

– Tak, o ile mi wia­do­mo. Od roku nie mia­łam od nie­go wia­do­mo­ści.

Ko­bie­ty wsta­ły od sto­li­ka i Dig­by za­czął się za­cho­wy­wać in­a­czej. Spo­waż­niał, a jego głos stał się ci­chy, lecz na­glą­cy.

– Pro­szę na to spoj­rzeć. – Wy­cią­gnął z kie­sze­ni ar­kusz cien­kie­go pa­pie­ru i po­dał Her­mii.

Wi­dzia­ła już taki pa­pier tu, w Blet­chley Park. Tak jak się spo­dzie­wa­ła, był to od­szy­fro­wa­ny za­pis sy­gna­łu ra­dio­we­go nie­przy­ja­cie­la.

– Chy­ba nie mu­szę mó­wić, ja­kie to jest taj­ne – po­wie­dział Dig­by.

– Nie musi pan.

– Są­dzę, że oprócz duń­skie­go zna pani też nie­miec­ki.

Her­mia ski­nę­ła gło­wą.

– W Da­nii wszyst­kie dzie­ci uczą się w szko­le nie­miec­kie­go, an­giel­skie­go i ła­ci­ny. – Pa­trzy­ła przez chwi­lę na za­pis.

– In­for­ma­cja od Frei?

– To wła­śnie nas in­try­gu­je. Nie ma ta­kie­go sło­wa w nie­miec­kim. My­śla­łem, że może coś zna­czy w jed­nym ze skan­dy­naw­skich ję­zy­ków.

– Moż­na tak po­wie­dzieć – od­par­ła Her­mia. – Freya to nor­dyc­ka bo­gi­ni – coś w ro­dza­ju bo­gi­ni mi­ło­ści wi­kin­gów, tam­tej­sza We­nus.

– Hm! – Dig­by za­my­ślił się. – To już coś, ale nie­wie­le nam daje.

– O co cho­dzi?

– Tra­ci­my za dużo bom­bow­ców.

Her­mia zmarsz­czy­ła brwi.

– Czy­ta­łam o ostat­nim na­lo­cie w pra­sie, na­pi­sa­no, że to był wiel­ki suk­ces.

Dig­by tyl­ko na nią spoj­rzał.

– Ro­zu­miem. Nie mó­wi­cie ga­ze­tom praw­dy.

Dig­by mil­czał.

– A więc całe moje wy­obra­że­nie o kam­pa­nii lot­ni­czej jest po­chod­ną czy­stej pro­pa­gan­dy – cią­gnę­ła Her­mia. – Praw­da jest taka, że to kom­plet­na klę­ska. – Ku jej prze­ra­że­niu Dig­by nie za­prze­czył. – Na mi­łość bo­ską, ile ma­szyn stra­ci­li­śmy?

– Pięć­dzie­siąt pro­cent.

– Wiel­ki Boże. – Her­mia od­wró­ci­ła gło­wę. Nie­któ­rzy z tych pi­lo­tów mie­li na­rze­czo­ne, po­my­śla­ła. – Je­śli tak da­lej pój­dzie…

– No wła­śnie.

Spoj­rza­ła po­now­nie na za­pis.

– Czy Freya to szpieg?

– Tego wła­śnie mam się do­wie­dzieć. Ta­kie jest moje za­da­nie.

– A co ja mogę zro­bić?

– Pro­szę mi opo­wie­dzieć coś wię­cej o tej bo­gi­ni.

Her­mia po­szu­ka­ła w pa­mię­ci. Uczy­ła się w szko­le nor­dyc­kiej mi­to­lo­gii, ale to było daw­no temu.

– Freya nosi zło­ty na­szyj­nik, któ­ry jest nie­sły­cha­nie cen­ny. Do­sta­ła go od kar­łów. Pil­nu­je go straż­nik bo­gów. Jego imię brzmi He­im­dal, zda­je się.

– Straż­nik. To by pa­so­wa­ło.

– Freya może być szpie­giem, któ­ry ma do­stęp do in­for­ma­cji o na­lo­tach.

– Ale może też być urzą­dze­niem do wy­kry­wa­nia zbli­ża­ją­cych się sa­mo­lo­tów, za­nim znaj­dą się w za­się­gu wzro­ku.

– Sły­sza­łam, że my dys­po­nu­je­my taką apa­ra­tu­rą, ale nie mam po­ję­cia, jak dzia­ła.

– Są trzy me­to­dy: pod­czer­wień, li­dar i ra­dar. De­tek­tor pod­czer­wie­ni wy­kry­wa pro­mie­nio­wa­nie emi­to­wa­ne przez roz­grza­ny sil­nik sa­mo­lo­tu bądź jego układ wy­de­cho­wy. Li­dar to sze­reg im­pul­sów optycz­nych wy­sy­ła­nych przez apa­rat wy­kry­wa­ją­cy i od­bi­ja­nych przez sa­mo­lot. Ra­dar dzia­ła tak samo, tyle że wy­ko­rzy­stu­je im­pul­sy ra­dio­we.

– Coś so­bie przy­po­mnia­łam. He­im­dal wi­dzi na dużą od­le­głość w dzień i w nocy.

– Jak­by był ma­szy­ną.

– Wła­śnie tak po­my­śla­łam.

Dig­by do­pił her­ba­tę i wstał.

– Je­śli coś jesz­cze przyj­dzie pani do gło­wy, da mi pani znać?

– Oczy­wi­ście. Gdzie pana znaj­dę?

– Na Do­wning Stre­et pod nu­me­rem dzie­sięć.

– O! – Her­mia była pod wra­że­niem.

– Do wi­dze­nia.

– Do wi­dze­nia – po­wie­dzia­ła Her­mia, od­pro­wa­dza­jąc go wzro­kiem.

Sie­dzia­ła przez dłuż­szą chwi­lę. To była cie­ka­wa roz­mo­wa, i to pod kil­ko­ma wzglę­da­mi. Dig­by Ho­are był oso­bą o sze­ro­kich kom­pe­ten­cjach – sam pre­mier musi się mar­twić wy­so­ki­mi stra­ta­mi bom­bow­ców. Czy Niem­cy uży­li jako kryp­to­ni­mu imie­nia Frei przy­pad­ko­wo, czy ma to może ja­kiś zwią­zek ze Skan­dy­na­wią?

Spodo­ba­ło się jej, że Dig­by za­pro­sił ją na spa­cer. Nie mia­ła ocho­ty spo­ty­kać się z no­wym męż­czy­zną, ale miło, że spró­bo­wał.

Wi­dok nie zje­dzo­ne­go lun­chu za­czął ją przy­gnę­biać. Wzię­ła tac­kę i wy­rzu­ci­ła je­dze­nie do ko­sza. Po­tem po­szła do ła­zien­ki.

Kie­dy była w ka­bi­nie, we­szło kil­ka mło­dych ko­biet, roz­ma­wia­ją­cych z oży­wie­niem. Wła­śnie mia­ła wyjść, kie­dy usły­sza­ła:

– Ten Dig­by Ho­are nie tra­ci cza­su – szyb­ki z nie­go gość.

Her­mia znie­ru­cho­mia­ła z ręką na klam­ce.

– Wi­dzia­łam, jak za­le­ca się do pan­ny Mo­unt – do­da­ła ja­kaś star­sza ko­bie­ta. – Pew­nie ama­tor du­żych cyc­ków.

Po­zo­sta­łe par­sk­nę­ły śmie­chem. Her­mia zmarsz­czy­ła brwi – ta uwa­ga od­no­si­ła się do jej buj­nych kształ­tów.

– Wy­da­je mi się, że go spła­wi­ła – po­wie­dzia­ła pierw­sza.

– A ty co byś zro­bi­ła? Ja tam bym nie po­le­cia­ła na chło­pa z drew­nia­ną nogą.

– Cie­ka­we, czy ją zdej­mu­je, gdy idzie z babą do łóż­ka – po­wie­dzia­ła ze szkoc­kim ak­cen­tem trze­cia i wszyst­kie się ro­ze­śmia­ły.

Her­mia mia­ła dość. Otwo­rzy­ła drzwi.

– Jak będę wie­dzia­ła, to na pew­no wam po­wiem.

Ko­bie­ty onie­mia­ły; Her­mia wy­szła, za­nim otrzą­snę­ły się z szo­ku.

Sta­nę­ła przed drew­nia­nym bu­dyn­kiem. Po­spiesz­nie zbu­do­wa­ne ba­ra­ki dla se­tek lu­dzi prze­nie­sio­nych z Lon­dy­nu ze­psu­ły urok roz­le­głe­go zie­lo­ne­go skwe­ru z ce­dra­mi i sa­dzaw­ką. Her­mia ru­szy­ła przez park do kwa­te­ry w bo­ga­to zdo­bio­nym, wik­to­riań­skim dwo­rze z czer­wo­nej ce­gły.

Prze­szła przez wiel­ki ga­nek i skie­ro­wa­ła się do swo­je­go ga­bi­ne­tu w sta­rych po­miesz­cze­niach dla służ­by, ma­łej klit­ki w kształ­cie li­te­ry L, gdzie praw­do­po­dob­nie trzy­ma­no kie­dyś buty. Było tu tyl­ko jed­no okien­ko umiesz­czo­ne zbyt wy­so­ko, żeby przez nie wyj­rzeć, więc Her­mia przez cały dzień pra­co­wa­ła przy sztucz­nym świe­tle. Na biur­ku stał te­le­fon i ma­szy­na do pi­sa­nia. Jej po­przed­nik miał se­kre­tar­kę, ale od ko­biet ocze­ki­wa­no, że same będą pi­sać na ma­szy­nie. Na bla­cie le­ża­ła pacz­ka z Ko­pen­ha­gi.

Po na­pa­ści Hi­tle­ra na Pol­skę Her­mia stwo­rzy­ła pod­sta­wy nie­wiel­kiej siat­ki szpie­gow­skiej w Da­nii. Do­wód­cą był przy­ja­ciel jej na­rze­czo­ne­go, Poul Kir­ke. Poul skrzyk­nął gru­pę mło­dych męż­czyzn, któ­rzy uwa­ża­li, że ich mały kraj zo­sta­nie pod­bi­ty przez więk­sze­go są­sia­da i je­dy­ną dro­gą wal­ki o wol­ność jest współ­pra­ca z Bry­tyj­czy­ka­mi. Poul oświad­czył, że Noc­ni Straż­ni­cy – bo tak się na­zwa­li – nie będą sa­bo­ta­ży­sta­mi ani za­bój­ca­mi, ale będą prze­ka­zy­wać in­for­ma­cje bry­tyj­skie­mu wy­wia­do­wi. To osią­gnię­cie – uni­kal­ne jak na ko­bie­tę – po­zwo­li­ło jej zdo­być sta­no­wi­sko sze­fa sek­cji duń­skiej.

Pacz­ka za­wie­ra­ła owo­ce jej prze­zor­no­ści. Był tam zbiór ra­por­tów, roz­szy­fro­wa­nych już w sali kryp­to­gra­ficz­nej, do­ty­czą­cych roz­miesz­cze­nia nie­miec­kich od­dzia­łów w Da­nii: bazy woj­sko­we na cen­tral­nej wy­spie Fio­nii, ruch okrę­tów w cie­śni­nie Kat­te­gat, od­dzie­la­ją­cej Da­nię od Szwe­cji, a tak­że na­zwi­ska wyż­szych ofi­ce­rów nie­miec­kich w Ko­pen­ha­dze.

W pacz­ce zna­lazł się też eg­zem­plarz pod­ziem­nej ga­ze­ty za­ty­tu­ło­wa­nej Re­ali­ty. Pod­ziem­na pra­sa była jak do­tąd je­dy­nym prze­ja­wem ru­chu opo­ru prze­ciw­ko fa­szy­stom w Da­nii. Her­mia prze­czy­ta­ła pe­łen obu­rze­nia ar­ty­kuł o nie­do­bo­rze ma­sła, któ­re­go cała pro­duk­cja tra­fia­ła do Nie­miec.

Pacz­ka zo­sta­ła prze­my­co­na z Da­nii do goń­ca w Szwe­cji, któ­ry prze­ka­zał ją agen­to­wi MI6 w bry­tyj­skim przed­sta­wi­ciel­stwie dy­plo­ma­tycz­nym w Sztok­hol­mie. Go­niec wło­żył do pacz­ki kart­kę z wia­do­mo­ścią, że prze­ka­zał eg­zem­plarz Re­ali­ty pla­ców­ce Agen­cji Reu­te­ra w Sztok­hol­mie. Her­mia zmarsz­czy­ła brwi. Na po­zór mo­gło­by się wy­da­wać, że to do­bry po­mysł, by pu­bli­ko­wać wia­do­mo­ści o wa­run­kach pa­nu­ją­cych w oku­po­wa­nym kra­ju, ale nie lu­bi­ła, kie­dy agen­ci mie­sza­li pra­cę wy­wia­dow­czą z inną dzia­łal­no­ścią. Ruch opo­ru mógł ścią­gnąć uwa­gę władz na szpie­ga, któ­ry w in­nym ra­zie la­ta­mi pra­co­wał­by nie­zau­wa­żo­ny.

Myśl o Noc­nych Straż­ni­kach bo­le­śnie przy­po­mnia­ła Her­mii o na­rze­czo­nym. Arne nie na­le­żał do gru­py. Miał nie­od­po­wied­ni cha­rak­ter. Her­mia ko­cha­ła go za jego bez­tro­ską joie de vi­vre. Czu­ła się przy nim od­prę­żo­na, zwłasz­cza w łóż­ku. Jed­nak lek­ko­myśl­ny czło­wiek, nie przy­wią­zu­ją­cy wagi do dro­bia­zgów, nie był od­po­wied­nim kan­dy­da­tem do kon­spi­ra­cyj­nej ro­bo­ty. W chwi­lach szcze­ro­ści Her­mia przy­zna­wa­ła przed sobą, że nie jest pew­na, czy Arne jest do­sta­tecz­nie od­waż­ny. Na nar­tach był praw­dzi­wym sza­ta­nem. Po­zna­li się na sto­ku jed­nej z nor­we­skich gór; Arne był tam je­dy­nym nar­cia­rzem lep­szym od niej, lecz nie mia­ła pew­no­ści, czy sta­wił­by czo­ło sub­tel­niej­szym za­gro­że­niom, ja­kie wią­żą się z ro­bo­tą wy­wia­dow­czą.

My­śla­ła o tym, żeby wy­słać mu wia­do­mość przez Noc­nych Straż­ni­ków. Poul Kir­ke pra­co­wał w szko­le lot­ni­czej, a je­śli Arne był tam nadal, mu­sie­li się wi­dy­wać co ja­kiś czas. To by­ło­by nie­wy­ba­czal­ne zlek­ce­wa­że­nie za­sad pro­fe­sjo­na­li­zmu, gdy­by wy­ko­rzy­sta­ła siat­kę szpie­gow­ską do wła­snych ce­lów, lecz nie to ją po­wstrzy­ma­ło. Z pew­no­ścią zo­sta­ła­by wy­kry­ta, bo jej wia­do­mo­ści mu­sia­ły być szy­fro­wa­ne w sali kryp­to­gra­ficz­nej, ale na­wet ta prze­szko­da nie­ko­niecz­nie by ją znie­chę­ci­ła. Po­wstrzy­ma­ło ją to, że mo­gła­by ścią­gnąć nie­bez­pie­czeń­stwo na Ar­ne­go. Taj­na wia­do­mość mo­gła wpaść w ręce wro­ga. MI6 wy­ko­rzy­sty­wa­ła pro­ste szy­fry jesz­cze z cza­sów po­ko­ju, ma­ją­ce po­stać wier­szy, ła­twe do zła­ma­nia. Gdy­by imię Ar­ne­go po­ja­wi­ło się w wia­do­mo­ści od bry­tyj­skie­go wy­wia­du dla duń­skich szpie­gów, praw­do­po­dob­nie kosz­to­wa­ło­by go to ży­cie. Tę­sk­no­ta Her­mii mo­gła­by ścią­gnąć na nie­go wy­rok śmier­ci. Sie­dzia­ła więc w swo­jej pa­ka­me­rze, zże­ra­na nie­po­ko­jem.

Spo­rzą­dzi­ła wia­do­mość dla szwedz­kie­go łącz­ni­ka z po­le­ce­niem, żeby trzy­mał się z dala od woj­ny pro­pa­gan­do­wej i ro­bił swo­je. Po­tem na­pi­sa­ła przez kal­kę ra­port dla sze­fa o wszyst­kich in­for­ma­cjach za­war­tych w pacz­ce; od­bit­ki mia­ły tra­fić do in­nych wy­dzia­łów.

O czwar­tej wy­szła z ga­bi­ne­tu. Cze­ka­ło ją jesz­cze dużo pra­cy, więc wie­czo­rem wró­ci na kil­ka go­dzin, ale te­raz mu­sia­ła się spo­tkać z mat­ką i wy­pić z nią her­ba­tę.

Mar­ga­ret Mo­unt zaj­mo­wa­ła mały do­mek w Chel­sea. Kie­dy oj­ciec Her­mii zmarł na raka tuż przed pięć­dzie­siąt­ką, mat­ka za­miesz­ka­ła ra­zem z nie­za­męż­ną szkol­ną ko­le­żan­ką, Eli­za­beth. Mó­wi­ły do sie­bie Mags i Bets, tak jak w szko­le. Dzi­siaj przy­je­cha­ły obie po­cią­giem do Blet­chley na in­spek­cję kwa­te­ry Her­mii.

Her­mia prze­szła szyb­ko przez wio­skę do domu, w któ­rym wy­naj­mo­wa­ła po­kój. Za­sta­ła Mags i Bets w sa­lo­nie; roz­ma­wia­ły wła­śnie z go­spo­dy­nią, pa­nią Be­van. Mat­ka Her­mii mia­ła na so­bie mun­dur kie­row­cy ka­ret­ki po­go­to­wia, łącz­nie ze spodnia­mi i czap­ką. Bets była ład­ną pięć­dzie­się­cio­lat­ką w su­kien­ce w kwia­ty z krót­ki­mi rę­ka­wa­mi. Her­mia uści­ska­ła mat­kę i po­ca­ło­wa­ła Bets w po­li­czek. Nig­dy się nie za­przy­jaź­ni­ły i Her­mia cza­sem po­dej­rze­wa­ła, że Bets jest o nią za­zdro­sna.

Za­pro­wa­dzi­ła go­ści na górę. Bets spoj­rza­ła ko­sym okiem na mały sza­ry po­ko­ik z po­je­dyn­czym łóż­kiem, ale mat­ka Her­mii za­re­ago­wa­ła in­a­czej.

– Nie­źle, jak na wo­jen­ne cza­sy – po­wie­dzia­ła.

– Nie spę­dzam tu wie­lu go­dzin – skła­ma­ła Her­mia, bo prze­cież w tym po­ko­ju za­szy­wa­ła się w dłu­gie, sa­mot­ne wie­czo­ry, czy­ta­jąc i słu­cha­jąc ra­dia.

Za­pa­li­ła gaz, żeby za­go­to­wać wodę na her­ba­tę, i po­kro­iła ka­wa­łek cia­sta, któ­ry ku­pi­ła spe­cjal­nie na tę oka­zję.

– Pew­nie nie mia­łaś wia­do­mo­ści od Ar­ne­go? – spy­ta­ła mat­ka.

– Nie. Na­pi­sa­łam do nie­go przez bry­tyj­ską pla­ców­kę w Sztok­hol­mie, a oni prze­ka­za­li list da­lej, ale nie do­sta­łam od­po­wie­dzi, więc nie wiem, czy mój list do­tarł do ad­re­sa­ta.

– O mój Boże.

– Szko­da, że go nie po­zna­łam – po­wie­dzia­ła Bets. – Jaki on jest?

Za­ko­cha­nie się w Ar­nem było jak zjazd na nar­tach, po­my­śla­ła Her­mia: lek­kie po­pchnię­cie na star­cie, na­głe przy­spie­sze­nie, a po­tem, za­nim była go­to­wa, pod­nie­ca­ją­cy pęd w dół sto­ku na zła­ma­nie kar­ku. Nie mo­gła się już za­trzy­mać. Ale jak to wy­tłu­ma­czyć?

– Wy­glą­da jak gwiaz­dor fil­mo­wy, jest fan­ta­stycz­nie wy­spor­to­wa­ny i ce­chu­je go czar Ir­land­czy­ka, ale nie w tym rzecz – od­par­ła Her­mia. – Tak ja­koś ła­two z nim być. Bez wzglę­du na to, co się sta­nie, on się śmie­je. Cza­sem się złosz­czę – cho­ciaż nig­dy na nie­go – a Arne się uśmie­cha i mówi: „Nie ma dru­giej ta­kiej jak ty, przy­się­gam”. Boże, jak ja za nim tę­sk­nię. – Her­mia wal­czy­ła ze łza­mi.

– Wie­lu męż­czyzn się w to­bie ko­cha­ło, ale nie­wie­lu może z tobą wy­trzy­mać – stwier­dzi­ła mat­ka. Mags wy­ra­ża­ła się tak samo bez ogró­dek, jak jej cór­ka. – Trze­ba mu było przy­bić sto­pę gwoź­dziem do pod­ło­gi, kie­dy nada­rzy­ła się oka­zja.

Her­mia zmie­ni­ła te­mat i za­py­ta­ła o bom­bar­do­wa­nia. Bets w cza­sie na­lo­tów sie­dzia­ła pod sto­łem ku­chen­nym, ale Mags jeź­dzi­ła ka­ret­ką mię­dzy wy­bu­cha­ją­cy­mi bom­ba­mi. Mat­ka Her­mii za­wsze była nie­zwy­kłą oso­bo­wo­ścią, nie­co zbyt bez­po­śred­nią jak na żonę dy­plo­ma­ty, lecz woj­na po­zwo­li­ła jej za­de­mon­stro­wać siłę i od­wa­gę; z tego sa­me­go po­wo­du Her­mia za­bły­sła w wy­wia­dzie, w któ­rym na­gle za­bra­kło męż­czyzn.

– Luft­waf­fe nie może cią­gnąć tego w nie­skoń­czo­ność – stwier­dzi­ła Mags. – Nie mają nie­wy­czer­pa­nych za­so­bów ma­szyn i pi­lo­tów. Je­śli na­sze bom­bow­ce nadal będą nisz­czyć nie­miec­ki prze­mysł, w koń­cu musi to przy­nieść efekt.

– A tym­cza­sem nie­win­ne nie­miec­kie ko­bie­ty i dzie­ci cier­pią tak samo jak my – za­uwa­ży­ła Bets.

– Wiem, ale na tym prze­cież po­le­ga woj­na – od­par­ła Mags.

Her­mia przy­po­mnia­ła so­bie roz­mo­wę z Dig­bym Ho­are’em. Lu­dzie tacy jak Mags i Bets wy­obra­ża­li so­bie, że bry­tyj­skie na­lo­ty osła­bia­ją na­zi­stów. To do­brze, że nie wie­dzia­ły, iż po­ło­wa bom­bow­ców jest ze­strze­li­wa­na. Gdy­by lu­dzie zna­li praw­dę, mo­gli­by się za­ła­mać.

Mags za­czę­ła snuć dłu­gą opo­wieść o ura­to­wa­niu psa z pło­ną­ce­go bu­dyn­ku; Her­mia słu­cha­ła jed­nym uchem, my­śląc o Dig­bym. Je­śli Freya jest ma­szy­ną, a Niem­cy uży­wa­ją jej do ochro­ny gra­nic, może znaj­do­wać się w Da­nii. Czy moż­na to ja­koś spraw­dzić? Dig­by po­wie­dział, że ma­szy­na praw­do­po­dob­nie wy­sy­ła ja­kieś pro­mie­nio­wa­nie, optycz­ne albo ra­dio­we. Ta­kie im­pul­sy da się chy­ba wy­kryć. Być może Noc­ni Straż­ni­cy mo­gli­by coś zro­bić w tej spra­wie.

To była eks­cy­tu­ją­ca myśl. Her­mii przy­szło go gło­wy, że może wy­słać wia­do­mość do Noc­nych Straż­ni­ków. Po­trze­bo­wa­ła wię­cej in­for­ma­cji. Za­cznie nad tym pra­co­wać dziś wie­czo­rem, jak tyl­ko od­pro­wa­dzi Mags i Bets na dwo­rzec.

Nie­cier­pli­wi­ła się, że wciąż nie wy­cho­dzą.

– Może jesz­cze ka­wa­łek cia­sta, mamo? – spy­ta­ła.

3

Jans­borg Sko­le li­czy­ła trzy­sta lat i bar­dzo się tym szczy­ci­ła.

Pier­wot­nie szko­ła skła­da­ła się z ko­ścio­ła i jed­ne­go bu­dyn­ku, w któ­rym chłop­cy je­dli, spa­li i uczy­li się. Te­raz był to kom­pleks zło­żo­ny ze sta­rych i no­wych gma­chów z czer­wo­nej ce­gły. Bi­blio­te­ka, nie­gdyś naj­lep­sza w Da­nii, mie­ści­ła się w osob­nym bu­dyn­ku, tak du­żym jak ko­ściół. Szko­ła mia­ła la­bo­ra­to­ria na­uko­we, no­wo­cze­sne in­ter­na­ty, am­bu­la­to­rium i salę gim­na­stycz­ną w za­adap­to­wa­nej sto­do­le.

Ha­rald Olu­fsen szedł z re­fek­ta­rza do sali gim­na­stycz­nej. Było po­łu­dnie i chłop­cy wła­śnie zje­dli lunch: ka­nap­kę z zim­ną wie­przo­wi­ną i ogór­kiem, któ­rą każ­dy mu­siał sam zro­bić; taki po­si­łek po­da­wa­no w każ­dą śro­dę przez sie­dem lat, gdy cho­dził do szko­ły.

Po­my­ślał, że to głu­pie chlu­bić się wie­kiem in­sty­tu­cji. Kie­dy na­uczy­cie­le opo­wia­da­li z dumą o hi­sto­rii szko­ły, przy­po­mi­nał so­bie sta­re żony ry­ba­ków na San­de, któ­re ma­wia­ły: „Mam po­nad sie­dem­dzie­siąt lat”. Wspo­mi­na­ły o tym ze skrom­nym uśmie­chem, jak­by to było ja­kieś osią­gnię­cie.