Sępie gniazdo - Edmund Bogdanowicz - ebook

Sępie gniazdo ebook

Edmund Bogdanowicz

0,0
3,84 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

"Czy to jednak llanerowie, czy montanerowie, obaj mają często do czynienia z dzikimi plemionami Indian rozbójniczych, tzw. „indios bravos“, którzy przed szybko postępującą cywilizacją cofnęli się w niedostępne wąwozy górskie i wyżyny Andów. Stąd dziś jeszcze czynią oni napady na zasunięte głęboko w step llanosów fermy, a najczęściej napadają w górach. / Do takich szajek rozbójniczych należą szczególniej szczątki licznego niegdyś plemiona Aymarów, zamieszkałego w Andach i żyjącego z polowania, hodowli bydła i ‒ rozbójnictwa. / W chwili, gdy rozpoczynamy nasze opowiadanie, na jednym ze schodów skalnych, w miejscowości wyżej opisanej siedziało pacholę może 16-letnie w ubiorze Aymarów i zadumane patrzyło w przestrzeń." (fragment)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 123

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Sępie gniazdo

Edmund Bogdanowicz

Strona redakcyjna

ISBN: 978-83-7991-077-9 Licencja: Tekst z domeny publicznej. Źródło: Wikiźródła Opracowanie tej wersji elektronicznej: © Masterlab, 2014. Rok pierwszego wydania: 1922. Język i pisownia mogą być miejscami archaiczne - zachowane w brzmieniu zgodnym z oryginalnym wydaniem. Zdjęcie na okładce: Yan Boechat
MASTERLAB Wydawanie i konwersja ebooków E-mail: [email protected] www.masterlab.pl
Białobrzegi

ROZDZIAŁ I. U Aymarów.

Gdybyśmy stanęli na wierzchołku Andów, które piętrzą się szczególniej stromo około równika, ujrzelibyśmy na północ od rzeki Orinoko, młodszej siostrzycy Amazonki, olbrzymią płaszczyznę, zarosłą trawą, przeplecioną krzewami, usrebrzoną na zachodzie potokami i noszącą nazwę hiszpańską „llanos”.

Podobnie, jak pampasy na południu i prerie na północy, llanosy tworzą ogromny step, który jednak w listopadzie, po ostatnich deszczach zwrotnikowych, przemienia się w wyschłą i szarą pustynię. Lecz kiedy zielenią się jeszcze gęste trawy, na stepie pasą się nieprzejrzane stada bydła, a za nimi uwijają się przyrośli do swych koni „llanerosy“, pastuchy.

Llanosy docierają aż do podnóża Andów, i zdają się wspinać na nie zielenią, która słabnie, szarzeje z wolna, aż wreszcie kończy się srebrną linią wieczystego śniegu. Tu z rzadka od strony Wenezueli i Kolumbii dochodzą hacjendy hiszpańskich hodowców bydła i pną się także po schodach kamiennego grzbietu, wytwarzając szczególny rodzaj ludności „montanerów“, górali, którzy zżyli się równie z płaszczyzną stepu, jak i ze skalistymi wzgórzami.

Czy to jednak llanerowie, czy montanerowie, obaj mają często do czynienia z dzikimi plemionami Indian rozbójniczych, tzw. „indios bravos“, którzy przed szybko postępującą cywilizacją cofnęli się w niedostępne wąwozy górskie i wyżyny Andów. Stąd dziś jeszcze czynią oni napady na zasunięte głęboko w step llanosów fermy, a najczęściej napadają w górach.

Do takich szajek rozbójniczych należą szczególniej szczątki licznego niegdyś plemiona Aymarów, zamieszkałego w Andach i żyjącego z polowania, hodowli bydła i ‒ rozbójnictwa.

W chwili, gdy rozpoczynamy nasze opowiadanie, na jednym ze schodów skalnych, w miejscowości wyżej opisanej siedziało pacholę może 16-letnie w ubiorze Aymarów i zadumane patrzyło w przestrzeń.

Oczy chłopca kierowały się ku llanosom, ukrytym za wierzchołkami gór, ku srebrnej wstędze Orinoko i biegły dalej jeszcze, mgląc się jakąś mgłą rozrzewnienia. Młode usta poruszały się w cichym szepcie, a gdybyśmy ów szept podsłuchali, usłyszelibyśmy, ku wielkiemu naszemu zdumieniu, wśród wyrazów narzecza Aymarów ‒ słowa pacierza polskiego!...

‒ Boże!... Boże!... szeptało chłopię ‒ „Aniele stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój...“ Ja tylko tyle pamiętam z tego języka, którym mówiono do mnie w młodości, i którego uczyła mnie matka. Dziś mogę rozmówić się z Hiszpanami, z moimi opiekunami Aymarami, a ze swoimi rozmówić bym się już nie umiał... Tyle lat! tyle lat!... Czy oni tam żyją?... Co robią?... Czy ich kiedy zobaczę?...

Zadumał się znów chłopiec i powtórnie szeptać począł:

— Aymarowie, moi opiekunowie?... Prawda, obchodzą się ze mną dobrze i chcą, bym się uważał za pochodzącego z ich plemienia. Ale mnie strzegą... Nie pamiętam też, jak się do nich dostałem. Coś mi się jakby śni... Nazywano mnie Pedro, nie! Pedrito... I to nie, bo to po hiszpańsku, ale jakoś podobnie: Pedruś, czy Piotruś... Już nie pamiętam. Ktoś mnie uprowadził, potem jechaliśmy długo, nareszcie znalazłem się u Aymarów...

W tej chwili z lekka poruszyły się krzewy i z za nich ukazała się głowa.

Był to chłopiec tego samego mniej więcej wieku z plemienia Aymarów. Oczyma badawczemi spoglądał na zadumanego chłopca, który na szmer liści wyprostował się, spędził z twarzy zadumę i spojrzał śmiało na towarzysza.

— Brat Azupetl znów marzy... To niedobrze! Plemię Aymarów, które go przyjęło i wychowało, ma prawo gniewać się o te dziwne tęsknoty.

— Brat Guati myli się. Nie marzyłem, lecz upatrywałem zwierzyny.

Guati uśmiechnął się.

— Prawda! Ojcowie plemienia pragną, abyśmy powiększyli ich zdobycz, zwłaszcza, że przygotowuje się niedługo uczta. Azupetl tak przepada w górach, że nic nie wie, co się stało. Właśnie niedawno wrócili wojownicy z wyprawy do llanosów i przywieźli z sobą jeńców. Jeden z nich blanco, choć mówi jakoś dziwnie; drugi czerwonoskóry z dalekiej północy. Było ich więcej, ale ci oddalili się w góry i wpadli w ręce naszych wojowników.

Azupetl wstrząsnął się niepostrzeżenie i zapytał:

— Co zamierzają uczynić wojownicy Aymarów z jeńcami?

— Nie wiem! Jeżeli blanco da okup... Ale czerwonolicy jest sługą i ranił jednego z wojowników. Może paść pod siekierą kapłanów, albo stanąć u pala męczeństwa.

— Gdzie ich umieszczono?

— W chacie tymczasem... Ale nie traćmy czasu, skoro mamy zapolować. Brat Guati szukał Azupetla właśnie w tym celu.

I chłopcy zaczęli spinać się po urwiskach w dolinę górską.

ROZDZIAŁ II. Na polowaniu.

Gąszczem leśnym w wąwozie Andów przemyka się dwóch jeźdźców, jeden z nich jest nieco jakby roztargniony, drugi ogląda się bacznie za zwierzyną.

Pierwszy jeździec, w którym poznajemy Azupetla, odzywa się wreszcie do towarzysza:

— Brat Guati nie słyszał nigdy, jak śpiewają duchy górskie?

Młody Aymar ściągnął konia.

— Duchy górskie?... Brat Azupetl próżno wywołuje duchy... Duchy tego nie lubią. Zresztą niedobrze jest słuchać takiego śpiewu. Czy naprawdę brat go słyszał?

— Słyszałem!... Osnuły się wtedy góry i wąwozy mgłą siną, po wierzchołkach poszły szumy...

— To był wiatr.

— Nie, nie było wtedy wiatru, i drzewa nawet nie szeleściły, a góry poczęły grać potężnie i dziko. Tak śpiewały duchy.

Młody Indianin począł z lekka powstrzymywać konia.

— A gdzie to było?

— O, niedaleko, w następnym wąwozie.

Guati powstrzymał konia.

— Dziwnie jestem dziś zmęczony i jakby rozbity — rzekł niedbale — muszę odpocząć. Znam tu niedaleko pieczarę, więc legnę trochę. Brat Azupetl sam zapoluje. Ma oko celne i rękę pewną, nie potrzebuje pomocy brata.

Azupetl nieznacznie się uśmiechnął.

— Ale ja mogę nierychło powrócić.

— Guati zna drogę. Choćbyśmy się zminęli, powróci. Jak odpocznie, zapoluje w innej stronie.

— Niech tak się stanie, jak brat chce.

I Azupetl pojechał dalej wąwozem, a Guati spętał konia, dostał się do jaskini i rzeczywiście wyciągnął się na mchach miękkich.

Azupetl obserwował to wszystko z ukrycia i uśmiechnął się szyderczo.

— Wiedziałem, jak rozbudzić niepokój przesądnego chłopaka. Taki on, jak tamci wszyscy. Mówił, że zmęczony... gdzież tam! Przeraziły go duchy górskie, których nigdy nie słyszałem. Może niedobrze, żem go w błąd wprowadził, ale była tego potrzeba. Muszę uwolnić tamtych jeńców. Dość tych ofiar, na które patrzę, i tych rozbojów, w których pośrednio zmuszony byłem uczestniczyć. Trzeba się tylko zakrzątnąć prędko, chociaż „mój brat“ Guati nierychło wyjdzie z jaskini. Będzie czekał, aż go oswobodzę.

Zsiadł z konia i począł zcicha skradać się do spętanego górskiego konia Guatiego. Ująwszy go, wskoczył na siodło i prowadząc drugiego konia za cugle, sunął ostrożnie po mchach wąwozu. Skręcił następnie ku rzeczułce i wszedł w nią.

— Woda nie zostawia śladów.

Ujechał korytem rzeki dobry kawałek drogi i obejrzał się bacznie.

— Nic nie widać — rzekł — brat Guati widocznie naprawdę zasnął i zostawia mi tym sposobem czas wolny do działania.

Rzekłszy to, wydostał się na kamienisty brzeg rzeki i począł krążyć wąwozami w stronę wioski.

Azupetl znał, jak nikt inny, wszystkie zakątki gór sąsiednich. Jakkolwiek pilnie strzeżony, używał jednak swobody w górach, wiedziano bowiem, że bez obcej pomocy nie mógłby umknąć, a już z pewnością zginąłby w llanosach. Chłopiec znał też każdą ścieżkę górską, każdy zakręt, każdą skałę i niejedną pieczarę, których tajemnicy nie zdradzał Aymarom.

Teraz właśnie skierował się do jednej z takich pieczar i tam umieścił konie.

— Muszę doczekać nocy — mówił sobie — i wtedy spróbuję przekraść się do wioski. Brat Guati nie powróci sam, a zresztą straci sporo czasu na poszukiwanie konia. Ten mój pomysł ze śpiewaniem duchów górskich był wcale niezły! Z pewnością przypisze on duchom zniknięcie konia i to go jeszcze więcej przestraszy.

Tak sobie myśląc, Azupetl zatrzymał się przed pieczarą i jął wprowadzać do niej konie.

— Dam je tym biedakom — gwarzył sobie dalej w myśli — a potem powiem, że je uwiodły duchy górskie, i mnie, i Guatiemu... Wytłumaczę także tym zabobonnym Aymarom, że i jeńców porwały im zagniewane duchy... Biedni oni! Wierzą w swoje krwawe bóstwa, które ich skłaniają do składania im ofiar i przejmują zabobonnym strachem. Mnie matka nauczyła wierzyć w jedynego Boga, który stworzył i słońce i gwiazdy, i te góry i nas wszystkich... Pamiętam jeszcze te słodkie pacierze: „Ojcze nasz“ i „Zdrowaś“ i tę prześliczną modlitewkę do Anioła Stróża... Niestety, to tylko pamiętam, a reszty zapomniałem... umiałbym dziś tylko powiedzieć „Ojcze!“ — „Matko!“ A czy tam oni żyją?...

Wyciągnął się na mchach, jak poprzednio Guati i przymknął oczy.

— „Aniele Stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój...“ — szeptały usta, aż wreszcie oddech stał się miarowym i chłopiec zasnął cicho. Tylko przez sen wyrywały mu się westchnienia i słowa wymawiane po polsku:

— Ojcze!... Matko!...

ROZDZIAŁ III. Jeńcy.

Gwiazdy ukazały się już nad Andami, gdy chłopiec zbudził się i usiadł na swoim posłaniu z mchów miękkich.

— Teraz czas! — szepnął.

Zostawił karabinek, opatrzył duży nóż, zwany z hiszpańska machete i począł przekradać się ostrożnie w stronę wsi.

Robił duży krąg i bacznie uważał, czy nie napotka kogo. Obawa była jednak próżna, Indianie, zwłaszcza ci, którzy zamieszkują góry, pełni są przesądów i rzadko kiedy, bez istotnej potrzeby, zapuszczają się nocą w wąwozy górskie. Jeżeli zaś znajdą się w górach, noc całą starają się przespać w pieczarach, aby uniknąć spotkania się z „duchami“.

W wiosce panowała też cisza zupełna. Psów Aymarowie nie trzymali, więc i o to nie było zbytniej obawy.

Azupetl obejrzał się uważnie.

— To tam! — pomyślał sobie. — Jeńców zawsze umieszczano w tej opuszczonej chacie. Trzeba się przekonać, czy są oni pod strażą.

Chłopiec rzucił się na ziemię i począł się czołgać ostrożnie pod tylną ścianę.

— Tak! Jest straż, — szepnął — ale wojownicy śpią. Związali zapewne jeńców i pewni są, że im nie uciekną.

Zakręcił za węgieł chaty i jął czołgać się ku przedniej ścianie, w której znajdowały się drzwi. Wyjął machete i ostrożnie począł rozwiązywać nim węzeł w zamku.

Z głębi doleciały go westchnienia i osłabiony głos zawołał:

— Agua! (wody!).

— Cicho! — uspokajał Azupetl — amigo! (przyjaciel).

Głos ucichł, a tymczasem węzeł opadł rozwiązany. Odsłoniło się ciemne wnętrze i głos znów odezwał się szeptem:

— Agua!

Azupetl wczołgał się i omackiem zaczął szukać. Wkrótce natrafił na postać leżącą, skrępowaną łykami. Kilka poruszeń noża i jeniec był wolny.

— Amigo! — powtarzał Azupetl. — Woda tu musi być, tylko cicho i ostrożnie. Jakoż istotnie woda stała w glinianym dzbanku, tylko związany jeniec nie mógł jej przedtem znaleźć. Napił się i odetchnął z ulgą.

— A doktór? — szepnął — ratuj doktora.

— Dobrze! — odpowiedział Azupetl — a gdzie jest?

— Tu gdzieś za przepierzeniem. Może śpi.

Azupetl począł znów macać i natrafił na drzwi do sąsiedniego przedziału. Wczołgał się do niego i znalazłszy śpiącego człowieka, przeciął mu więzy, a jednocześnie szepnął mu do ucha:

— Amigo!

Jeniec usiadł i zapytał:

— Kto jesteś?

— Nie pytaj!... Przyjaciel! Przyszedłem was ratować. Ale niema czasu, trzeba uciekać. Wyjdźcie ostrożnie i zatrzymajcie się chwilę przed tamtą chatą, ja zaraz wrócę i poprowadzę was.

Jeńcy posłusznie posunęli się we wskazanym kierunku a Azupetl zniknął, zamknąwszy drzwi chaty na taki sam jak poprzednio węzeł.

Za chwilę wrócił, niosąc dwa karabinki i worki z prochem.

— To dla was — rzekł, podając jeńcom — abyście się mogli bronić. A teraz w drogę.

Był już czas, gdyż niespodzianie zrobił się alarm. Czy zbudził się który ze strażników, czy Azupetl nie był ostrożny przy poszukiwaniu broni, dość, że we wsi rozległy się krzyki i nawoływania.

Zrobiło się zamieszanie nie do opisania. W ciemności snuły się postacie, chwytały się za bary i rozchodziły, poznawszy pomyłkę.

— Prędzej! prędzej! — zachęcał Azupetl. — Trzebaby utwierdzić Aymarów w przekonaniu, że to duchy was porwały.

Starszy z jeńców spojrzał na młodzieńca ze zdziwieniem.

— Jakto? Czy ty nie jesteś Aymarem?... Mówisz wprawdzie po hiszpańsku dość biegle, ale i oni...

— Nie czas mówić, kim jestem... Trzeba uciekać... Ale żeby się dało coś wymyślić, jaką burzę, jakie świsty...

— O! jeśli chodzi o świstanie, to ja pysznie umiem udawać wiatr.

I młodszy jeniec począł świstać przeraźliwie i naśladować szum wichru.

— A ja mam latarkę elektryczną — dodał starszy. — Mogę urządzić błyskawicę.

I zapaliwszy latarkę, zakreślił nią kilka zygzaków w powietrzu, a potem nagle zgasił.

— Doskonale! — uradował się Azupetl — teraz powstanie legenda o porwaniu was przez duchy górskie. Ale Aymarom zbytnio ufać nie można. Są o tyle przebiegli, ile przesądni. Ukazaliśmy im miejsce, gdzie się znajdujemy, teraz trzeba zawrócić i skierować się inną drogą do jaskini. Tam przeczekamy do dnia, a potem ruszycie dalej. Konie dla was mam i żywność.

— A ty z nami nie pojedziesz?

— Nie wiem! — odrzekł zcicha Azupetl i poszedł naprzód, wskazując drogę.

Szli długo, wrzawa we wsi gasła za nimi w coraz większej odległości... Nareszcie po wielu zakrętach dotarli do jaskini.

— To tutaj — rzekł Azupetl — odpocznijcie do rana, ja będę czuwał.

ROZDZIAŁ IV. W górach.

Ledwie świt zabarwił różowo wierzchołki Andów, które poczęły się mienić wszystkimi barwami tęczy, gdy Azupetl wymknął się z jaskini, zostawiając w niej obydwóch śpiących więźniów.

— Niechaj śpią jeszcze — szepnął — będą potrzebowali sił. Ja muszę rozejrzeć się w górach i sprawdzić , czy nam nic nie grozi. W nocy moi przybrani bracia nie śmieli zapuszczać się w góry, ale w dzień mogą urządzić pościg.

To mówiąc począł wspinać się ostrożnie po skałach, zbliżając się w stronę wsi. Przez drogę rozmawiał z sobą w myślach.

— Liczę trochę na to, że brat mój Guati doreszty napędzi im strachu. nie tylko opowie im, że sam słyszał śpiewające góry, ale z pewnością stworzy całą historię o moim porwaniu i o porwania koni.

Uśmiechnął się do siebie, rad z figla spłatanego i rozmyślał dalej:

— Zrobi to z pewnością, bo nie przyzna się, że cały dzień i noc przeleżał w pieczarze i pozwolił zabrać sobie konia. Nazwanoby go tchórzem, a na to nie pozwoli mój brat Guati.

Zatrzymał się w miejscu, skąd można było dostrzec drogę do wsi, i przypadł za górskim krzakiem.

Słońce przedarło się już w doliny i wąwozy, ale na drodze nie widać było żadnego ruchu. Azupetl nie uspokoił się jednak.

— Dowierzać temu zbytnio nie można. Aymarowie są przesądni, ale jednocześnie przebiegli i podejrzliwi. Z pewnością posądzają mnie, żem się przyczynił do tych wszystkich czarodziejskich zniknięć. Wprawdzie w ich przekonaniu jestem z Guati w górach i nie wiem nic o jeńcach, ale Guati wyprowadzi ich z błędu. Jeżeli tedy Guati już wrócił, to wprawdzie ich zaniepokoi, ale obudzi podejrzenie.

Jakby w odpowiedzi na myśl młodzieńca ze wsi dobiegł go gwar zmieszanych głosów.

— Aha! — pomyślał Azupetl — mój brat wrócił. Stanowczo dziś nie uda nam się wymknąć z gór. Na samych przedgórzach u granic llanosów znajdują się placówki Aymarów. Jeśli je zawiadomią, będzie źle... Musimy znów poczekać do nocy. Lepiej było zmykać wczoraj, ale tamci nie daliby sobie rady.

Azupetl podniósł się i skierował ostrożnie ku jaskini.

U wrót stał młodszy jeniec, oglądając się trwożnie. Gdy spostrzegł Azupetla, odezwał się radośnie:

— No jesteś, nasz zbawco! myślałem, żeś nas opuścił w górach.

— Nie myślałem o tym — rzekł młodzieniec. — Poszedłem zbadać położenie.

— I jakież przynosisz nam wieści?

— Niestety, niepomyślne... Musimy przeczekać w jaskini do zmroku... Aymarowie są zaniepokojeni, ale teraz zapewne rozpoczną pościg.

— Zlituj się! toż my tutaj pomrzemy z głodu. Ja już konam, a mój pan, choć doktór, nie uratuje mnie, bo na głód jedyne lekarstwo — dobra pieczeń!...