Humoreski i obrazki z życia - Albert Wilczyński - ebook

Humoreski i obrazki z życia ebook

Albert Wilczyński

0,0
3,84 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: Masterlab
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2014
Opis

"Pensjonarki zerknęły oczkami mimo opiekuńczych skrzydeł madamy i przeszły. Po nich nastąpiły dwójki lub trójki płci przekwitającej i najwięcej nabożnej. A na nieszczęście miasto nasze podówczas, mogło się taką kolekcją poszczycić; pary wyrastały z pod ziemi jak grzyby i podobnie jak grzyby prawdziwe zieleniały przed czasem. I tu miewaliśmy współczucie na grzeczny ukłon, następowała jeszcze grzeczniejsza, choć nabożna spod woalki odpowiedź; mamy darzyły nas uśmiechem, mogliśmy dla nich być jeszcze deską ocalenia przed wyrwaniem się ostatnich lin z ręki. Sympatia ta na złe im nie wychodziła, choć do matrymonialnych związków rzadko przychodziło, ale za to w drobnych usługach, na balach publicznych, te więdniejące nimfy miały za swoją grzeczność odpowiednią satysfakcję, być wytrzęsionymi do woli w drżących polkach i tupiącym mazurze. Podstarzałe panienki w mieście prowincjonalnymi, uważają się jako zdeponowane akta, do których tylko ciekawy nowicjusz archiwista czasami zagląda." (fragment)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 215

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Humoreski i obrazki z życia

Albert Wilczyński

(1884)

Strona redakcyjna

ISBN: 978-83-7991-069-4 Licencja: Tekst z domeny publicznej. Źródło: Polska Biblioteka Internetowa Opracowanie tej wersji elektronicznej: © Masterlab, 2014. Rok pierwszego wydania: 1884. Język i pisownia mogą być miejscami archaiczne - zachowane w brzmieniu zgodnym z oryginalnym wydaniem. Zdjęcie na okładce: Fabio Arangio
MASTERLAB Wydawanie i konwersja ebooków E-mail: [email protected] www.masterlab.pl
Białobrzegi

REZERWISTA

Staliśmy tedy przed kościołem, my pół-lwy prowincjonalnego miasta. Kancelarie wszystkich władz rządowych, notariuszów, adwokatów i laboratoria aptek, dostarczały zwykle co niedziela liczny zastęp zuchwałobuńczucznej młodzieży, która lustrując przechodzące damy arystokracji miejskiej, pozwalała sobie dowcipnych uwag, złośliwych konceptów — mszcząc się niejako za to wyłączanie jej z grona wysoko położonych.

Co tylko miejscowe sklepy galanteryjne miały do zbycia błyszczącej biedzie — wszystko to znalazłeś rozwieszone pompatycznie na nas.

Kapelusz oryginalnej formy, ubranie kraciasto-rażące, lub tygrysiego koloru, potężne łańcuszki stalowe od zegarków, sękato-wykrzywione laski, sążniste fantazje krawatów, kołnierzyki krające uszy, hafty, żaboty — słowem wszystko, wołające na przechodniów "patrzajcie". Mimo to, arystokratyczne prezesówny, sędzianki, radczanki, nawet assesorówny i inne tam jeszcze -ówny i -anki, wyłączając burmistrzanki, które były naszą wyłączną własnością, zdawały się nie widzieć nigdy romantycznej demokracji miejskiej.

Nie byliśmy dla nich partia, nie mieliśmy stałych posad lub paranteli szlacheckiej.

Powiedziałem wyżej, staliśmy tedy przed kościołem, czekając wyjścia pobożnych. Wkrótce rozpoczęła się defilada: panienki z pensji idąc parami w brązowych mundurkach, otoczone z przodu i z tyłu zastępem ochmistrzyń, bon, guwernantek, wyglądały jak kurczęta, prowadzone na kurzy spacer.

Wśród nich mieliśmy sympatia; nogi nasze na wszystkich kinderbalach były cenione; a zresztą młode podlotki pensjonarskie bywają nadzwyczaj romansowe, i bardzo rade prowadzić potajemną miłosną wcale nieortograficzną korespondencję. "Drogi aniołku", jest zawsze początkiem takiego listu ukrywanego i przesyłanego zwykle w zadaniach, których wypracowaniem zajmują się demokratyczni kochankowie miejscy.

Pensjonarki zerknęły oczkami mimo opiekuńczych skrzydeł madamy i przeszły. Po nich nastąpiły dwójki lub trójki płci przekwitającej i najwięcej nabożnej. A na nieszczęście miasto nasze podówczas, mogło się taką kolekcją poszczycić; pary wyrastały z pod ziemi jak grzyby i podobnie jak grzyby prawdziwe zieleniały przed czasem. I tu miewaliśmy współczucie na grzeczny ukłon, następowała jeszcze grzeczniejsza, choć nabożna spod woalki odpowiedź; mamy darzyły nas uśmiechem, mogliśmy dla nich być jeszcze deską ocalenia przed wyrwaniem się ostatnich lin z ręki. Sympatia ta na złe im nie wychodziła, choć do matrymonialnych związków rzadko przychodziło, ale za to w drobnych usługach, na balach publicznych, te więdniejące nimfy miały za swoją grzeczność odpowiednią satysfakcję, być wytrzęsionymi do woli w drżących polkach i tupiącym mazurze. Podstarzałe panienki w mieście prowincjonalnymi, uważają się jako zdeponowane akta, do których tylko ciekawy nowicjusz archiwista czasami zagląda.

Nasza młodzież nazywała je po imieniu jak w ogóle wszystkie panienki miejskie, lecz zawsze z pewnym przydomkiem, którego podstawę stanowił nos. Nos? — pomyśli sobie czytelnik. Tak, bez wątpienia nos, mówiący przeważnie w fizjonomii twarzy, a zatem człowieka. Mieliśmy tedy oddzielną terminologię nosową: koriolański, haczykowaty, zawiesisty, wietrzący, groszkowaty, wiśniowy, do tabaki itp., z pewnymi jeszcze podziałami, na jakie ta część twarzy zasługuje. Powozowe damy szły prawie na ostatku, w towarzystwie oblepionych guzami drągalów, niosących także kolosalnych rozmiarów książki do nabożeństwa. Tu już nie nasza sfera, jeżeli się który ukłonił, to z konieczności, jako pracujący w kancelarii pana męża patrona, zwanego tu mecenasem. Panienki i panie zdawały się tego ukłonu nie widzieć, ale z pewnością widziałyby, jeśliby wypadkiem nie nastąpił.

Już to trzeba przyznać, że wolno-praktykująca arystokracja sądowa na prowincji, a szczególniej też rodzaju żeńskiego, była podówczas najnieznośniejsza. Poczciwe pszczółki swarliwej szlachty, znosiły do tych ułów miód lipiec ze swojej pasieki i pasiecznika. Było to w modzie u szlachty mieć swego adwokata; obywatelskie ręce nie mogły dotknąć się pióra dla napisania zwyczajnej prośby do której bądź władzy. Myśmy sądzili, że nie potrafią napisać, mecenasi upewniali, że nie chcą, a kto miał rację zapewnić nie mogę, to tylko wiem, że tysiące przelewały się z obywatelskich kieszeni w ręce obrońców, którzy na podobieństwo najemnych Szwajcarów w Neapolu, bronili ich dopóty, dopóki żołd regularnie dochodził.

Wprawdzie majątki ziemskie nie zginęły, prawo rzeczowe utrzymało swoje znaczenie, tylko co do osób zaszła ta maleńka zmiana, że zamiast bronionych, obrońcy są ich właścicielami.

Cóż robić? — taka kolej rzeczy ziemskich, która dziś pcha do urzędowania synów obywatelskich, aby nawzajem mogli powtórzyć synom swoich obrońców wzbogacony wykład prawa rzeczowego...

Dalibóg nie skończę defilady. Otóż damy powozowe zniknęły, został w kościele plebiscyt miejski, tylko proszę nie brać tego wyrazu w znaczeniu plebiscytu rzymskiego.

Doczekaliśmy się swoich, rumiane panienki sypnęły z kościoła i nasza gromadka topniała powoli, łącząc się z powracającymi grupami. Ja zostałem na końcu i dobrzem zrobił, bo nie mielibyśmy serdecznego wyznania, o którym następnie.

Przy pani aptekarzowej, która zwykle z ośmioletnią córeczką chodziła na nabożeństwo, tym razem pokazała się wysmukła na twarzy rumiana panienka, dotąd w mieście niewidziana. Była to nowość i nowość trochę dystyngowana, a co ważniejsza z noskiem formy klasycznej.

Fiołkowe oczęta przy ciemnych włosach cudnie odbijały, a miały takiego wabika, że gdy spotkały się z moimi, poczułem w sercu prawdziwe kupidynowe ukłócie, skutkiem którego silny prowincjonalny rumieniec wystąpił na prowincjonalnym moim obliczu.

Wprawdzie nie pierwszy to był rumieniec od spojrzeń kobiety, o co u dwudziestoletniego chłopca nie trudno, ale ten był dotkliwszy niż zwykle, czułem go bowiem pod oczami, w oczach, a nawet i uszach — z czego wnoszę, iż musiał być czysto miłosnej natury. Audaces fortuna juvat mówi przysłowie, lecz mój bojaźliwy temperament wytłumaczył je sobie mniej więcej tak: "śmiałków psy gryzą"— i stąd zamiast się przysunąć do znajomej mi pani aptekarzowej, zostałem jak gawron przed kościołem. Gonić nie wypadało, więc pociągnąwszy ostatniego kolegę za sobą, puściłem się w pogoń.

Serce mężczyzny jest jakby tafelka szklana, przyrządzona do fotografii; kobieta - kochanka słońcem, które na niej, ma się rozumieć na tafelce, swój obraz wytwarza, naturalnie beż prawa reprodukcji... Śliczne porównanie, prawda łaskawe czytelniczki? Nic wam nie ubliżyłem, a jednakże powiedziałem coś nowego — cieszy mnie ten koncept, a z tej uciechy musicie przeczytać opis powierzchowności mojej nimfy, opis sercowej fotografii.

Była wysmukła, jak rzekłem wyżej, a ponieważ postępowałem za nia, więc kaptur jej czarnego burnusa opatrzony angorowym kutasem, najlepiej utkwił mi w pamięci; panienka bowiem mimo natarczywego kaszlu mego obejrzeć się nie chciała, a ja znów nie miałem tej odwagi, aby jej zajrzeć w oczy. Chód lekki, zgrabny, kapelusik biały, ruchy wdzięczne, girlanda zielona przy kapeluszu, zwoje czarnych warkoczy — ot wszystko, co podówczas zwracało moją uwagę.

Panie szły wciąż — ja za nimi, nareszcie musiały wejść do domu, a wtenczas panienka znowu spojrzała mi w oczy, zamknęła drzwi za sobą i na tym się prolog mej miłości zakończył.

— A co, Józefie? — pytam kolegi— śliczna dziewczyna.

— Kto? — odpowiada zdziwiony.

— Ot, ta co szła z aptekarzową; to coś nowego u nas, śliczne stworzonko, Józefie...

— Nic szczególnego, przyznam ci się otwarcie; oczki małe, twarz jakby nabrzękła, czerwona.

— To z zimna.

— Wszystko mi jedno, ale czerwona i kwita — tak sobie...

Byłbym go rozdarł na dwoje, tak mnie jego opinia rozdrażniła, lecz, że ucywilizowani ludzie nie rozdzierają się, więc tez zemstę moją ograniczyłem do litośnych zapewnień: "albo ty się znasz na tym co piękne" i... pożegnałem przyjaciela.

Odtąd, przyznaję, nieznajoma panna bardziej niż fura z sianem zajechała mi do głowy. Użyłem wszystkich przebiegów i stosunków, aby się dowiedzieć co to za jedna, zachowując jednak wszelką ostrożność, zdawało mi się bowiem, że całe miasto widziało mój rumieniec przed kościołem i że o niczym tylko o niej i o mnie prowadzą się po domach rozmowy.

Tak jednak nie było; panna Konstancja czyli Kocia, siostrzenica aptekarzowej, panienka z Warszawy, przeszła na horyzoncie miejskim niepostrzeżenie. Wiecie dla czego? Oto: nie miała futra. Rzeczywiście czarny bumusik noszony w lutym, mógł tylko zastąpić futro tym, którzy go nie mają; a którzy nie mają futer, nie mogą stać się przedmiotem rozmowy pan tumakowych.

Lecz dla mnie Kocia była ideałem i powodem drażliwych dla mojej ambicji napomnień pana asesora sądu poprawczego, przy którym za 75 rs. rocznej pensji miałem ten honor pracować.

— Panie Franciszku, czy pan śpisz czy co? — pytał czytając akta śledcze — po dwa razy jedne wyrażenia, tu znowu całe wywody opuszczone. Tfu, u diabła z taką robotą!...

Tłumaczyłem się jak mogłem, lecz naprawdę w piśmie były takie nonsensa, że pan asesor miał rację burczyć, choć niewłaściwie pomyłki na senność moją składał. Jako inkwirent, powinienby dokładniej znać serca ludzkie i dopatrzyć miłości, lecz asesorowie podobno tylko zbrodnicze uczucia klientów znają—o czym wszystkie córki sędziów kolegów poświadczyć mogą.

Z kolei rzeczy potrafiłem się zbliżyć do pani aptekarzowej w ogrodzie publicznym. Bystra ta kobieta od razu zgadła co się w tym świeci, widziałem to po jej szczególnym śmiechu, z jakim prowadziła ze mną rozmowę o pogodzie tak zajmującą, że nie mogłem ani na chwilę zbliżyć się do panienek na przodzie postępujących.

Niema co w bawełnę obwijać, nie byłem partia.

Kancelista sądu poprawczego bez kwalifikacji sądowej, z pensją 75 rs. rocznie, nie jest figurą sympatyczną dla ciotek mających młode siostrzenice na wydaniu. Mogłem stanowić wyborne otoczenie, coś, co koło panny nazywa się satelitą a w operach tłum, jak się na afiszach czyta: panowie, panie, wieśniacy i t. d.

I w tym zapewne celu, odprowadziwszy moje damy do progu ich mieszkania, zostałem zaproszony na herbatę. Znaliśmy wszyscy już tę aptekarską herbatę — cieniutka była jak dekokt, a jeszcze cieńsze butersznity z zimną pieczenia, co dla osób pobierających 75 rs. rocznego traktamentu obojętnym być nie mogło. Wiedziała o tym i pani aptekarzowa, dlatego tez łatwe przyjęcie zaproszenia, powitane było tym samym uśmieszkiem, który mnie w ogrodzie już spotkał.

Tym razem herbatki nie obserwowałem, dlatego sądzę, musiała być dobrą; nalewała ją Kocia, dlatego i wieczór ten przepędziłem najrozkoszniej. Kocia była dzieckiem Warszawy, wprost z igły czyli pensjonatu; pomimo to przy zwykłej panienkom nieśmiałości, była śmielszą ode mnie. Prowadziła rozmowę zręcznie, swobodnie o błahych przedmiotach — miasto nasze bardzo się jej podobało, nie czuła nudów i nie tęskniła za stolicą. Dla prowincjonalnego i nieotrzaskanego z towarzystwem kobiet młodzika, Kocia była szczytem doskonałości, byłem olśniony jej powierzchownością, jej wdziękiem, swobodą, słowem jak odurzony wróciłem późno do domu. Rzeczywiście jak na owe czasy, Kocię liczono do nadzwyczaj miłych panienek; naturalny wdzięk młodości, połączony z ową tyle nas ujmującą naiwnością, przy tym znajomość form towarzyskich i łatwość prowadzenia rozmowy z mężczyznami, złożyły całość nadzwyczaj sympatyczną. Strój nawet, jakkolwiek skromny, nosił cechę dobrego gustu, uwydatniając dodatnią stronę jej powierzchowności.

W rozmowie naszej wspomniała o książkach i poezji; dla mnie była to wyborna okazja częstszego bywania w domu pani aptekarzowej.

Nazajutrz zatem, co tylko miejscowa księgarnia miała w sobie poetycznego, wszystko to zostało przewertowanym, a tłumaczenia Odyńca, jak forpoczta uprzejmości, znajdowały się już w rękach panny Konstancji.

Dzięki tym książkom, dzięki przepisywanym a mniej znanym wierszom, które związane pąsową wstążeczką przyjmowane były z miłym uśmiechem, dom przy ulicy Nadwodnej stał dla mnie otworem. Ciocia przyjmowała mnie chętnie raz przez wdzięczność za grzeczne moje usługi, powtóre, że dla innych dających poważniejsze widoki matrymonialne, potrzebny był taki figurant koło panny.

Zresztą była to kobieta dobra i poczciwa, chociaż kobieta z głową, a że chciała dobrze wydać za mąż siostrzenicę i manewrowała jak umiała, trudno jej brać za złe.

We dwa tygodnie po naszym poznaniu całe miasto okrzyknęło mnie konkurentem panny Konstancji. Niewinna to była sława, bo rzeczywiście konkurentem być nie mogłem. Fundusze moje wystarczały ledwo na pierwsze potrzeby do życia dla jednej osoby, fundusze zaś

Koci podobno i tej szansy nie miały. Swoją drogą wieść o moich sentymentach gruchnęła po mieście, a nawet dotarła do pani mecenasowej, przy której mężu miałem ten honor w wolnych chwilach pracować, za co obdarzony byłem pańskim obiadem.

Ach, te obiady za wysługę, dotąd mi stoją kością w gardle! Wy którzyście je zmuszeni byli jadać, albo też jeszcze spożywacie, pojmujecie dobrze moje wykrzykniki. Jedna osoba przy tylu innych wyzywa się, zapewnia pani mecenasowa i pan mecenas ofiarowuje mi wspaniałomyślnie obiad za sześć godzin mozolnej pracy w jego kancelarii i za wszystkie inne usługi, których lokajom poruczyć nie można. W takiej sytuacji wszystko co żyje w domu mecenasa, nawet przyjeżdżający krewni, posługują się panem pisarzem adwokata. Potrzeba pani masła: "a możeby pan Franciszek był łaskaw pofatygować się z kucharką na miasto". Potrzeba koniom siana: "bądź tak dobry, panie Franciszku, idź ze stangretem na targ, tylko niech was nie oszukają". Panience potrzeba włóczki lub szpilek podwójnych: "może pan Franciszek przechodząc koło sklepu wstąpi". Zachoruje kotka Binia: "może pan Franciszek znajdzie dla niej lekarstwo". Bębny mecenasowskie połamią zabawki: do pana Franciszka jak w dym — reperuj, noś, czasem zapłać, a za wszystko w przystępie dobrego humoru powie ci pani mecenasowe: "ach, jakiś pan zręczny, panie Franciszku!" *

Przy stole za to pan Franciszek uważany bywa, że jakoś się tam pożywi. Już to pan mecenas ma zawsze oddzielną potrawę, pani więc zapowiada dzieciom, że: "to dla ojca, proszę się nie napierać". Pani mecenasowa znów miewa częstokroć szczególniejsze napady szalonego apetytu do pewnych potraw, zapewne wynika to ze stanu jej zdrowia, więc pan mecenas ostrzega dzieci: "to dla mamy, pamiętajcie".

Pan Franciszek tylko i bona lub guwernantka, nie mają żadnych upodobań, a stan ich zdrowia bywa w normalnym położeniu.

Przy większym zebraniu stawiają przy stole wino:

— Mężu nalejże, panu Franciszkowi...

— E, młody, co mu tam po winie— odpowiada pan mecenas, nalewając pół kieliszka.

Często państwo mecenasostwo proszą na herbatę, ma się rozumieć, gdy wyjeżdżają z domu na wieczór.

— Mój panie Franciszku, bądź łaskaw, przyjdź dzisiaj na herbatę. Wypijecie sobie z panną Elizą lub Szarlotą. Tylko nie każcie sobie przynosić samowaru do tego pokoju, gdzie są dzieci; mój drogi panie, pamiętaj o nich.

Idziesz na tę nieszczęśliwą herbatę, gdzie caluteńki wieczór dokuczają ci hebesy, jeżdżą po tobie jak po koniu, drą, plamią twoje suknie, a panna Luiza wdzięczy się cały wieczór, pokazując złotego koloru na krzyż założone ząbki.

Jeżeli zdarzy się w domu pana mecenasa wieczór z tańcami, pan Franciszek solennie bywa zapraszany. Wyłożywszy znaczną część swych oszczędności na odpowiednie ubranie, ma ten honor być raz wybranym do figury w mazurze przez córkę gospodarstwa; a jak się utworzy koło mazurowe i wypadnie której z dam arystokracji podać mu rękę, czynią to z takim wdziękiem, odwracając głowę i podając maleńki paluszek, że zdaje się, iż jesteś w raju Mahometa. Przy kolacji za to odgrywasz rolę grzecznego kawalera, podając damom różne półmiski.

— Panie Franciszku, bądź łaskaw, zastąp męża...

I to wszystko łaskawy czytelniku za obiad, ten nieszczęśliwy obiad, połykany i mieszany ze łzą poniżenia!

Otoż na jednym z takich obiadów codziennych, na który miałem to nieszczęście przyjść trochę później, co również do przestępstw się liczyło, zagadnęła mecenasowa:

— Gdzież-to pan Franciszek tak bujał?

— Poszedłem do ogrodu po nabożeństwie i tam zabawiłem dłużej sądząc, że nie tak późno.

— A widzieliśmy, widzieliśmy pana z tą panienką w burnusie — wtrąciła panna Wiktoria, dorosła już córeczka mecenasa, brzydka i nieznośna pseudo - arystokratka miasteczka.

Zarumieniłem się po uszy, nachylony przy talerzu, a łyżka z zupą to tylko migała się w moim ręku, jak szpada fechtmistrza w jego nadpowietrznych ewolucjach.

— Oho, już się złapał ptaszek — dorzucił mecenas, widząc to moje zakłopotanie.

— Bo ładna panienka — mówi mecenasowa — tylko to coś podrzędnego z Warszawy; coś, coś... sierota po jakimś kamerdynerze czy felczerze.

Dalibóg ja o tym nie wiedziałem, choć to może najwięcej mnie interesować mogło. Pani mecenasowa zadała sobie już i tę pracę i wiedziała o pochodzeniu Koci.

— Rzeczywiście bardzo przyjemna i wykształcona panienka; gra pięknie na fortepianie i śpiewa ładnie — odrzekłem, przymuszony coś już odpowiedzieć.

— Jednakże radzę panu, nie zapędzaj się zbytecznie — dorzuciła z macierzyńską troskliwością mecenasowa — takie stosunki nie dla pana...

— Dlaczego nie dla pana?—powtórzyła panna Hortensja, spoglądając na mnie z taką miną jakby chciała powiedzieć: "o kimże lepszym on może myśleć".

— Ty tego nie rozumiesz, moja Horciu, bo jesteś za młoda, lecz pan Franciszek lepiej to wie, że miłość na samej miłości nie poprzestaje...

Muszę tu sprostować opinię mecenasowej o córce. Wiedziała Horcia aż nadto dobrze, że miłość dla niej nie wystarcza i wdzięczyła się aż nadto widocznie do młodych klientów obywatelskich ojca, którzy mimo to pozostali obojętnymi na jej wdzięki. Uwagę zaś mamy co do moich stosunków, dyktowała jej serdeczna zazdrość, ten rodzaj drobnej właściwości, która nie może znieść powodzenia drugiej kobiety, choćby ta była dla niej zupełnie obcą i obojętną.

Mimo to stosunki moje z domem aptekarzowej stawały się coraz bliższymi, coraz serdeczniejszymi. Całe wieczory przepędzałem tam jak można najweselej. Młodość nie zna długich męczarni, korzysta z każdej chwili, aby wyssać z niej całą słodycz życia. Co dla innych byłoby monotonnym — nas to bawiło serdecznie; czasem wycieczka w okolice, często wieczorek z tańcami czy w domu, czy w sąsiedztwie, czytanie dzieł wyborowych, rozmowa dowcipna, czasem ploteczki miejskie, wszystko stanowiło tak ponętny obraz zadowolenia, że mnie przynajmniej ani do głowy nie przyszło żądać jakiejbądź zmiany.

Co do Koci, znów tego samego powiedzieć nie mogę; podobny konserwatyzm niecierpliwić ją zaczynał. Wiedziała o moich uczuciach, bo któż o nich w mieście nawet nie wiedział? lecz ona chciała więcej, chciała, by te uczucia w czyn się zamieniły — przeszły w wyznanie otwarte, do których ja w żadnym razie nie czułem się na siłach. Ileż to razy układałem sobie w myśli cala rozmowę naszą, jak to ja nią pokieruję, jak dam poznać, co w sercu się dzieje. Powiem na przykład to, ona odpowie tak; ja znowu to, ona się nie zgodzi; więc zacznę dowodzić, przekonywać i wtrącę słówko, które wiele ma znaczyć.

I szedłem na wizytę z gotową kolekcją rozmówek, szedłem pełen nadziei, a tymczasem nie potrafiłem skierować dyskusji na ten przedmiot, a jeżeli to się udało, to znów odpowiedź nie przewidziana, niszczyła cały gmach karcianych marzeń.

Przytomna dzieweczka jak wszystkie prawie kobiety (darujcie temu porównaniu), miała w swojej naturze coś tygrysiego. Lubiła bawić się moją męczarnią, zbliżać nadzieję i razem odpychać. Zdawało się, już,-już powiem jej: Kociu, ja ciebie kocham nad życie, aż tu naraz gwałtowna zmiana frontu, a ja zawstydzony zostaję sam na placu.

Po takich wypadkach wychodziłem zdeptany, zły, a w końcu napadał mię płacz spazmatyczny i całą noc spędzałem na smutnych rozmyślaniach o naturze serca kobiecego.

Taki stan trwał około roku, sytuacja moja urzędowa na krok nie postąpiła, o miłosnej zaś nie wiele więcej powiedziećby można. Widocznie jedna wspomagała drugą, o czym ja wówczas zapomniałem.

I Kocia nie więcej miała szczęścia ode mnie; czy jej stanowisko ubogiej panienki, czy moje konkury były temu na przeszkodzie, dość, że nie znalazła innych zachwycających się jej osobą. Tańczyli z nią chętnie klasowi urzędnicy, prawili grzeczności, rozmawiali z przyjemnością, lecz jak to mówią do rzeczy nie przychodziło.

Stan taki trwał aż do czerwca. Naszemu miastu zachciało się mieć swoją uroczystość wianków, a wiadomo, że jak się co zachce małemu miastu, to tak samo jak rozpieszczonej panience. Damy postanowiły urządzić w ogrodzie loterię fantową, panowie wypuścić na sąsiedni kanał gondole, ciało uczone przygotować sztuczne ognie i iluminacją posągu św. Jana, stojącego tuż po nad kanałem. Wprawdzie ten św. Jan był Nepomucen, a uroczystość miała się odbyć w dniu 23-go czerwca w wigilię święta Jana Chrzciciela; nabożniejsi zatem stawiali pewną opozycję, że nie można jednego brać za drugiego, jednakże dobre zachcenia zwyciężyły, albowiem dla uspokojenia drażliwości pierwszych postanowiono na posągu Nepomucena zawiesić na czas uroczystości obraz Chrzciciela, a tym sposobem zachować statuę potrzebną dla ogni bengalskich i zadosyć uczynić patronowi.

Drugą kwestia zbyt ważną, była nieruchomość wód kanału. Jak tu wianki popłyną kiedy woda stoi. Otoż sęk! Spuścić kanał — wołali jedni, szczególniej owe parzyste panienki, mające ochotę wianeczki swoje poruczyć wzburzonym falom. Ale w takim razie zabrakłoby rycerzom wiosłowym materiału do pływania i wianki osiadłyby na mieliźnie. A tu chodziło o to, żeby koniecznie była woda bieżąca, wianki płynące i łowiący je bohaterowie. Moja mecenasowa była zdania, żeby tę kwestię poruczyć korporacji pisarzy adwokackich, z tej zasady, że wszystko im poruczyć można i że tak młode i silne chłopaki mogą w jednym końcu kanału poruszać wodę wiosłami, aby na drugim dostateczne falowanie wywołać.

I tę rzecz załatwiono jakoś, poradziwszy pannom, aby na pół godziny wprzód porzucały wianki, nim wiosłowi rycerze wezmą się do ich łowienia, to może wolnym biegiem podpłyną. Dość, że uroczystość została zadecydowaną ku wielkiemu zadowoleniu miasta.

Kronikarz miejscowy, opisując tę uroczystość musi dodać, że została ona na długo w pamięci ludu, że wpłynęła znakomicie na rozwój dobrobytu miejscowej ludności, poprawę obyczajów a nawet i literaturę, I rzeczywiście, gdyby nie ten fakt, nie nastąpiłoby wyznanie mojej miłości pannie Konstancji, nie byłoby zatem powieści obecnej, którą chcę obdarzyć was czytelnicy — a tym samem przyczepić się do plejady znakomitości literackich. Szliśmy więc na owe wianki i loterię fantową; pan aptekarz nawet przywdziawszy granatowy frak ślubny, porzucił swój kantorek, towarzysząc małżonce; chciał bowiem zobaczyć, jak mu się w ogniach sztucznych popisze stroncjana, którą tak drogo odważył ciału uczonemu.

My młodzież, to jest ja i Kocia wysunęliśmy się naprzód. Panienka wyglądała jak nimfa, ubrana w białą sukienkę z różową szarfą. Pyszniłem sic, że mi los pozwolił iść obok tak bijącej w oczy piękności, rosłem w dumę, gdy wielkie szafirowe oczy zwracała na mnie, a obojętnie za to odkłaniała się przechodzącej młodzieży. Mimo to spostrzegłem, że tego dnia nie była w humorze; otrzymała jakiś list z Warszawy, który jej łzy nawet wycisnął, a które starannie przed wyjściem z domu, chusteczką w zimnej wodzie zmaczaną otarte zostały.

— Pani masz zmartwienie? — zagadnąłem, oddaliwszy się od pary aptekarskiej. Kocia milczała, spuściwszy oczy ku ziemi, a zielona jej parasolka biła z niecierpliwością o sukienkę.

— Zmartwienie?—powtórzyła — może być, choć jabym je przykrością ledwie nazwala.

— Więc te łzy, które widziałem przed godziną, nie zawiodły mej domyślności?

— Ach, mój Boże, jakiś pan naiwny! Toż łzy nic innego nie oznaczają?

Zostałem zbity z toru — ma racją, wyraziłem się dość naiwnie.

— Ja nie to chciałem powiedzieć — mówię zasłaniając rejteradę—szło mi o to, aby dać poznać pani, że dostrzegłem jej smutek.

Podniosła na mnie oczy badawczo, a ja wskutek owego spojrzenia, poczułem jakiś niezwyczajny ruch koło serca.

— Czy smutek mój może kogobądź, a tym bardziej pana obchodzić?

— Pani jest niedowiarkiem... A szkoda, wielka szkoda, chociaż oczy jej mogły to dostrzec od dawna, a przeczucie kobiece odgadnąć...

— Przyznam się panu, nic tego nie widziałam.

— I nic pani nie przeczuwała?

— Nic a nic.

Umilkłem, a panna obejrzawszy się nagle postrzegła, że cokolwiek zanadto oddaliliśmy się od postępującej za nami pary.

— Poczekajmy na ciocię.

— Pozwoli pani, że wrócę do poprzedniej rozmowy naszej. Przykro mi, bardzo przykro, że pani sądzisz o mnie jak o wszystkich, że nie chcesz wierzyć w przyjazne uczucia innych...

— Ależ wierzę, panie Franciszku, wierzę... tylko— dokończyła ciszej — nie widzę... i

— Cóż mam uczynić żeby...

Spojrzała znowu i rozśmiała się z taką pustotą, że krew ścięła mi się w żyłach. Byłem obrażony. Wkrótce jakby się spostrzegła i aby mi pokazać, o ile moje rządzić mną wedle swej woli, zapytała z miną zakłopotaną:

— Wy panowie, częstokroć nie jesteście w stanie zrozumieć położenia kobiety...

— W czym?

— Oto na przykład: zdarzyło się panu kiedy, aby i to w czymkolwiek krępował pana wolę?

— Ach pani, ja tego doświadczam od urodzenia, i mogę panią zapewnić, że wątpię nieraz, czy mam rzeczy wiście jaką bądź wolę. (Miało to znaczyć, że zupełnie od jej skinienia zależę.)

— Wiesz pan to bardzo źle. Mężczyzna powinien mieć swoją wolę, charakter stały, pewny, nieugięty.

. — Tylko nie wobec pan...

— Przeciwnie, właśnie wobec nas. My tego nie lubimy, ale pragniemy. Zresztą tu już nie idzie o wolę, i idzie o skłonności, idzie dla nas o uczucia, o przyszłość. Są pewne wypadki, gdzie wola starszych, wola opiekunów, musi być dla nas prawem, a prawo takie...

— Jest nadużyciem, jest... jest... zbrodnią! — krzyknąłem, czując, że ten list rano odebrany, zagrażał władnie najdroższym dla mnie interesom.

Weszliśmy do ogrodu; rozmowa musiała być przerwaną, jak przerywa się powieść na końcu felietonu gazety. Byłem niespokojny, roztargniony, deptałem suknie dam, kręciłem się między tłumami przechodzących osób nie widząc nikogo, nawet pani mecenasowej, siedzącej przy wystawie fantów wraz z Horcią.

— Kto będzie ciągnął losy?—zapytała panna Konstancja, gdyśmy się zbliżali do urny.

— Każdy sobie — odrzekł aptekarz.

— O, nie — ja nie myślę — odrzekła Kocia.— Panie Franciszku, ja moje powierzam w pańskie ręce. Mam pretensję wygrać fant najładniejszy...

— Na serio pani sobie życzy?...

— Ach, mój Boże, panu dziś trzeba kilka razy jedno powtarzać! Co panu jest? Masz pan bilet, idź, a zobaczymy jak szczęście posłuży.

— Czy ten rozkaz mam tylko do losów fantowych stosować? — spytałem ciszej.

— Nie bądź pan nudny! spiesz się, bo inni lepsze igrają...

Wziąłem to za przyjazną zachętę i skoczyłem żywo do urny, Numer 119 — "tualetka damska brązowa"— wyczytałem na kartce, a zapomniawszy o innych biletach, przeciskałem się przez tłum, niosąc w triumfie maleńką toaletkę z owalnym zwierciadłem.

— A co, ciociu, nie powiedziałam! — zawołała radośnie panna Konstancja, przyjmując z rąk moich wygraną... Śliczne cacko, bardzo panu dziękuję. Zaręczam, że mój los byłby czyściutką kartką, gdyby kto inny nią rozporządzał.

Słowem, radość jej była niekłamaną i tak dalece zaraźliwą, że i ja zapomniałem o dwuznacznej poprzednio rozmowie. Naraz ni stąd ni z owąd pyta mnie panienka:

Jak się panu podoba to imię Karol?

— Ładne imię — odpowiedziałem — lecz od dzieciństwa mego przywykłem do imion dorabiać sobie wyobrażenie osób, więc noszących imię Karola, wyobrażam zawsze jako ludzi wysokiego wzrostu, olbrzymiej budowy...

— A skąd takie zachowanie do Karolów, racz mi pan wytłumaczyć?

— Z historii powszechnej: Małym będąc chłopcem, czytałem życie Karola Wielkiego; ten wyraz wielki odnosiłem wówczas do jego wzrostu, dla tego też, ile razy usłyszę imię Karol, nie wątpię, że osoba jego musi być olbrzymem.

— Tym razem mylisz się pan. Ten Karol, którego znam, jest mniej więcej wzrostu pana, brunet z czarnymi oczami, śliczny, dwudziestokilkoletni mężczyzna.

— Uważam, że pani poetyzuje owego Karola — przerwałem niechętnie.

— Owszem, mówię prawdę; znam go od lat dziecinnych, kiedy jeszcze był uczniem gimnazjum i udzielał mi lekcje w Warszawie.

— Proszę pani, pozwól mi się zapytać, skąd w tej chwili przyszła jej myśl o tym Karolu.

— skąd? — skąd? Doprawdy nie umiem panu odpowiedzieć...

— Sądzę, że pani nie chce...

— A gdyby tak było?...

— W takim razie, nie pojmuję samego zapytania.

— Kiedy to panu potrzeba się zaraz ze wszystkiego tłumaczyć; znać urzędnika sądowego i to z linii kryminalnej. Czyż młodej pannie, takiej na przykład jak ja, nie wolno myśleć o panu Karolu?

— Owszem, wolno — i właśnie taka odpowiedź objaśnia mi wątpliwość—rzekłem zachmurzony — dla mnie tych słów już dosyć.

— A ja przeciwnie sądzę, i o ile znam pana, to jestem przekonana, że mało, bo na przykład gdybym dodała, że ten pan Karol i list dzisiejszy i mój smutek, mają między sobą jakiś związek, jeszczebyś pan nie był zadowolony, przynajmniej tak mi się zdaje; czy prawda? —

I dokończyła, patrząc znów w moje oczy z tym wyrazem, który mówi: mogłabym, a jednak nie chcę cię zatrwożyć. Dalszą rozmowę przerwały pierwsze race puszczone nad kanałem. Panna Konstancja wybornie naśladowała Sułtankę z Tysiąca i jednej Nocy, umiała przerywać swoją rozmowę w miejscu najbardziej interesującym, aby dać odpowiedzi czas do refleksji.

Race szły jedna za drugą; wszyscy się unosili nad ich świetnością i snopami gwiazd spadającymi na wodę; statua św. Jana płonęła czerwoną iluminacją — tylko ja tego wszystkiego nie widziałem. Przede mną stał Karol Wielki z czarnymi oczyma i czarnym zarostem, a w głowie krzyżowały się myśli rozmaite i kombinacje o despotyzmie opiekunów młodych panienek, w których ręce, tacy jak ja niedorostki losy swe powierzają — jednym słowem nieopisana trwoga, niepewność, fatalne przeczucia dręczyły duszę, jakby za chwilę miała być oddaną na wieczne potępienie.

Panna Konstancja siedziała na ławeczce obok cioci i aptekarza, ja stałem przy niej ze wzrokiem spuszczonym ku ziemi.

— Panie Franciszku, siadaj pan, jeszcze znajdziemy dla pana miejsce. Chodziliśmy już parę godzin bez przerwy, sądzę, iż jesteś tak samo jak ja zmęczony. I posunąwszy się bliżej ku ciotce, wskazała pusty kawałek ławki obok siebie.

Z natury nie liczyłem się do śmiałych, lecz tym bardziej przy Koci, którą czciłem jak bóstwo, na które z daleka tylko patrzeć można. Usiadłem, bo wypadało usiąść, lecz tak się cisnąłem w przeciwną stronę, że mimowolny uśmiech przeleciał po ustach panny Konstancji. Przyznaję, byłem niezgrabny, nieznośny nawet wobec kobiety, którą kochałem całym zasobem młodości i której chciałbym dać to poznać w każdym spojrzeniu, w każdym słowie, w każdej myśli nawet. Tymczasem jak się zdarzyła sposobność, zachowywałem się tak, iż zdawało się, że jest mi ona zupełnie obojętną. Wiedziałem to, i desperacja mnie brała, gdym sobie później sytuację taką przypomniał.

Wieczór już zapadł - gondole, ubrane w kwiaty, pokazały się na kanale, rzęsisto koło brzegów oświetlonym, wszędzie ruchliwie, gwarno i wesoło. Plusk osrebrzonej [wody, cienie drzew fantastycznie łamiące kolorowe światła, noc śliczna księżycowa, powietrze aromatyczne, dźwięk odległej z ogrodu muzyki, obecność ukochanej I osoby, wszystko wprawiło mnie w rodzaj rozkosznej, nieokreślonej, a jednak tęsknej zadumy. Naraz huk!

Wypada